Plan emerytalny - Hincenbergs Sue - ebook + książka

Plan emerytalny ebook

Hincenbergs Sue

5,0
50,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kryminalna awantura, która wywoła uśmiech na twarzy nawet płatnego zabójcy! Pam, Nancy, Shalisa i Marlene to najlepsze przyjaciółki, które od ponad trzydziestu lat dzielą radości i smutki życia. Marzą o luksusowej emeryturze w idealnym towarzystwie, ale jedno fatalne posunięcie inwestycyjne ich mężów sprawia, że oszczędności znikają i cały plan… idzie w diabły. Przyjaciółki odkrywają jednak, że każdy z małżonków ma polisę na życie wartą fortunę, rodzi się więc nowy pomysł. Potrzebny będzie tylko… płatny zabójca. Sęk w tym, że panowie też mają swój plan emerytalny. I nie zamierzają oddać życia bez walki. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta, intrygi gęstnieją, a każda ze stron stara się przechytrzyć tę drugą… Plan emerytalnyto szalona, błyskotliwa powieść o przyjaźni, zemście i marzeniach, które wymknęły się spod kontroli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 491

Rok wydania: 2025

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szopek65

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00



The Retirement Plan

Copyright © College Fund Productions Inc. 2025

All rights reserved.

The moral right of the author has been asserted.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2025 for the Polish translation by Violetta Dobosz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: © Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Grafika na okładce: © Uncanny Valley/Adobe Stock,

© Frantisek/Adobe Stock

Zdjęcie autorki: © Phillipa Croft

Redakcja: Dorota Szatańska

Korekta: Sandra Popławska, Izabela Sieranc

ISBN: 978-83-68541-14-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2025

1Nie powinnaś

Pam zlizała z ust sól po margaricie, przebiegła wzrokiem po przyjaciołach siedzących przy ogrodowym stole i zastanowiła się, kto z nich umrze pierwszy. Nie miało to nic wspólnego z przeczuciem, po prostu nachodziły ją czasem takie niezdrowe myśli. Poza tym widziała już, jak ich dzieciaki kończą studia, a rodzice lądują w grobach, wydawało się zatem naturalne, że na tym etapie życia kolejne wydarzenie, które może ich czekać, to jeden z ich własnych pogrzebów. Wiedziała, że każdy z ich ósemki ma takie same szanse, by kopnąć w kalendarz. Choć gdyby mogła wybierać, kto odpadnie pierwszy, chciałaby, żeby to był Andre.

Klepnęła się w szyję, zabijając komara. Kręciło się ich mnóstwo wokół świec o cytrusowym zapachu i migoczących lampek, które rozwiesiła na tarasie, a bzyczały tak głośno, jakby chciały zagłuszyć świerszcze i Vana Morrisona, których muzyka towarzyszyła tej kolacji. W taki parny wieczór Pam i jej przyjaciółki powinny pławić się w basenie ze słoną wodą i sączyć koktajle, podczas gdy mężowie otwieraliby kolejne piwa w jacuzzi. Ale tamten dom musieli sprzedać.

Pam, spoglądając ponad hamburgerami i kolbami kukurydzy z grilla, przyglądała się Hankowi. W ciemności znów wydawał się niemal przystojny. Blat stołu skrył jego wielki brzuch, a cień maskował obwisłe policzki. Szukała choć wspomnienia mężczyzny, za którego wyszła, lecz on dawno już zniknął. Czasem za nim tęskniła.

– Przyniesiesz nam jeszcze po piwku, kochanie?

Od dawna tak do niej nie mówił. Posłała mu mordercze spojrzenie, którego nie zauważył, po czym podniosła się z wytartej poduchy i wyjęła z przenośnej chłodziarki cztery oszronione butelki. Hank płynnym ruchem chwycił jedną, zdjął kapsel i wyrzucił go w hortensje. Larry, Andre i Dave poszli w jego ślady, a Pam zanotowała w pamięci, że rano będzie musiała te śmieci posprzątać.

Wróciła do chłodziarki po dzbanek z margaritą. To była jedyna dobra rzecz w Hanku – wciąż robił najlepsze margarity. Wrzuciła do kieliszków przyjaciółek po kilka kostek lodu, opróżniła dzbanek i przeszła nad drzemiącym psem do przyciemnionej kuchni. Dłonie miała lepkie od lipcowej wilgoci. Otworzyła lodówkę i przez chwilę rozkoszowała się powiewem chłodnego powietrza, po czym sięgnęła po sernik z musem czekoladowym Shalisy i znów wyszła na zewnątrz.

– Nance! Nance! – Larry przerwał żonie rozmowę. – Jak się nazywał…?

Często to robił: zmuszał Nancy do grzebania we wspomnieniach w poszukiwaniu jakiegoś szczegółu, którego samemu nie chciało mu się odszukać w pamięci. Jakby jedynym jej celem było służyć mu za kronikę jego życia. Nancy rzuciła nazwisko nauczyciela matematyki z liceum i odwróciła się znów do Marlene. Pam rozsunęła rzeczy na stole, żeby zrobić miejsce na deser.

Dave pochwycił spojrzenie Hanka i skinął głową w stronę szklanek do drinków, z których skroplona para wodna ześlizgiwała się po wzorze kości i kart do gry.

– Fajne szklanki, Hank. Zwinąłeś z magazynu kasyna, co?

Hank uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Nowy właściciel, nowe logo. Te miały być wyrzucone, więc przyniosłem do domu z sentymentu dla dawnych czasów. – Puścił oko. – Wiesz, że nigdy nie kąsam ręki, która nas karmi.

Czterej przyjaciele z brzękiem stuknęli się butelkami i wzięli długi haust piwa.

Pam się zachmurzyła. Faceci. Zawsze znajdą powód, żeby się napić – właśnie wznosili toast za kasyno, a dwaj z nich nawet tam nie pracowali. Co będzie następne? Wiwat na cześć banku Larry’ego i firmy kurierskiej Andrego? No na serio…

Dave przetarł usta wierzchem dłoni i przeniósł wzrok na sernik.

– Ożeż! Wygląda niesamowicie, Pammy.

Blask świecy wydobył z ciemności jego olśniewający uśmiech i Pam wstrzymała oddech. Zapomniała już, jaki z niego przystojniak – jak skóra marszczy mu się w kącikach oczu, kiedy się śmieje. To właśnie było inne w dzisiejszym Davie. Wcale nie połyskująca na skroniach siwizna, którą Pam dopiero co dostrzegła – rzecz w tym, że wydawał się niemal szczęśliwy. Pam zerknęła w locie na Marlene. Chyba nie zaczęli znowu figlować? Marlene mówiła dziewczynom, że to już pieśń przeszłości, tak samo zresztą jak u nich wszystkich. Może jednak się ugięła i znowu się bzykali? Dave przerwał jej rozmyślania.

– Czekoladowy? – Oblizał wargi.

– Wiadomo – odpowiedział Andre. – To my go przynieśliśmy.

Cały Andre, zawsze upomni się o uznanie.

– Dzieło Shalisy – dodała Pam.

Kładąc lekko dłoń na barku Dave’a, podała mu talerzyk – cieszył ją widok starego przyjaciela, ale dziwiła też zmiana, która w nim zaszła. O ile można nazwać to zmianą. Popatrzyła na Marlene, która chichotała z Nancy. Może ona i Dave faktycznie znów uprawiali seks. Spyta ją później.

Andre nie chciał sernika, a gdy stojąca po drugiej stronie stołu Shalisa wzięła kawałek, spojrzał na nią znad dwuogniskowych okularów i rzekł:

– Kiciu. Nie powinnaś.

Pam gwałtownie podniosła głowę. Usłyszała pełne oburzenia sapnięcie Marlene i dostrzegła, jak Nancy się wzdryga. Wszystkie trzy przyglądały się przyjaciółce, jak tłumi przypływ cichej złości. Shalisa wbiła w męża to samo spojrzenie, którym zamykała gęby wszystkim wścibskim babom, gdy podchodziły i pytały ją, dlaczego nie ma dzieci. Stąd Pam wiedziała, że uwaga Andrego zapoczątkowała coś, czego on sam nie byłby w stanie powstrzymać, nawet gdyby chciał. Shalisa owinęła wokół palca koniec cienkiego warkoczyka i ze wzrokiem wbitym w męża pochłonęła porcję swojego ciasta do ostatniego okruszka.

Przyglądając się jej, Pam poczuła, że coś się zmieniło w nocnym powietrzu. Kiedy sprzątała naczynia, rozejrzała się wokół stołu, popatrzyła na swojego męża, na ludzi, z którymi przyjaźnili się od trzydziestu lat, i znowu pomyślała: ciekawe, które z nich umrze pierwsze.

Dwa dni później już wiedziała.

2Marlene miała rację

To Hank znalazł ciało Dave’a.

W poniedziałkowy ranek Pam stała przy kserokopiarce w Dutton Nieruchomości i wpatrywała się jak urzeczona w cieniutką wiązkę światła przesuwającą się z lewa na prawo. Zdążyła zrobić dziesięć kopii z dziewięćdziesięciu, które zlecił jej szef, gdy brzęknął jej telefon.

Hank:Niech Marlene ani dziewczyny nie przyjeżdżają do domu.

Czemu Pam miałaby mówić przyjaciółce, dokąd ma jechać albo nie jechać? Marlene najpewniej zeskrobywała właśnie kamień z czyichś zębów w gabinecie przy Stone Bridge Road. Pam spojrzała na kopiarkę i uznała, że ma czas na małe dochodzenie. Hank odebrał dopiero po pięciu sygnałach.

– Hej. Dlaczego wspominasz o dorosłych córkach Marlene? Chyba wiesz, że się wyprowadziły…

– Nie mogę rozmawiać. Dave nie żyje. Nie pozwól Marlene wrócić do domu.

– Nasz Dave? – Pam zachwiała się i oparła dłoń o kopiarkę. – Jesteś pewien?

– No oczywiście, że jestem pewien. Jedź do Marlene. Powiedz jej, że Dave miał wypadek. Nie wiem, czy powinnaś jej mówić, że nie żyje. Sama to ocenisz. Ale nie pozwól jej wrócić do domu.

Światło w kserokopiarce przesunęło się z lewej strony do prawej.

– Co się stało? – Cisza. – Hank! Co się stało?

Hank odchrząknął.

– Dave miał wypadek w garażu. Właściwie na podjeździe. Muszę iść. Właśnie przyjechała policja. Ale nie pozwól Marlene wrócić do domu. Pam!

– Dobrze – rzekła przyciszonym głosem.

Światło wróciło do punktu wyjścia i zaczęło wędrówkę od nowa.

– Zaraz! Hank? – Pam oderwała wzrok od urządzenia. – Hank! Dlaczego jesteś u Dave’a?

Ale Hank już się rozłączył.

Oszołomiona wiadomością Pam zapomniała, z kim muszą sobie poradzić – tylko dlatego posłuchała męża i próbowała zatrzymać Marlene z dala od domu. Z Nancy i Shalisą spotkała się w gabinecie dentystycznym przyjaciółki, by przekazać jej wiadomość. Ledwo dokończyła zdanie, Marlene chwyciła torebkę i ruszyła do drzwi.

Przyjaciółki popędziły za nią na parking i usiłowały nakłonić, by wsiadła do minivana Pam, obiecując kawę i pociechę przy kuchennym stole Shalisy. Marlene zwinnie przecisnęła się między nimi i otworzyła drzwi swojej poobijanej hondy. W niecałe trzy lata urodziła trzy córki – jedną na własnym podjeździe, gdy czekała z wyjazdem do szpitala, aż Dave wróci z ryb – i śpiewająco przeprowadziła swoje dziewczynki przez dzieciństwo, a potem wiek dojrzewania ku dorosłości. Nikt nie zdołałby jej odstawić na boczny tor – ani posadzić przy kuchennym stole – gdy jej mąż leżał martwy przed garażem.

Marlene obróciła się szybko, aż jej blond kucyk zawirował.

– Doceniam to, co robicie, naprawdę. Ale skoro chcę zobaczyć swojego męża, to go, kurwa, zobaczę. Nie powstrzymacie mnie. Zrozumiano?

Zrozumiano.

W minivanie panowała niepokojąca cisza. Pam kątem oka widziała jachty kołyszące się na wodach zatoki po lewej stronie, gdy mijały przestronne, zabytkowe domy kapitanów i zmierzały w głąb lądu, ku skromniejszej części miasta. Zazwyczaj kiedy jechały we cztery, Pam ledwo mogła skupić się na tym, co się działo na drodze. Tym razem jednak nikt nie podtykał jej paczki chipsów, nikt nie machał jej przed nosem stopami ze świeżym pedicure’em ani nie puszczał własnej playlisty tak głośno, że w brzuchu dudniły jej basy. Pam zerknęła ukradkiem na Marlene. Świeżo upieczona wdowa siedziała z dłońmi na kolanach i patrzyła przez boczne okno.

– Co za szambo – powiedziała Marlene do szyby.

Siedząca z tyłu Shalisa wyciągnęła rękę i poklepała ją po ramieniu.

– Nie. Żadne szambo. Przejdziemy przez to razem.

– Mój mąż nie żyje, a ja myślę tylko o tym, że bez niego nie dam rady utrzymać domu. – Obróciła głowę i popatrzyła na wprost. – Kutas z tego Dave’a.

– Z Dave’a? – odezwała się Nancy z tylnego siedzenia. – Wszyscy oni to kutasy, Marlene.

Marlene wpatrywała się przed siebie.

– Fakt. Ale wasze kutasy przynajmniej nadal będą spłacać hipoteki. – Głośno wypuściła powietrze. – No. Wpadłam w megaszambo.

Pam zmarszczyła czoło. Okej. Znając Marlene, nie spodziewała się, że przyjaciółka będzie się zachowywać jak typowa wdowa. Mimo wszystko jednak myślała, że okaże choć odrobinę żalu.

Marlene usiadła tak, by widzieć je wszystkie, i oparła się o podłokietnik.

– Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałam. Wczoraj wieczorem, jak wrócił z ryb, oglądaliśmy Va banque, ale nie wiem, czy zamieniliśmy choć słowo. W sobotę wieczorem, gdy przyszliśmy od was… – zerknęła na Pam – w kuchni podszedł do mnie od tyłu, objął w pasie i nosem zaczął muskać moją szyję. Jakby wszystko było normalnie. Kazałam mu przestać.

Pam właśnie dostała odpowiedź na swoje pytanie, którego nie miała okazji zadać. Dave i Marlene nie wrócili do uprawiania seksu. Dlaczego więc wydawał się wtedy taki szczęśliwy? Wyciągnęła rękę i poklepała Marlene po kolanie. Gdy w końcu skręciła w ulicę, przy której mieszkali, w tej spokojnej zazwyczaj okolicy powitało ją zamieszanie. Chodnik częściowo zajmowały dwa wozy strażackie, a tłumek gapiów chował się pod rosnącymi w szpalerze klonami, szukając cienia. Pam powoli mijała kolejne parterówki w stylu ranczerskim i domy o kilku kondygnacjach, aż jej oczom ukazał się stojący wśród pojazdów służb samochód Hanka. Marlene już miała wyskoczyć z auta, lecz powstrzymały ją słowa Nancy:

– Kochana, tego, co zobaczysz, nie da się odzobaczyć.

Marlene skuliła się w sobie, puściła klamkę i skinęła głową do Pam, by poszła przodem i sprawdziła, jak jest.

Gdy Pam wkroczyła na ścieżkę wiodącą do domu Marlene i Dave’a, Hank odwrócił się od policjanta i pośpiesznie ruszył w jej stronę. Zawsze twierdził, że najlepszą obroną jest atak, dlatego Pam przyspieszyła i prawie wpadła na męża przy zderzaku furgonetki należącej do koronera.

Poczerwieniała twarz Hanka lśniła od potu. Jego oczy były przekrwione. Pięć lat wcześniej zapewne rozłożyłby ramiona i mocno ją przytulił, a ona – z policzkiem przy jego piersi – czułaby się jak puzzel, który właśnie trafił na swoje miejsce. Teraz jednak dźgnął ją palcem.

– Czego nie zrozumiałaś, jak mówiłem, żeby Marlene…

– A kiedy nakazałeś Marlene Brand, żeby coś zrobiła? – odwarknęła Pam.

Hank podniósł raptownie głowę. Zamrugał, po czym rzekł:

– Dave zawsze mówił, że jest nieokiełznana.

– Żebyś wiedział.

Pam zauważyła, że Hank obrócił się tak, by stała twarzą do ulicy. Idąc w stronę domu, cały czas odwracała wzrok. W uszach dzwoniło jej ostrzeżenie Nancy. Wolała pamiętać Dave’a, jak uśmiechał się do niej znad kawałka sernika.

– Widok jest drastyczny. Na pewno chcesz znać szczegóły?

Pam skinęła głową.

– W porządku. Dave’a przygniotła brama garażowa.

– Nie!

Pam nie zdołała się powstrzymać. Obejrzała się za siebie i zobaczyła, że brama jest uniesiona pół metra nad ziemię. Ratownicy medyczni w granatowych uniformach skupili się pośrodku niej, zasłaniając większość widoku. Pam zdawało się, że widzi siwiejący kosmyk piaskowych włosów Dave’a, który wysunął się spod prześcieradła i świecił w kałuży ciemnego płynu.

– Nie chciałabyś tego oglądać. – Hank pociągnął ją za ramię i zmusił, by na niego spojrzała. – Policja uważa, że brama spadła na Dave’a, gdy ją opuszczał. Upadł, a wtedy krawędź bramy zmiażdżyła mu głowę.

Pam schowała twarz w dłoniach. Nie mogła w to uwierzyć.

Marlene od lat marudziła Dave’owi, żeby założyć bramę automatyczną. Ta, którą mieli, była ciężka, obsługiwana ręcznie i spadała, sunąc w prowadnicach jak rozpędzony pociąg. Marlene wyliczała: „Łatwiej byłoby wynosić śmieci. Może nawet moglibyśmy zaszaleć i zacząć parkować w garażu samochód jak normalni ludzie, co, Dave?”. Dave był jednak nieugięty, a Marlene kończyła swoją tyradę słowami: „Przyjdzie taki dzień, że ta brama jedno z nas zabije”.

No i zabiła.

Pam obejrzała się na męża. Należała do ludzi, którzy rozmyślają nad detalami, dopóki te nie ułożą się w równy rząd niczym litery w scrabble’u. Tymczasem niektóre kostki wciąż były przekrzywione.

– Widziałeś się z nim dzisiaj w kasynie?

– Mówiłem ci już, że pracujemy w różnych miejscach. Nigdy go tam nie widuję.

– Dlaczego w poniedziałek rano był w domu?

Hank otarł przedramieniem czoło.

– Szczerze mówiąc, nie wiem.

– A skąd ty się tu wziąłeś?

Hank westchnął. Pokręcił głową.

– Teraz nie mogę, Pam. Po prostu nie mogę.

Zwiesił ramiona, włożył dłonie do kieszeni, wyminął ją i skierował kroki z powrotem na miejsce wypadku.

– Hank. Zadałam ci pytanie.

Pam rozłożyła bezradnie ręce. Gdy patrzyła za nim, jak szedł podjazdem, dwaj funkcjonariusze usiłowali unieść bramę. W środku garaż Dave’a wyglądał tak samo jak wtedy, gdy widziała go ostatnim razem: było w nim tyle rupieci, że Marlene mogła tylko pomarzyć, by zaparkować tam samochód.

Pam raz jeszcze spojrzała w tamtą stronę, po czym ciężkim krokiem wróciła do przyjaciółek, by przekazać im, czego się dowiedziała. Gdy wsiadła do samochodu, poczuła przyjemny chłód, który przyniósł ulgę jej rozpalonej skórze, nie mniejszą niż widok łez na policzkach Marlene. W końcu trzydzieści wspólnych lat to nie byle co – no i Dave był ojcem jej dzieci. Z pewnością zasługiwał na odrobinę żalu.

Marlene wydmuchała nos.

– Mogę go zobaczyć?

Pam przechyliła się ku siedzeniu pasażera, by utulić przyjaciółkę.

– Oj, Marlene. Uważam, że nie powinnaś. Pojedźmy do Shalisy, tam zastanowimy się, co robić.

Pam, wciąż opierając podbródek na ramieniu Marlene, przyglądała się, jak medycy kładą ciało Dave’a na noszach. Nancy i Shalisa nachyliły się z tylnej kanapy i wciśnięte między fotele starały się, jak mogły, objąć przyjaciółkę. Marlene wyszeptała do ucha Pam:

– Powiedz mi, co się stało.

Pam jeszcze mocniej ją uścisnęła i opowiedziała, jak Hank znalazł Dave’a pod bramą garażową. Marlene zesztywniała i urwała płacz w pół szlochu. Odsunęła się od Pam i usiadła prosto. Zadarła głowę, opuściła rękę z chusteczką, którą ocierała łzy, zmrużyła oczy i powiedziała:

– Kurde, jaja sobie ze mnie robisz?

Pam zaprzeczyła ruchem głowy.

Marlene popatrzyła na nią, spojrzała w stronę domu, a potem znów na Pam, po czym z jej ust dobył się krótki, nieprzyjemny chichot. Przyjaciółki spoglądały na siebie, przenosząc wzrok z jednej na drugą. Świeżo upieczona wdowa zakryła twarz i Pam przestraszyła się, że znów zacznie bez opamiętania szlochać, lecz gdy Marlene w końcu opuściła ręce na kolana, odchyliła się i oparła o zagłówek, wszystkie trzy kobiety doznały szoku, widząc, że się śmieje. Dosłownie zanosiła się śmiechem – jakby oglądała stand-up Robina Williamsa. Wymieniły niespokojne spojrzenia, nie bardzo wiedząc, jak mogą pomóc, i czekały, aż jej śmiech przeszedł w cichy rechot. W końcu Marlene wzięła głęboki oddech, wytarła chusteczką policzki, pochyliła się, by nawiew z klimatyzacji skierować prosto na swoją twarz, po czym wetknęła chusteczkę w stanik. Po chwili pokręciła głową i rzuciła:

– Jedziemy. Ale pieprzyć kawę. Muszę się napić szkockiej.

Pam nie wiedziała, czy powinna się martwić, czy raczej poczuć ulgę z powodu nagłej zmiany nastroju Marlene, ale nie mogła się już doczekać, by opuścić to miejsce, dlatego wyjechała na ulicę. Przed nią wjeżdżał właśnie samochód koronera, więc przyhamowała, zwiększając dystans – skrzywiła się w duchu, że ruszyła akurat w takim momencie. Wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Marlene.

Wzrok przyjaciółki podążył za autem wiozącym jej męża, po raz ostatni wyjeżdżającego z domu, w którym oboje wychowali trzy córki i przed którym on pozował na trawniku z każdą z nich w dniu ich ślubu.

Marlene odwzajemniła uścisk, po czym spojrzała na podjazd i bramę, która zabiła jej męża po trzydziestu latach wspólnego życia. Powiedziała:

– Mam nadzieję, że jego ostatnią myślą było: „Marlene miała rację”.

3Pogrzebowe kanapki

– Popatrz na nią. Zupełnie jakby była do tego stworzona.

Nancy szturchnęła łokciem Pam i wskazała głową Marlene.

– Do czego? – spytała Shalisa. – Do wdowieństwa?

Nancy potaknęła.

– Nie chcę wyjść na pozbawioną wrażliwości, ale widziałyście, by Marlene kiedyś wyglądała lepiej?

Stanęły we trzy blisko siebie, każda z talerzykiem, na którym leżały trójkątne kanapki, i przyglądały się, jak ich przyjaciółka w otoczeniu córek wita żałobników. Marlene wyglądała jak wdowa z filmu. Długie blond włosy delikatnie okalały jej twarz, a spod czarnej woalki wyzierał skromy uśmiech. Prosta, czarna sukienka bez rękawów muskała tuż nad szpilkami obleczone w rajstopy nogi.

Pam musiała się zgodzić.

– Dosłownie promienieje. Myślicie, że była na makijażu?

– Na pewno zrobiła sobie doczepy – stwierdziła Nancy. – Nie miała przecież aż tak długich włosów. Prawda?

A Shalisa dodała:

– I kupiła nową kieckę. Założę się, że włożyła ze dwie pary modelujących gaci. Świetnie na niej leży.

Gdy rozeszła się wieść o śmierci Dave’a, zaczęła się zjeżdżać rodzina Marlene. Choć początkowo Pam, Nancy i Shalisa kręciły się w pobliżu, organizując odbiory z lotniska, przyjmując kwiaty i podgrzewając zapiekanki, trzeciego dnia wróciły do własnych domów. Zostawiły Marlene z krewnymi, z którymi czekała na oficjalny raport koronera i planowała pogrzeb.

Tak jak można było się spodziewać w tych tragicznych okolicznościach, dopiero po kilku dniach potwierdziło się, że Dave’a spotkała „śmierć z przyczyn nienaturalnych, będąca wynikiem niezamierzonego, przypadkowego zdarzenia”. Innymi słowy – koszmarny wypadek. Żeńska część krewnych Dave’a lamentowała, jaka to szkoda, że trumna będzie zamknięta, bo taki był z niego przystojniak i takie miał gęste włosy – fajnie byłoby rzucić pożegnalne spojrzenie. Po nabożeństwie rodzina i przyjaciele zgromadzili się w sali bankietowej kasyna, którą załatwił Hank – miły gest oferowany rodzinom pracowników, by w chwili straty przynajmniej o to nie musieli się martwić.

Gdy drzwi samochodów na kościelnym parkingu pozamykały się z trzaskiem, dwie czarne limuzyny przewiozły wdowę, jej trzy córki i ich mężów do odległego o dziesięć przecznic nowoczesnego budynku kasyna – górującej nad wodą jedynej takiej budowli będącej największą miejscową atrakcją turystyczną i sercem kompleksu, do którego należały też stupokojowy hotel i centrum konferencyjne. Całość dominowała na okolicznej linii brzegowej.

Samochody jeden po drugim zatrzymywały się na okrągłym podjeździe, a wysiadający z nich żałobnicy pokonywali dziesięć stopni prowadzących do wejścia z zadaszeniem ze szkła i stali. Dla uczczenia Dave’a flaga na maszcie stojącym pośrodku podjazdu została opuszczona. Trzepotała teraz na słonym wietrze wiejącym od Atlantyku.

Pam wiedziała, że Hank i Larry są już w środku – popędzili do samochodu jej męża, gdy tylko karawan ruszył do krematorium. Hank był dyrektorem operacyjnym w kasynie, dlatego jako pierwszy chciał się upewnić, że zadbano o wszystkie detale. Andre przywiózł panie: Shalisa siedziała z przodu, a Pam i Nancy jechały z tyłu. Zaparkował daleko od wejścia, twierdząc, że spacer dobrze im zrobi i przynajmniej zaliczą kroki. Nancy już otworzyła usta, by zaprotestować, ale Shalisa pokręciła głową na znak, że to z góry przegrana walka.

Znalazłszy się w budynku, przedzierały się między grupkami miejscowych w ciemnych dżinsach i turystami w nieskazitelnych chinosach. Minęły furkoczące automaty do gry, cicho terkoczące tuk-tuk-tuk ruletki i zostawiwszy za sobą głuchy stukot kości na wyłożonych filcem stołach, znalazły się przy schodach ruchomych, a tam dyskretny znak skierował je na trzecie piętro, gdzie odbywała się stypa.

Goście dopisali.

Dave zginął w najlepszym wiekowo momencie, jeśli chodzi o obecność ludzi na pogrzebie. Był na tyle młody, że rodzina i przyjaciele nie odeszli przed nim, i na tyle dojrzały, że przyjaciołom jego córek maniery kazały uczestniczyć w tej ostatniej drodze. Niektórzy przybyli z osobami towarzyszącymi.

Przy takich okazjach Pam tęskniła za własną córką. Tym razem wysoki koszt biletów lotniczych kazał pozostać Claire na drugim końcu świata – w Nowej Zelandii. Przesunęła wzrok na Marlene i jej córki i popatrzyła na nie z podziwem. Stały na tle udekorowanej kwiatami ściany, przed którą, ustawione na sztaludze, widniało wielkie zdjęcie Dave’a. Na dwóch przeciwległych końcach sali powieszono ekrany wyświetlające zmieniające się co pięć sekund obrazki z życia zmarłego. Pam usiłowała wychwycić dostarczone przez siebie i przyjaciółki zdjęcia, pokazujące Dave’a w towarzystwie ich ekipy: na meczach piłki nożnej dzieciaków z początku ich znajomości, na łodzi z Hankiem w trakcie łowienia ryb, na przyjęciach w ogrodach i domach to u jednej, to u drugiej rodziny, podczas imprez gwiazdkowych i sylwestrowych, na wakacjach w wiejskich chatkach – gdzie się te fotki podziały?

Po drugiej stronie mozaikowego dywanu w podstawowych barwach ciągnął się szwedzki stół ze stanowiskiem kawowym z jednej, a barem z drugiej strony. Stały na nim wielopoziomowe patery z kanapkami, przekąskami z surowych warzyw i deserowymi monoporcjami. Przyjaciółki patrzyły, jak mąż Shalisy podciąga spodnie od garnituru, bierze talerz i sunie wzdłuż stołu wprost do patery z warzywami.

– Kutas jeden – rzuciła Shalisa z groźną miną.

Ostra reakcja na wybór przez jej męża kilku marchewek zdumiała Pam.

– O co ci chodzi?

– Myślę, że ma romans.

– Kto? Andre?

Pam i Nancy spojrzały jednocześnie na tego wysokiego mężczyznę o czarnych, mocno skręconych włosach. W samej koszuli, z poluzowanym krawatem, używając plastikowych szczypiec, nakładał na talerz pojedyncze winogrona. Jedno potoczyło się na podłogę, a on rozejrzał się wokół, zanim czubkiem lśniącego czarnego mokasyna kopnął je pod długi, biały lniany obrus.

Pam sama już nie wiedziała, co w tej chwili bardziej nie dawało jej spokoju: to, że atrakcyjna twarz Dave’a została pogruchotana przez bramę jego własnego garażu, czy to, że marudny Andre Murphy znalazł kogoś, kto chciał się z nim zabawić.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

Shalisa zmrużyła oczy.

– Nie poczęstował się pogrzebowymi kanapkami.

Nancy i Pam głośno wciągnęły powietrze. Od trzydziestu lat razem uczestniczyli w licznych tego typu wydarzeniach i Andre zawsze uwielbiał porządne kanapki na stypie. Choć na ogół dbał o zdrową dietę, to pogrzebowe kanapki miały dla niego ogromne znaczenie – zawsze pozwalał sobie na nie, zajadając mniejszy lub większy smutek. Raczył się miękkim, wilgotnym białym chlebem pokrojonym w trójkąty i przełożonym pastą jajeczną, ale z nieprzesadną ilością majonezu i cebuli. Lubił też zaskoczenie w postaci marynowanego ogórka i cienkiej warstewki solonego masła. Nie gardził tuńczykiem, jeśli był odpowiednio przyrządzony. Według Andrego najjaśniejszym punktem każdej stypy była jednak sałatka z kurczakiem. A po niej kawałek lepkiego, wilgotnego brownie – byle nie było pulchne jak biszkopt – zamykającego pogrzebowe menu.

Shalisa nie spuszczała męża z oka.

– Zawsze pilnował diety, ale teraz zupełnie mu odbiło. Słyszałyście, co mówił o krokach. Ściągnął aplikację do liczenia kalorii, a w samochodzie znalazłam ulotkę z siłowni.

– Aha. – Pam zastanowiła się przez chwilę. – Może chce poprawić kondycję.

Patrząc na nią, Shalisa uniosła brwi. Zobaczyły, jak Andre odkłada szczypce i drapie się po tyłku.

Nancy zachichotała.

– Kim jest ta szczęściara? – Zreflektowała się. – Sorki, Shalisa. – Odchrząknęła i inaczej dobrała słowa: – Z kim, twoim zdaniem, się spotyka?

Shalisa wzruszyła ramionami.

– Na razie chyba z nikim. Myślę, że wciąż planuje… – Przerwała, bo w wejściu dał się dostrzec jakiś ruch i to tam skierowała swoją uwagę. – O nie.

Nancy podążyła za jej spojrzeniem i zareagowała podobnie.

– O-o.

Pam nie pozostała w tyle.

– O kurwa.

W drzwiach do sali bankietowej stała Sabrina Cuomo. Supermama, która przez wszystkie lata edukacji dzieciaków musiała być zawsze najlepsza – jako pierwsza matka miała na półce elfa1 i pudełka na lunch bento.

Sabrina wpłynęła do sali, jakby nie dotykała podłogi, niemal w zwolnionym tempie. Perfekcyjna w każdym calu, od czubka kapelusza z szerokim rondem po szpilki peekaboo z odkrytymi palcami i piętami. Z ramienia zwisała jej torebka Chanel. Mogłaby trzymać w dłoni kieliszek Negroni Sbagliato i wcale nie wyglądałaby dziwnie.

Bez słowa Pam, Nancy i Shalisa przesunęły się o pięć kroków w prawo, po czym znalazły schronienie za grupką wysokich mężczyzn w garniturach. Nancy wyjrzała ponad barkiem jednego z nich.

– Rozgląda się.

– Raczej nic nam nie grozi. Znajdzie sobie kogoś lepszego. Jak zwykle – stwierdziła Shalisa.

– Nie byłabym taka pewna. – Nancy popatrzyła dokoła. – Są tu teraz głównie kumple Dave’a od golfa. O-o. Zauważyła mnie. Idzie tu.

– Nie patrzcie jej w oczy. Weźcie jakieś naczynia. Udawajcie, że pomagacie – powiedziała Pam.

Nancy wyciągnęła rękę po jej talerz, Pam jednak nie zamierzała wybawić jej z kłopotu i trzymała mocno. Przyjaciółka spojrzała jej prosto w oczy i szarpnęła mocniej. Pam się nie poddawała.

– To był mój pomysł – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

– Bonjour, mes amies.

Sabrina już była przy nich. Pełna urazy Pam puściła talerz i Nancy ruszyła do kuchni, podczas gdy Shalisa podeszła do stołu i rozpychając się łokciami wśród kelnerów, zaczęła układać sztućce.

Opuszczona Pam wydobyła na twarz skąpy uśmiech.

– Czyżbyś była we Francji, Sabrino?

Sabrina rozglądała się po sali nad jej ramieniem.

– Właśnie wróciłam. Powiedziałam mężowi, że na pogrzebie na pewno spotkamy Pam i resztę dziewczyn. Tak mi przykro z powodu Dave’a.

Rozmowy z Sabriną były krótkie, trwały tylko dopóty, dopóki nie znalazła kogoś ciekawszego. Musiała mieć słaby wybór, bo zaczęła następne zdanie:

– Wieki nie widziałam żadnej z was. Odkąd Gene przeszedł na emeryturę, większość roku spędzamy w Europie.

– Mmm, mmm.

Pam odwzajemniła grubiaństwo Sabriny, oglądając ponad jej ramieniem prezentację zdjęć Dave’a. Czuła jakiś niepokój, ale nie bardzo wiedziała dlaczego.

I wtedy bez ostrzeżenia Sabrina zadała miażdżący cios.

– A ty kiedy idziesz na emeryturę, Pam?

Pam przełknęła tę złośliwość. Zdobyła się na uśmiech i miała tylko nadzieję, że jej prawdziwych emocji nie zdradził rumieniec na szyi. Ilekroć ktoś pytał, kiedy ona i Hank wybierają się na emeryturę – przy czym pytanie to w towarzysko przyjętej formule łączyło zdania: „rany, ale jesteście starzy” i „jak duży odnieśliście sukces?” – Pam miała problem z odpowiedzią. Czuła się totalnie upokorzona, że przepracowała całe dorosłe życie, a nie stać jej było na emeryturę. Ani teraz, ani za pięć lat, ani prawdopodobnie nigdy. Mogła więc zrobić w takiej sytuacji tylko jedno – skłamać.

– Och, nie spieszy się nam. Hank i ja kochamy swoją pracę.

Pam w istocie nie znosiła swojej roboty. I nie wiedziała, co Hank sądzi teraz o swojej – nie żeby ją to obchodziło. Gdy stracił oszczędności ich życia, lokując je przed pięcioma laty w inwestycję, która okazała się klapą, przestali rozmawiać o pracy. Tak naprawdę przestali rozmawiać o większości spraw. Podobnie jak Marlene i Dave. Jak Larry i Nancy. Andre i Shalisa. Pam czerpała pociechę jedynie z tego, że przynajmniej nie była w swoim nieszczęściu sama i jej przyjaciółki jechały na tym samym rozklekotanym finansowym wózku co ona. Wszystkie padły ofiarą złych rad Hanka. Pam nie lubiła tego rozpamiętywać, by nie wpaść w wir poczucia winy i rozpaczy. Wolała wziąć się w garść i pogodzić z myślą, że już do końca życia pozostanie sekretarką w Dutton Nieruchomości. Pod pozorem walki o inkluzywność zapoczątkowała kampanię przystosowywania biura dla osób na wózkach, by zawsze była w stanie dotrzeć na swoje stanowisko.

– Jeśli mnie pamięć nie myli, jesteś  s e k r e t a r k ą?  – Sabrina zmarszczyła nos.

– Och, Sabrino, masz genialną pamięć.

Pam też zmarszczyła nos i powędrowała spojrzeniem w stronę ekranu, by popatrzeć na zmieniające się zdjęcia Dave’a, jego rodziny i kumpli od piłki. Miała ochotę wypomnieć Sabrinie, że o ile dobrze pamięta, ona sama doi męża, któremu pewnego dnia w zupełnie niewyjaśniony sposób udało się trafić w inwestycyjną dziesiątkę. Ugryzła się jednak w język, mając pełną świadomość, że z przyjemnością też wydoiłaby Hanka, tylko że on akurat był zupełnie niedojny. Ledwo zdołał zarobić na siebie. Tak już jest, kiedy się żyje ponad stan – na starość to zawsze odbija się czkawką. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Dave’a trzymającego kije golfowe.

Pam musiała się uwolnić od Sabriny, zanim powiedziałaby coś, czego by potem żałowała.

– Muszę zobaczyć, jak się czuje Marlene… au revoir.

Tak naprawdę jednak chciała znaleźć Nancy i Shalisę, bo coś nie dawało jej spokoju jeszcze bardziej niż rozmowa z Sabriną.

I teraz wiedziała już co.

Kilka dni wcześniej córki Marlene zadzwoniły do niej z wiadomością, że robią prezentację o życiu ojca, prosząc o zdjęcia ich ósemki robione na przestrzeni lat. Radosne sceny z przeszłości Dave’a przemykały teraz po ekranach i Pam zdążyła już obejrzeć cały cykl, ale gdzie się podziały jej fotki? Shalisę zastała w kuchni akurat w połowie porcji tarty.

– Możesz już wyjść. – Pam pomachała jej w drzwiach. – Sabrina znalazła sobie kolejną ofiarę.

Shalisa włożyła do ust ostatni kęs i rozejrzała się za miejscem, gdzie mogłaby odstawić talerz. Pam puściła drzwi i obróciła się w stronę sali akurat w chwili, gdy Nancy podchodziła do swojego syna, Paula, który stał w grupie młodych ludzi. Zawsze był świetnym dzieciakiem. Teraz, już po trzydziestce, dobrze się prezentował w garniturze i butach z jasnobrązowej skóry. Dbał o siebie: miał krótko ostrzyżone włosy i gładko ogoloną twarz, która rozpromieniła się, gdy spostrzegł mamę. Odłączył się od znajomych, a Nancy oplotła go ramionami.

Shalisa dołączyła do Pam.

– O co chodzi z Nancy i Paulem? Ściska go tak, jakby go właśnie wypuścili z wojska.

Pam, nadal obserwując Nancy z synem, odpowiedziała:

– Pomyślałam to samo. Może to żałoba tak na nią działa. O, idzie Larry. Ciekawe, czy dołączy do tego tulaśnego maratonu.

Larry Clooney wszedł do sali i stanął przy wejściu na szeroko rozstawionych nogach, wyprostowany, z dłońmi w kieszeniach – pewnie pobrzękiwał drobniakami, jak to miał w zwyczaju, który irytował Pam. Musiała przyznać, że czas obszedł się z nim dość łaskawie. Choć włosy mu posiwiały, to szczękę miał wciąż wyraźnie zarysowaną, a nad paskiem dało się zauważyć jedynie lekki zarys brzucha. Wydawał się jednak samotny, kiedy tak tam stał i rozglądał się po sali bez Hanka, Dave’a i Andrego przy boku. Pam spostrzegła, że jego wzrok spoczął na tulących się żonie i synu; postąpił pół kroku naprzód, znieruchomiał, po czym obrócił się i wyszedł.

– A to co było? – powiedziała Pam.

Shalisa skierowała jej uwagę na drugą stronę sali.

– Z kim teraz gada Sabrina?

Kiwnęła głową w stronę baru kawowego, gdzie ich dawna kumpelka-mama z filiżanką i spodkiem w dłoniach górowała nad drobną kobietką w butach na obcasach aż po samo niebo.

– Dorwała Padmę – odpowiedziała Pam.

– To jest P a d m a? 

– Gdzie jest Padma? – spytała Nancy, która właśnie dołączyła.

Pam pokazała ręką Sabrinę, która trajkotała zwrócona do Padmy Singh, nowej szefowej Hanka, dyrektorki generalnej kasyna. Dwa miesiące wcześniej przyjechała z Mumbaju. Młoda kobieta, która nie dobiegła jeszcze trzydziestki, założyła długie, ciemne lśniące włosy za uszy, na których ciążyły kolczyki-sztyfty z brylantami.

– Myślałam, że będzie wyższa – stwierdziła Nancy.

Pam zmarszczyła brwi.

– Niby dlaczego?

– Z powodu wszystkiego, co o niej mówiłaś. Że ma taką władzę i w ogóle. No wiesz. Podejrzana miliarderka, mafijna matka chrzestna z tytułem MBA pnąca się po szczeblach korporacyjnej kariery przybywa tu, żeby przygotować się na rozkwit wielkich kasyn w Indiach. Po prostu myślałam, że będzie… wyższa. – Nancy wzruszyła ramionami.

– Chciałaby być – zauważyła Shalisa. – Inaczej po co zakładałaby takie obcasy? Zobacz, jak przestępuje z nogi na nogę. Stopy bolą ją jak cholera.

Nancy szturchnęła Pam.

– Poznałaś ją?

– Nie, ale chciałabym. Jak tylko pozbędzie się Sabriny, podejdę się przywitać. – Pam odwróciła głowę i znów spojrzała na ekran, po czym przeniosła wzrok z powrotem na Padmę, by nie stracić jej z oczu. – Hej. Widziałyście już któreś z naszych zdjęć? Z Dave’em?

Shalisa pokręciła głową, a Nancy zmarszczyła brwi.

– Skoro już o tym mówisz, to ani jednego.

– Hm – odezwała się Shalisa. – Może nasz plik był uszkodzony. Ale dziewczyny chyba by coś powiedziały.

– No, może. Oj! Padma ucieka. Zaraz wracam.

Pam wetknęła w ręce Nancy swoją szklankę i ruszyła, by przeciąć drogę szefowej Hanka, która chwiejąc się na szpilkach, zmierzała do drzwi.

– Padmo! Padmo! Dzień dobry. Chciałam się tylko przywitać.

Kobieta zatrzymała się i odwróciła. Żołądek Pam fiknął koziołka. Znała to spojrzenie. Kiedy Pam się zbliżała, chłód w oczach Padmy i jej lodowaty uśmiech boleśnie przypomniały o dwucentymetrowym siwym odroście, który lśnił przy skórze jej głowy. Wyprostowała się, gdy spojrzenie młodej kobiety przesuwało się po jej sylwetce, szacując cenę sukienki z wyprzedaży, torebki z outletu i dziesięcioletnich pogrzebowych butów. Wyraźnie dostrzegła, gdy Padma z satysfakcją uznała, że jej lewy kolczyk jest wart więcej niż cały strój Pam i pewnie cała jej garderoba, bo uśmiech bizneswoman rozszerzył się nieprzyjemnie, ukazując równe dolne zęby. Pam już wiedziała, że w najbliższym czasie kawy z nową szefową Hanka raczej się nie napije. Ale Padma była teraz strażniczką dochodów Hanka. Pam wyciągnęła więc rękę i powiedziała:

– Jestem Pam Montgomery. Żona Hanka.

Mimowolnie przysunęła się odrobinę za blisko i górowała nad drobną sylwetką Padmy.

Ta zaś zadarła głowę, żeby ją przywitać, po czym spytała:

– Przychodzicie na pogrzeby wszystkich pracowników?

– Słucham? Skąd! – Czyżby Padma nie wiedziała, że Hank i Dave byli najbliższymi przyjaciółmi? Chociaż fakt: ktoś, kto oglądał pokaz slajdów, nie pomyślałby, że ona i Hank w ogóle byli obecni w życiu Dave’a. – Ach, nie. Hank i ja…

– Tu jesteś!

Hank wcisnął się i stanął między nimi, obejmując żonę ramieniem. Pam aż podskoczyła i spojrzała na niego. Gdzie był od czasu nabożeństwa i dlaczego nagle ją dotknął? Czuła się dziwnie z jego palcami na swoim odsłoniętym ramieniu. W dodatku miał lekko przepoconą koszulę, a na czole – pomimo klimatyzacji – lśniły mu kropelki potu. Dobrze się czuł? Pam niespecjalnie się nim przejmowała, ale czy to możliwe, że kandydował do zawału? Dyszał, jakby biegł, żeby się tu znaleźć. Spoglądał to na jedną kobietę, to na drugą.

– Wybaczcie, że przeszkadzam, ale Padmo, coś się wydarzyło w kasynie.

Hank puścił żonę i ruszył za szefową do drzwi.

Pam popatrzyła za nimi. Co za cholera? Jakkolwiek dziwnie zachowywał się Hank przez ostatnie pięć lat, odkąd zrujnował ich plany emerytalne, to po wypadku Dave’a było z nim dziesięć razy gorzej. Ale Pam gdzieś czytała, że żałoba jest nieprzewidywalna.

Odwróciła się i rozważała właśnie, czy nie powinna wrzucić na ruszt jeszcze kilku żałobnych kanapek, by nie martwić się o obiad, gdy znalazły się przy niej Nancy i Shalisa.

– Nie uwierzysz.

– W co? – spytała Pam.

Jej wzrok odszukał Marlene wciąż skrywającą się za czarną woalką.

Shalisa wyszeptała:

– Marlene się przeprowadza.

Pam zacisnęła powieki. Szybko poszło. Jej biedna, jakże biedna przyjaciółka. Ledwo umarł jej mąż, a już była zmuszona przenieść się do jakiegoś ponurego mieszkanka w piwnicy domu jednej ze swoich córek. Pam zamierzała ją wspierać. Będzie ją odwiedzać i zapraszać do siebie. Była gotowa poznać szczegóły.

– Do której córki się wprowadza?

– Ależ nie przeprowadza się do córki. – Nancy uśmiechnęła się szeroko. – Kupuje mieszkanie w Boca Raton. Marlene przeprowadza się na Florydę.

Pam obróciła się, by stanąć twarzą do przyjaciółek.

– Boca Raton! Ja pieprzę, jakim cudem ją na to stać?

4Nic się nie stało

Podczas gdy jego żona na trzecim piętrze gawędziła na stypie z Sabriną Cuomo, Hank siedział rozparty w fotelu w swoim gabinecie i marzył, żeby to wszystko odeszło już w przeszłość – jego długi, problemy małżeńskie, morderstwo Dave’a.

Do mety zostało tylko kilka tygodni. W sobotni wieczór było weselej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciu lat. Dave żartował i uśmiechał się prawie jak za dawnych czasów. Może nawet znowu bzykał Nancy. Hank zapomniał spytać go o to, gdy byli na rybach, a teraz nie będzie już miał okazji. Wiele by dał, by znów ujrzeć te niemal dziewczęce dołeczki po drugiej stronie biurka, za którym teraz siedział. Miło by było zobaczyć uśmiechającego się Dave’a.

Ale musiało się stać to, co się stało.

Hank wiedział, kto zabił Dave’a. A właściwie, kto zlecił jego zabójstwo. A przynajmniej miał bardzo mocne podejrzenia. Według najlepszego scenariusza, jaki powstał w głowie Hanka, zabójcy uznali, że Dave działał sam, szybko go sprzątnęli i na tym koniec. Według najgorszego – wiedzieli, że Dave miał wspólników, i torturowali go, żeby wyciągnąć nazwiska Hanka, Larry’ego i Andrego, po czym zastrzelili go i zmiażdżyli mu głowę bramą garażową. Chłopaki wstrzymali oddech i czekali na dwie rzeczy.

Po pierwsze, aż koroner znajdzie kulę i rozpocznie się policyjne śledztwo. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wtedy do Hanka dotarło, że kiedy widzi się tak rozwaloną głowę, nie szuka się innej przyczyny śmierci. Na razie wydawało się, że miał rację. Ostatecznie kto mógłby chcieć zabić Dave’a Branda? Dla wszystkich był przecież tylko pracownikiem technicznym niższego szczebla w kasynie i marnym golfistą.

Innym powodem, dla którego Hank łykał teraz tylenol i żuł tabletki na zgagę, była śmiertelna obawa, że do jego drzwi zastukają dokładnie ci sami faceci, którzy odwiedzili Dave’a. Ale to też się nie wydarzyło. Przynajmniej na razie. Hank jednak wiedział, że przyjdą.

Jeśli o nich wiedzieli.

Chociaż przez całe dorosłe życie pracował w kasynie, nie był hazardzistą. W tym momencie nie rzucał kostką, by rozstrzygnąć, który scenariusz jest bardziej prawdopodobny; zamiast tego z całej siły koncentrował się na myśli, jak utrzymać ich wszystkich przy życiu. Jeśli nawet dziwnym trafem los się do niego uśmiechnął i w kasynie uznali, że Dave działał w pojedynkę, to i tak będą chcieli odzyskać pieniądze. I zapewne teraz uważnie przyglądają się wszystkim uczestnikom pogrzebu.

Śmierć Dave’a nie oznaczała końca sprawy. Ta sprawa dopiero się zaczynała.

Hank rozparł się wygodnie w fotelu, położył stopy na biurku, zamknął oczy i starał się uspokoić oddech, lecz wtedy odezwał się Andre:

– Zobacz. Pam gada z Padmą.

Hank rzucił się do przodu i przebiegł wzrokiem po wiszących na ścianie swojego biura telewizorach wyświetlających obrazy z kamer monitoringu. Znalazł salę bankietową, a w jej kącie ujrzał, jak jego żona ględzi z jego szefową, jakby się znalazły na parafialnym garden party, a nie na stypie po pogrzebie jego najlepszego przyjaciela, który zginął gwałtowną śmiercią.

Hank się zerwał, przewracając fotel. Przecisnął się obok Andrego, który oparty o ścianę pakował do ust winogrona, i Larry’ego, który siedział w jego fotelu dla gościa i przeglądał telefon. Otworzył na oścież drzwi biura, posłał kumplom spojrzenie, a oni rozdziawili ze zdziwienia gęby i podążyli za nim wzrokiem. Pognał korytarzem, minął windy i dopadł do schodów. Czy tylko on rozumiał, co się dzieje? Dave by zrozumiał.

Co by się stało, gdyby Hank nie zobaczył przed pogrzebem tamtych zdjęć?

Andre siedział przy swoim laptopie i w pewnym momencie zawołał Hanka i Larry’ego.

– Chłopaki. Chłopaki. Chodźcie tu. Musicie to zobaczyć.

Hank sprawdzał akurat wystrój sali bankietowej przed udaniem się do kościoła na nabożeństwo pogrzebowe. Larry zajmował się tym, co wychodziło mu najlepiej, czyli przyglądaniem się, jak pracują inni. Andre podłączył laptop do ekranów, by wyświetlić pokaz zdjęć z życia Dave’a przygotowany przez jego córki. Stuknął w klawisz i pojawiło się zdjęcie ich czterech: Hanka, Andrego, Larry’ego i Dave’a. Byli o jakieś dwadzieścia lat młodsi i stali obok siebie na pomoście obok łodzi Hanka. Słońce opromieniało ich policzki, wiatr mierzwił włosy – Hank miał ich jeszcze wtedy tyle, że mógł je odgarniać – a każdy z nich machał żyłką ze skalnikiem prążkowanym.

Hank poczuł niemal smak lekkiej, maślanej panierki, w której Pam je usmażyła. Siedzieli potem przy stole w ogrodzie Dave’a i Marlene i w zachodzącym słońcu pochłaniali chrupiące filety, chleb kukurydziany i sałatkę z maleńkich młodych ziemniaków ugotowanych w czerwonej skórce, popijając to wszystko zimnym piwem i słonymi margaritami. On i Pam szli potem pod rękę cichymi ulicami do domu, nad ich głowami rozpościerał się baldachim z koron rosnących na osiedlu dębów. Nosem muskał jej szyję, a gdy tylko opiekunka do dziecka pomachała im na dobranoc z własnych schodków trzy domy dalej, zdarł z Pam letnią sukienkę.

Uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Po chwili jednak przypomniał sobie, gdzie się wszyscy znajdują. I dlaczego.

Hank stłumił gromadzącą mu się w ustach żółć.

– Co ty, chłopie, robisz?

Andre nasunął wyżej okulary, rozpakował niskotłuszczowy baton z płatków i owoców, wziął kęs i wcisnął kilka klawiszy na laptopie.

– Oto nieziemski pokaz zdjęć na cześć naszego kumpla Dave’a.

Hank wyszarpnął kabel z laptopa i ekran zrobił się czarny. Przewód owinął ciasno wokół palców. Andre z otwartymi ustami podniósł wzrok – na języku wciąż miał nieprzeżuty kawałek batona – i lekko odchylił się z krzesłem w tył. Larry szybko do nich dołączył. Hank rozejrzał się po sali, upewnił się, że nikt z cateringu niczego nie zauważył, podszedł bliżej i zniżył głos.

– Czy cię pojebało?

Andre skulił się, wepchnął jedzenie w policzek i spytał:

– No co? O co ci chodzi? To świetne zdjęcie.

Hank przymknął na moment oczy.

– Tak, Andre. To świetne zdjęcie. A przy okazji świetny dowód, że cholernie ze mnie dobry kolega Dave’a. Dowód przedstawiony wszem wobec w pieprzonym kasynie, w którym Dave i ja pracowaliśmy, na oczach kolegów, z którymi pracowaliśmy… i Padmy, mojej nowej szefowej, która prawdopodobnie kazała sprzątnąć Dave’a. Spytam jeszcze raz: czy cię pojebało?

Andre zamarł. Larry położył dłoń na jego ramieniu.

– Andre nie pomyślał, Hank. Śmierć Dave’a nim wstrząsnęła. Wstrząsnęła nami wszystkimi. Jest mu przykro. Prawda, Andre?

Andre, kiwając głową, przeżuł i połknął kawałek batona, po czym ostrożnie zawinął pozostałość w folię i schował do kieszeni.

– Natychmiast usunie te zdjęcia. Prawda, Andre? Wszystkie zdjęcia, na których Dave jest z którymkolwiek z nas. I zdjęcia naszych żon też. – Larry spojrzał na Hanka. – Nic się nie stało.

Hank przebiegł wzrokiem po sali, po czym nachylił się i niskim głosem powiedział:

– W porządku. Nic się nie stało. Ale musimy zachowywać się rozsądnie. Nie wolno nam tracić głowy. Szczególnie teraz. Padma czy ktokolwiek inny, kto to zrobił, szuka kontaktów Dave’a. Jeszcze jedna wpadka, taka jak ta, i jest po nas. Rozumiesz? Mam na myśli bramę garażową na twojej głowie.

Hank wpadł przez drzwi prowadzące z klatki schodowej i potruchtał przez wyłożony dywanem hall do sali, gdzie odbywała się stypa po Davie. Przez przeszkloną ścianę wychodzącą na ocean wpadało ostre letnie słońce, a on czuł, jak po plecach do rowka w tyłku spływa mu strużka potu. Zwolnił kroku, żeby wyrównać oddech.

Musiał uporać się z morderstwem Dave’a i powrócić do normalnego życia. Kiedy to się skończy? Ledwo ugasił pożar wzniecony zdjęciami przez Andrego, a już musiał radzić sobie z następnym, tym razem rozniecanym przez Padmę i Pam. To jego wina. Powinien był wiedzieć, że Pam dorwie Padmę, a on będzie musiał interweniować. Była to jedna z tych cech, które przed laty przyciągnęły go do jego żony: w ciągu kilku minut potrafiła się zaprzyjaźnić dosłownie z każdym. Teraz jednak musiał odciągnąć Pam, zanim zdążyłaby opowiedzieć Padmie historię ich życia. A konkretnie tę część historii, w której przyjaźnili się z nieboszczykiem.

To nie był dobry czas na zdradzanie swoich powiązań z Dave’em Brandem.

Gdy pół roku wcześniej Indo-USA Gaming Inc. z Indii przejęło kasyno, Hank i chłopaki zmartwili się, że zmiana właściciela popsuje to, co tak dobrze im szło. Hank pobuszował po profilu indyjskiej spółki w Wikipedii, gdzie znalazł nazwiska jej głównych inwestorów wyróżnione niebieskimi linkami. Klikając w nie, odkrył powiązania firmy z Bollywood – świetnie. Zaczął sobie wyobrażać premiery filmowe i nowe formy rozrywki w barach. Gdy jednak kliknął w kolejne niebieskie słowo, zbladł.

Przekierowało go do strony Przestępczość zorganizowana w Indiach z podtytułami takimi jak wymuszenia, przemyt, handel narkotykami, porwania i morderstwa. Serce zaczęło mu walić jak szalone. Przejrzał stare maile, znalazł sprawozdanie finansowe kasyna i zaczął googlować wymienione w nim firmy zależne z całego świata. Odkrył, że zbyt często te nazwy były powiązane z medialnymi doniesieniami o zaginionych. Hank wrzucał w wyszukiwarkę ich nazwiska i natrafiał na artykuły o znikających w tajemniczych okolicznościach menadżerach średniego szczebla. Nalał sobie szkockiej, czytając o tych, którzy po kilku dniach odnajdywali się żywi i nie mogli sobie przypomnieć, co właściwie się z nimi działo. Drżącą ręką nalał sobie drugą szklankę i przeglądał relacje na temat innych, których znaleziono poćwiartowanych lub pozbawionych głowy. Niektórzy zwisali z mostu. Klikał w link za linkiem, a ręce i ramiona coraz bardziej pokrywały mu się gęsią skórką. Nagle zdał sobie sprawę, że całe to śledztwo prowadzi na firmowym komputerze. Z trzaskiem zamknął laptop. Wiedział już wszystko, co musiał wiedzieć. Wiedział, że jeśli teraz zostaną złapani, to zdenerwują paru wrednych ludzi. Ludzi, którzy się nie wściekali, tylko wyrównywali rachunki.

Dlatego nie mógł pozwolić na to, by ich złapano. Na krótki czas zawiesili swoją działalność, a Hank czuwał, wypatrując wszelkich zmian w procedurach lub protokołach kasyna. Czegokolwiek, co mogłoby wpłynąć na system kontroli kasyna i potencjalnie ich zdradzić. Wszystko jednak zostało po staremu, a oni zagłosowali za dalszym ostrożnym realizowaniem swojego planu, wdzięczni, że finał już tak blisko. Kiedy zjawiła się Padma, Hank ją obserwował i w końcu uznał, że choć jest ambitna, to nie stanowi zagrożenia – bardziej niż zyski interesowały ją wystrój kasyna i użyta w nim paleta barw.

Teraz jednak Hank uświadomił sobie, że mógł się co do niej pomylić. Albo i nie. W tym tkwił szkopuł. Nie wiedział.

Wiedział natomiast, że w dniu, kiedy zginął Dave, do osiągnięcia celu, którym było dziesięć milionów dolarów, brakowało im dwunastu tygodni. Po śmierci Dave’a musieli przerwać swoją operację. Musieli teraz skupić się na tym, by przeżyć i właściwie określić zagrożenie. Ponieważ to Padma mogła napuścić zbirów na Dave’a, Hank jeszcze przez jakiś czas musiał pilnować, by nie wpadła na jego trop. A to oznaczało, że jego szefowa nie mogła rozmawiać z Pam.

Rękawem otarł czoło, minął róg i znalazł się w sali bankietowej.

– Tu jesteś!

5Wszyscy oni mają to samo

Dawniej było tak, że kiedy Pam Montgomery zaczynała rozmyślać o życiu, to zwykle dzieliło się ono na dwie części – przed i po. Przed śmiercią jej rodziców i po niej. Teraz starała się nie oglądać własnego życia w szerszej perspektywie, ale gdy takie myśli mimo wszystko ją nawiedzały, znaki wytyczające „przed” i „po” stały w innym miejscu. W tej chwili jej życie było podzielone na „przed tym” i „po tym”, jak Hank stracił wszystkie ich oszczędności. Przed, kiedy nie wycinała kuponów z gazet i stać ją było na Netflixa, i po, gdy musiała się przeprowadzić do gównianego wynajmowanego szeregowca kilka przecznic od swoich przyjaciół i opuścić piękny dom, w którym wychowała córkę.

Większość ludzi z sąsiedztwa odwiedzała Pam i Hanka w ich domu przy Glendale Avenue, przy takiej czy innej okazji. Całe rodziny przychodziły, aby pograć w bilard; dziewczyny wpadały, by posiedzieć przed kominkiem na wygodnej modułowej kanapie Pam i obejrzeć świąteczny film wybrany przez głosowanie spośród To właśnie miłość, Białego Bożego Narodzenia i Holiday; pary przychodziły na urządzaną przez nią i Hanka doroczną bibę sylwestrową. Gdy na ich frontowym trawniku stanął znak „Na sprzedaż”, Pam wzniosła wokół siebie mur kłamstw – chcemy czegoś mniejszego, ogród jest za duży, wolimy żyć prościej.

Sprzedali modułową kanapę i stół po babci – w szeregowcu nie było jadalni – pożegnali się z wielkim małżeńskim łożem i stołem bilardowym. W nowym pokoju dziennym upchnęli meble z gabinetu, a do sypialni głównej wstawili małe podwójne łóżko z pokoju gościnnego. Pam próbowała wcisnąć w kąciku śniadaniowym swój stół kuchenny, ale w końcu sprzedała go w internecie i znalazła inny za dwadzieścia pięć dolarów. Starała się szukać pozytywów – nie musiała już przejmować się zabawkami do basenu ani świątecznymi dekoracjami nad kominek, bo nie miała basenu ani kominka. Nowy dom znajdował się niedaleko ich dawnego osiedla, dlatego robiła zakupy w tym samym spożywczaku, tankowała na tej samej stacji i nadal miała kilka minut drogi do swoich najlepszych przyjaciółek.

W ostatnim czasie Marlene, Shalisa, Nancy i ich mężowie byli jedynymi gośćmi, którzy regularnie dreptali po wytartym linoleum w kuchni Pam. Przy nich nie musiała zachowywać pozorów.

Tego ranka dziewczyny miały wpaść na kawę – okazja, żeby spotkać się po pogrzebie Dave’a i wybadać, co się, do cholery, działo z Marlene. Pam sprzątała. Miała jeszcze swoją dumę, a utrzymanie porządku w domu nie wymagało dodatkowych nakładów. W swoim wcześniejszym życiu wszystkie akcesoria związane z przychodzeniem i wychodzeniem domowników trzymała w przedpokoju, ale w obecnym – w wynajmowanym szeregowcu – wszyscy wchodzili frontowymi drzwiami prowadzącymi wprost do salonu. Stała teraz przy schodach z rękami na biodrach i z niesmakiem obrzuciła wzrokiem buty Hanka.

Kiedy go poznała, mieszkał z dwoma innymi facetami w zatęchłym, zapuszczonym bliźniaku w samym śródmieściu, niedaleko uczelni. Lokum było w tak fatalnym stanie, że kiedy chłopcy chcieli podarować swoją kanapę organizacji dobroczynnej, ta odmówiła jej przyjęcia. Zostawili więc mebel na ulicy, przekonani, że ktoś go zechce – nikt taki się nie znalazł. W tym paskudnym, obrzydliwym domu wszyscy ustawiali buty pod ścianą przy wejściu, jakby to były trofea na półce. Gdy Pam i Hank zamieszkali razem, Pam szybko położyła kres tym zwyczajom.

– Korzystaj z szafy. Po to jest – powiedziała.

Pam odnajdowała spokój w panującym w domu porządku, a Hank, żeby ją zadowolić, stosował się do jej zasad.

Ale tego ranka siedem par butów Hanka leżało tak, jak mu spadły z nóg – buty do biegania, klapki, buty do golfa, dwie pary mokasynów, buty na łódź, pantofle do garnituru. Co gorsza, wśród nich walało się pięć par brudnych skarpetek. Żołądek jej się przewrócił na ich widok. Kto tak robi? Ściąga przepocone skarpety w drzwiach i tak je tam zostawia do wyschnięcia. Dlaczego? Dlaczego, Hank? Przecież wiedziała. Sterta butów i skarpet była jeszcze jednym „wal się, Pam”.

Pam otworzyła szafę i wrzuciła jeden klapek. Drugim walnęła nieco mocniej. Gdy ostatni but odbił się od tylnej ściany szafy, Pam była cała spocona.

– Sam się wal, Hank.

– To było piękne nabożeństwo. – Shalisa oplotła Marlene ramionami zaraz po tym, jak zebrały się na tarasie Pam. – Dave byłby szczęśliwy, wiedząc, że przyszło tyle ludzi. Lubił towarzystwo.

– Spodobałoby mu się bardziej, gdyby były tańce. Nic nie było w stanie utrzymać go z dala od parkietu. Ale to dobrze, że dziewczyny mogły zobaczyć, jak bardzo ludzie kochali ich tatę.

Marlene odsunęła krzesło po zacienionej stronie stołu i we trzy czekały na Nancy.

Pam jednak straciła cierpliwość.

– O co tu, do cholery, chodzi, Marlene? Przeprowadzasz się do Boca Raton?

Po tym, jak Shalisa i Nancy rzuciły tę bombę na pogrzebie, Pam nie mogła się doczekać, by poznać szczegóły, ale wokół Marlene ciągle kręcili się jacyś ludzie. Każdy chciał spędzić z wdową przynajmniej chwilę. Gdy w końcu zostały same, Marlene oznajmiła, że nazajutrz rano przyjdzie i wszystko im powie. A kiedy ściskały się na pożegnanie, zdziwienie Pam jeszcze wzrosło, bo przyjaciółka była niemal pijana z ekscytacji. Wcale nie wydawała się pogrążona w smutku.

Pam nie wiedziała, czego się spodziewać, kiedy Marlene weszła frontowymi drzwiami i wpadła do kuchni, ale musiała przyznać, że trochę zaskoczył ją widok wdowy, która zjawiła się w pełnym makijażu, z upiętym na gładko kokiem, w szpilkach i świeżej letniej sukience, a nie jak zwykle w kucyku, szortach i klapkach. Wywijała pudełkiem francuskich makaroników – z kosza podarunkowego od Sabriny Cuomo, jak oznajmiła – a w drugiej ręce niosła schłodzonego szampana, którego kupiła po drodze. Drobny poczęstunek. Nie tego spodziewała się Pam po pogrążonej w smutku wdowie, nawet takiej, która przez minione pięć lat nieustannie wściekała się na męża. Chociaż Pam naczytała się o żałobie tyle, że wiedziała, iż lepiej nie osądzać, to akurat do tego osądu czuła się uprawniona.

Nancy, jak zawsze spóźniona, przywitała się z nimi głośno, stając w drzwiach frontowych, a Marlene podskoczyła na krześle i wskazała szampana.

– Otwórz go, otwórz, Pam. Shalisa, przynieś kieliszki.

Nancy przeszła przez drzwi tarasowe, po czym ostrożnie obeszła wylegującego się Elmera, przygarniętego ze schroniska psa w średnim wieku, który podniósł głowę kilka centymetrów nad podłogę i na powitanie dwa razy machnął ogonem.

Kiedy już wszystkie usadowiły się z kieliszkami niestosownych bąbelków przy tym samym stole, przy którym ostatnim razem siedziały z Dave’em, Marlene zaczęła:

– Och, co za ulga, uwolnić się od całej tej rodziny. – Ze smętną miną zwiesiła ramiona, po czym wyprostowała się i uśmiechnęła. – W końcu! Mogę być sobą. – Marlene podniosła kieliszek i poprawiła się na krześle. – Zdrówko!

Pam, Nancy i Shalisa wymieniły krótkie spojrzenia i podniosły szkło, bez entuzjazmu wznosząc toast i czując się trochę nieswojo, bo najwyraźniej celebrowały śmierć Dave’a. Marlene dolewała sobie akurat szampana, gdy Elmer zerwał się z tarasu i pognał przez niewielki trawnik ku krzewom rosnącym w nierównej linii wzdłuż płotu na tyłach. Marlene wzdrygnęła się i wstrząsnęła butelką, rozlewając trochę bąbelków po stole. Roześmiała się.

– Nie wiedziałam, że Elmer umie tak szybko biegać.

– Biegać? – powiedziała Shalisa. – Nie wiedziałam, że w ogóle umie się poruszać.

– Pewnie zobaczył królika – wyjaśniła Pam. – Chyba dlatego ma na imię Elmer. Wiecie, Elmer Fudd, prześladowca Królika Bugsa.

– Goni króliki? – zdziwiła się Nancy. – I co z nimi robi, jak je złapie?

– Nigdy nie łapie. Spójrz tylko.

Obróciły się i patrzyły, jak Elmer człapie z powrotem po trawniku, a potem kładzie się z falującą piersią na boku na ocienionym skrawku betonu. Kilka miesięcy wcześniej ktoś u Pam w pracy zaapelował o dom tymczasowy dla niechlujnego psa. Domyślano się, że ma około ośmiu lat. Tygodniami szukał jedzenia na ulicach, zanim został złapany i przewieziony do schroniska. Nikt nie chciał go adoptować. Nic w nim do siebie nie pasowało. Miał długi tułów i krótkie nogi. Większość sierści była szczeciniasta i jasnobrązowa, ale uszy wyróżniały się srebrzyście-czarną jedwabistością.

– Dlaczego tak mu zwisa język? – spytała Shalisa.

– Brakuje mu z tej strony zębów, więc nie ma nic, co mogłoby go przytrzymać.

Znalazł się w schronisku z kilkoma połamanymi zębami i po ich usunięciu potrzebował domu, w którym mógłby dojść do siebie. Pam – wprawdzie niechętnie – zgodziła się go wziąć. W końcu chodziło tylko o sześć tygodni, a poza tym przydałoby się jej w domu towarzystwo, skoro nie mogła liczyć na Hanka. Zanim Elmer wydobrzał na tyle, że mógł wrócić do schroniska, Pam zdążyła przywyknąć do tego, że budząc się, znajdowała go czekającego cicho obok łóżka. Albo przy drzwiach, jeśli chciał wyjść. Albo po drugiej ich stronie, gdy czekał, aż zostanie wpuszczony. Nigdy nie hałasował i nie domagał się uwagi. Widać było, że ktoś go kiedyś kochał, a teraz przyszła kolej na Pam. I przyjemnie było znowu kochać.

Pam zwróciła się do Marlene.

– No to dajesz.

Marlene wzięła łyk bąbelków, odstawiła kieliszek na stół i rozparła się wygodnie na krześle.

– Otóż. Widziałyście faceta, z którym rozmawiałam na pogrzebie? Wysoki, siwy, w garniturze?

Na pogrzebach zwykle bywa wielu siwych, wysokich facetów w garniturach, dlatego Pam nie bardzo wiedziała, o kim mowa, ale skinęła głową, a Marlene mówiła dalej.

– To agent ubezpieczeniowy Dave’a. Kto by pomyślał, że w ogóle miał takowego? Ja na pewno nie. W każdym razie odwiedził mnie kilka dni temu. Usiadł przy kuchennym stole, otworzył aktówkę, wyciągnął teczkę i oświadczył, że, słuchajcie uważnie, stary poczciwy Dave, serwisant automatów do gry, był ubezpieczony jak szejk. Dacie wiarę?

Nie. Pam nijak nie mogła w to uwierzyć. Dave zawsze wydawał się myśleć jedynie o tym, skąd trafi w jego ręce następne piwo. Chociaż według Hanka był z niego istny magik, jeśli chodzi o mechanikę, i często poprawiał coś na jego łodzi, to Pam osobiście nigdy nie widziała dowodów jego talentu, jeśli nie liczyć umiejętności czarowania i poczucia rytmu. Na chwilę zanurzyła się we wspomnieniu tańca, w którym Dave prowadził ją po parkiecie. Hank już nie tańczył i bardzo jej tego brakowało. Jeśli nawet udało jej się wyciągnąć go jakoś na parkiet, to nigdy nie mogli się skoordynować. Za to tańcząc z Dave’em, czuła się jak Uma Thurman przy Johnie Travolcie.

– Co znaczy „ubezpieczony jak szejk”? – spytała.

– Dave miał w kasynie maksymalne ubezpieczenie na życie. Czterokrotność swojej rocznej pensji.

Pam szybko przeliczyła i pomyślała, że pewnie dało to dwieście, może trzysta tysięcy dolarów. Przyjemna sumka, ale nie taka, która może zmienić życie.

Marlene wyliczała na palcach.

– Ubezpieczył też nasze hipoteki, pierwszą i drugą, dlatego mam je z głowy. Puf! Żegnajcie. Mój dom należy do mnie. Tak od razu. Możecie w to uwierzyć?

Pam siedziała z szeroko otwartymi oczami.

– Nasze karty kredytowe też były ubezpieczone, więc tymi długami także nie muszę się przejmować. I jakby tego wszystkiego było mało, w życiu nie zgadniecie, co jeszcze miał mi do powiedzenia ten gość.

Marlene często tak miała: mówiła „w życiu nie zgadniecie” i czekała, aż ktoś odpowie.

Po chwili milczenia Shalisa w końcu spytała:

– Co miał do powiedzenia, Marlene?

Marlene nie mogła usiedzieć z podniecenia.

– Otóż ten gość w mojej kuchni powiedział, że Dave miał jeszcze jedną polisę. Jeszcze jedną. Na okrąglutki milion dolarów! Mają to przelać… ten milion dolców… na moje konto… jutro!

Podniosła ręce w trumfalnym geście, jakby właśnie wykonała salto w tył z miejsca na olimpiadzie.

Przyjaciółki wpatrywały się w nią z lekko otwartymi buziami, z których nie padło ani jedno słowo.

Marlene podniosła kieliszek i mówiła dalej:

– Nic dziwnego, że stale nam brakowało pieniędzy, skoro opłacał tak wysokie składki. Jakby niemal wiedział, że stanie mu się coś złego. Ale to jeszcze nie wszystko. Zadzwonili do mnie z kadr w kasynie i okazało się, że Dave dorobił się emerytury. Wpłacał na plan kapitałowy, ile tylko mógł, i to też dostanę. A teraz spójrzcie na mnie. Poznajecie? To ja, wasza przyjaciółka… bogata suka.

Marlene odrzuciła w tył głowę, wybuchła śmiechem, po czym wzięła łyk szampana i zakrztusiła się, połykając.

Shalisa i Nancy siedziały nieruchomo. Pam bawiła się nóżką kieliszka i wpatrywała się w bąbelki, które sunęły w górę, by rozpłynąć się w powietrzu. Tak jak one – w powietrzu rozpłynęły się finansowe problemy Marlene.

– No więc dziś rano rzuciłam pracę – ciągnęła. – Poszłam tam, a wszyscy byli tacy mili i współczujący. Powiedzieli: „Och, Marlene, weź tyle wolnego, ile potrzebujesz. Nie musisz się spieszyć z powrotem”. A ja na to: „ S p i e s z y ć   s i ę  z powrotem? Ja tu  n i e   w r a c a m.  Kocham was, ale spadam stąd”. Moja siostra z Boca Raton powiedziała, że koło jej pola golfowego właśnie wystawiono na sprzedaż ładne mieszkanie. Przysłała mi zdjęcia. Żebyście widziały ten garaż! Jest nieskazitelny. Na ścianach ma tyle różnych mocowań. Haki na wszystkie narzędzia. I automatycznie otwieraną bramę! Siostra ma powiedzieć agentowi, że mieszkanie jest sprzedane. Za tyle, ile zażądali. W ciągu dwóch tygodni transakcja będzie sfinalizowana, a jutro tam lecę, żeby się rozejrzeć i zacząć działać. – Marlene popatrzyła po oszołomionych twarzach. – Oj, dziewczyny, będziecie mnie odwiedzać. Opłacę wam loty. W ramach prezentów urodzinowych. Mieszkanie ma cztery sypialnie, więc każda będzie miała gdzie spać. Możecie nawet ze mną zamieszkać. Będziemy jak Złotka2.

Pam wiedziała, że każda z nich widzi siebie w roli Blanche, tej seksownej. Pam nie chciałaby tylko, żeby przypadła jej rola Sophii, która wszędzie chodziła z torebką. Pragnęła cieszyć się razem z Marlene. Wiedziała, że powinna. Trzymała szlochającą Marlene w ramionach, kiedy mężowie przyznali się, że ich inwestycja nie wypaliła i wszystko stracili. Marzenia czterech par o sąsiadujących ze sobą słonecznych mieszkaniach przepadły. Jedyną pociechą dla Pam była świadomość, że nie jest sama. W nieszczęściu lubimy towarzystwo innych nieszczęśników, a teraz, skoro Marlene się poszczęściło, jedna towarzyszka niedoli odpadła. Przyjdzie zima i Marlene będzie zmiatać piasek ze swojego tarasu, a Pam będzie sypać sól na oblodzony ganek od północnego wschodu. Kurczę, za kilka tygodni Marlene będzie wodzić wzrokiem za słońcem, siedząc nad basenem w Boca Raton, a spojrzenie Pam będzie wędrować od prawa do lewa i z powrotem za światłem kserokopiarki. Spojrzała na Nancy, która nadal będzie ustawiać książki na półkach w bibliotece, i na Shalisę, która jako pomoc pielęgniarska będzie wycierać ludziom brody po jedzeniu. Marlene mówiła i mówiła, ale coś raptem przykuło uwagę Pam.

– …wszyscy oni mają to samo. Hank, Larry i Andre.

– Co takiego? – spytała Pam. – Co mają?

Marlene dopiła szampana. Przysunęła się z krzesłem do stołu i zbliżyła twarz do twarzy Pam, by powiedzieć:

– Wszyscy mają milionowe polisy na życie. – Wyprostowała się.

– Skąd niby to wiesz?