Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Nat Cassidy powraca w zabójczo dobrej formie! Jego powieść „Pisklęta” jest idealnym połączeniem przerażającej paranoi „Dziecka Rosemary” i miejskiego horroru „Miasteczka Salem”.
Ana i Reid potrzebują odrobiny szczęścia w swoim życiu.
Trudny poród córeczki sprawił, że Ana jest sparaliżowana. Zdruzgotana kobieta zmaga się z problemami z mobilnością i urazą do swojego dziecka. Jej małżeństwo także przeżywa kryzys. Kiedy para dowiaduje się, że wygrała w loterii mieszkaniowej, liczy na to, że los się do nich uśmiechnął.
Przecież taka szansa to spełnienie marzeń każdego nowojorczyka?
Jako nowi lokatorzy słynnego budynku Deptford, znajdują się w samym sercu Manhattanu i jego mrocznych tajemnic.
Coś jest wygłodniałe i zaczyna na nich polować. Ale czy to nie cena życia wśród elit Nowego Jorku?
„Wejdź do Deptford, jeśli się odważysz! Równie przerażające jak Dziecko Rosemary i Miasteczko Salem. Pisklęta sprawiły, że drżałam z przerażenia i musiałam czytać przez palce!” - Erin A. Craig, autorka bestellerowych powieści „Dom soli i łez” oraz „Dom ruin i korzeni”
„Pisklęta oddają hołd klasycznemu horrorowi, jednocześnie wypełniając wieżowiec na Manhattanie strachem i obawami. Nat Cassidy napisał przerażający page-turner, w którym najstraszniejsze rzeczy znajdują się na dnie (nie)ludzkiego serca.” - Paul Tremblay, autor bestsellera „Głowa pełna duchów”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Nestlings
Projekt okładki: Esther S. Kim
Ilustracja na okładce: James Zapata
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja: Bożena Sęk
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Anna Brzezińska, Renata Jaśtak
© 2023 by Nat Cassidy
All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Urszula Gardner
Lyrics from the song The House That Dripped Blood are used with permission. Words and Music by John Darnielle © 2002 Me Gusta Music. All Rights Reserved.
Lyrics from the song This Year are used with permission. Words and Music by John Darnielle © 2005 Me Gusta Music. All Rights Reserved.
ISBN 978-83-287-3643-6
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Dla Asty, Leonarda i Hailey.
Także dla Kelley,
najsilniejszej ludzkiej istoty, jaką znam.
Spójrz poza butelki,
Spójrz poza zbutwiałe schody;
Wypatrz ciemne słodkie wnętrze.
Nie każdy może żyć jak milioner.
Spójrz przez cienkie ściany,
Zerwij podłogi, zedrzyj farbę;
Zbadaj całą przestrzeń z cierpliwością świętego.
Weź płaszcz, złap kapelusz:
Otwarte drzwi piwnicy są jak gardziel.
The Mountain Goats, The House that Dripped Blood
[Dom, który ociekał krwią]
Przeżyję nadchodzący rok,
nawet jeśli miałoby mnie to zabić.1
The Mountain Goats, This Year
[Nadchodzący rok]
To nie miejsce dla nas.
Myśl, cicha, lecz natarczywa – niczym najlepsza przyjaciółka, która szarpie za rękaw, by uchronić przed wstydem, może nawet przed zagrożeniem.
Wyjdźmy, szybko, zanim ktoś się zorientuje.
Ana ze wszystkich sił starała się stłumić wewnętrzny głos.
Wyjrzała przez ogromne okno salonu, z którego rozciągał się widok na Central Park utrzymany w odcieniach zieleni i bieli. Ponad Manhattanem sięgała wzrokiem aż do East River, dostrzegalnej ze środka pustego apartamentu.
Reid oglądał mniejszą sypialnię w towarzystwie agentki imieniem Vera. (Czy faktycznie była agentką? Ana zdała sobie nagle sprawę, że nie ma pojęcia, kim właściwie jest ta kobieta). Z głębi mieszkania dał się słyszeć jej głos, gdy z zachwytem raczyła Reida informacjami na temat budynku. W rewanżu Reid z zachwytem pokazywał jej filmiki przedstawiające Charlie, ich prawie roczną córeczkę.
Bynajmniej nie zachwycona Ana była zdana na atakujące ją myśli.
To nie miejsce dla nas.
To nie miejsce dla nas.
To nie…
W końcu Vera i Reid wrócili do salonu. Vera właśnie wyjaśniała, że Frederick Olmsted2, ten sam człowiek, który stał za projektem Central Parku, zaprojektował wewnętrzny dziedziniec budynku – znany oficjalnie jako The Deptford Courtyard; uczynił to po części dla wizualnego żartu, a po części dla zaspokojenia swojej próżności, gdyż mieszkańcy muszą podziwiać jego geniusz, wyglądając zarówno od strony parku, jak i od strony dziedzińca.
Najwyraźniej Vera połechtała też próżność Reida – Ana jeszcze nigdy nie widziała, aby aż tak chętnie spijał słowa z czyichś ust.
Potrzebuje się dowartościować, uznała.
– Nie mogę wyjść z podziwu, jak zielony jest dziedziniec! – wykrzyknął tymczasem jej mąż. – Było nie było, mamy luty!
– Wytrzymałe rośliny z ojczyzny – odparła Vera, która pochodziła skąd…? Z Long Island? – Hej, pokaż jeszcze jeden filmik z waszą małą! Nie mogę wyjść z podziwu, jakie dźwięki ona wydaje! Przypomina ptaszynę.
– Tak o niej mówimy! – Reid ochoczo sięgnął po telefon.
Ana przeprosiła oboje, uśmiechając się blado, i przecisnęła się między mężem oraz kobietą zachwalającą luksusowy apartament przed parą ludzi, którzy w normalnych okolicznościach nie mogliby marzyć o zamieszkaniu tutaj. Rozentuzjazmowani nie zwrócili na nią większej uwagi. Aczkolwiek Reid musnął lekko jej ramię.
Mniejsza sypialnia nie różniła się od reszty mieszkania: była idealna.
To byłby oczywiście pokój Charlie. Jeśli zdecydują się na przeprowadzkę, Charlie będzie dorastać, patrząc w dół (w dół… w dół…) na wspomniany wcześniej dziedziniec.
Pośrodku olbrzymiego dziedzińca rósł pokaźny nieposkromiony las – faktycznie zadziwiająco zielony i żywy. Rośliny musiały być rzeczywiście wytrzymałe. W sercu zarośli znajdował się prostokąt utemperowanej trawy. Z tej wysokości Ana bez trudu się domyśliła, na czym polega wizualny żart: drzewa były budynkami, drapaczami chmur, a zadbany trawnik odzwierciedlał w miniaturze Central Park.
To nie miejsce dla nas.
Z salonu znowu dobiegło entuzjastyczne gruchanie Very na widok jeszcze jednego filmiku.
Dziwaczna kobieta. Nerwowa, odpychająca. Ana wyczuwała w niej desperację, co było śmieszne, bo… niby czemu ktoś prezentujący to mieszkanie parze osób, które wywodzą się z niższej klasy średniej, miałby się czuć zdesperowany? Jakie były szanse na to, że powiedzą „nie”?
Ana oparła czoło o chłodną szybę okienną. Niemal poczuła, jak budynek kołysze się na zimowym wietrze – choć oczywiście musiała to sprawić jej wyobraźnia.
Technicznie biorąc, apartament mieścił się na osiemnastym piętrze, ale z powodu znajdujących się niżej mieszkań dwu- i trzypoziomowych, zajmowanych przez gwiazdy kina, magnatów finansowych, słynnych muzyków, a nieraz – Boże, miej nas w opiece – także przez osoby stanowiące kombinację wszystkich tych trzech warstw, lokal był w rzeczywistości na dwudziestej piątej, może nawet na trzydziestej kondygnacji. Trudno to było ocenić.
Ana i Reid zgłosili się do loterii mieszkaniowej w ramach żartu nieco ponad dekadę temu, gdy po raz pierwszy szukali wspólnego lokum dla siebie. Dlaczego wygrali w niej właśnie teraz? Było to cholernie niesprawiedliwe.
Musisz mu powiedzieć.
Przez tę myśl zakręciło się jej lekko w głowie. Przymknęła oczy.
Kiedy je otworzyła, ujrzała sękatą wykrzywioną twarz, która się w nią wpatrywała.
Po przeciwnej stronie dziedzińca, odrobinę powyżej jej linii wzroku, pod ostro zakończoną ścianą szczytową zwieńczoną dwuspadzistym dachem.
Twarz łypiącego pożądliwie stwora z zadartym nosem i kamiennymi ustami ściągniętymi w komiczny ryjek.
Gdy wczoraj dostali informację, że w loterii mieszkaniowej wylosowano ich nazwiska, Ana natychmiast sprawdziła w internecie, co powszechnie wiadomo o budynku. Okazało się, że zadziwiająco niewiele. Mnóstwo odniesień do wyglądu zewnętrznego, ale poza tym – choć mowa o najsłynniejszym apartamentowcu w Nowym Jorku – nikt nie zamieścił nagranego w środku filmiku, nie ukazały się żadne zdjęcia, choćby na łamach „Vanity Fair”, ani jedna plotkarska książka nie trafiła na listy bestsellerów. Poprzedni zwycięzcy loterii nie założyli najmarniejszego bloga. Najwyraźniej Nowy Jork się sprzysiągł, aby ukrywać intymne szczegóły na temat Deptfordu.
Wszystkie z wyjątkiem gargulców.
Apartamentowiec mógł się poszczycić najsłynniejszymi gargulcami, nie licząc tych z Chrysler Building i może jeszcze Woolworth Building czy City College. Vera zwróciła na nie uwagę Any i Reida przed półgodziną, kiedy spotkali się na ulicy.
– Znajdowały się na swoim miejscu nawet wtedy, gdy budynek liczył trzy kondygnacje. Legenda głosi, że zostały wykute z kamienia pozyskanego ze steli cmentarza, na którym spoczywali najstarsi przodkowie Thomasa Emile’a Janebridge’a. Od tamtej pory chronią ten budynek. Chyba skutecznie, skoro minęły sto czterdzieści cztery lata, a on nadal stoi i ma się dobrze.
Ana i Reid zadarli głowy, żeby popatrzeć na wskazane elementy architektoniczne, przez co niczym się nie odróżniali od stłoczonych przed czarno-złotą żelazną bramą turystów, którzy gapili się i wybałuszali gały, hamując ruch pieszych na Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy. Było nie było, mieli przed sobą sławetny apartamentowiec. Jeden z tych budynków, które każą się zatrzymać i zachwycić: „Łał, co za wspaniałe miasto. Może pewnego dnia też zamieszkam w takim miejscu”…
Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Aż podskoczyła na siedzisku.
– No więc? Co myślisz? – Reid ją osaczył. Miał szeroko otwarte oczy, mówił przyciszonym głosem. Wyraźnie rozkojarzony.
– Myślę, że… To wiele do udźwignięcia.
Ukucnął, by znaleźć się na linii jej wzroku.
– Wiem – przyznał. – Ale… może „wiele do udźwignięcia” nareszcie w dobrym sensie? Chodzi mi o to, że rozejrzałem się uważnie i mieszkanie wydaje mi się…
– Idealne.
– Tylko tak można to ująć! Nawet otwory drzwiowe są odpowiednio szerokie! A Vera zapewnia, że zdołają obniżyć niektóre blaty i zainstalują dla nas w łazience wszystko, co trzeba!
– No tak. Tylko… – Urwała, w nadziei że domyśli się, do czego zmierza.
– Tylko co?
– Reid. – Poczuła tępe pulsowanie wstydu, któremu towarzyszył podskórny przybierający na sile gniew. Dlaczego kazał jej to powiedzieć na głos?
– Co?
– Zauważyłeś coś jeszcze, jeśli chodzi o dziedziniec?
Podszedł do okna.
– Charlie pokocha ten widok. Widziałaś tę łatkę zieleni w samym środku? Wygląda zupełnie jak mały Central Park, zakładając, że drzewa są budynkami. Vera mówiła, że człowiek czuje się tak, jakby znajdował się jeszcze wyżej, ponieważ… Och.
Nareszcie na nią spojrzał.
Po czym przeniósł wzrok na jej wózek.
Obserwowała jego twarz w chwili, gdy zrozumiał, o co jej od początku chodziło.
– Kurwa.
Rozmawiali ściszonymi głosami.
– Co będzie, jeśli wybuchnie pożar? Co będzie, jeśli zepsuje się winda? Ja po prostu… jak mogę czuć się bezpiecznie…
– Oczywiście – wpadł jej w słowo. – Oczywiście masz rację. Stuprocentową. Kurwa. Będziemy musieli odmówić, prawda?
Musiała mu przyznać, że nawet się nie zawahał. Mimo wszystko wolałaby jednak, żeby nie nadał ostatniemu zdaniu intonacji pytającej. Wolałaby, żeby podjął za nią tę okropną decyzję i zdjął z niej odpowiedzialność, dzięki czemu mogłaby czuć się obrażona i wdzięczna równocześnie. Albowiem Ana nie chciała odmawiać. Pragnęła się zgodzić, gdyż zamieszkanie tutaj byłoby spełnieniem wszystkich jej marzeń.
– Kurwa, kurwa, kurwa – zaczęła przeklinać, czując łzy napływające do oczu. Miała ochotę coś uderzyć, jego, siebie, podłokietniki własnego gównianego wózka inwalidzkiego, cokolwiek. – Dlaczego musi to być tak wysokie piętro?!
Powiedziano im tylko, że zostali wylosowani w loterii mieszkaniowej. Vera nie podała nawet numeru lokalu, kiedy wprowadzała ich do budynku. Ana i Reid musieli sami się domyślać, piętro po piętrze, w tamtej ciasnej, stylizowanej na art déco windzie, która jechała w górę…
I w górę…
I w górę…
Jakby wyczuwając ich rosnący niepokój, Vera postanowiła zadać pytanie.
– Od dawna…? – Wskazała wózek inwalidzki Any samym grymasem ust, co jednak było równie skuteczne, jakby wykonała gest.
– Nie – odparła Ana cicho, w głębi ducha przerażona, ile jeszcze pięter pokonają. – Niecały rok.
– I nie na zawsze! – dopowiedział Reid.
– Tego nie wiemy – sprostowała Ana, jak gdyby chciała przeprosić za jego żenujący wybuch.
W górę… i w górę…
– Czyżby wypadek? – Niezrażona Vera indagowała z wyraźną fascynacją.
Cóż za niegrzeczne pytanie! Mimo to Ana była w jakimś stopniu wdzięczna za to nietajone wścibstwo.
– W pewnym sensie tak. – Mogła na tym poprzestać, ale zapadłe milczenie ją uwierało, kiedy winda strasznie, niemożliwie pięła się coraz wyżej. – Uparliśmy się, aby za wszelką cenę uniknąć cesarskiego cięcia, ale poród się przeciągał, a znieczulenie zewnątrzoponowe nie pozwalało mi odczuć, jak bardzo niewygodna jest moja pozycja. – Rękoma złożonymi na udach zademonstrowała, o jak szeroki rozstaw nóg chodzi. – Do tego miałam zastarzałą kontuzję, którą odniosłam jako tancerka. Skończyło się to krwawieniem do rdzenia kręgowego. O skutkach przekonałam się nazajutrz, kiedy próbowałam wstać z łóżka.
– Dobry Boże – wymamrotała Vera. – Czy to się często zdarza?
Ana pamiętała, że neurolog, do którego została skierowana, pokręcił głową i wzdychając (oraz utrzymując kontakt wzrokowy głównie z Reidem), powiedział: „Muszą państwo zrozumieć, że ten rodzaj urazu przytrafia się jednej osobie na milion… na miliard…”.
– Nie! – Ana usiłowała nadać swojemu głosowi optymistyczne brzmienie. – Bardzo rzadko. Raz na miliard.
– Dobry Boże – powtórzyła Vera nie bez współczucia. – Wygląda na to, że ostatnio wygrałaś na więcej niż jednej loterii.
W tej samej chwili winda zatrzymała się łagodnie na ich piętrze, a milczący i praktycznie niewidzialny dźwigowy, który czaił się w rogu przez cały ten czas, pociągnął za wajchę godną Titanica i otworzył drzwi.
Teraz, w drugiej sypialni, Reid pogładził Anę po ramieniu.
– Rozumiem, co czujesz – powiedział. Ucałował jej dłoń. – Nic się nie dzieje. Po prostu odmówimy. Najzwyczajniej w świecie. To niezbyt dobry moment dla nas, a poza tym… sama wiesz… zdarza się. – Mówił niemal tak, jakby w to wierzył. – Zresztą i tak jest dla nas za małe. Gdzie byśmy umieścili twoją kabinę akustyczną? Musiałaby trafić do salonu, a wtedy reszta powierzchni byłaby zagracona. No i Charlie szybko by wyrosła z tego pokoju.
– Ale… dla większości osób to normalne, prawda? – Dla odmiany zaczęła się doszukiwać powodów, dla których powinni powiedzieć „tak”. To naprawdę było niesprawiedliwe. Gdyby ich wylosowano na jakimkolwiek innym etapie życia, bez zastanowienia skorzystaliby z okazji! Dlaczego więc mieliby się zastanawiać właśnie teraz?
„Ostatnio wygrałaś na więcej niż jednej loterii…”
– Co jest normalne dla większości osób?
– Mieszkanie wysoko pomimo… – Wskazała na wózek: tani, prosty model marki Medline, którego jedyną zaletą była niska waga.
– Nie wiem – odparł szczerze. Po czym dodał: – Jak myślisz… gdybyśmy pomieszkali tu trochę, otworzyłaby się przed nami możliwość przenosin do lokalu położonego na niższym piętrze?
Milczeli przez chwilę; Ana usadowiona na wózku, Reid przykucnięty obok niej.
Wpatrując się w swoje dłonie, Ana odezwała się z pewnym zażenowaniem, jakby zebrało jej się na spowiedź.
– W głowie tłucze mi się myśl, że to… to nie miejsce dla nas. Ludzie tacy jak my nie mieszkają w tego typu apartamentach.
– Nie rozumiem. Właśnie po to organizuje się takie loterie, żeby…
– Nie. Nie chodzi mi o to. Mówię o ludziach takich jak my. O przeklętych. O pechowcach.
– Skarbie… – Westchnął. – Daj spokój. My, przeklęci? Przecież nic…
– W takim razie dlaczego to się dzieje teraz? Dlaczego właśnie teraz?
Ujął ją za rękę. Była spocona, odznaczały się na niej odciski powstałe w wyniku jedenastomiesięcznego użytkowania wózka.
– Czy wszystko musi mieć jakiś powód? Może to po prostu znak, że… czy ja wiem… że pora zacząć się rozglądać za nowym mieszkaniem? Rozpocząć nowy rozdział, przestać rozpamiętywać ostatni rok. Sugestia, by znaleźć gniazdko naprawdę dla nas idealne. Odpowiednio duże, nieprzerastające nas finansowo, koniecznie na parterze i przede wszystkim…
– Bez Franka?
– Otóż to.
– Czy takie miejsce w ogóle istnieje?
Reid wzruszył ramionami.
– Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. – W jego głosie dało się wyczuć melancholię.
Ana odebrała to jako znak, że powoli zaczyna się żegnać z apartamentem.
Oboje ociągali się z opuszczeniem pokoju. Wreszcie Reid powiedział:
– Dziękuję, że przyjechałaś ze mną na oględziny. Wiem, jak bardzo nie lubisz centrum. – Pocałował ją w czoło, zanim przytknął do niego swoje. – Kocham cię.
– Nie musisz – odparła.
– Powiedz to mojemu seeercu. – Nagły falset upodobnił go bardziej do kurczaka z kreskówki aniżeli do smętnej piosenkarki rhytm’n’bluesowej z lat dziewięćdziesiątych, którą starał się naśladować.
Mimo wszystko się uśmiechnęła.
– Jesteś obrzydliwy.
– To co, idziemy? Chyba już pora zwolnić DelGrossów z roli opiekunów do dziecka?
Czekała ich długa i mozolna podróż powrotna do Ditmas Park, dzielnicy, w której obecnie mieszkali – jeszcze dłuższa i mozolniejsza niż normalnie z tego względu, że musieli się przemieszczać autobusami dostosowanymi do potrzeb osób na wózkach inwalidzkich. Mogli też zaszaleć i szarpnąć się na taksówkę, zakładając, że uda im się złapać odpowiednią. Było nie było, widmo przeprowadzki przestało nad nimi wisieć.
Ana uścisnęła rękę męża.
– Tak.
Stanął za wózkiem, żeby przepchnąć go do salonu. Czasami taka pomoc ją odstręczała, nie tym razem jednak.
– No i? – powitała ich pytaniem Vera. – Jakie wrażenia? Idealny dla małego dziecka, prawda?
Kiedy się wyłonili z drugiej sypialni, opierała się o blat kuchenny. Przez ułamek sekundy sprawiała wrażenie, jakby drzemała. Jej twarz drgnęła… ale ręce pozostały pruderyjnie złożone z przodu jak u nauczycielki przedszkola.
– Idealny – potwierdziła Ana. Po czym odjechała w stronę okna z widokiem na Central Park, pozostawiając mężowi przekazanie złych wieści.
Znajdowali się na dwudziestym którymś piętrze. Wysokość, oglądana z okna drugiej sypialni, przyprawiała o zawrót głowy, stąd jednak rozciągające się hen miasto obiecywało miękkie lądowanie w razie upadku. Ana ledwie potrafiła sobie wyobrazić podziwianie tej perspektywy dzień w dzień ze świadomością własnej bezradności.
Wszystko zależy od punktu widzenia, uznała.
Zresztą czyż nie doświadczyli – i nie przeżyli – upadków z nawet większych wysokości?
„Ostatnio wygrałaś na więcej niż jednej loterii”… Była to z pewnością prawda. Miliard do jednego od początku do końca. Niefartowny, jak w przypadku jej urazu i braku postępów podczas rehabilitacji. I fortunny, bo przecież się poznali i wygrali loterię mieszkaniową.
Dotarli razem aż tutaj. Dlaczego mieliby się teraz cofnąć znad przepaści?
Co najwyżej groził im kolejny upadek. Dlaczego nie miałoby to być miejsce dla nich?
– Niestety – mówił do Very mąż Any – natknęliśmy się na dość dużą przeszkodę.
– Tak? – zapytała Vera, mrugając i wzdrygając się na niewyobrażalny, bezprecedensowy smak odmowy. Dłonie dalej zaciskała przed sobą.
– Tak – potwierdził Reid. Przełknął, odchrząknął. – Nie wydaje mi się, żebyśmy…
– …mieli odpowiednie meble do tego rozkładu – dokończyła za niego Ana pogodnie, głośno i z dużą pewnością siebie. Wyglądając przez okno, dodała: – Dlatego czekają nas spore zakupy. Ale tym będziemy się martwić później.
Reid posłał jej zdziwione spojrzenie. Odpowiedziała tym samym, co równie dobrze mogłoby być gestem polegającym na złączeniu dłoni przed wspólnym skokiem. Potem się uśmiechnęła.
Po wyjściu pary Vera agentka-nie-agentka wypuściła wstrzymywane powietrze. Nadadzą się.
Szkoda, że nie przyjechali z niemowlęciem – chętnie by je zobaczyła na własne oczy – ale udało jej się przeprowadzić dogłębny wywiad; mąż niezwykle chętnie pokazywał filmiki i zdjęcia.
Śliczne dziecko.
Kalectwo matki było dodatkowym atutem.
Jednym słowem: nadawali się idealnie.
Zatrzęsła się od zawiści, jak zawsze przy poznaniu nowych szczęściarzy, którzy zamieszkają w apartamencie.
Nagle przypomniała sobie, co wciąż trzyma. Powiodła wzrokiem w dół, zastanawiając się, czy małżonkowie uznali za dziwne, że nie podała im ręki na pożegnanie.
Nie, raczej nie. Absorbowały ich własne sprawy.
Karaluch dalej wił się w jej stulonej dłoni.
Vera ostrożnie rozprostowała palce, po czym chwyciła insekta za odwłok. Bezradnie zamachał odnóżami.
Złapała go, kiedy biegał po kuchennym blacie, podczas gdy małżonkowie rozmawiali w drugim pokoju. Był szybki, ale nie dość szybki.
– To nie miejsce dla ciebie – upomniała go z uśmiechem, prawdziwym i szczerym.
Robactwo było częstym widokiem w wielu nowojorskich budynkach – a to konkretne mieszkanie stało puste od dobrych paru miesięcy – niemniej Vera odebrała znalezienie karalucha akurat w tym momencie jako coś w rodzaju konfirmacji. Było nie było, roiło się tutaj od życia. Nowi lokatorzy mieli się o tym niebawem przekonać.
Znowu poczuła zawiść. Byli takimi szczęściarzami. Vera żałowała, że nie będzie jej dane doświadczyć tego, czego oni sami niedługo doświadczą. Czego doświadczy ich dziecko.
Vera zadowoliła się dostępną jej namiastką.
Włożyła lśniącego brązowego owada do ust. Gramolił się niezdarnie za jej zębami, pod jej podniebieniem, aż w końcu wszystkie zmysły Very uległy skąpaniu dzięki jakże satysfakcjonującemu chrzęstowi, który poczuła całym ciałem.
Zamknęła oczy i wolno przełknęła, rozkoszując się ciepłym, cudownym, gorzko-słodkim smakiem życia.
Bo życie miało gorzko-słodki smak, prawda? Zupełnie jak wino w tej piosence Joni Mitchell.
Albo…
Reid stanął jak wryty na umiarkowanie zatłoczonym chodniku przy Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Zastopował muzykę w słuchawkach w samą porę, by usłyszeć, jak ktoś – obchodząc go – syczy: „Brawo, baranie!”. Reid nie przejął się tym, był zbytnio zajęty pogonią za myślą, która mu umykała.
Albo jeszcze lepiej: życie było jak cały katalog Joni Mitchell. Coraz to bardziej skomplikowane i trudniejsze do zrozumienia, lecz nadal pełne piękna bijącego po oczach, jeśli tylko człowiek rezygnował z oczekiwań i otwierał się wszystkimi zmysłami.
Tak. To mu się podobało. Mogłaby być z tego nawet piosenka. Pieśń dla Joni czy coś w tym stylu.
Słowa nigdy nie były jego mocną stroną – melodie wpadające w ucho przychodziły mu o wiele łatwiej – nie wspominając o tym, że tworząc hołd dla jednej z największych tekściarek wszech czasów, wykazałby się niezłym tupetem. Tak czy owak. Od miesięcy nie napisał nowej piosenki. Nie miał nawet pomysłu na żadną.
Cóż za niespodziewany dar, i to kiedy, właśnie dzisiaj, gdy był tak zmęczony, że ledwie udawało mu się myśleć.
Założę się, że Joni też od czasu do czasu ma takie chwile.
Och, Joni, czuję się zupełnie jak ty,
Choć nie umywam się do ciebie…
Uśmiechając się pod nosem, sięgnął po telefon i zapisał te dwie linijki w aplikacji do robienia notatek.
Mając to z głowy, zamrugał i rozejrzał się wkoło. Było piękne, przyjemne popołudnie na Manhattanie. Powietrze zdawało się rześkie, lecz bez mroźnej nuty – dzięki grzejącemu słońcu. Chodniki zapełniał zwykły w porze lunchowej tłum, a w uszach rozbrzmiewały dobiegające z daleka dźwięki saksofonu, na którym wprawiał się uliczny artysta. Dzień stworzony do bycia żywym w Nowym Jorku.
Reid miał przerwę na lunch. W przezroczystej reklamówce niósł mały bochenek i szybko się poruszając, załatwiał drobne sprawy, aby zdążyć przed czasem, gdy będzie musiał wrócić do biurka – a przynajmniej taki był plan, zanim mężczyzna nagle się zatrzymał.
Czuł się jak człowiek, którego morze wypluło po tym, jak porwał go odbój. Zdezorientowany. Zdyszany.
Ale zarazem też szczęśliwszy, niż pamiętał.
Gorzko-słodki.
Czy ubiegły tydzień wydarzył się naprawdę?
Dopiero ta chwila – ta przypadkowa, losowa chwila, sprowokowana mglistą inspiracją do napisania nowej piosenki – kazała mu się zatrzymać i zastanowić nad wszystkim.
Wczoraj przeprowadzili się do apartamentu.
Nie było łatwo – przez co być może w retrospekcji wszystko wydawało się trochę nieostre.
Gdy wrócili do domu po oględzinach apartamentu, odkryli, że na poczcie głosowej Reida czeka na nich wiadomość. Z nieznanego numeru. Nie było dzwonka ani ikonki świadczącej o nieodebranym połączeniu.
Nieznajomy głos, matowy i beznamiętny, poinformował ich – „kandydatów” – że jeśli są naprawdę zainteresowani apartamentem, mają teraz tydzień na wprowadzenie się „zgodnie z dostarczonym statutem i regulaminem”. W razie niedotrzymania tego terminu rozpoczną się rozmowy z następnymi kandydatami, które – dodał głos ze złowieszczą stanowczością – „nie potrwają długo”.
Kurwa, tylko siedem dni. Na spakowanie wszystkiego, i to w pojedynkę, gdyż Ana nie mogła wiele pomóc, co Reid przyznawał sam przed sobą z wielką niechęcią.
No i była jeszcze kwestia Franka. Ich wojowniczego, wścibskiego, wstrętnego, wrogiego innym rasom oby-już-wkrótce-byłego wynajmującego.
Z pewnością wścieknie się na nich za złamanie umowy najmu. I będzie wstrząśnięty, gdy zobaczy adaptacje, które wprowadzili w mieszkaniu na własny użytek. Co najgorsze zaś – zechce się zaangażować w wyprowadzkę. Nadzorować pakowanie rzeczy, pilnować, żeby nie porysowali podłóg, uskuteczniać przesycone wonią likieru Southern Comfort monologi na temat tego wszystkiego, co jego zdaniem robią niezdarnie, i wytykać im, że trzeba być idiotą, aby opuszczać takie mieszkanie, a tak w ogóle, to którą firmę przeprowadzkową najęli i czy oglądali na Fox News te hordy imigrantów, które zalewają nasz piękny biały kraj. Przeklęte pasożyty co do jednego, przydałoby się wytłuc wszystkie jak karaluchy.
Odsłuchując wiadomość, Reid natychmiast zrozumiał, że nadchodzący tydzień okaże się koszmarem.
Mimo to nie czuł zdenerwowania. Ponieważ wiedział, że sobie poradzi i przeniesie rodzinę do apartamentu. Wiążące się z tym zmęczenie i niedospanie potraktuje w kategoriach zaliczki na ich słodsze, mniej gorzkie życie.
Z zawiadomieniem Franka o swojej decyzji odczekali do ostatniej chwili, licząc, że w poprzedzający wieczór nie odbierze telefonu, skoro czas spędzany ze szklaneczką whiskey zawsze traktował jak świętość. Postawili na dobrego konia i wygrali. Zostawili mu krótką ogólnikową wiadomość: bardzo nam przykro, ale znaleźliśmy się znowu w sytuacji podbramkowej i musimy zamieszkać z mamą Any w Connecticut. (Pomysł zamieszkania z mamą Any był komiczny sam w sobie, o czym jednak Frank nie mógł wiedzieć, gdyż nigdy nie wypytał o zawiłości tej akurat relacji).
Za niebotyczną dodatkową opłatę udało im się namówić firmę przeprowadzkową do przysłania ludzi kilka godzin przed świtem. Załadowali swój majątek na ciężarówkę pod osłoną nocy. Szybko i ukradkiem.
Ana wsiadła do samochodu, który wynajęli, aby przewieźć co delikatniejsze i bardziej osobiste rzeczy. W tym czasie Reid dyrygował ekipą i sprzątał po niej. Kiedy wreszcie dołączył do żony i córki, zapewnił Anę, że zostawiają wszystko w najlepszym porządku, po czym cała trójka pożegnała się z pierwszym mieszkaniem zajmowanym przez ich rodzinę. Nie mieli w związku z tym miejscem najszczęśliwszych wspomnień, co nie zmienia faktu, że lokal wynajmowany od Franka był dla nich w jakiś sposób ważny.
A jeśli Reid minął się nieco z prawdą co do wyglądu opuszczonego mieszkania? Hej, a od czego jest kaucja? Poza tym Frank był niezwykle upierdliwy przez cały okres najmu. Należał mu się jakiś feedback.
Wprowadzali się o świcie. Całkiem adekwatnie.
W południe pożegnali ekipę i nareszcie znaleźli się sami w swoim gniazdku.
Charlie była marudna, niespokojna i zagubiona.
Ana wydawała się podenerwowana i niepewna.
Reid ledwie trzymał się na nogach i z niechęcią myślał o kolejnym dniu w pracy.
Najważniejsze jednak, że się zadomowili.
W dalszym ciągu stał w tym samym miejscu na Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy.
Sięgnął do przezroczystej reklamówki i oderwał kawałek pieczywa. Była to chałka, w której posiadanie wszedł dzięki uprzejmości członków ortodoksyjnej grupy chasydzkiej Chabad-Lubawicz – raz w tygodniu parkowali swoją furgonetkę pod jego biurowcem, by każdego, kto był żydowskiego pochodzenia, atakować pytaniem, czy chciałby owinąć się tałesem i usłyszeć fragment Tory. Reid puszczał mimo uszu tę ostatnią propozycję, ale chałkę potrafił docenić – idealnie nadawała się na lunch, szczególnie gdy próbował zaoszczędzić trochę grosza.
Zamierzał lada moment ruszyć dalej. Kabina akustyczna ucierpiała nieco podczas przeprowadzki i Ana poprosiła go, aby skombinował kilka części zapasowych.
Zanim to jednak uczynił, zdał sobie sprawę, że przystanął z jeszcze innego powodu, nie tylko przez nagłą inspirację.
Obrócił się i w dole przecznicy wypatrzył budynek, który minął pogrążony w myślach.
Argosy Book Store. Jedna z nielicznych księgarń, jakie ostały się w tej okolicy, specjalizująca się – z tego, co Reid pamiętał – w białych krukach.
Podczas kwerendy w internecie, gdy poszukiwał informacji o budynku, do którego się wprowadzili, natrafił tylko na jedną książkę na jego temat. Wydanie w miękkiej oprawie, z plotkarską treścią, opublikowane w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku – nakład wyczerpany od dekad. Amazon oferował kilka egzemplarzy, ale po cenach znacznie przekraczających ich budżet na czytelnictwo, zresztą Ana wychodziła z założenia, że powinni unikać robienia zakupów na Amazonie, jeśli to tylko możliwe.
Czy Argosy była warta odwiedzenia?
Przeżuł następny kawałek chałki. Podejmowanie decyzji zawsze przychodziło mu z trudem, gdy był zmęczony.
Potraktujmy to jako test.
Jako nic ważnego, nic, co by miało większe znaczenie. Ot, zwykły test, aby sprawdzić, czy los faktycznie znów się do nich uśmiechnął.
Udał się w stronę księgarni.
Wnętrze go przytłoczyło. Było to jedno z tych onieśmielających staromodnych miejsc, których niegdyś nie brakowało w Nowym Jorku, pełne grubych ciemnych drewnianych półek, drabin i grzbietów książek. Do pewnego stopnia człowiek się spodziewał, że zostanie stamtąd przegnany, jeśli nie będzie znał właściwego ISBN-u, międzynarodowego systemu klasyfikacji bibliotecznej czy czego tam. Reid zawsze czuł się głupio w tego rodzaju księgarniach. Kiedyś, niedługo po dwudziestce, pracował w księgarni Keats & Yeats w Greenwich Village, lecz był tam tak bezużyteczny, że go wyrzucono, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło.
Od frontu, na stołach i w koszach, spoczywały używane książki po dolarze. Reid zatrzymał się przy nich w pierwszej kolejności i zaczął od niechcenia je przeglądać, nie wiedząc, gdzie indziej mógłby rozpocząć poszukiwania, i myśląc, że tylko straci czas i…
Książka leżała na pierwszym stole.
Było takie słowo, którego mama Reida używała, ilekroć mówiła o wczesnych latach spędzonych z jego ojcem, szczęśliwszych latach, zanim ten gówniany egoista i tchórz porzucił własną rodzinę i rozwiał się jak kamfora. Baszert. Znaczyło ono między innymi: przeznaczenie. Los.
I właśnie ono dźwięczało w uszach Reida, gdy wychodził z powrotem w lutowe słońce roześmiany. Tak, roześmiany. Popatrzył na książkę w broszurowej oprawie w dłoniach. Jasny gwint, nie potrafił w to uwierzyć.
Za żelazną bramą: nieautoryzowana biografia apartamentowca Deptford, najbardziej tajemniczego domu w Nowym Jorku. Autor: Preston Treadwell.
Książka leżała tam sobie jakby nigdy nic. Kartkowana przez ile rąk, zignorowana przez ilu kupujących?
W świetnym stanie.
Za jednego dolara.
Nie doliczyli mu nawet podatku.
Baszert.
Poczuł nagły impuls, żeby zadzwonić do mamy, powiedzieć jej o wszystkim.
Śmiech zamarł mu na ustach.
Przez moment czuł się tak przytłoczony, że nieomal wybuchnął płaczem.
Nie mógł zadzwonić do mamy; nie żyła od ponad roku. Covid zakradł się do domu opieki i – parafrazując Springsteena (który był lepszym tekściarzem, niż Reid kiedykolwiek będzie) – that was all she wrote, to by było na tyle. Zwykła śpiewka ostatnimi czasy. Jego teściowa, korzystająca ze wsparcia ośrodka dla seniorów, zapadła na tę samą chorobę mniej więcej w tym samym czasie, lecz swoim zwyczajem postąpiła wbrew oczekiwaniom wszystkich, wyzdrowiała i doszła do siebie.
Odejście jego mamy zostało przyćmione przez chaos wcześniejszych lat – przez nieprzyjemną, drenującą oszczędności procedurę sztucznego zapłodnienia, ciążę, trudny poród, paraliż, dalsze wydatki, utratę dochodu Any jako osobistej trenerki, noworodka… no i oczywiście przez tamtą noc z nożem…
Reid starał się nie myśleć o niczym z powyższego. Podobnie jak linoskoczek stara się nie myśleć o twardej ziemi pod nogami.
Rozejrzał się po najbliższej okolicy. Naprawdę się rozejrzał.
Miał wrażenie, że co druga witryna sklepowa jest pusta. Szyby były zaklejone papierem albo brudne. Ogłoszenia agencji nieruchomości stały się ostatnio równie częstym widokiem jak ludzie śpiący w bramach. Nowy Jork zaczynał przypominać karykaturę, jaką był w oczach jego mamy: doprowadzony do stanu nędzy, rozpaczy, zniszczenia.
To miasto tyle się wycierpiało. Najpierw trauma spowodowana koszmarną wiosną dwa tysiące dwudziestego roku upstrzoną karetkami. Ówczesne prowizoryczne kostnice i masowe groby. Potem krach gospodarczy. Narastanie gniewu i przemocy. Nie w rasistowskich wiadomościach, lecz w widzach tych wiadomości, w ludziach tylko patrzących, kogo by tu o wszystko obwinić. Prędzej czy później ich wzrok zawsze padał na jedną i tę samą grupę, czyż nie? Swastyki na muralach przestały być rzadkim widokiem, politycy znów stroili się w antysemityzm, jakby to był skrojony na miarę płaszcz vintage. Reid w pewnym sensie się cieszył, że jego mama tego nie dożyła; przynajmniej nie musiała na to patrzeć.
Nastrój zaczął mu siadać – zbyt wiele goryczy w słodyczy.
Spojrzał znowu na świeżo kupioną książkę. Na okładce widniał elegancki budynek. Jego budynek. Jego nowy dom.
Saksofonista jął grać nową melodię.
Reida ogarnęło dziwne doznanie, jakby puls dochodzący z odległości kilkunastu przecznic, od północnej strony, gdzieś z okolic Central Parku.
Puls?
Nie. Coś raczej jak… delikatne szarpnięcie. Równie efemeryczne jak muzyka.
Słabe z powodu dystansu, lecz nie do pomylenia, jeśli chodzi o kierunek.
Apartamentowiec. Czekał na niego tak samo jak książka w ręku.
Mama byłaby z niego dumna. Dumna, że znalazł nowe mieszkanie. Że zadbał o żonę i córkę. Że nie dał się pokonać żałobie. Że przeżył.
To samo można było powiedzieć o Nowym Jorku, jego przybranym mieście.
Najgorsze przetrwał każdy przechodzień – nawet tamten skurwiel, który go sklął, gdy złamał kardynalną zasadę ruchu pieszego, czy ten cholerny saksofonista, niech-Bóg-błogosławi-jego-mocarne-płuca. Wkrótce Reid dołoży swoją cegiełkę do szumu nowojorskiego tła.
Serce nabrzmiało mu miłością. Nie dało się tego opisać inaczej.
Kochał to przeklęte miasto.
A ten gorzko-słodki smak? Smak wina? To właśnie znaczyło być nowojorczykiem.
Przeszli prawdziwe piekło. Nadal zakrywali twarze maseczkami albo chodzili z nimi wszędzie w kieszeni, na wszelki wypadek. Mieli swoje blizny…
(Ana odłożyła nóż)
(Co ty sobie myślałaś?!)
…na dowód, że przetrwali najgorsze lata życia. Tylko że bliznami chwalą się ci, którzy przeżyli.
Reid podjął nagłą decyzję. Zmienił plany, jeśli chodzi o resztę przerwy na lunch.
Znajdzie najbliższego bezdomnego i da mu chałkę, którą wsuwał – znalezienie kogoś takiego nie będzie trudne, a osoba niemająca domu potrzebuje jedzenia bardziej niż on.
Później kupi sobie porządny lunch, gdyż go na to stać. Zje lunch, pławiąc się w promieniach słońca, bo czemu nie, i zacznie czytać książkę.
Starczy mu jeszcze czasu, żeby zajrzeć do sklepu przemysłowego. A jeśli nie? Hej, zawsze może zrobić sprawunki w drodze do domu. Ponieważ teraz mógł wrócić do domu na piechotę. Koniec z niezliczonymi godzinami spędzanymi w metrze na trasie z Manhattanu na południowy Brooklyn.
A po powrocie do domu ucałuje żonę i córkę – dwa klejnoty jego życia. (Bywały czasami gorzko-słodkie? Jasne. Ale mógł zepchnąć to na sam spód, mógł wycisnąć te grona w wino, mała). Następnie zaś napisze nową piosenkę.
Naprawdę kochał to miasto.
Na razie jednak nadal nie ruszał się z miejsca. Na razie rozkoszował się tym uczuciem.
Po paru ostatnich latach pragnął, aby ten moment trwał wiecznie.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 Teksty piosenek The Mountain Goats w przekładzie tłumaczki (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
2 Frederick Olmsted (1822–1903) – amerykański architekt krajobrazu [wróć]