Pieśń Maorysów - Sarah Lark - ebook + książka

Pieśń Maorysów ebook

Sarah Lark

4,5

Opis

Nowa Zelandia, rok 1893. William Martyn jest lepiej wykształcony i ma więcej ogłady niż większość ludzi, którzy trafili do Queenstown w poszukiwaniu złota. I nic dziwnego. Will jest bowiem synem irlandzkiego szlachcica. Zakochuje się w nim, i to chyba z wzajemnością, pełna temperamentu Elaine, gdy w odwiedziny przyjeżdża Kura-Maro-Tini, kuzynka Elaine i półkrwi Maoryska, zaś William bez namysłu ulega jej egzotycznej urodzie i swobodnemu zachowaniu.Niezwykła historia miłości, trudnych wyborów, zdrady, namiętności i niełatwej przyjaźni. A wszystko na tle egzotycznej kultury maoryskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 995

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (63 oceny)
39
19
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GochaG22

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa historyczna opowieść o przejmujących losach Elaine, pełna dramatycznych zdarzeń, ale również pełna ciepła i wzruszających chwil. Do tego ciekawie opisane losy pierwszych osadników w Nowej Zelandii, trudy i radości , problemy zwykłego dnia, walka o przeżycie
00

Popularność




Tytuł oryginału:

DAS LIED DER MAORI

Copyright © 2008 by Bastei Lübbe GmbH & Co. KG, Köln

Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Jolanta Olejniczak-Kulan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-452-6

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

1Queenstown, Canterbury Plains1893

1

– Pani O’Keefe?

William Martyn spoglądał zdumiony na rudowłosą delikatną dziewczynę, która przywitała go w recepcji pensjonatu. Mężczyźni w obozie poszukiwaczy złota opisali mu Helen O’Keefe jako starszą damę, swego rodzaju smoczycę, która w dodatku wraz z wiekiem coraz bardziej zionie ogniem. Mówiło się, że w hotelu Miss Helen obowiązują surowe obyczaje. Palenie było zabronione, podobnie jak alkohol, nie wspominając już o sprowadzaniu gości płci przeciwnej, o ile nie przedłożono wcześniej aktu ślubu. Opowieści poszukiwaczy złota kazały oczekiwać raczej więzienia niż pensjonatu. Ale przynajmniej w jej lokalu nie było pcheł i wszy, była natomiast łaźnia.

Ta ostatnia informacja ostatecznie przekonała Williama, by puścić mimo uszu ostrzeżenia przyjaciół. Po trzech dniach spędzonych w starej owczarni, którą poszukiwacze złota zaadaptowali na schronienie, był gotów na wszystko, byle tylko uciec przed panoszącym się tam robactwem. Był nawet gotów znosić „Smoczycę” Helen O’Keefe.

A tu tymczasem nie powitał go żaden smok, lecz wyjątkowo śliczna zielonooka istotka, której twarz otaczała burza nieujarzmionych rudych loków. Mówiąc wprost, był to najprzyjemniejszy widok, jakiego William doświadczył od chwili, gdy zszedł ze statku w nowozelandzkim porcie Dunedin. Jego nastrój, od tygodni już najgorszy z możliwych, wyraźnie się poprawił.

Dziewczyna się roześmiała.

– Nie! Jestem Elaine O’Keefe. Helen to moja babcia.

William się uśmiechnął. Wiedział, że zrobi tym wrażenie. W Irlandii na twarzach dziewcząt zawsze pojawiał się wyraz zainteresowania, gdy dostrzegały kpiarskie iskierki w jego niebieskich oczach.

– Niemal tego żałuję. W przeciwnym razie od razu przyszedłby mi do głowy świetny interes. Woda z Queenstown – odkryjcie źródło młodości!

Elaine zachichotała. Miała szczupłą twarz i może trochę zbyt zadarty nos, pokryty niezliczonymi piegami.

– Powinien pan porozmawiać sobie z moim ojcem. On też lubi tak mówić: „Jest dobra łopata, to i wszystko dobre. Poszukiwacze złota, kupujcie w składzie O’Kay!”.

– Wezmę to sobie do serca – przyrzekł William i rzeczywiście odnotował w pamięci tę nazwę. – A jak wygląda sytuacja? Dostanę tu pokój?

Dziewczyna się zawahała.

– Jest pan poszukiwaczem złota? Cóż… no więc mamy jeszcze wolne pokoje, ale są dość drogie. Większości poszukiwaczy złota nie stać na taką kwaterę…

– Wyglądam na takiego? – zapytał William z udawaną surowością w głosie, marszcząc przy tym czoło pod gęstą czupryną jasnych włosów.

Elaine przyglądała mu się, nie okazując żadnego zażenowania. Na pierwszy rzut oka nie różnił się zbytnio od pozostałych poszukiwaczy złota, jakich codziennie można było zobaczyć w Queenstown. Wyglądał na lekko ubrudzonego i obdartego, nosił woskowany płaszcz, spodnie z niebieskiego dżinsu i wysokie buty. Uważniejsze spojrzenie pozwoliło jednak Elaine – która była w końcu córką kupca – dostrzec jakość jego odzieży: pod otwartymi połami płaszcza widziała drogą skórzaną kurtkę, na nogach skórzane czapsy, buty też miał solidne i z dobrego materiału, a wstążka wokół jego szerokiego stetsona spleciona była z końskiego włosia. Coś takiego musiało kosztować mały majątek. Również jego sakwy, które z początku miał niedbale przewieszone przez ramię, a teraz oparł na podłodze między nogami, wyglądały na porządną i kosztowną robotę.

Wszystko to z pewnością nie było typowe dla poszukiwaczy szczęścia, jacy przybywali tu do Queenstown, by szukać złota w potokach i wśród gór. Tylko nielicznym udało się wzbogacić. Większość z nich wcześniej czy później opuszczała miasto tak samo biedna i obdarta, jak tu przybywała. Inna sprawa, że mężczyźni na ogół nie oszczędzali pieniędzy ze swych urobków, lecz natychmiast roztrwaniali je w mieście. Do pieniędzy tak naprawdę doszli tylko ci z przybyłych, którzy osiedlili się tu na stałe i otworzyli jakiś interes. Należeli do nich rodzice Elaine, Miss Helen ze swoim pensjonatem, Stuart Peters z kuźnią i stajnią, Ethan z biurem telegraficznym i pocztą. No i oczywiście był jeszcze cieszący się złą sławą, ale lubiany przez wszystkich bar na Main Street oraz położony naprzeciwko dom uciech o nazwie Hotel Daphne.

William, z lekko kpiącym uśmiechem na ustach, cierpliwie zniósł badawcze spojrzenie Elaine. Dziewczyna spojrzała w jego młodą twarz; gdy tak wykrzywiał usta, w jego policzkach tworzyły się dołeczki. I był świeżo ogolony! To też było nietypowe. Większość poszukiwaczy złota sięgała po brzytwę co najwyżej pod koniec tygodnia, gdy u Daphne organizowano tańce.

Elaine postanowiła sprowokować trochę nowego gościa. Być może w ten sposób wytrąci go z równowagi.

– Przynajmniej nie śmierdzi pan tak bardzo jak pozostali.

William się roześmiał.

– Jak do tej pory jezioro oferuje darmowe kąpiele. Ale już niedługo, jak mi mówiono, bo zrobi się za zimno. Zresztą złoto ponoć lubi zapach potu. Ten, kto najrzadziej się kąpie, wybiera z rzeki najwięcej samorodków.

Elaine nie mogła się powstrzymać od śmiechu.

– Nie powinien pan tego traktować poważnie. Inaczej będzie pan miał kłopoty z babcią. Proszę, gdyby zechciał pan to wypełnić… – Podsunęła mu formularz meldunkowy, próbując nie patrzeć zbyt ciekawie nad ladą. Starając się, by tego nie zauważył, czytała, co William wypełniał swym zamaszystym charakterem pisma. To też było nietypowe; niewielu poszukiwaczy złota potrafiło dobrze pisać.

William Martyn… Serce Elaine zaczęło uderzać odrobinę szybciej, gdy przeczytała jego nazwisko. Piękne nazwisko.

– Co mam tu wpisać? – zapytał William i wskazał na rubrykę z miejscem zamieszkania. – Dopiero co przybyłem. To mój pierwszy adres w Nowej Zelandii.

Elaine nie była już w stanie ukryć swego zainteresowania.

– Naprawdę? A skąd pan przybył? Nie, niech mi pan pozwoli zgadnąć. Moja babcia zawsze tak robi, gdy pojawiają się nowi klienci. Można poznać po akcencie, skąd ktoś przyjechał…

W przypadku większości imigrantów było to łatwe. Oczywiście czasami można się było pomylić. Dla Elaine, na przykład, Szwedzi, Holendrzy i Niemcy brzmieli prawie tak samo. Ale Szkotów i Irlandczyków potrafiła już zazwyczaj odróżnić bez problemu, szczególnie zaś łatwo można było poznać londyńczyków. Eksperci potrafili nawet powiedzieć, z jakiej dzielnicy ktoś pochodził. W przypadku Williama ocena była jednak trudna. Brzmiał jak Anglik, ale jego wymowa była jakby bardziej miękka, trochę przeciągał samogłoski.

– Jest pan z Walii – zgadywała Elaine, licząc trochę na szczęście. Jej babka ze strony matki, Gwyneira McKenzie-Warden, była Walijką, a wymowa Williama trochę przypominała sposób, w jaki mówiła babcia. Z drugiej strony Gwyneira nie mówiła jakimś wyraźnym dialektem. Była córką właściciela ziemskiego i jej guwernantki zawsze zwracały uwagę na pozbawioną akcentu angielszczyznę.

William potrząsnął głową, nie uśmiechając się jednak, na co Elaine liczyła.

– Jak pani wpadła na coś takiego? – zdziwił się. – Jestem Irlandczykiem, z hrabstwa Connemara.

Elaine się zaczerwieniła. Nigdy by jej to nie przyszło do głowy, choć w miejscach, gdzie szukano złota, nie brakowało Irlandczyków. Ci jednak posługiwali się zazwyczaj raczej prostackim dialektem, podczas gdy William wysławiał się w sposób jak najbardziej wyszukany.

Jakby chciał podkreślić swoje pochodzenie, wpisał do rubryki drukowanymi literami: Rezydencja Martynów, Connemara.

Nie wyglądało to tak, jakby chodziło o chatę jakiegoś chłopa, już raczej wskazywało na posiadłość…

– Zatem pokażę panu teraz pokój – powiedziała Elaine. Właściwie nie powinna sama odprowadzać gości na górę, a cóż dopiero mężczyzn. Babka Helen wpoiła jej, że do tego zadania powinna wzywać któregoś służącego albo którąś z pracujących u nich dziewczyn. Jednak w przypadku tego mężczyzny Elaine z przyjemnością zrobiła wyjątek. Wyszła zza lady recepcji, starając się przybrać wyprostowaną postawę, której nauczyła ją babcia, tłumacząc, że jest stosowna dla damy: głowa uniesiona z naturalnym wdziękiem, ramiona do tyłu. I żeby tylko nie zacząć się poruszać w ten wyzywający sposób, jak to robią dziewczyny Daphne!

Elaine miała nadzieję, że jej nie w pełni jeszcze dojrzałe piersi i dopiero co zasznurowana niezwykle wąska talia będą dostatecznie widoczne. W gruncie rzeczy nienawidziła sznurowanego gorsetu. Ale jeśli z tego powodu ten mężczyzna miałby zwrócić na nią uwagę…

William szedł za nią i cieszył się, że dziewczyna nie może go w tej chwili obserwować. Nie był w stanie się powstrzymać, by nie wpatrywać się pożądliwie w jej delikatne, ale we właściwych miejscach już odpowiednio zaokrąglone kobiece kształty. Czas spędzony w więzieniu, osiem tygodni na morzu i teraz ta jazda konno z Dunedin do złotonośnych obszarów w Queenstown… W sumie od prawie czterech miesięcy nie zbliżył się nawet do kobiety.

Tak właściwie to niewyobrażalnie długo. Najwyższy czas, by jakoś temu tutaj zaradzić! Chłopacy w obozie poszukiwaczy złota oczywiście wychwalali dziewczyny od Daphne; ponoć były ładne, a pokoje czyste. Ale wizja, że mógłby poflirtować z tą słodką, małą rudowłosą, podobała mu się znacznie bardziej niż myśl o szybkim zaspokojeniu w objęciach jakiejś biednej prostytutki.

Pokój, którego drzwi Elaine mu otworzyła, też mu się spodobał. Był porządny i prosto, ale z wyczuciem urządzony meblami z jasnego drewna. Na ścianach wisiały obrazki, był też dzban z wodą do mycia.

– Może pan również korzystać z łaźni – wyjaśniła Elaine, czerwieniąc się przy tym lekko. – Ale musi pan to wcześniej zameldować. Proszę pytać babcię, Mary albo Laurie.

Po tych słowach chciała się odwrócić do wyjścia, ale William delikatnie ją przytrzymał.

– A pani? Pani nie mogę pytać? – zapytał czułym głosem, uważnie jej się przypatrując.

Elaine uśmiechnęła się, mile połechtana pochlebstwem.

– Nie, zwykle mnie tutaj nie ma. Dzisiaj tylko zastępuję babcię. Ale… normalnie pomagam w składzie O’Kay. To sklep mojego ojca.

William skinął głową. A więc była nie tylko śliczna, ale też z dobrego domu. Ta dziewczyna podobała mu się coraz bardziej. A różnych narzędzi do wydobywania złota będzie i tak potrzebował.

– Zajrzę tam niebawem – stwierdził.

Elaine dosłownie unosiła się nad schodami. To było uczucie, jakby jej serce zamieniło się w balonik z gorącym powietrzem, który przy najlżejszym podmuchu wzniesie się w górę, pokonując wszelkie przyciąganie. Jej stopy prawie nie dotykały podłogi, a włosy zdawały się rozwiewać na wietrze, choć oczywiście w domu nie czuć było nawet najsłabszego podmuchu. Elaine promieniała; czuła się tak, jakby miała wziąć udział w jakiejś wielkiej, zaczynającej się właśnie przygodzie, i była przy tym tak piękna i niezwyciężona jak bohaterki tych zeszytowych powieści, które potajemnie czytywała w sklepiku Ethana.

Z takim wyrazem twarzy wyszła do ogrodu okalającego wielki dom, w którym mieścił się prowadzony przez Helen O’Keefe pensjonat. Elaine dobrze go znała; urodziła się w tym domu. Jej rodzice zbudowali go dla powiększającej się rodziny, gdy interesy zaczęły przynosić pierwsze zyski. Ale później stwierdzili, że w centrum Queenstown jest dla nich zbyt głośno i za ciasno. Zwłaszcza matka Elaine, Fleurette, która wychowywała się na wielkiej farmie owiec na Canterbury Plains, tęskniła za wiejskim życiem. Z tego powodu jej rodzice wybudowali nowy dom na bajecznej działce nad rzeką, której brakowało właściwie tylko jednego: złóż złota. Ojciec Elaine zarejestrował ją nawet początkowo jako działkę górniczą, ale niezależnie od tego, jak wiele talentów posiadał, w roli poszukiwacza złota okazał się beznadziejnym przypadkiem. Na szczęście Fleurette dostatecznie szybko się na tym poznała i nie zainwestowała swego posagu w bezsensowne przedsięwzięcie „kopalni złota”, lecz w dostawy towarów. Głównie w łopaty i sita do płukania złota, które poszukiwacze dosłownie wyrywali sobie z rąk. I tak oto powstał później skład O’Kay.

Nowy dom nad rzeką Fleurette dowcipnie nazwała rezydencją Nugget, a z czasem nazwę tę zaczęto stosować powszechnie. Elaine dorastała tam szczęśliwie ze swoimi braćmi. Mieli konie i psy, a nawet kilka owiec, zupełnie jak w stronach, skąd pochodziła jej matka. Ruben przeklinał zawsze, gdy co roku musiał strzyc zwierzęta, a jego synów, Stephena i George’a, też niezbyt pociągało farmerskie życie. Elaine czuła zupełnie inaczej. Dla niej mały dom nigdy nie upodobnił się nawet do Kiward Station, wielkiej farmy owiec, którą na Canterbury Plains prowadziła babcia Gwyneira. Sama strasznie pragnęłaby żyć i pracować na takiej farmie i zazdrościła trochę swojej kuzynce, która miała ją w przyszłości odziedziczyć.

Elaine nie była jednak dziewczyną, która za dużo by nad tym rozmyślała. Uważała, że prawie równie interesujące jak praca na farmie jest zastępowanie babci w pensjonacie. Poza tym nie miała zbytniej ochoty iść do college’u jak jej starszy brat Stephen; studiował teraz prawo w Dunedin i tym samym spełniał marzenia ojca, który sam w młodości pragnął zostać prawnikiem. Ruben O’Keefe był niemal od dwudziestu lat sędzią pokoju w Queenstown i nie było dla niego nic przyjemniejszego na świecie niż prowadzenie prawniczych rozważań ze Stephenem. Młodszy z braci Elaine, George, uczęszczał jeszcze do szkoły, wyglądało jednak na to, że przejmie rodzinne obowiązki prowadzenia handlu. Już teraz z zapałem pomagał w sklepie i miał tysiące pomysłów, jak coś usprawnić.

Helen O’Keefe, która jak dotąd nic nie wiedziała o radosnym nastroju swej wnuczki ani o jego powodzie, nowo przybyłym Williamie Martynie, eleganckim ruchem napełniła herbatą filiżankę swego gościa Daphne O’Rourke.

To publiczne spotkanie przy herbatce sprawiało obu damom piekielną przyjemność. Wiedziały, że pół Queenstown plotkuje po cichu o dziwnej relacji obu właścicielek „hoteli”. Helen ani trochę to nie żenowało. Jakieś czterdzieści lat temu Daphne, wówczas zaledwie trzynastoletnie dziewczę, wysłano do Nowej Zelandii pod jej opieką. Londyński przytułek dla sierot chciał się pozbyć kilku wychowanek, a w Nowej Zelandii potrzebne były dziewczyny do pomocy w gospodarstwie. Również dla Helen była to podróż w nieznane, na spotkanie przyszłości z nieznanym jej jeszcze mężczyzną. Kościół anglikański opłacił jej podróż jako opiekunce dziewczyny.

Helen, która wcześniej była guwernantką w Londynie, wykorzystała trzymiesięczną podróż, starając się nadać dziewczynie trochę towarzyskiej ogłady. Wspomnienie tego wciąż jeszcze drażniło Daphne. Jej zatrudnienie w charakterze służącej okazało się fiaskiem, podobnie zresztą jak małżeństwo Helen – choć po dłuższym czasie. Obie kobiety znalazły się w trudnej sytuacji, ale wykorzystały to najlepiej, jak mogły.

Odwróciły się, słysząc na tarasie na tyłach domu kroki Elaine. Helen uniosła pełną głębokich zmarszczek twarz. Zadarty nos zdradzał pokrewieństwo z Elaine. Jej włosy, kiedyś ciemnobrązowe i o lekko kasztanowym odcieniu, teraz przeplatały już siwe pasemka, wciąż jednak były długie i mocne. Helen wiązała je zazwyczaj w wielki, opadający na kark węzeł. W jej szarych oczach połyskiwała życiowa mądrość, ale wciąż była w nich też ciekawość – zwłaszcza teraz, gdy dostrzegła promienną minę Elaine.

– No, no, dziecko! Wyglądasz, jakbyś dostała właśnie prezent pod choinkę. Cóż się takiego stało?

Daphne, której kocie rysy zdawały się trochę twarde nawet wówczas, gdy się uśmiechała, nie oceniała Elaine w tak niewinny sposób. Widziała już ten wyraz twarzy u dziesiątek dziewcząt, które były przekonane, że wśród klientów natrafiły na swego księcia z bajki. A później Daphne godzinami musiała te dziewczyny pocieszać, gdy okazywało się, że książę z bajki to jednak żaba, albo wręcz obrzydliwa ropucha. Tak więc, gdy Elaine zbliżała się do nich teraz radosnym krokiem, twarz Daphne wyrażała czujność.

– Mamy nowego gościa! – wyjaśniła Elaine z zapałem. – Poszukiwacza złota z Irlandii.

Helen zmarszczyła czoło. Daphne roześmiała się, a w jej błyszczących zielonych oczach można było dostrzec kpinę.

– Nie pomylił przypadkiem drogi, Lainie? Irlandzcy poszukiwacze złota zazwyczaj lądują u moich dziewczyn.

Elaine potrząsnęła stanowczo głową.

– To nie jeden z tych… Przepraszam, Miss Daphne, chciałam powiedzieć… – pogubiła się w słowach. – To dżentelmen… tak myślę.

Zmarszczki na czole Helen stały się jeszcze głębsze. Miała już swoje doświadczenia z dżentelmenami.

– Kochanie – powiedziała Daphne ze śmiechem – nie ma czegoś takiego jak irlandzcy dżentelmeni. Cała tamtejsza szlachta wywodzi się z Anglii, bo wyspa jest od wieków w angielskich rękach. Jest to zresztą stan, który sprawia, że Irlandczycy wciąż jeszcze wyją jak wilki, a już zwłaszcza gdy wypiją sobie kilka szklanek. Większość naczelników klanów pozbawiono władzy i zastąpili ich angielscy szlachcice. A ci nie zajmują się od tej pory niczym innym jak wzbogacaniem się na Irlandczykach. W dodatku pozwalają, by tysiące ich dzierżawców głodowało. Prawdziwi dżentelmeni! Ale twój poszukiwacz złota z pewnością do takich nie należy! Tacy nie zostawiają swojej ziemi.

– Skąd pani tyle wie o Irlandii? – spytała zaciekawiona Elaine. Właścicielka domu uciech ją fascynowała, rzadko się jednak zdarzało, żeby miała okazję z nią porozmawiać.

Daphne się uśmiechnęła.

– Słodziutka, jestem Irlandką. Przynajmniej według papierów. A gdy imigranci chcą mi się wyżalić, niesamowicie ich to pociesza. Wyćwiczyłam się nawet, żeby mówić z akcentem… – ciągnęła dalej Daphne z wyraźnie irlandzką wymową, i nawet Helen się roześmiała. W rzeczywistości Daphne urodziła się gdzieś w londyńskiej dzielnicy portowej, nosiła jednak nazwisko irlandzkiej emigrantki. Bridie O’Rourke nie przeżyła morskiej podróży, jednak dzięki pewnemu angielskiemu marynarzowi w ręce Daphne trafił jej paszport.

„Dawaj, Paddy, możesz do mnie mówić Bridie”.

Elaine zachichotała.

– No, tak to on jednak nie mówi… William, ten nowy gość.

– William? – zapytała wstrząśnięta Helen. – Ten młody mężczyzna przedstawił ci się imieniem?

Elaine szybko spuściła głowę, by nie wzbudzić niechęci wobec nowego lokatora.

– Oczywiście, że nie. Wyczytałam to z karty meldunkowej. Nazywa się Martyn. William Martyn.

– To nie brzmi jak irlandzkie nazwisko – zauważyła Daphne. – Nazwisko nieirlandzkie, mówi bez akcentu… To mi nie wygląda tak jak trzeba. Gdybym była na pani miejscu, dobrze bym mu się przyjrzała, Miss Helen!

Elaine obrzuciła ją wrogim spojrzeniem.

– To porządny człowiek, wiem o tym! Kupi nawet narzędzia w naszym sklepie…

Ta myśl ją pocieszyła. Skoro William przyjdzie do nich do sklepu, to znów go zobaczy, wszystko jedno, co babcia o tym myśli.

– Ach! I to oczywiście sprawia, że jest szlachetnym człowiekiem?! – kpiła Daphne. – No, dajmy już spokój, Miss Helen. Porozmawiajmy o czymś innym. Słyszałam, że oczekuje pani gości z Kiward Station. Czy to Miss Gwyn?

Elaine przysłuchiwała się jeszcze chwilę rozmowie, po czym się wycofała. O odwiedzinach jej drugiej babci oraz kuzynki dość już w końcu mówiono przez ostatni tydzień. W dodatku krótka wizyta Gwyneiry nie była żadną sensacją. Często odwiedzała swoje dzieci i wnuki, a przede wszystkim przyjaźniła się blisko z Helen O’Keefe. Kiedy zatrzymywała się w jej hotelu, często plotkowały do późna w nocy. Niezwykłe natomiast było to, że tym razem Gwyn miała towarzyszyć kuzynka Elaine, Kura. Jak dotąd coś takiego się nie zdarzyło i wydawało się troszkę… owiane skandalem! Matka Elaine i babcia ściszały zazwyczaj głos, gdy poruszały ten temat, nie pozwalano też dzieciom, by czytały listy od Gwyneiry. Zdawało się, że Kura niewiele sobie robi z podróży do swych krewnych w Queenstown.

Elaine prawie nie znała Kury, choć były w tym samym wieku. Kura była o dobry rok młodsza od Elaine. Mimo to podczas nieczęstych odwiedzin Elaine w Kiward Station niewiele miały sobie do powiedzenia. Ich charaktery za bardzo się różniły. Tak więc, gdy tylko Elaine przybywała do Kiward Station, nie miała w głowie nic prócz jazdy konnej i zaganiania owiec. Fascynował ją bezmiar niekończących się pastwisk i setki dających wełnę owiec, które się na nich pasły. W dodatku jej matka podczas pobytu na farmie naprawdę rozkwitała. Cieszyło ją, gdy ścigały się konno, pędząc w stronę ośnieżonych szczytów, które mimo ostrego galopu zdawały się nie zbliżać nawet o cal.

Kura natomiast najchętniej spędzała czas w domu lub w ogrodzie, niemal nie spuszczając z oczu nowego fortepianu, który przybył z Anglii do Christchurch razem z transportem towaru dla O’Keefe’ów. Elaine uważała ją z tego powodu za dość głupią, ale oczywiście miały wtedy zaledwie dwanaście lat. I jakąś rolę odgrywała też na pewno zazdrość. Kura była dziedziczką Kiward Station. To do niej miały kiedyś należeć wszystkie te konie, owce i psy – i nawet nie potrafiła tego docenić!

Teraz Elaine miała już szesnaście lat, a Kura piętnaście. Z pewnością dziewczęta znajdą więcej wspólnych zainteresowań, i tym razem to Elaine będzie mogła pokazać kuzynce swój świat! Na pewno spodoba jej się w małym, pełnym życia Queenstown nad jeziorem Wakatipu, z tymi górami, o tyle bliższymi niż na Canterbury Plains. Życie w miasteczku było ekscytujące; ci wszyscy poszukiwacze złota z wszelkich możliwych krajów i ten pionierski duch, który nie ograniczał ludzi jedynie do chęci przetrwania. Queenstown miało świetny amatorski teatr prowadzony przez pastora, grupy taneczne, a kilku Irlandczyków założyło zespół i grali w pubie albo w ośrodku parafialnym irlandzką muzykę.

Elaine pomyślała, że i o tym musi koniecznie wspomnieć Williamowi. Może będzie miał ochotę pójść z nią na tańce? Teraz, gdy już pozostawiła samym sobie sceptyczne damy w ogrodzie, na jej twarz powrócił promienny blask. Pełna nadziei skierowała się z powrotem w stronę recepcji. Może William znów będzie tamtędy przechodził…

Najpierw jednak pojawiła się babcia Helen. Uprzejmie podziękowała Elaine za to, że ją zastąpiła, i dała do zrozumienia, że jej obecność nie jest już konieczna. Powoli się ściemniało i z pewnością był to jeden z powodów, dla których Helen i Daphne nie przedłużały swojego spotkania. Pod wieczór otwierano pub, więc Daphne musiała dopilnować porządku. Helen chciała szybko rzucić okiem na wpis meldunkowy nowego gościa, który wywarł tak silne wrażenie na jej wnuczce.

Daphne, która już się zbierała do wyjścia, zajrzała jej przez ramię.

– Pochodzi z posiadłości Martynów… Brzmi szlachecko – stwierdziła. – Ale czy to rzeczywiście dżentelmen?

– Tego szybko się dowiem – odparła zdecydowanie Helen.

Daphne skinęła głową i uśmiechnęła się lekko. Tego młodzieńca oczekuje teraz godne inkwizycji przesłuchanie. Helen nie bardzo zważała na emocjonalne związki.

– I uważaj na tę małą! – rzuciła jeszcze Daphne na odchodne. – Już traci głowę dla tego irlandzkiego cud-chłopca, a to może mieć poważne konsekwencje. Zwłaszcza w przypadku dżentelmena.

Ku zdziwieniu Helen ocena nowego gościa wcale nie wypadła tak źle. Wręcz przeciwnie: gdy młody mężczyzna pierwszy raz pokazał jej się na oczy, był świeżo ogolony i porządnie ubrany – Helen zauważyła, że jego marynarka była z najlepszego sukna. Grzecznie zapytał, gdzie mógłby zjeść kolację, a Helen zaproponowała mu, żeby się stołował u niej, tak jak inni goście pensjonatu. Właściwie należało coś takiego zgłosić wcześniej, ale jej pracowite kucharki, Mary i Laurie, jakoś wyczarują dodatkową kolację. Tak oto William zasiadł za bogato zastawionym stołem w gustownie urządzonej jadalni, w towarzystwie dość sztywnej młodej kobiety, która pracowała w niedawno otwartej szkole, oraz dwóch pracowników banku. Z początku irytowała go obsługa: Mary i Laurie, dwie wesołe, krągłe blondynki, okazały się bliźniaczkami i William, choć uważnie im się przyjrzał, nie umiał ich odróżnić. Pozostali goście zapewnili go jednak ze śmiechem, że to zupełnie normalne i że jedynie Helen O’Keefe potrafi je odróżnić. Słysząc to, Helen się uśmiechnęła. Wiedziała, że Daphne też to potrafi.

Wspólny posiłek stwarzał oczywiście idealne warunki, by trochę popytać Williama Martyna. Helen nawet nie musiała zadawać mu pytań sama, robili to za nią jej zaciekawieni goście.

Tak, naprawdę jest Irlandczykiem, potwierdził William wiele razy, i nawet dość opryskliwym tonem, kiedy pracownicy banku zwrócili mu uwagę na brak akcentu. Jego ojciec hodował owce w hrabstwie Connemara. Ta informacja utwierdziła Helen w przekonaniu, jakiego nabrała od razu, gdy tylko usłyszała Williama: był świetnie wykształconym młodym człowiekiem, któremu nigdy nie pozwolono by mówić z silnym, pospolitym akcentem.

– Ale jest pan angielskiego pochodzenia, prawda? – dopytywał się jeden z bankierów. Pochodził z Londynu i zdawał się mieć jakieś pojęcie o Irlandczykach.

– Rodzina mego ojca przybyła z Anglii przed dwustu laty! – wyjaśnił rozdrażnionym głosem William. – A skoro już chcą panowie mówić o imigrantach…

Bankier uniósł ręce w uspokajającym geście.

– Już dobrze, mój przyjacielu! Jak widzę, jest pan patriotą. Cóż więc wygnało pana z Zielonej Wyspy? Kłopoty z tą sprawą wokół home rule? Można się było spodziewać, że lordowie to odrzucą. Ale skoro pan sam…

– Nie jestem żadnym wielkim właścicielem ziemskim – zauważył lodowatym tonem William. – A już tym bardziej earlem. Być może mój ojciec w pewnym sensie sympatyzuje z Izbą Lordów, ale… – Zagryzł wargi. – Przepraszam państwa. To nie miejsce na takie rozmowy.

Helen postanowiła zmienić temat, nim ten narwaniec zacznie reagować z jeszcze większą popędliwością. Jeśli chodzi o temperament, to z pewnością był Irlandczykiem. I na dodatek poróżnił się z ojcem. Możliwe, że to było powodem jego wyjazdu.

– I teraz zamierza pan szukać złota, Mr Martyn? – zapytała jakby od niechcenia. – Zarezerwował już pan jakąś działkę?

William wzruszył ramionami. Nagle zaczął sprawiać wrażenie niepewnego.

– Nie bezpośrednio – odparł z wahaniem. – Oferowano mi kilka miejsc, które są ponoć obiecujące, ale nie mogę się zdecydować…

– Powinien pan sobie znaleźć wspólnika – doradził starszy z bankierów. – Najlepiej kogoś doświadczonego. Na złotonośnych terenach jest dość weteranów, którzy przeżyli gorączkę złota w Australii.

William wydął usta.

– I co miałbym zrobić ze wspólnikiem, który szuka złota od dziesięciu lat i wciąż jeszcze nic nie znalazł? Mogę sobie tego oszczędzić. – W jego błękitnych oczach można było dostrzec pogardę.

Bankierzy się roześmiali. Helen natomiast uznała, że ta wielkopańska poza jest raczej nie na miejscu.

– Może i ma pan trochę racji – stwierdził w końcu bankier. – Ale tu nikt nie zrobił na tym wielkiego majątku. Jeśli chciałby pan poważnej porady, młody człowieku, to niech pan zapomni o całym tym szukaniu złota. Niech się pan lepiej zajmie czymś, na czym się pan zna. Nowa Zelandia to prawdziwy raj dla tych, którzy chcą założyć firmę. Praktycznie każdy normalny zawód pozwala zarobić więcej niż to kopanie za złotem.

„Ciekawe tylko, czy ten młodzieniec wyuczył się jakiegoś porządnego zawodu” – pomyślała Helen. Jak dotąd wydawał jej się dobrze wychowanym, lecz jednak dość rozpieszczonym paniczem z bogatego domu. Zobaczymy, jak zareaguje, gdy podczas szukania złota na jego palcach pojawią się pierwsze odciski.

2

– Co wy tu wyrabiacie?

I tak już kiepski nastrój James McKenzie wyładowywał na synu i jego dwóch przyjaciołach, Honem i Maace. Trzej chłopcy przymocowali kosz do jednej z dodających egzotycznej atmosfery kordylin, które rosły przy wjeździe na Kiward Station, i teraz rzucali do niego piłką. W każdym razie do chwili, gdy ujrzeli zdenerwowane oblicze ojca Jacka.

Nie rozumieli, dlaczego był na nich taki wściekły. No dobrze, może ogrodnik nie byłby zadowolony, że zamienili podjazd w boisko. W końcu to on grabił biały żwir na ścieżce i pielęgnował rabaty. Matka Jacka też przykładała wagę do wyglądu podjazdu przed Kiward Station i może nie byłaby zachwycona, widząc tu kosz do gry i zdeptaną trawę. Ojcu Jacka takie drobiazgi były jednak zwykle obojętne. Chłopcy prędzej by się po nim spodziewali, że złapie piłkę, która spadła mu właśnie pod nogi, i sam spróbuje nią trafić do kosza.

– Czy nie powinniście być o tej porze w szkole?

Ach, a więc o to chodziło! Jack uśmiechnął się do ojca z wyraźną ulgą.

– W sumie tak, ale Miss Witherspoon puściła nas już do domu. Musi się pakować, no i… do podróży. Nawet nie wiedziałem, że też jedzie.

Na twarzach chłopców – zarówno na piegowatej Jacka, jak i na szerokich, brązowych twarzach młodych Maorysów – widoczna była radość, że trafiło im się kilka dodatkowych dni wolnego. James natomiast mógłby teraz wybuchnąć, tak jak stał. Heather Witherspoon, młoda wychowawczyni, była znacznie lepszym celem niż trójka koszykarzy.

– A to mi nowina! – grzmiał McKenzie. – Nie róbcie sobie przedwczesnych nadziei. Szybko wybiję tej damie z głowy takie plany!

Teraz rzeczywiście podniósł piłkę, rzucił nią do kosza i ku swemu zdumieniu trafił.

Monday, suczka, która niemal nie odstępowała od jego nogi, z zapałem rzuciła się na piłkę. Jackowi z trudem udało się ją ubiec. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby przegryzła prawdziwą piłkę do koszykówki, na którą z taką niecierpliwością czekał, nim dostarczono ją wreszcie z Ameryki. Christchurch, najbliżej od Kiward Station położona osada, powoli przeistaczała się w prawdziwe miasto, ale drużyny koszykówki jeszcze tam nie mieli.

James uśmiechnął się do syna, Monday zaś – śliczna, trójbarwna suczka collie – równie obrażonym co pożądliwym wzrokiem wodziła za piłką.

Jack przywołał ją do siebie i pogłaskał. Z ulgą odpowiedział uśmiechem na uśmiech Jamesa. Najwyraźniej znów wszystko było w porządku. Ojciec i syn kłócili się rzadko; byli też bardzo do siebie podobni – choć rudy odcień włosów i piegi syn odziedziczył po Gwyneirze – a i charaktery też mieli jednakowe. Już jako malutki chłopiec Jack chodził za ojcem niczym szczeniaczki jego psów pasterskich po stajniach i szopach, siadał przed nim w siodle, przy czym jazda nigdy nie była dla niego dość szybka, i tarzał się z psami na sianie. Teraz miał już trzynaście lat i był prawdziwą pomocą na farmie. Podczas ostatniego letniego spędu owiec mógł po raz pierwszy pojechać z ojcem i był niesamowicie dumny, że pozwolono mu pracować razem z innymi. James i Gwyneira McKenzie też czuli podobnie. Oboje wciąż na nowo cieszyli się cudem tego późno urodzonego dziecka. Żadne z nich nie myślało już przecież o dziecku, gdy po nieskończonych latach nieszczęśliwej miłości, rozstań, nieporozumień i przeciwności losu wreszcie powiedzieli sobie „tak”. Gwyneira miała wówczas już ponad czterdzieści lat i nikt na świecie nie przypuszczał, że jeszcze zajdzie w ciążę. Mały Jack nie przejął się tym jednak, a nawet mu się aż za bardzo spieszyło: przyszedł na świat siedem miesięcy po ślubie, po zupełnie bezproblemowej ciąży i stosunkowo lekkim porodzie.

Choć zmierzając podjazdem w stronę domu, James wciąż czuł rozdrażnienie, na myśl o Jacku uśmiechnął się lekko. Wszystko, co wiązało się z tym dzieckiem, było proste: Jack był nieskomplikowany, rozgarnięty, świetnie sobie radził z pracami na farmie i byłby zapewne bardzo dobrym uczniem, gdyby tylko ta Miss Witherspoon wysilała się trochę bardziej!

James zmarszczył czoło. Już sama myśl o młodej nauczycielce, którą Gwyneira sprowadziła tu przede wszystkim dla swojej wnuczki Kury, wywoływała w nim wściekłość. A przy tym nie robił o to żadnych wyrzutów swojej żonie: Kura-maro-tini, córka jej syna i jego żony, Maoryski o imieniu Marama, wymagała sprowadzenia guwernantki. Dziewczyna naprawdę wchodziła już Gwyneirze na głowę, a co dopiero swojej matce, Maramie. W dodatku Gwyneira nie była szczególnie utalentowanym pedagogiem. O ile miała cierpliwość do koni i psów, szybko traciła nerwy, jeśli przychodziło jej pilnować, żeby litery nie były pisane zbyt krzywo. Marama była spokojniejsza, ale dwa lata temu ponownie wyszła za mąż i miała teraz inne sprawy na głowie. Poza tym sama ukończyła zaledwie zaimprowizowaną przez Helen „szkołę w buszu” – a od dziedziczki Kiward Station Gwyneira oczekiwała jednak lepszego wykształcenia.

Heather Witherspoon wydawała się idealnym wyborem, choć James podejrzewał, że Gwyn wybrała ją przede wszystkim dlatego, że jej imię, „Heather”, brzmiało trochę podobnie do „Helen”. James zawsze ufał Gwyneirze, gdy dobierała postrzygaczy, ale jeśli chodziło o ocenę kwalifikacji nauczycieli, to tej umiejętności już jej brakowało. I zainteresowania. Tak oto decyzja podjęta została szybko i bez głębszego zastanowienia – no i teraz mieli tę Heather na głowie. Z pewnością miała świetne wykształcenie, ale w sumie była jeszcze prawie dzieckiem, i to wcale nie mniej rozpieszczonym niż ich wychowanka Kura. James już dawno chętnie by się z nią rozstał; przecież w dzisiejszych czasach podróż do Nowej Zelandii nie musiała oznaczać wyjazdu na całe życie. Od czasu parowców rejsy stały się krótsze i bezpieczniejsze. Po ośmiu tygodniach, już w Anglii, Miss Witherspoon mogłaby znów oczarowywać ludzi swoimi zdolnościami. Tyle tylko, że taka decyzja byłaby całkowicie sprzeczna z wolą Kury-maro-tini, która błyskawicznie zaprzyjaźniła się ze swoją guwernantką. A wybuchu gniewu tej dziewczyny nie zamierzała ryzykować ani Gwyneira, ani Marama!

James zazgrzytał zębami ze złości i odłożył płaszcz w przedpokoju. Kiedyś był to westybul, w którym podejmowano gości, ze srebrną wazą i małym stoliczkiem, na którym zostawiano karty wizytowe. Gwyneira już dawno usunęła stąd tę wazę. Zarówno ona, jak i maoryskie służące uważały, że ciągłe czyszczenie srebra to zbyteczne zajęcie. Teraz stał tu niebieski wazon z gałązkami żelazownika, dodając pomieszczeniu przytulności.

James nie był jednak w nastroju, żeby podziwiać ten widok; wciąż jeszcze gotował się z gniewu na młodą nauczycielkę. Już od dwóch lat rodzina McKenziech przyglądała się, jak Miss Witherspoon w karygodny sposób pozwala sobie na zaniedbywanie obowiązków wobec Jacka i pozostałych dzieci! A przy tym zawarta z nią umowa jasno określała, że oprócz opłacanych prywatnie godzin z Kurą, ma się też troszczyć o podstawowe wykształcenie dzieci z maoryskiej wioski. Powinna codziennie prowadzić tam zajęcia. Jackowi by to nie przeszkadzało, a Kurze z pewnością też by nie zaszkodziło, gdyby brały udział w tych lekcjach. Heather Witherspoon starała się jednak od nich wywinąć tak często, jak tylko mogła. Dorośli tubylcy, mówiła, wzbudzają w niej lęk, a ich dzieci nie może znieść. A jeśli już zniżała się do tego, by poprowadzić dla nich lekcje, dostosowywała przerabiany materiał do Kury, co dla większości dzieci z wioski było zbyt trudne i je nudziło. Heather Witherspoon czytała im na przykład książki dla dziewcząt, przeważnie takie, w których małe księżniczki spotykał los Kopciuszka, nim na koniec zostały wynagrodzone za wszelkie dobre uczynki. Dla tutejszych dzieci przedstawiany w nich świat był zupełnie obcy, Heather nie czyniła zaś najmniejszych wysiłków, by im go przybliżyć. A maoryskich chłopców takie historie doprowadzały po prostu do szału. Co ich obchodziły cierpliwie znoszące przeciwieństwa losu księżniczki? Chcieli historii o piratach, rycerzach i przygodach.

James obrzucił szybkim spojrzeniem przedpokój, którego Gwyneira używała teraz jako biura. Jego żony tu nie było, przeszedł więc zastawiony drogimi angielskimi meblami salon, mrucząc pod nosem. Czy ta cała Miss Witherspoon nie mogłaby im przeczytać Wyspy skarbów albo historii o Robin Hoodzie, albo rycerzu Lancelocie, którymi tak zachwycali się w dzieciństwie Fleurette i Ruben?

Z dawnego salonu dla panów, który zamieniono w swego rodzaju szkolną salę i pokój do ćwiczeń muzycznych, dobiegały dźwięki fortepianu. James szybko tam zajrzał, istniała przecież możliwość, że jego ofiara udzielała właśnie Kurze lekcji muzyki. W gruncie rzeczy James nie oczekiwał niczego innego. To było typowe, że Kura wolała pozostawić wszelkie przygotowania do wyjazdu na głowie babci i guwernantki, sama oddając się przyjemnościom. Później będzie się skarżyć, że nie zapakowano dla niej właściwych ubrań.

James zatrzasnął drzwi, nie odzywając się do szczupłej, czarnowłosej dziewczyny. Jakoś nie działała na niego uderzająca piękność Kury, której egzotyczną urodę wychwalał praktycznie każdy, kto widział ją po raz pierwszy. A niektórym na jej widok zapierało wręcz dech od czasu, gdy Kura zaczęła coraz bardziej stawać się kobietą. James nadal, tak jak wcześniej, dostrzegał w niej jedynie dziecko – rozpuszczone dziecko – i to takie, którego humory doprowadzały często do rozpaczy jej rodzinę i pracujących w Kiward Station ludzi.

Wspinając się po szerokich schodach łączących salon i pomieszczenia gospodarcze na dole z pokojami na górnym piętrze, James usłyszał gniewne głosy dobiegające z pokoju Kury. Gwyneira i Miss Witherspoon. James wyszczerzył zęby. Najwyraźniej żona go ubiegła.

– Nie, Miss Heather, Kura w żadnym razie pani nie potrzebuje. Przez kilka tygodni obędzie się bez lekcji śpiewu, przy czym nie przypominam sobie, bym zatrudniała tu panią jako nauczycielkę muzyki. I tak wciąż pani narzeka, że tutaj już niczego nie jest pani w stanie Kury nauczyć! A jeśli chodzi o lekcje gry na fortepianie i pozostałe przedmioty… jeśli Kura bez tego wszystkiego, o czym pani mówi, miałaby uschnąć niczym kwiat na pustyni, to może panią zastąpić moja przyjaciółka Helen. Helen nauczyła alfabetu więcej dzieci, niż jest sobie pani w stanie wyobrazić, i gra też w kościele na organach!

James śmiał się w duchu. Gwyneira naprawdę wiedziała, jak besztać ludzi. Wiele razy miał okazję sam tego doświadczyć – i za każdym razem nie był do końca pewien, czy ma wpaść w gniew, czy w podziw. Choćby sama poza, jaką przyjmowała Gwyn podczas swoich tyrad! Normalnie robiła wrażenie raczej niskiej i szczupłej, choć bardzo energicznej. Jeśli jednak wpadała we wściekłość, jej rude włosy wyglądały jak naładowane elektrycznością, a niesamowite błękitne oczy ciskały iskry. I wciąż nie było po niej widać, ile ma już lat. Co prawda próbowała od niedawna ujarzmić swe loki, wiążąc je w węzeł na karku, jednak kilku kosmykom zawsze udawało się uwolnić. Oczywiście czas nie oszczędził jej twarzy i przydał kilku zmarszczek. Gwyn niezbyt często używała parasolki na słońcu, podobnie zresztą jak na deszczu – od zawsze wystawiała swą skórę na wpływy natury Canterbury Plains. Jamesowi nigdy nie przyszło do głowy, by któraś z tych zmarszczek mu przeszkadzała. To samo dotyczyło pionowej linii między jej brwiami, która tworzyła się, gdy Gwyneira była na coś zła. Tak jak teraz. – Żadnych „ale”!

Heather Witherspoon musiała powiedzieć coś, czego James nie dosłyszał.

– Miejsce, w którym pani naprawdę jest potrzebna, Miss Hea­ther, jest tutaj! Niektóre maoryskie dzieci wciąż jeszcze nie potrafią pisać i czytać. A mojemu synowi też przydałyby się zajęcia, które byłyby stosowniejszym dla niego wyzwaniem. Tak więc niech pani rozpakuje z powrotem swoje rzeczy i weźmie się za właściwą pracę. W tej chwili dzieci powinny mieć zajęcia w szkole. A zamiast tego grają na dworze w piłkę!

A więc to również nie umknęło Gwyn. James zaklaskał w dłonie, gdy gwałtownie wyszła z pokoju.

Gwyneira wystraszyła się, gdy na niego wpadła. A potem uśmiechnęła się do niego.

– Co tu robisz? Też jesteś na wojennej ścieżce? Samowola naszej Miss Heather naprawdę przekracza wszelkie granice!

James skinął głową. Humor zawsze mu się poprawiał, gdy Gwyneira była przy nim. Minęło już szesnaście lat, i nie było dnia, żeby byli rozdzieleni, ale jej widok wciąż jeszcze go uszczęśliwiał. Wielka szkoda, że teraz nie będzie jej miał przy sobie, możliwe nawet, że przez parę tygodni.

Gwyneira natychmiast zauważyła jego kiepski nastrój.

– Co się z tobą dzieje? Przez cały czas chodzisz z miną jak gradowa chmura! Nie odpowiada ci, że wyjeżdżamy?

Z początku Gwyneira chciała zejść za mężem po schodach, ale usłyszała Kurę grającą na fortepianie. Oboje jak na komendę skręcili do swoich pokoi. W salonie ściany mogły mieć uszy.

– Czy mi to pasuje, to w ogóle nie ma znaczenia – stwierdził ponuro James. – Po prostu nie wiem, czy cała ta podróż to taki dobry pomysł…

– Żeby zapanować nad Kurą? – zapytała Gwyn. – Nie zaprzeczaj. Słyszałam, jak rozmawiałeś o tym w stajni z Andym McAranem. To niezbyt dyskretne, jeśli chcesz znać moje zdanie…

Gwyneira wyjęła kilka rzeczy z szafy i spakowała je do jednej z walizek. Tym samym dawała mu znać, że decyzja o podróży już zapadła.

Rozdrażnienie Jamesa przeradzało się w prawdziwy gniew.

– To Andy tak się wyraził. A jeśli już chcesz wiedzieć, to powiedział: Musicie zrozumieć, że trzeba jakoś zapanować nad tą małą, bo jak nie, to Tonga wyswata ją z pierwszym lepszym maoryskim łobuzem, który mu będzie posłuszny. Więc jak według ciebie powinienem zareagować? Zwolnić Andy’ego McArana? Za to, że powiedział prawdę?

Andy McAran należał do ludzi, którzy pracowali w Kiward Station najdłużej. Podobnie jak James, Andy był tu już w czasach, gdy Gwyneira przybyła z Anglii do Nowej Zelandii jako narzeczona dziedzica posiadłości Lucasa Wardena. Andy, James i Gwyn właściwie nie mieli przed sobą tajemnic.

Gwyneira porzuciła prowokacyjny ton. Usiadła na skraju łóżka. Monday natychmiast przylgnęła do jej nóg, łasząc się.

– No to co powinniśmy zrobić? – zapytała, głaszcząc suczkę. – Zapanować nad nią… Łatwo powiedzieć, ale Kura to nie jest pies czy koń. Nie mogę jej po prostu kazać…

– Gwyn, twoje psy i konie zawsze cię chętnie słuchały, i to bez przemocy, bo od początku je porządnie wychowywałaś. Z miłością, ale konsekwentnie. Kurze za to pozwalasz na wszystko! A Marama też nigdy za bardzo nie pomagała. – James chętnie wziąłby żonę w ramiona, by pozbawić swe słowa ostrości, postanowił jednak tego nie robić. Najwyższa pora, żeby poważnie o tym porozmawiać.

Gwyneira zagryzła wargi. Temu nie mogła zaprzeczyć. Tak naprawdę to Kurze-maro-tini, dziedziczce Kiward Station i nadziei zarówno lokalnego plemienia Maorysów, jak i białych założycieli farmy, nikt jeszcze nie wytyczył granic. Nie zrobili tego ani Maorysi, którzy nigdy nie traktowali swych dzieci zbyt surowo, pozostawiając ich zdyscyplinowanie otoczeniu, gdzie musiały przeżyć, ani też Gwyneira, która powinna była lepiej wiedzieć, co dla niej najlepsze. W końcu już w przypadku Paula, jej syna, a ojca Kury, za bardzo popuściła cugle. Paul był owocem gwałtu; nigdy nie była w stanie naprawdę go pokochać. Efekty były takie, że jako dziecko był trudny, później wyrósł na gniewnego, porywczego młodzieńca, a zatargi z wodzem Maorysów Tongą w końcu przyniosły mu śmierć. Tonga, młody i wykształcony, ostatecznie zatriumfował, a zgodnie z orzeczeniem gubernatora zakup ziemi dla Kiward Station został uznany za niezgodny z prawem. Gwyneira, chcąc zachować farmę, musiała się zgodzić na odszkodowanie dla rdzennych mieszkańców. Warunki postawione przez Tongę były jednak niemożliwe do przyjęcia. Dopiero Marama doprowadziła do zawarcia pokoju. Dziecko mające w sobie krew pakeha i Maorysów miało zostać dziedzicem Kiward Station, a tym samym ziemia należałaby do wszystkich. Nikt też nie odmawiał Maorysom prawa, by tu obozowali, Tonga zaś ze swej strony nie rościł praw do gruntów będących sercem farmy.

Gwyneira i większość ludzi z maoryskiego plemienia byli bardzo zadowoleni z takiego rozwiązania. Jedynie w młodym wodzu wciąż jeszcze gotował się gniew na pakeha, znienawidzonych białych osadników. Paul Warden przez całe życie z nim rywalizował nie tylko o prawo do ziemi, ale też o Maramę. Po śmierci Paula Tonga z pewnością liczył na to, że po stosownym okresie żałoby Marama zwróci na niego uwagę. Z początku jednak Marama w ogóle nie była zainteresowana nowym partnerem; wraz z dzieckiem przeprowadziła się do dworku. A później nie zdecydowała się na Tongę ani na żadnego innego mężczyznę ze swego plemienia, lecz zakochała się na zabój w jednym z postrzygaczy, którzy całą grupą przybyli wiosną do Kiward Station. Młody mężczyzna żywił do niej podobne uczucia i szybko doszli do porozumienia. Rihari również był Maorysem, należał jednak do innego plemienia. Mimo wszystko zdecydował się zostać. Był miły w obyciu i przyjazny, natychmiast też połapał się w sytuacji: nie było szans na to, żeby zabrać Kurę z Kiward Station, a Marama nie zgodziłaby się odejść z nim sama do Otago, gdzie żyło jego plemię. Poprosił więc o przyjęcie do jej plemienia, Tonga zaś, zgrzytając zębami, wyraził zgodę. Od tego czasu para żyła w wiosce Maorysów, a Kura, na własne życzenie, pozostała w dworku.

W ostatnim jednak czasie jej ścieżki coraz częściej wiodły do wioski nad jeziorem, przy czym odwiedzanie matki było jedynie pretekstem. Kura odkryła miłość. Zalecał się do niej młody Tiare – i to wcale nie w tak niewinny sposób, jaki był normalny wśród dzieci pakeha w tym samym wieku.

Gwyneira, która swego czasu ze spokojem tolerowała miłostki swej córki Fleur i Rubena O’Keefe’a, tym razem była zaniepokojona. Znane jej było dość swobodne podejście Maorysów do seksu. Mężczyzna i kobieta mogli się kochać do woli. Małżeństwo uznawano dopiero wówczas, gdy we wspólnym domu plemienia dzielili łoże. To, co mogło się dziać wcześniej, plemienia nie interesowało, a dzieci zawsze były mile widziane. Kurze zdawały się odpowiadać takie zwyczaje – Marama zaś najwyraźniej nie zamierzała w tej kwestii niczego przedsięwziąć.

Gwyneira, James i wszyscy pozostali myślący inaczej ludzie z Kiward Station obawiali się jednak wpływów Tongi. Naturalnie Gwyneira liczyła na to, że Kura wyjdzie za mąż za białego mężczyznę o podobnej pozycji – dziewczyna jednak jak dotąd nie chciała o tym słyszeć. Piętnastolatka wbiła sobie do głowy, że chce zostać śpiewaczką, a jej niezwykle piękny głos i muzykalność stwarzały ku temu świetne warunki. Ale kariera śpiewaczki operowej w tak młodym kraju, w dodatku o tak purytańskich obyczajach? W Christchurch dopiero teraz rozpoczęto wznoszenie katedry, w innych częściach kraju dopiero budują linie kolejowe… Nikt nie myślał o teatrze dla Kury Warden! Heather Witherspoon wbiła oczywiście Kurze do głowy pomysły z konserwatorium w Europie, naopowiadała jej o operach w Londynie, Paryżu i Mediolanie, które tylko czekają na talent jej pokroju… Ale nawet gdyby Gwyneira – i Tonga – wyrazili na to zgodę, Kura była przecież Maoryską, egzotyczną pięknością, którą każdy podziwiał. Tylko czy traktowano by ją poważnie? Czy traktowano by ją jak śpiewaczkę, czy może byłaby jedynie egzotycznym kuriozum? Co by się stało z tym dzieckiem, gdyby Gwyneira rzeczywiście wysłała je do Europy?

Zdawało się, że Tonga już teraz chciał rozwiązać ten problem po swojemu. Nie tylko Andy McAran podejrzewał, że za młodzieńczą miłością Kury stoi pociągający za sznurki Tonga. Tiare był jego kuzynem; związek z nim umocniłby znacznie pozycję Maorysów w Kiward Station. A przecież chłopak miał dopiero szesnaście lat i Gwyneira nie uważała, żeby był zbyt bystry. Tiare w roli pana na Kiward Station, obok zupełnie niezainteresowanej farmą, brzdąkającej na fortepianie Kury! Dla Tongi byłby to z pewnością życiowy sukces, ale dla Gwyn coś takiego było nie do pomyślenia.

– Zabranie Kury na kilka tygodni do Queenstown nic nie pomoże – stwierdził James. – Wręcz przeciwnie. Tam dopiero dziesiątki poszukiwaczy złota padną przed nią na kolana. Będzie się pławić w komplementach, każdy będzie uważał, że jest czarująca, i na koniec znów to jej będzie na wierzchu. A kiedy wróci, wciąż będzie miała Tiare. A jeśli ci się wydaje, że w jakiś sposób się go pozbędziesz, Tonga z pewnością znajdzie innego. W ten sposób niczego nie osiągniesz, Gwyn.

– Ale przecież ona będzie coraz starsza i rozsądniejsza – wtrąciła Gwyn.

James przewrócił oczami.

– Widzisz jakieś tego oznaki? Jak dotąd jest tylko coraz bardziej szalona! A ta cała Heather Witherspoon też niezbyt pomaga. Najchętniej odesłałbym ją od razu do Anglii, wszystko jedno, czy spodobałoby się to naszej księżniczce czy nie.

– Ale jeśli Kura się zaprze, też nic nie osiągniemy. W ten sposób popchniemy ją tylko w ręce tych Maorysów…

James przysiadł na łóżku obok Gwyn. Wtuliła się w niego, szukając pociechy.

– Że też to wszystko musi być takie skomplikowane – westchnęła w końcu. – Wolałabym, żeby to Jack był dziedzicem, wtedy nie musielibyśmy się niczym martwić.

James wzruszył ramionami.

– Nie musielibyśmy się też martwić, gdyby Fleurette była spadkobierczynią. Ale nie, Gerald Warden musiał koniecznie spłodzić jeszcze jednego męskiego potomka, choćby gwałtem. Mam przynajmniej tę satysfakcję, że teraz na pewno przewraca się w grobie! Nie dość, że jego Kiward Station znalazło się w rękach kogoś, kto w połowie jest Maorysem, to w dodatku jest to dziewczyna!

Gwyneira nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jeśli chodziło o kwestię dziedziczenia, to Maorysi byli w tej sprawie znacznie rozsądniejsi. Gdy Marama urodziła dziewczynkę, nie było to dla nich żadnym problemem; dla nich mężczyźni i kobiety mieli te same prawa. Szkoda tylko, że Kura była tak zupełnie inna i po energicznej, choć może nie tak utalentowanej artystycznie Gwyneirze odziedziczyła jedynie lazurowobłękitne oczy.

– Teraz zabiorę ją najpierw do Queenstown – odezwała się w końcu zdecydowanym głosem Gwyn. – Może Helen poukłada jej co nieco w głowie. Może ktoś patrzący na to bardziej z boku lepiej do niej dotrze. Helen też przecież gra na fortepianie. Potraktuje Kurę poważnie.

– A ja będę musiał radzić sobie bez ciebie – nadąsał się James. – Spęd…

Gwyneira roześmiała się i objęła go za szyję.

– Ten spęd dostarczy ci dość zajęć. Jack już się nie może doczekać. A ty powinieneś wziąć z sobą Miss Heather. Na wozie z kuchnią. Może wtedy sama będzie chciała stąd odejść!

Nastał marzec, więc przed nadchodzącą zimą trzeba było odnaleźć na wpół dziko pasące się w górach owce, by zapędzić je na farmę. Co roku zajęcie to pochłaniało kilka dni i wymagało zaangażowania wszystkich żyjących na farmie.

– Lepiej uważaj ze swoimi radami! – James dotknął ręką jej włosów i delikatnie ją pocałował. Jej bliskość nie pozostawiła go obojętnym. Co mogło zaszkodzić odrobinę miłości w południe? – Zakochałem się już kiedyś w kobiecie, która jechała z nami na wozie z kuchnią.

Gwyneira się uśmiechnęła. Jej oddech też przyspieszył. Odczekała spokojnie, aż James poradzi sobie ze wszystkimi haczykami i pętelkami jej letniej sukni.

– Ale nie była kucharką – stwierdziła. – Dobrze pamiętam, jak od razu pierwszego dnia zagoniłeś mnie do spędzania rozproszonych owiec.

James pocałował jej ramię, a później schylił się nad jej wciąż jeszcze jędrnymi piersiami.

– Chodziło mi o to, by ratować życie pozostałych ludzi – odparł z uśmiechem. – Po tym, jak spróbowaliśmy twojej kawy, musiałem się ciebie jakoś pozbyć…

Podczas gdy Gwyneira i James cieszyli się chwilą spokoju, Heather Witherspoon poszła do swej podopiecznej. Zastała Kurę przy fortepianie. Będzie jej musiała przekazać decyzję, jaką podjęła jej babcia, a mianowicie, że nauczycielka nie pojedzie do Queenstown.

Kura przyjęła to wyjątkowo spokojnie.

– Ach, przecież i tak nie zostaniemy tam zbyt długo – zauważyła. – Co można robić u tych zacofańców? Gdyby to chociaż było Dunedin. Ale ta dziura pełna poszukiwaczy złota? A z tymi ludźmi i tak właściwie prawie nie jestem spokrewniona. Fleurette jest tak jakby półciotką, a Stephen, Elaine i George to tacy jakby ćwierćkuzyni, prawda? Co miałabym mieć z nimi wspólnego?

Kura znów zwróciła swą piękną twarz w stronę nut. Na szczęście w Queenstown też był fortepian, co do tego się upewniła. I może ta Miss Helen rzeczywiście wie coś o muzyce, może nawet więcej od Miss Heather? Za Tiare i tak nie będzie tęsknić. Oczywiście to było miłe, pozwalać mu się podziwiać, całować i pieścić, ale nigdy by nie zaryzykowała możliwości zajścia z nim w ciążę! Może babcia Gwyn uważa ją w tych sprawach za głupią, Miss Heather zaś i tak się od razu czerwieni, gdy słyszy coś o „tych rzeczach”, ale matka Kury nie była w tej kwestii pruderyjna; dziewczyna świetnie wiedziała, skąd się biorą dzieci. I jednego była pewna: z Tiare dziecka mieć nie chciała. Tak naprawdę podtrzymywała ten związek tylko dlatego, żeby trochę podrażnić babcię Gwyn.

Jak się nad tym dobrze zastanowić, to Kura w ogóle nie chciała mieć dzieci, a choć była dziedziczką, żywiła wobec Kiward Station całkowitą obojętność. Była gotowa pozostawić za sobą wszystko i każdego, jeśli miałoby to ją przybliżyć do prawdziwego celu. Kura chciała się zajmować muzyką, chciała śpiewać. I nie miało znaczenia, ile razy babcia Gwyn użyje słowa „niemożliwe” – Kura-maro-tini będzie się trzymać swego marzenia!

3

William Martyn zawsze dotąd uważał płukanie złota za czynność spokojną, by nie rzec kontemplacyjną. Trzyma się sito w strumieniu, potrząsa trochę – i zostają w nim samorodki złota. Może nie od razu i nie za każdym razem, ale dostatecznie często, żeby po jakimś czasie stać się milionerem. Rzeczywistość w Queenstown pokazała jednak, że sprawa wygląda zgoła inaczej. A ściślej mówiąc, William nie znalazł żadnego złota, zanim nie wszedł w spółkę z Joeyem Teaserem. I to mimo faktu, że w składzie O’Kay zdecydował się na zakup najlepszej jakości sprzętu, mając przy tym przyjemność pogawędzić z Elaine O’Keefe. Ta mała nie mogła przy tym ukryć swego zachwytu, że znów go widzi. W miarę jak mijał pierwszy dzień pracy, William coraz intensywniej zastanawiał się nad tym, czy przypadkiem prawdziwa żyła złota nie kryje się w znajomości z tą dziewczyną. O ile w ogóle miał czas, by się nad czymś zastanawiać. Joey, doświadczony poszukiwacz złota, miał czterdzieści pięć lat, choć wyglądał raczej na sześćdziesiąt. Próbował już szczęścia w Australii i na zachodnim wybrzeżu. Ocenił działkę Williama jako obiecującą i natychmiast zaczął ścinać drzewa na budowę rynny do wypłukiwania kruszcu. William przyglądał mu się nieco zdezorientowany, na co Joey wcisnął mu do ręki piłę i kazał ciąć pnie na deski.

– Nie można… nie można tych desek kupić? – dopytywał się nieszczęśliwym głosem William po tym, jak jego pierwsze próby okazały się żałosne. Jeśli naprawdę zamierzali zbudować dwudziestometrową rynnę, jak to planował Joey, będą potrzebowali co najmniej dwóch tygodni, zanim pokaże się w niej pierwsze złoto.

Joey przewrócił oczami.

– Wszystko można kupić, chłopcze, jeśli tylko ma się na to pieniądze. Ale czy my je mamy? Ja w każdym razie nie mam. A ty powinieneś swoje zachować. I tak żyjesz sobie dość dobrze w pensjonacie i z całym tym kramem, który sobie kupiłeś…

Oprócz najważniejszych narzędzi do wydobywania złota William kupił też w porządny sprzęt do obozowania i broń na polowanie. Może się przecież zdarzyć, że będzie czasem musiał spędzić noc na swojej działce – a już najpóźniej wtedy, gdy znajdzie na niej złoto, którego trzeba będzie pilnować. A w takim wypadku William nie miał najmniejszej ochoty spać pod gołym niebem.

– Tutaj mamy przynajmniej drzewa, siekierę i piłę. A więc najlepiej będzie, jeśli sami zbudujemy rynnę do płukania. Teraz ty bierz się do siekiery. Przy ścinaniu drzew raczej nie da się czegoś zrobić nie tak. Ja wezmę piłę i zajmę się fachową robotą!

Od tej chwili William ścinał drzewa, choć i to nie szło mu zbyt szybko. Do tej pory poradził sobie dopiero z dwoma bukanami. A praca kosztowała sporo potu. Marzli jeszcze, kiedy rano wiosłowali, płynąc ku jego działce, teraz jednak, około dziesiątej, harowali już rozebrani do pasa… William aż nie mógł uwierzyć, że nie minęło nawet pół dnia.

„Niech pan się lepiej zajmie czymś, na czym się pan zna”. William wciąż powracał w myślach do rady jednego z bankierów. Z początku ją zignorował, jak zwykłą czczą gadaninę bojącego się ryzyka urzędasa, teraz jednak życie poszukiwacza złota nie jawiło mu się już jako aż tak ciekawa przygoda. Jasne, pracowało się na świeżym powietrzu, a tereny wokół Queenstown były fantastyczne. Gdy już poradził sobie jakoś z pierwszym rozczarowaniem, trudno mu było tego nie zauważyć. Już choćby same te majestatyczne góry wokół jeziora Wakatipu, które zdawały się jakby obejmować tę krainę. I ta gra kolorów, i bujna roślinność – zwłaszcza teraz, jesienią, kiedy pokazywała całą paletę barw w czerwonych, liliowych i brązowych odcieniach. Niektóre rośliny wydawały się egzotyczne, jak choćby podobna do palmy kordylina, inne były dość dziwne, jak fioletowy łubin, który o tej porze roku szczególnie intensywnie rozsiewał swą woń. Powietrze było czyste jak kryształ, podobnie jak potoki. Jeśli jednak William spędzi jeszcze kilka dni, pracując z Joeyem, z pewnością już wkrótce zacznie nienawidzić przynajmniej drzew i strumieni.

W miarę upływu dnia Joey coraz bardziej pokazywał swoją naturę nadzorcy niewolników. A to William pracował według niego za wolno, a to zbyt często robił sobie przerwy, a to Joey wołał, żeby przestał machać siekierą, bo potrzebuje go do pomocy przy cięciu. W dodatku strasznie ordynarnie przeklinał, gdy coś poszło nie tak – co niestety zdarzało się zazwyczaj wtedy, kiedy to William chwytał za piłę.

– No, ale jeszcze się tego nauczysz, chłopcze! – starał się go pocieszyć, gdy już się uspokoił. – W domu pewnie nie tak często używałeś rąk do pracy, co?

William chciał najpierw gwałtownie temu zaprzeczyć, ale doszedł do wniosku, że stary może mieć rację. No dobrze, pracował na polach. Razem z dzierżawcami, i to w ostatnich latach, kiedy uświadomił sobie, jaka niesprawiedliwość panuje w dobrach jego ojca. Frederic Martyn wymagał wiele i mało dawał w zamian – właściwie to ludzie nie byli w stanie zebrać dość, żeby opłacić dzierżawę. W dobrych latach niewiele im pozostawało na życie, jeśli zaś zbiory nie były udane, nie mieli skąd oczekiwać pomocy. Od czasów wielkiego głodu w latach sześćdziesiątych niektórym rodzinom wcale nie wiodło się lepiej. Praktycznie w każdym domu były jakieś ofiary. W dodatku brakowało prawie całego pokolenia – kiedy William sam był mały, niemal żadne wiejskie dziecko nie przeżyło epidemii zarazy ziemniaka. Teraz robotę na polu wykonywali albo bardzo młodzi, albo też całkiem starzy i dla nich wszystkich wysiłek był zbyt wielki, a perspektywy na przyszłość żadne.

Frederic Martyn w ogóle się tym nie przejmował, a matka Williama, choć Irlandka, też nie podejmowała żadnych wysiłków, żeby się wstawić za swoimi ludźmi. William zaczął więc w milczącym proteście pomagać dzierżawcom w pracach polowych. Później zaangażował się w działalność Irlandzkiej Ligi Ziemskiej, która miała im pomóc w uzyskaniu niższych opłat za dzierżawę gruntów.

Z początku Frederic Martyn zdawał się podchodzić raczej z rozbawieniem niż z niepokojem do socjalnego zaangażowania syna. William i tak nie będzie miał zbyt dużo do powiedzenia w jego włościach, a jego starszy syn raczej nie okazywał ludziom przyjaznych uczuć. Gdy jednak Liga Ziemska zaczęła osiągać pierwsze sukcesy, jego kpiny i szydercze słowa o zaangażowaniu Williama stawały się coraz bardziej złośliwe, skłaniając Williama do jeszcze bardziej stanowczej opozycji wobec postawy ojca.

A gdy w końcu syn poparł bunt dzierżawców – o ile sam go wręcz nie wzniecił – ojciec nie miał już dla niego żadnego pobłażania. Wysłał Williama do Dublina. Niech trochę postudiuje, choćby nawet prawo, będzie mógł sobie wówczas doradzać tym dzierżawcom i działać na ich rzecz. Jeśli o to chodziło, Martyn potrafił być wspaniałomyślny. Najważniejsze, żeby już nie buntował mu ludzi!

Z początku William z zapałem zabrał się do pracy, ale studiowanie niuansów angielskiego prawa szybko zdało mu się zbyt nudne, skoro i tak wkrótce miała powstać irlandzka konstytucja. Żywo śledził debaty związane z home rule, które miały dać Irlandczykom znacznie więcej praw do współdecydowania w sprawach dotyczących ich wyspy. A gdy Izba Lordów odrzuciła te żądania…

Ale o tym William nie chciał teraz więcej rozmyślać. Sprawa była zbyt przykra i miała fatalne dla niego skutki. W każdym razie mógł skończyć znacznie gorzej, a nie tutaj, w uroczym otoczeniu przyjaznego Queenstown.

– Co tak w ogóle robiłeś tam w Irlandii? – wypytywał go Joey. Obaj wiosłowali zmęczeni w drodze powrotnej po zakończonym wreszcie dniu pracy. Na Williama czekała łazienka i dobra kolacja w pensjonacie Miss Helen, na Joeya zaś wieczór w oparach whisky w obozowisku poszukiwaczy złota u Skippera.

William wzruszył ramionami.

– Pracowałem na owczej farmie.

W sumie odpowiadało to nawet prawdzie. W rozległej posiadłości Martynów były wspaniałe pastwiska. To dlatego Frederic Martyn praktycznie nie poniósł strat podczas zarazy ziemniaka. Ponieśli je natomiast jego dzierżawcy i robotnicy rolni, którzy żywili się tym, co mogli zebrać ze swych poletek.

– A nie wolałbyś się wybrać na Canterbury Plains? – dopytywał się spokojnie Joey. – Tam są miliony owiec.

William słyszał o tym. Tyle tylko, że jego praca na farmie polegała głównie na zarządzaniu, a nie faktycznej fizycznej robocie. Teoretycznie wiedział, jak się strzyże owce, ale nigdy jeszcze tego nie robił, a już z pewnością nie byłby w stanie dorównać takim rekordzistom, jak mężczyźni z kolonii postrzygaczy z Canterbury Plains. Najlepsi z nich potrafili uwolnić z wełny nawet osiemset owiec w ciągu jednego dnia! Praktycznie było to nie mniej owiec niż w sumie pasło się na farmie Martynów. Z drugiej strony, być może na którejś z farm na wschodzie potrzebowaliby zdolnego zarządcy, który potrafiłby kierować pracami – a William czuł, że takiej pracy mógłby podołać. Ale w ten sposób raczej by się nie wzbogacił, a mimo całego swego społecznego zaangażowania na dłuższą metę wcale nie zamierzał pogarszać sobie stopy życiowej.

Joey się roześmiał.

– W każdym razie pewności siebie i wiary to ci nie brakuje! No, tu możesz wysiadać… – Skierował łódź do brzegu. Rzeka wiła się ze wschodu, mijając Queenstown i uchodząc do jeziora na południu miasta, poniżej obozu poszukiwaczy złota. – Odbiorę cię tu znowu jutro rano, o szóstej, wypoczętego i rześkiego!

Joey z rozbawieniem pomachał swemu nowemu partnerowi, William zaś mozolnie ruszył w stronę miasta. W łodzi bolały go wszystkie kości. O następnym dniu spędzonym na ścinaniu drzew nawet nie chciało mu się teraz myśleć.

Ale przynajmniej zaraz na Main Street przytrafiło mu się coś przyjemnego. Z chińskiej pralni wyszła z koszem bielizny Elaine O’Keefe, kierując się w stronę pensjonatu Miss Helen.

William obdarzył ją uśmiechem.

– Miss Elaine! To piękniejszy widok niż samorodek złota! Mogę ponieść?

Mimo bolących mięśni sięgnął po kosz jak prawdziwy dżentelmen. Elaine nie miała nic przeciwko temu. Z radością pozbyła się ciężaru i teraz szła swobodnie obok niego. Na tyle, na ile można poruszać się swobodnie, a jednocześnie jak prawdziwa dama. Z ciężkim koszem w rękach byłoby to raczej niemożliwe. Jak to wyraziła kiedyś szyderczo Miss Daphne? „Żeby być damą, trzeba móc sobie na to pozwolić”.

– A więc znalazł pan dzisiaj już dużo samorodków? – zapytała Elaine. William zastanawiał się, czy była naiwna, czy też w jej pytaniu kryła się ironia. Postanowił, że potraktuje to jako próbę przekomarzania się. Przecież Elaine całe życie spędziła w Queenstown. Musiała wiedzieć, że człowiek nie wzbogaca się tak szybko na złotonośnych działkach.

– Złoto w pani włosach jest pierwszym, jakie znalazłem dzisiejszego dnia – przyznał, choć przynajmniej dodał do tego wyznania komplement: – Ale to złoto ma już, niestety, piękną właścicielkę. Jest pani bogata, Miss Elaine!

– A pan powinien zamieszkać z Maorysami. Szybko zrobiliby z pana tohunga. Mistrza whaikorero… – zachichotała Elaine.

– Czego takiego? – zapytał William. Jak dotąd nie spotkał jeszcze żadnego Maorysa, nikogo z autochtonicznych mieszkańców Nowej Zelandii. W Wakatipu i w całym Otago żyły ich plemiona, ale Queens­town, rozwijające się miasto poszukiwaczy złota, było dla Maorysów zbyt gorączkowe. Rzadko się zdarzało, by któryś z nich zabłądził do miasta, choć kilku mężczyzn przyłączyło się ostatnio do poszukiwaczy złota. Większość z nich nie opuściła swych wiosek i rodzin dobrowolnie. Ich życie leżało w gruzach i należeli do przegranych – podobnie jak większość białych mężczyzn, którzy szukali tu szczęścia. Nie różnili się w zachowaniu i żaden z nich nie używał takich dziwnych słów.

– Whaikorero. To sztuka pięknego mówienia. A tohunga oznacza „mistrz” lub „ekspert”. Maorysi twierdzą, że mój ojciec taki jest. Lubią jego uzasadnienia wyroków…

Elaine otworzyła Williamowi drzwi pensjonatu. Wzbraniał się jednak, by wejść przed nią i zgrabnie przytrzymał Elaine otwartą furtkę stopą. Dziewczyna promieniała.

William przypomniał sobie, że jej ojciec był sędzią pokoju, a jej brat Stephen studiował prawo. Może sam powinien rozważyć, czy nie pójść w tym kierunku?

– Cóż, moje studia prawnicze nie zaszły tak daleko – zauważył jakby od niechcenia. – Zna pani język Maorysów, Miss Elaine?

Elaine wzruszyła ramionami. Tak jak tego oczekiwał, na wzmiankę o studiach prawniczych jej oczy się zaświeciły.

– Nie tak dobrze jak powinnam. Mieszkaliśmy dość daleko od najbliższego plemienia. Ale moja matka i ojciec znają go dobrze; na równinach chodzili do szkoły razem z maoryskimi dziećmi. Tak właściwie to widzę Maorysów tylko wtedy, gdy pojawiają się jakieś konflikty między nimi i pakeha, a mój ojciec musi łagodzić spór. A to na szczęście przytrafia się rzadko. Naprawdę studiował pan prawo?

William opowiedział jej mgliście o trzech semestrach studiów w Dublinie. Ale teraz i tak musieli się już rozdzielić. Gdy wchodzili do pensjonatu, przeciąg poruszył dzwoneczkami na ganku, na co ukazały się niezwłocznie Mary i Laurie, świergocząc do Williama i Elaine. Jedna z bliźniaczek odebrała pranie od Williama, nie potrafiąc się powstrzymać od okazania podziwu za jego pomoc; druga poinformowała go, że kąpiel jest już gotowa. Ale musi się pospieszyć, bo jedzenie za chwilę trafi na stół; wszyscy pozostali stołujący się w pensjonacie goście już tu są i z pewnością nikt z nich nie będzie chciał czekać.

William pożegnał grzecznie wyraźnie rozczarowaną Elaine. W tym kierunku będzie musiał przypuścić kolejny atak.

– Co można robić tu, w Queenstown, jeśli chciałoby się sprawić damie jakąś przyzwoitą przyjemność i gdzieś ją zaprosić? – wypytywał dwóch młodych bankierów krótki czas później podczas kolacji.

Wolałby, by Miss Helen tego nie słyszała, ale starsza pani miała najwyraźniej wyostrzony słuch. W każdym razie w sposób nierzucający się w oczy, lecz jednak zauważalny, jej uwaga skupiła się na rozmowie mężczyzn.