Krzyk Maorysów - Sarah Lark - ebook + książka

Krzyk Maorysów ebook

Sarah Lark

4,5

Opis

"Porywająca nowozelandzka saga! „Trzymająca w napięciu, pełna zawirowań i rodzinnych konfliktów powieść obyczajowa z sugestywnymi bohaterami i doskonałymi opisami” .                                                                                                           Lesestunde „Znakomita opowieść o współistnieniu dwóch kultur: europejskiej i nowozelandzkich Maorysów”.                                                                                                           Histo-Couch Sarah Lark w ciekawy i interesujący sposób ukazuje historię nowozelandzkiej rodziny, której życie nierozłącznie splecione jest z tradycjami Maorysów. Nowa Zelandia, Canterbury Plains, 1907: Gloria dorasta na Kiward Station. Jej szczęśliwe, radosne dzieciństwo kończy się gwałtownie, kiedy wraz ze swoją kuzynką, Lilian, zostaje wysłana do angielskiej szkoły z internatem. Lilian doskonale odnajduje się w nowym świecie, Gloria natomiast zaczyna nienawidzić swoich rodziców za to, że zmusili ją do takiego życia. Dziewczyna za wszelką cenę chce wrócić do Nowej Zelandii. Potajemnie układa plan, w efekcie którego znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie… Los dokonuje gwałtownego zwrotu i raz jeszcze okaże się, jak wiele ludzkich uczuć może być przyczyną zarówno rozpaczy, jak i siły.  "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 933

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (47 ocen)
29
14
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GochaG22

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo pasjonującą, wciągająca lektura. Ostatnia część 3 tomowej sagi, w której losy osadników na Nowej Zelandii splatają się z losami tubylców - Maorysów na tle historii pierwszych lat XX wieku. Towarzyszą temu wspaniałe opisy pięknej przyrody. Ta część jest chyba najsmutniejsza i najbardziej dramatyczna, kończy się jednak szczęśliwie dzięki sile woli i pragnieniu przerwania jej bohaterów. Gorąco polecam tę sagę
00
LuitkaR

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka. w ogóle polecam przeczytać całą sagę 😁
00

Popularność




Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

ukazały się następujące powieści tej autorki:

W krainie białych obłoków

Pieśń Maorysów

Pamięci Einsteina i Marii Curie

WZRASTANIE   CANTERBURY PLAINS, GREYMOUTH, CHRISTCHURCH, CAMBRIDGE 1907 – 1908 – 1909
1

– Na wyścigi! Chodź, Jack, ścigamy się do Kręgu Kamiennych Wojowników!

Gloria wcale nie czekała na odpowiedź, lecz siedząc na swoim rudym jak lis pony, natychmiast zajęła pozycję startową koło konia Jacka. Kiedy tylko Jack skinął głową, przycisnęła lekko łydkę do boku zwierzęcia – drobna klacz natychmiast ruszyła galopem.

Jack McKenzie, młody mężczyzna o kręconych włosach w kolorze dojrzałego kasztana i spokojnych zielono-brązowych oczach, także skłonił swojego konia do galopu i popędził za dziewczynką przez rozległe, niekończące się łąki Kiward Station. Jack nie miał żadnej szansy, aby dogonić Glorię na swoim silnym, ale zbyt wolnym koniu. A on sam był po prostu za duży i za ciężki na dżokeja, nie chciał też odebrać dziewczynce przyjemności wygranej. Gloria była bardzo dumna ze swojego szybkiego jak strzała pony pochodzącego z Anglii, który sprawiał wrażenie pełnokrwistego rumaka w małym wydaniu. Jack pamiętał, że był to pierwszy prezent urodzinowy jej rodziców, z którego Gloria rzeczywiście się cieszyła. Zawartość paczek przysyłanych z Europy, które docierały tutaj w nieregularnych odstępach czasu, była zwykle mało spektakularna: suknia z falbanami z odpowiednim wachlarzem i kastanietami z Sevilli, pantofelki w złotym kolorze z Mediolanu, torebka ze strusiej skóry z Paryża... Były to przedmioty niezbyt przydatne na owczej farmie w Nowej Zelandii, a w dodatku okazywały się o wiele zbyt ekstrawaganckie na okazyjne wizyty w Christchurch.

Ale rodzice Glorii w ogóle nie brali tego pod uwagę, wręcz przeciwnie. William i Kura Martynowie prawdopodobnie sądzili, że zaszokowanie nieco prowincjonalnego towarzystwa z Canterbury Plains poprzez powiew „wielkiego świata” będzie raczej czymś zabawnym. Oboje nie mieli żadnych zahamowań ani też odrobiny nieśmiałości i oczywiście zakładali, że ich córka myśli dokładnie tak samo.

Jack, galopując w karkołomnym tempie po polnych drogach, próbował przynajmniej nie stracić dziewczynki z oczu i myślał przy tym o matce Glorii. Kura-maro-tini, córka jego przyrodniego brata, była egzotyczną pięknością, obdarzoną w dodatku niezwykłym głosem. Muzykalności nie odziedziczyła zapewne po swoich białych przodkach, lecz zawdzięczała ją raczej matce, maoryskiej pieśniarce o imieniu Marama. Kura-maro-tini już od dzieciństwa pragnęła podbić operowy świat Europy i bezustannie kształciła swój głos. Jack dorastał razem z nią na Kiward Station i do dziś wspominał z przerażeniem jej niekończące się lekcje śpiewu i gry na fortepianie. Z początku wszystko wskazywało na to, że mieszkająca w wiejskich zakątkach Nowej Zelandii Kura nie ma żadnych szans na urzeczywistnienie swego marzenia. Aż do chwili, kiedy znalazła wielbiciela w osobie swego męża Williama Martyna, który dobrze wiedział, jak wykorzystać talenty żony. Od lat oboje podróżowali po Europie z grupą maoryskich pieśniarzy i tancerzy, Kura była gwiazdą zespołu, jego zaś członkowie grający na współczesnych instrumentach europejskich w oryginalny sposób interpretowali tradycyjną muzykę Maorysów.

– Wygrałam!

Gloria po mistrzowsku zatrzymała swojego ruchliwego konika pośród skalnych formacji, które zwano „Kręgiem Kamiennych Wojowników”.

– A tam z tyłu są owce! – dodała.

Małe stado owiec maciorek było właściwym powodem konnej przejażdżki Jacka i Glorii. Zwierzęta były zupełnie samodzielne i pasły się wśród skał na terenie, który był świętością dla miejscowego plemienia Maorysów. Prowadząca farmę Gwyneira McKenzie-Warden bardzo szanowała religijne uczucia pierwotnych mieszkańców tych obszarów, choć ziemia ta należała prawnie do Kiward Station. Było tu dosyć łąk zarówno dla owiec, jak i dla bydła, i zwierzęta nie musiały naruszać swą obecnością świętych miejsc Maorysów. Dlatego właśnie Gwyneira poprosiła Jacka przy obiedzie, aby spędził stamtąd owce, co spotkało się z gorącym protestem Glorii.

– To przecież ja mogę zrobić, babciu! Nimue musi się jeszcze uczyć!

Od kiedy Gloria rozpoczęła intensywne treningi ze swoim psem pasterskim, domagała się powierzania jej coraz poważniejszych zadań na farmie, ku wielkiemu zadowoleniu Gwyneiry. Także tym razem babcia uśmiechnęła się do wnuczki i skinęła głową przyzwalająco.

– Dobrze, ale Jack będzie ci towarzyszył – odparła, choć nie za bardzo potrafiła stwierdzić, dlaczego nie chciała puścić dziewczynki samej. W gruncie rzeczy nie było powodów do obaw: Gloria znała farmę jak własną kieszeń, a z kolei wszyscy mieszkańcy Kiward Station znali i bardzo kochali Glorię.

Gwyneira nie była tak przesadnie ostrożna, jeśli chodziło o własne dzieci. Jej najstarsza córka Fleurette już jako ośmiolatka jeździła konno do oddalonej o cztery mile małej szkoły, którą wówczas prowadziła na sąsiedniej farmie przyjaciółka Gwyneiry, Helen. Ale Gloria – to co innego. Na niej, jako jedynej uznawanej przez Gwyneirę dziedziczce Kiward Station, skupiały się wszystkie nadzieje babki. Bo tylko w żyłach Glorii i Kury płynęła krew założycieli farmy – Wardenów. Matka zaś Kury, Marama, pochodziła z miejscowego plemienia Maorysów; Glorię uznawali więc także pierwotni mieszkańcy tych ziem. Było to o tyle istotne, że między Tongą, wodzem szczepu Ngai Tahu, i Wardenami od lat toczyła się ostra rywalizacja. Tonga miał nadzieję, że kiedyś zdobędzie większe wpływy w kraju w efekcie małżeństwa Glorii z którymś z Maorysów z jego szczepu, choć co prawda ta strategia już raz zawiodła, jeśli chodzi o matkę Glorii, Kurę. A Gloria jak dotychczas nie wykazywała specjalnego zainteresowania życiem i kulturą plemion Maorysów. Dziewczynka wprawdzie mówiła płynnie językiem Maorysów i chętnie słuchała starych legend i opowieści z historii swego ludu, które opowiadała jej babka Marama, ale najbardziej związana czuła się tylko z Gwyneirą, jej drugim mężem Jamesem McKenzie, a przede wszystkim z ich synem Jackiem.

Związek, jaki rozwinął się między Glorią a Jackiem, był zawsze dość osobliwy. Młody mężczyzna był piętnaście lat starszy niż wnuczka jego przyrodniego brata, ale to przede wszystkim on w pierwszych latach życia Glorii chronił ją przed humorami jej rodziców i brakiem zainteresowania z ich strony. Jack nigdy nie przepadał za Kurą-maro-tini i jej muzyką, ale Glorię polubił od chwili jej pierwszego krzyku – co należało rozumieć dosłownie, jak żartował jego ojciec. Gloria już jako niemowlę zaczynała głośno płakać, kiedy tylko Kura uderzała w klawisze fortepianu. Spotykało się to z całkowitym zrozumieniem ze strony Jacka, który zabierał wtedy dziecko i nosił je z sobą wszędzie, zupełnie jak szczeniaka.

Nie tylko Jack dotarł tymczasem do kamiennego kręgu, ale także pies Glorii Nimue, suka rasy border collie. Zwierzę dyszało głośno i patrzyło na swoją panią niemal z wyrzutem. Suka nie lubiła, kiedy Gloria jeździła konno, i była szczęśliwsza, zanim szybki jak strzała pony przybył tutaj z Anglii. Ale teraz Nimue, słysząc ostry gwizd Glorii, natychmiast ruszyła w stronę owiec, które pasły się wśród skał. Jack i Gloria patrzyli z przyjemnością i dumą, jak suka błyskawicznie spędziła rozproszone owce w stado i przybiegła do nich w oczekiwaniu kolejnych rozkazów. Gloria z dużym znawstwem prowadziła stado w kierunku farmy.

– Widzisz, dałabym radę sama. – Dziewczynka spojrzała na Jacka z triumfem. – Powiesz o tym babci?

Jack z powagą skinął głową.

– Pewnie, Glory. Babcia będzie z ciebie dumna, z Nimue też.

Gwyneira McKenzie ponad pięćdziesiąt lat temu przywiozła z Walii do Nowej Zelandii pierwszego psa rasy border collie i zaczęła hodować tu i szkolić te psy. Dziś była szczęśliwa, widząc, jak dobrze Gloria potrafi się obchodzić ze zwierzętami.

Andy McAran, stary brygadzista na farmie, obserwował Jacka i Glorię, kiedy ci wreszcie zapędzili stado do zagrody, której płot zbudował jeszcze on sam. McAran już od dawna nie musiał pracować, ale chętnie podejmował się jakichś zajęć na farmie i w tym celu każdego dnia siodłał swojego konia, aby przyjechać na Kiward Station z miejscowości Haldon. Jego żonie nie za bardzo się to podobało, czym Andy w ogóle się nie przejmował – wręcz przeciwnie. Ożenił się późno i nie był w stanie przyzwyczaić się do tego, że ktokolwiek mówił mu, co ma robić.

– Prawie jak wtedy Miss Gwyn. – Stary uśmiechnął się z uznaniem, kiedy Gloria zamknęła bramę za owcami. – Brakuje tylko tych rudych włosów i... – Andy nie dokończył, aby nie urazić Glorii. Ale Jack słyszał podobne uwagi aż za często i dzięki temu doskonale potrafił odczytać myśli Andy’ego: stary pasterz żałował, że Gloria nie odziedziczyła po swojej prababce delikatnej figury elfa ani też jej pociągłej, pięknej twarzy – co było dziwne, bo Gwyneira przekazała swoje rude, kręcone włosy i delikatną postać niemal wszystkim kobietom z rodu. Gloria wdała się raczej w Wardenów: miała twarz o ostrych rysach, oczy osadzone blisko siebie i wąskie usta. Ale ta twarz ginęła niemal w burzy otaczających ją jasnobrązowych, bujnych i mocno kręconych włosów. Codzienne ich czesanie było męczarnią i przed rokiem dziewczynka w przypływie przekory po prostu je obcięła. Oczywiście wszyscy dokuczali jej od tego czasu, pytając, czy zamierza „stać się całkiem chłopcem” – zwłaszcza że wcześniej jeszcze zwędziła bryczesy, które jej babka Marama uszyła dla któregoś z maoryskich chłopców. Ale Jack był zdania, że Gloria o wiele lepiej wyglądała w krótkich, mocno kręconych włosach, a szerokie spodnie do jazdy konnej też pasowały lepiej do jej nieco krępego, silnego ciała niż suknie. Jeśli więc chodzi o figurę, Gloria wdała się w swoich maoryskich przodków i dlatego nigdy nie wyglądałaby dobrze w odzieży pochodzącej z zachodniej Europy.

– Ta dziewczyna rzeczywiście nie ma w sobie nic ze swojej matki – zauważył James McKenzie. Obserwował przyjazd Glorii i Jacka z wykuszu w sypialni Gwyneiry, gdzie bardzo lubił przebywać: choć było tu nieco chłodno, wolał to miejsce niż wygodny fotel w salonie. James skończył niedawno osiemdziesiąt lat i wiek dawał mu się mocno we znaki. Od pewnego czasu dokuczały mu silne bóle stawów, które utrudniały każdy ruch. A w dodatku James nienawidził chodzenia o lasce. Niechętnie przyznawał się do tego, że schody prowadzące w dół do salonu stawały się coraz poważniejszą przeszkodą, dlatego znalazł wymówkę i twierdził, że ze swojego miejsca w wykuszu może o wiele lepiej doglądać tego, co się dzieje na farmie.

Gwyneira wiedziała lepiej: James nigdy nie czuł się dobrze w wytwornym salonie Kiward Station. Jego świat zawsze zamykał się w typowo męskich pomieszczeniach. I tylko z miłości do Gwyn godził się z tym, że mieszkał w iście wielkopańskiej posiadłości i tu wychowywał swojego syna. James najchętniej wybudowałby dla swojej rodziny dom z drewnianych bali i tam przesiadywałby przed kominkiem, do którego sam narąbałby drzewa. Ale wraz z wiekiem marzenie to traciło na atrakcyjności i teraz James rozkoszował się tylko ciepłem, o które dbała służba.

Gwyneira położyła mu rękę na ramieniu, także patrząc na Glorię i swojego syna.

– Ona jest piękna – powiedziała. – Jeśli któregoś dnia znajdzie się dla niej odpowiedni mężczyzna...

James przewrócił oczami i westchnął, mówiąc:

– Tylko nie to znowu. Bogu dzięki ona jeszcze nie lata za chłopakami. Kiedy tylko pomyślę o Kurze-maro-tini i o tym maoryskim chłopcu, który narobił jej tyle kłopotów... Ile ona wtedy miała lat? Trzynaście?

– Och, ona była po prostu przedwcześnie dojrzała! – broniła swej wnuczki Gwyneira. Zawsze kochała Kurę-maro-tini. – Wiem, że niespecjalnie ją lubisz. Ale jej problem polegał tylko na tym, że ona właściwie nie należała do nas.

Gwyneira szczotkowała swoje mocno kręcone włosy, ciągle jeszcze bujne, długie i intensywnie rude, mimo coraz bardziej przeważającej bieli. Ale poza tym trudno było dostrzec u tej prawie siedemdziesięciotrzyletniej kobiety jakieś oznaki jej wieku. Gwyneira McKenzie-Warden była tak szczupła jak za czasów swojej dawno minionej młodości. Wprawdzie twarz miała wychudłą i pooraną drobnymi zmarszczkami, ale też nigdy nie chroniła jej przed słońcem i deszczem. Bycie damą w eleganckim towarzystwie nie odpowiadało jej zupełnie i ciągle uważała za szczęśliwy przypadek fakt, że wbrew wszelkim niebezpieczeństwom w wieku siedemnastu lat opuściła szlachecki dom swoich rodziców w Walii i odważyła się rozpocząć ryzykowną małżeńską przygodę w zupełnie nowym, nieznanym i odległym świecie.

– Problem Kury polega na tym, że kiedy ona była jeszcze w stanie cokolwiek sobie przyswoić, nikt nie nauczył jej mówienia słowa „nie” – mruknął James. Tego rodzaju dyskusje na temat Kury-maro-tini prowadzili oboje od lat i w gruncie rzeczy był to jedyny temat, który w małżeństwie Gwyneiry i Jamesa był czymś w rodzaju materiału wybuchowego.

Gwyn potrząsnęła lekceważąco głową.

– No, to znowu brzmi tak, jak gdybym się jej bała – powiedziała gniewnie. Także ten zarzut nie był niczym nowym, choć jego autorem nie był James, lecz przyjaciółka Gwyneiry, Helen O’Keefe. I już sama myśl o Helen, która zmarła przed rokiem, była przyczyną bolesnego ukłucia żalu u Gwyneiry.

James uniósł brwi do góry.

– Bać się Kury-maro-tini? Przecież nigdy się jej nie obawiałaś – droczył się z żoną, dodając: – Dlatego też od trzech godzin przesuwasz w kółko po biurku tam i z powrotem ten list, który przyniósł stary Andy. Otwórz go wreszcie, Gwyn! Między tobą a Kurą-maro-tini jest osiemnaście tysięcy mil. Ona cię nie ugryzie.

Andy McAran i jego żona mieszkali w położonej niedaleko niewielkiej miejscowości Haldon. To w tamtejszym urzędzie pocztowym odkładano przesyłki adresowane na farmę Kiward Station, Andy zaś chętnie pełnił funkcję listonosza, kiedy pojawiały się listy „zza morza”. W rewanżu oczekiwał – jak wszyscy plotkarze w Haldon – kilku kolejnych wieści o pełnym egzotyki artystycznym życiu dziwnej dziedziczki rodziny Wardenów. James lub Jack chętnie dostarczali najnowszych wiadomości na temat szalonego życia Kury-maro-tini, a Gwyneira zwykle wtedy nie interweniowała. W końcu były to tylko radosne wieści: Kura-maro-tini i William byli szczęśliwi, wszystkie bilety na ich występy były sprzedane, a jedno tournée goniło drugie. W Haldon oczywiście ludziom gęby się nie zamykały: czy William rzeczywiście jest wierny już niemal dziesięć lat swojej Kurze-maro-tini? Bo kiedy oboje mieszkali na Kiward Station, niczym niezakłócone szczęście trwało zaledwie rok. A jeśli to małżeństwo rzeczywiście było teraz tak spełnione i szczęśliwe – to czemu dotychczas nie zostało pobłogosławione kolejnymi dziećmi?

Gwyneira otwierała drżącymi palcami kopertę opieczętowaną w Londynie i było jej wszystko jedno. Tak naprawdę interesował ją tylko stosunek Kury-maro-tini do Glorii. Dotychczas charakteryzował go wyłącznie brak zainteresowania ze strony matki i Gwyneira modliła się w duchu, aby tak było dalej.

James, patrząc na żonę czytającą list, domyślał się, że tym razem zawierał on jakieś poruszające wiadomości, a nie ciągle te same doniesienia o kolejnych sukcesach spektaklu Haka meets piano. James spodziewał się tego już wtedy, kiedy zobaczył kopertę zaadresowaną nie wyraźnymi literami Kury-maro-tini, lecz swobodnym charakterem pisma Williama.

– Chcą zabrać Glorię do Anglii – powiedziała Gwyneira bezdźwięcznie, opuszczając trzymany w rękach list na stół.

– Oni... – Gwyn szukała odpowiedniego fragmentu w liście Williama – oni bardzo cenią naszą pracę przy jej wychowywaniu, ale martwią się, czy „kreatywno-artystyczne zdolności” Glorii będą tutaj odpowiednio wspierane! James, Gloria nie ma w ogóle żadnych „kreatywno-artystycznych zdolności”!

– I dzięki Bogu – stwierdził James. – A jak oni oboje zamierzają obudzić w tym dziecku tę nową Glorię? Czy ona ma pojechać z nimi na kolejne tournée? Ma śpiewać, tańczyć, grać na flecie?

Kura-maro-tini opanowała po mistrzowsku grę na flecie putorinoi był to zawsze najważniejszy punkt jej programu – oczywiście Gloria także umiała grać na flecie. Ale ku zmartwieniu jej babki Maramy dziewczynka nie potrafiła wydobyć z tego instrumentu ani jednego tonu, który nie byłby fałszywy, nie mówiąc już o słynnym dźwięku wairua, znanym jako głos duchów.

– Nie, ona ma zamieszkać w internacie. Posłuchaj tylko: „Wybraliśmy dla niej małą i bardzo idyllicznie położoną szkołę koło Cambridge, która zapewnia szeroką edukację dla dziewcząt, szczególnie w zakresie duchowo-artystycznym...” – przeczytała Gwyneira. – Edukacja dla dziewcząt! Jak to w ogóle rozumieć? – wymamrotała gniewnie.

James się roześmiał.

– Gotowanie, pieczenie, haftowanie? – zaproponował. – Nauka francuskiego? Gry na fortepianie?

Gwyn wyglądała tak, jak gdyby ją torturowano. Ona sama musiała się tego wszystkiego uczyć jako córka wiejskiego szlachcica, ale na szczęście majątek Silkhamów nigdy nie był na tyle duży, aby mogli sobie pozwolić na kształcenie córek w internacie. Dlatego Gwyn zdołała uniknąć najgorszych stron, jakie niosło z sobą kształcenie dzieci z dala od domu, a za to mogła sobie przyswoić wiele pożytecznych umiejętności, jak jazda konna i układanie psów.

James wstał z trudem i objął ją ramionami.

– Gwyn, na pewno nie będzie tak źle. Podróż do Anglii to pestka, od kiedy na tej trasie pływają statki parowe. Wielu ludzi wysyła swoje dzieci do internatu. A Glorii też nie zaszkodzi, jak się trochę rozejrzy w świecie. I krajobraz wokół Cambridge też jest bardzo piękny, podobnie jak tutaj. Gloria będzie mieszkać z dziewczynkami w swoim wieku, nauczy się gry w hokeja czy też czegoś, co się tam robi... No dobrze, kiedy będzie się udawać na konne przejażdżki, to musi przywyknąć do damskiego siodła. Trochę szlifu i obycia w towarzystwie to nic złego i przyda jej się, bo ci miejscowi baronowie od bydła też robią się coraz bardziej wytworni...

Wielkie farmy w Canterbury Plains, które istniały tu już od ponad pięćdziesięciu lat, przynosiły ogromne zyski bez zbytnich nakładów pracy właścicieli. W efekcie niektórzy z „owczych baronów” już w drugiej lub trzeciej generacji wiedli wytworny żywot bogatych właścicieli ziemskich. Ale były też farmy, które zostały sprzedane i służyły przede wszystkim jako siedziby odznaczonych weteranów wojennych będących już na emeryturze.

Gwyn odetchnęła głęboko.

– Już wiem, co prawdopodobnie jest przyczyną tego wszystkiego – westchnęła. – Nie powinnam była pozwalać na tę fotografię z koniem. Ale ona tak bardzo chciała, tak była szczęśliwa z powodu tego pony...

James wiedział, o czym mówiła Gwyn: raz do roku jego żona robiła wiele szumu wokół tego, aby zrobić fotografie Glorii dla jej rodziców. Zwykle ubierała dziewczynkę w możliwie najbardziej sztywną i nudną niedzielną sukienkę; tym razem jednak Gloria się uparła, aby zrobić jej zdjęcie w siodle, na jej nowym pony. „To mom i dad podarowali mi Princess! – argumentowała. – Na pewno się ucieszą, kiedy i ona będzie na zdjęciu”.

Gwyneira nerwowo poprawiała dopiero co wyszczotkowane i upięte włosy, a mimo to w końcu znów wysunęło się kilka niesfornych kosmyków.

– Powinnam była uprzeć się przynajmniej przy tym, aby usiadła w damskim siodle i w sukience do jazdy konnej.

James ujął łagodnie jej rękę i pocałował.

– Znasz przecież Kurę-maro-tini i Williama. Kto wie, może to rzeczywiście ten pony jest przyczyną wszystkiego, ale równie dobrze mogłaś posłać zdjęcie w niedzielnej sukni – wtedy pewnie napisaliby, że powinna koniecznie zacząć się uczyć gry na fortepianie. Może po prostu przyszedł ten czas i musieli sobie wreszcie przypomnieć, że mają córkę.

– Dosyć późno sobie o tym przypomnieli! – rozzłościła się Gwyn. – I dlaczego przynajmniej z nami o tym nie porozmawiają? Przecież w ogóle nie znają Glory. I od razu do internatu! Ona jest jeszcze taka młoda...

James przyciągnął żonę do siebie i przytulił ją. Wolał widzieć ją wściekłą niż tak zmartwioną i pełną niepokoju jak teraz.

– Dużo angielskich dzieci już w wieku czterech lat jedzie do internatu – przypomniał jej. – A Glory ma dwanaście lat. Poradzi sobie. Prawdopodobnie nawet jej się tam spodoba.

– Będzie zupełnie sama... – powiedziała cicho Gwyn. – Będzie tęsknić za domem.

James przytaknął.

– Z początku pewnie wszystkie dziewczęta tęsknią. Ale to da się przeboleć.

Gwyneira uniosła się nagle.

– Jeśli majątek rodziców jest oddalony o dwadzieścia mil, to z pewnością sobie z tym poradzą. Ale jeśli chodzi o Glory, to będzie osiemnaście tysięcy mil! Wyślemy ją na drugi koniec świata, do ludzi, którzy jej nie znają ani nie kochają!

Gwyneira zagryzła wargi. Aż do tej chwili nigdy tego nie przyznawała, wręcz przeciwnie, zawsze broniła Kury-maro-tini, ale w gruncie rzeczy to był niezaprzeczalny fakt: Kura-maro-tini zupełnie nie dbała o córkę. Podobnie jak William Martyn, jej mąż.

– Czy nie możemy zrobić tak, jak gdybyśmy nie dostali tego listu? – Gwyn przytuliła się do Jamesa, a on przypomniał sobie młodziutką Gwyneirę, która uciekała do pasterzy w oborze, kiedy nie mogła się uporać ze wszystkimi oczekiwania swojej nowej, nowozelandzkiej rodziny. Ale teraz sprawa była o wiele poważniejsza niż przepis na stek po irlandzku...

– Gwyn, kochanie, to oni wtedy przyślą następny list! To nie jest przejściowy kaprys Kury-maro-tini, który zwykle mijał przy kolejnym koncercie. Ten list napisał William, to wszystko jego pomysł. Prawdopodobnie nosi się z zamiarem wydania Glorii przy najbliższej okazji za mąż za jakiegoś hrabiego...

– Ale on przecież dawniej nienawidził Anglików – odparła Gwyneira. William Martyn był rzeczywiście całkiem niedawno bojownikiem o niepodległość Irlandii.

James wzruszył ramionami.

– William zawsze chętnie zmieniał zdanie.

– Gdyby Gloria przynajmniej nie była sama – westchnęła Gwyn. – Długa podróż statkiem, ci wszyscy obcy ludzie...

James skinął głową. Mimo swych prób uspokojenia Gwyn doskonale ją rozumiał. Gloria kochała pracę na farmie, ale brakowało jej owej żądzy przygód, która cechowała Gwyn i jej córkę Fleurette. Pod tym względem dziewczynka była inna niż one obie, choć nie tylko – także ich wspólny protoplasta Gerald Warden nigdy nie obawiał się ryzyka, a co dopiero Kura-maro-tini i William. Może to było dziedzictwo Maorysów. Babka Glorii, Marama, była pełna łagodności i przywiązania do ziemi. Oczywiście wędrowała ze swoim szczepem z miejsca na miejsce, ale kiedy miała samotnie opuścić krainę Ngai Tahu, nie czuła się zbyt pewnie.

– A jeśli wyślemy z nią jakąś inną dziewczynkę? – zastanawiał się James. – Czy ona nie ma przyjaciółki wśród Maorysek?

Gwyneira potrząsnęła głową.

– Nie sądzisz chyba, że Tonga zgodzi się wysłać jakąś dziewczynkę ze szczepu do Anglii! – stwierdziła. – Nie mówiąc już o tym, że nie mogę sobie przypomnieć żadnej, która byłaby choć trochę zaprzyjaźniona z Glorią. W każdym razie... – Twarz Gwyn rozjaśniła się nagle. – Tak, to byłaby jakaś możliwość – dodała z raptownym ożywieniem.

James czekał cierpliwie, aż ona dokończy swą myśl.

– Ona jest oczywiście bardzo młoda...

– Kto? – spytał w końcu.

– Lilian – odpowiedziała Gwyn. – Z Lilian Gloria zawsze się dobrze rozumiała, kiedy Elaine była tutaj ostatniego roku. Właściwie była to jedyna dziewczynka, z którą Glory się bawiła. A Tim sam przecież chodził do szkoły w Anglii. Może spodoba mu się ten pomysł...

Kiedy Gwyn wymieniła imię Lilian, po twarzy Jamesa przemknął nikły uśmiech. Jeszcze jedna prawnuczka, ale tym razem krew z jego krwi. Elaine, córka Fleurette, po wyjściu za mąż wyjechała do Greymouth. Jej córka Lilian była najstarszym z czwórki dzieci, jedyną dziewczynką i właściwie kimś w rodzaju nowego wydania Gwyneiry, Fleurette i Elaine: miała ognistorude włosy, była bardzo żywa i obdarzona ciągle dobrym nastrojem. Gloria była z początku nieco onieśmielona, kiedy rok wcześniej ze swoją babką odwiedziła farmę. Ale Lilian szybko przełamała lody. Paplała bezustannie o swojej szkole, o przyjaciółkach, koniach i domowych psach, jeździła razem z Glorią konno, ścigając się z nią, nalegała, by ta nauczyła ją dialektu Maorysów i żeby potem odwiedziły razem szczep na Kiward Station. Gwyneira pierwszy raz widziała wtedy, jak Gloria chichocze razem z inną dziewczyną i powierza jej szeptem jakieś tajemnice. Obie próbowały podpatrywać Rongo Rongo, akuszerkę i tohunga Maorysów, w czasie rzucania czarów, a Lilian strzegła jak skarbu kawałka nefrytu, który Rongo Rongo w końcu jej podarowała. Dziewczynka była też niezmordowana w wymyślaniu własnych historii i opowieści.

– Spytam mojego taty, czy pozwoli mi zatrzymać ten kamień – oświadczyła poważnie. – I wtedy powieszę go sobie na szyi na złotym łańcuszku. A jak kiedyś poznam mężczyznę, którego potem poślubię, to dzięki temu on będzie... on będzie... – Lilian nie mogła się zdecydować, czy użyć określenia: „płonąć jak żarzące się węgle”, czy też: „wibrować jak dziko dudniące serce”.

Gloria nie podzielała jej uczuć. Dla niej nefryt był tylko nefrytem, a nie narzędziem służącym do tego, aby kogoś zaczarować. Ale mimo to chętnie śledziła sposób, w jaki Lilian snuła swoje fantazje.

– Lilian jest przecież młodsza niż Gloria – zwrócił uwagę James. – Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Elaine już teraz będzie gotowa się z nią rozstać. Obojętnie, co na ten temat sądzi Tim.

– Zapytać nie zaszkodzi – stwierdziła energicznie Gwyn. – Zaraz do nich napiszę. Jak sądzisz, czy powinniśmy powiedzieć o tym Glorii?

James westchnął i przejechał ręką po swych mocno kręconych włosach – dawniej brązowych, teraz zupełnie siwych. Był to jego typowy gest, który Gwyneira bardzo lubiła.

– Nie dziś i nie jutro – stwierdził w odpowiedzi na pytanie Gwyn. – Ale jeśli dobrze rozumiem Williama, po Wielkanocy rozpoczyna się nowy rok szkolny. Wówczas Gloria powinna już być w Cambridge. Opóźnienie w niczym by się jej nie przysłużyło. Jeśli w środku roku szkolnego zawita do szkoły jako nowa, będzie jej jeszcze trudniej.

Gwyn skinęła głową zmęczona.

– Ale musimy o tym powiedzieć Miss Bleachum – powiedziała nieszczęśliwym głosem. – Ona będzie musiała poszukać sobie nowej posady. Cholera, mamy domową nauczycielkę, która się rzeczywiście sprawdziła, i teraz coś takiego!

Sarah Bleachum uczyła Glorię od chwili, kiedy ta powinna była zacząć się uczyć, i dziewczynka była z nią bardzo związana.

– No, przynajmniej Glory nie będzie zostawać w tyle za angielskimi dziewczętami, to pewne – pocieszała się Gwyn.

Miss Bleachum uczęszczała do akademii pedagogicznej w Wellington i ukończyła naukę z najlepszymi ocenami. Szczególną miłością darzyła nauki przyrodnicze i wiedziała, jak rozbudzić zainteresowania Glorii w tym kierunku. Obie z wielką namiętnością zaczytywały się w książkach traktujących o florze i faunie Nowej Zelandii, a kiedy Gwyneira wyciągnęła skądś rysunki swego pierwszego męża Lucasa Wardena, entuzjazm nauczycielki nie miał granic. Lucas zbadał i skatalogował przede wszystkim populację insektów swojej ojczyzny. Miss Bleachum podziwiała jego pedantyczne rysunki różnych gatunków wet. Gwyneira patrzyła na te stworzenia raczej z mieszanymi uczuciami. Olbrzymie insekty nigdy nie wydawały jej się sympatyczne.

– To był mój pradziadek, prawda? – spytała wtedy z dumą Gloria.

Gwyneira skinęła głową. W rzeczywistości Lucas był raczej jej prawujkiem, ale tego nie musiała dziecku mówić. Lucas byłby szczęśliwy, wiedząc, że ma taką mądrą prawnuczkę, która w dodatku podzielała jego zainteresowania.

Czy w angielskiej szkole ktoś będzie cenił wielką pasję Glorii i to, że interesowała się insektami i temu podobnym robactwem?

2

– Zostaw, potrafię sam wysiąść! – Timothy Lambert odrzucił niemal szorstko pomoc swojego służącego Roly’ego. A przy tym właśnie tego dnia było mu wyjątkowo trudno zdjąć szynę, opuścić nogi z siedzenia bryczki na stopień i pomagając sobie kulami, stanąć na ziemi. Był to jeden z jego gorszych dni – czuł się rozdrażniony i miał wrażenie, że jest wyjątkowo niezdarny. Tak było prawie zawsze, kiedy zbliżała się kolejna rocznica nieszczęścia, któremu zawdzięczał swoje kalectwo. Tym razem miał upłynąć już jedenasty rok od chwili zawalenia się pokładu w kopalni Lamberta i jak co roku kierownictwo kopalni chciało uczcić tę rocznicę małą uroczystością żałobną. Członkowie rodzin wszystkich ofiar, a także zatrudnieni obecnie górnicy potrafili docenić ten gest, podobnie zresztą jak obecne wzorowe środki bezpieczeństwa w kopalni. Ale Tim znów miał się znaleźć w centrum zainteresowania i na niego kierować się będą spojrzenia wszystkich. I oczywiście Roly O’Brien będzie po raz tysięczny opowiadał, jak wówczas uratował go Tim, syn właściciela kopalni. Tim nienawidził tych spojrzeń, w których mieszały się podziw dla jego bohaterstwa i przerażenie.

A teraz Roly cofnął się urażony i patrzył z bliskiej odległości, jak jego pan powoli wysiadał z bryczki. Gdyby Tim zaczął się przewracać, Roly byłby natychmiast na miejscu, aby do tego nie dopuścić – jak zawsze w ciągu ostatnich dwunastu lat. Roly O’Brien był nieocenionym pomocnikiem, ale czasami denerwował Tima, szczególnie w takich dniach jak ten dzisiejszy, kiedy jego cierpliwość po prostu się kończyła.

Roly zaprowadził konia do stajni, podczas kiedy Tim kuśtykał powoli w stronę domu. Jak zawsze widok jednopiętrowej białej budowli z drewna napełnił go otuchą. Po ślubie z Elaine zbudował tę posiadłość w możliwie krótkim czasie – mimo protestów rodziców, którzy radzili mu, aby pomyślał o bardziej reprezentacyjnej rezydencji. Ich własna willa, położona dwie mile dalej w stronę miasta, była o wiele bliższa wiejskim wyobrażeniom na temat domu zarządcy kopalni. Ale Elaine nie chciała mieszkać w Lambert Manor z teściami, a wielkopańska, dwupiętrowa budowla ze schodami prowadzącymi do wejścia i licznymi sypialniami na pierwszym piętrze nie odpowiadała także potrzebom Tima. W dodatku nie był on właścicielem kopalni; większość akcji przedsiębiorstwa należała od dawna do inwestora o nazwisku George Greenwood. Rodzice Tima posiadali jedynie udziały w akcjach, a on sam był zatrudniony jako zarządca.

– Daddy! – Lilian, córka Tima i Elaine, otworzyła gwałtownie drzwi akurat wtedy, gdy Tim zdążył się pochylić w ten sposób, aby przesunąć środek ciężkości ciała i móc się oprzeć tylko na jednej kuli, podczas kiedy drugą ręką chwycił się klamki, nie chcąc stracić równowagi. Za Lilian pojawił się Rube, najstarszy syn Tima, i patrzył z wyraźnym rozczarowaniem, jak Lilian znów zwyciężyła w codziennych wyścigach, w których chodziło o to, kto pierwszy znajdzie się przy drzwiach, aby otworzyć je ojcu.

– Daddy! Musisz posłuchać, co dziś ćwiczyłam! – Lilian uwielbiała grać na fortepianie i śpiewać, choć nie zawsze robiła to dobrze. – Annabell Lee, znasz to? To taka smutna pieśń. Ale Annabel jest taaaka piękna, a książę tak okropnie ją kocha, ale potem...

– Dziewczyńskie bzdury! – złościł się Rube, który miał siedem lat, ale dokładnie wiedział, co jego zdaniem było głupie. – Zobacz lepiej mój pociąg, daddy! Zbudowałem całkiem sam nową lokomotywę!...

– Nieprawda! Mammy ci pomogła! – poskarżyła Lilian.

Tim przewrócił wymownie oczami.

– Kochanie, przykro mi, ale słowa „pociąg” nie mogę dzisiaj znieść...

Potargał pieszczotliwie rudobrązową czuprynę syna. Cała czwórka dzieci miała rude włosy – Elaine otrzymała w spadku ich intensywnie płomienny kolor. Ale chłopcy bardziej przypominali Tima. Elaine cieszyła się każdego dnia, widząc ich buzie pełne radości i odwagi oraz spojrzenia brązowo-zielonych oczu.

Twarz Tima wypogodziła się w końcu, kiedy zobaczył swą żonę idącą w jego stronę niewielkim korytarzem, gdzie już powitały go dzieci. Elaine była piękną kobietą – miała błyszczące zielone oczy, jasną, niemal przezroczystą cerę, a jej twarz wprost tonęła w burzy mocno kręconych rudych włosów. Tuż za nią dreptała stara suka Callie.

Elaine pocałowała Tima w policzek.

– Co ona znowu zrobiła? – spytała na powitanie.

Tim zmarszczył czoło.

– Czy ty umiesz czytać w myślach? – odpowiedział pytaniem, wyraźnie zakłopotany.

Elaine się roześmiała.

– Nie wprost, ale taki wyraz twarzy masz tylko wtedy, kiedy rozmyślasz na temat sposobu zamordowania Florence Biller. A ponieważ zwykle nie masz nic przeciwko kolejom, będzie to z pewnością związane z tym nowym połączeniem kolejowym.

Tim skinął głową.

– Dobrze to ujęłaś. Ale pozwól mi najpierw wejść. Co robią nasze młodsze pociechy?

Elaine przytuliła się do męża, umożliwiając mu w ten sposób, aby ten nieznacznie się na niej oparł. Pomogła mu wejść do pokoju, który był bardzo przytulnie urządzony meblami z drewna czarnej sosny, po czym zdjęła z niego marynarkę, zanim Tim opadł w wygodny fotel przed kominkiem.

– Jeremy namalował jelenia, ale podpisał go „jeż” – opowiadała Elaine. – I nie wiemy, czy pomylił się przy rysowaniu, czy w podpisywaniu... – Jeremy miał sześć lat i właśnie uczył się pisać pierwsze litery. – A Bobby zrobił naraz już cztery kroki.

Mały, jak gdyby chciał to udowodnić, podreptał w stronę Tima, który podniósł dziecko, posadził sobie na kolanach i zaczął je łaskotać. Wydało mu się, że wszystkie kłopoty z Florence Biller nagle gdzieś znikły.

– Jeszcze siedem kroków i może się żenić – powiedział Tim ze śmiechem i mrugnął do Elaine. Kiedy w swoim czasie Tim uczył się chodzić po wypadku, jego pierwszym celem było zrobienie jedenastu kroków – tyle wynosiła odległość od drzwi kościoła do ołtarza. Elaine i Tim zaręczyli się zaraz po nieszczęściu w kopalni.

– Lily, nie słuchaj teraz! – powiedziała Elaine do córki, która właśnie zamierzała o coś zapytać. Lilian marzyła o księciu z bajki i „wesele” było jej ulubioną zabawą. – Lepiej usiądź przy fortepianie i jeszcze raz wyślij Annabell Lee do aniołów. A daddy opowie mi, dlaczego tak nagle przestał lubić koleje żelazne...

Lilian pobiegła do instrumentu, podczas kiedy młodszych chłopców znów pochłonęła zabawa kolejką, którą zbudowali na podłodze.

Elaine nalała Timowi whisky i usiadła koło niego. Tim nigdy nie pił dużo i zwykle nie robił tego przed jedzeniem, już choćby dlatego, aby nie stracić kontroli nad swoimi ruchami. Ale dziś sprawiał wrażenie tak wyczerpanego i zdenerwowanego, że Elaine się wydało, iż kilka łyków na pewno dobrze mu zrobi.

– Właściwie nie warto o tym mówić – rzekł w końcu Tim. – Tylko Florence Biller znów pertraktowała z towarzystwem kolei żelaznych i nie zaprosiła do rozmowy pozostałych właścicieli kopalń. Dowiedziałem się o tym przypadkowo od George’a Greenwooda, który też bierze udział w pracy przy budowie torów. A razem moglibyśmy wynegocjować o wiele lepsze warunki. Ale zdaje się, że Florence ma nadzieję, iż wszyscy w Greymouth po prostu nie zauważą nowych torów i tylko Billerowie skorzystają na uproszczonym transporcie węgla. Matt i ja zażądaliśmy w każdym razie podłączenia szyn także dla Lambertów. Jutro przyjadą ludzie z budowy torów i będziemy rozmawiać o podziale kosztów. Oczywiście do Billerów przeciągną tory od razu – Florence będzie miała dworzec towarowy najpóźniej za sześć tygodni.

Tim wypił ostrożnie łyk whisky. Elaine wzruszyła ramionami.

– Ona jest dobrą kobietą interesu.

– Ona jest bestią! – rozzłościł się Tim i z pewnością wyraził się mniej drastycznie niż większość pozostałych właścicieli kopalń i dostawców z całego regionu. Biller była kobietą interesu – twardą i bezwzględną – i potrafiła wykorzystać każdą słabość przeciwnika. Zarządzała kopalnią swego męża żelazną ręką. Jej sztygarzy i sekretarze drżeli przed nią, choć co prawda ostatnio pojawiły się pogłoski, że jej młody zastępca w biurze cieszy się wyjątkowymi względami szefowej. Co jakiś czas któryś z jej współpracowników na krótko odgrywał rolę faworyta, a zdarzyło się to już dokładnie trzy razy. Elaine i Tim znali kilka tajemnic dotyczących małżeństwa Caleba i Florence i wiedzieli swoje. Florence Biller miała troje dzieci...

– Nie mam pojęcia, jak Caleb z nią wytrzymuje – powiedział Tim i odstawił szklankę na stół. Napięcie, które odczuwał jeszcze kilkanaście minut temu, powoli ustępowało. Rozmowa z Lainie zawsze dobrze mu robiła, a słyszana w tle gra Lilian na fortepianie, pełna bardziej entuzjazmu niż inspiracji, dodatkowo poprawiała nastrój.

– Myślę, że Caleb też odbiera jej niezbyt uczciwe interesy jako co najmniej nieprzyjemne – stwierdziła Elaine. – Choć w gruncie rzeczy jest mu to obojętne. Ona zostawia w spokoju jego, a on ją – na tym chyba polega umowa między nimi.

Caleb Biller nie interesował się prowadzeniem kopalni. Był prywatnym nauczycielem i uważał się za specjalistę w zakresie sztuki i muzyki Maorysów. Przed ślubem z Florence nosił się krótko z zamiarem całkowitego wycofania się z rodzinnego interesu i prowadzenia życia muzyka – jeszcze dzisiaj zajmował się aranżacją muzyki do programu Kury-maro-tini Martyn. Ale Caleb nie potrafił poradzić sobie z tremą, a jego lęk przed publicznością dorównał ostatnio jego i tak niewiele mniejszej obawie przed straszną Florence Biller. I w tej chwili tylko nominalnie prowadził kopalnię Billerów. Faktycznie to Florence była szefem całego przedsiębiorstwa.

– Chciałbym tylko, żeby ona nie prowadziła swoich interesów tak jak wojny – westchnął Tim. – Rozumiem, że chce, by wszyscy traktowali ją poważnie, ale... mój Boże, inni też mają swoje problemy.

Przez Tima przemawiało doświadczenie. Gdy zaczynał pracować jako zarządca kopalni, niektórzy dostawcy próbowali wykorzystać jego kalectwo i dostarczać towary niższej jakości albo wnosić nieuzasadnione reklamacje. Zakładano, że Tim nie będzie w stanie dokładnie nadzorować dostaw. Ale Tim miał swoje oczy i uszy także poza biurem. Jego zastępca Matt Gawain doglądał wszystkiego dokładnie, a Roly O’Brien miał doskonałe kontakty z górnikami. Pracował całymi dniami bez względu na to, czy Tim go potrzebował, czy nie, i wieczorami był często tak samo usmarowany pyłem jak górnicy. Co prawda brud nie przeszkadzał Roly’emu, ale nigdy już nie chciał zjechać na dół do kopalni, odkąd po wypadku dwa dni leżał zasypany razem z Timem.

Dziś Tim był bardzo szanowany jako szef kopalni i nikt już nie próbował go oszukać. U Florence Biller wszystko zapewne przebiegało podobnie i teraz mogłaby już zawrzeć pokój ze swoimi męskimi konkurentami. Ale Florence dalej walczyła z niesłabnącą energią. Nie tylko pragnęła, aby jej kopalnia stała się najlepszą kopalnią w Greymouth, ale chciała opanować całe zachodnie wybrzeże, a nawet górnictwo całego kraju.

– Jest coś do jedzenia? – spytał Tim żonę. Powoli stawał się coraz bardziej głodny.

Elaine skinęła głową.

– Tak, wszystko jest w piecu. To potrwa jeszcze chwilę. A ja... ja chciałam przedtem jeszcze coś z tobą omówić.

Tim spostrzegł, że popatrzyła przy tym na Lilian. Zapewne chodziło właśnie o nią.

– To było bardzo piękne, Lily – zwróciła się Elaine do dziewczynki, kiedy tylko ta skończyła grać. – Wszyscy jesteśmy tak bardzo przejęci losem Annabel. Nie byłabym w stanie nakryć teraz do stołu. Zrobisz to dla nas, Lily? A Rube ci pomoże?

– On na pewno upuści przy tym jakiś talerz! – złościła się Lilian, ale posłusznie poszła do jadalni.

Chwilę później usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. Elaine przewróciła oczami, a Tim zaśmiał się wyrozumiale.

– Jeśli chodzi o prace domowe, to ona nie ma szczególnych uzdolnień – zauważył. – Powinniśmy raczej przekazać jej kierownictwo kopalni.

Elaine się uśmiechnęła.

– Albo pomyśleć o artystyczno-kreatywnej edukacji dla dziewcząt.

– O czym? – Tim sprawiał wrażenie wyraźnie zaskoczonego.

Elaine wyciągnęła z fałdów swojej sukni kopertę.

– Ten list od babci Gwyn przyszedł dzisiaj. Jest mocno przygnębiona – William i Kura-maro-tini chcą jej odebrać Glorię.

– Tak nagle? – Tim nie sprawiał wrażenia mocno zaciekawionego. – Jak do tej pory interesowała ich tylko kariera Kury-maro-tini. A teraz nagle przypomniała im się rodzina?

– To akurat nie – stwierdziła Elaine. – Oni myślą o szkole z internatem dla Glorii. A to dlatego, że babcia Gwyn marnuje jej artystyczno-kreatywne zdolności.

Tim się roześmiał. Zapomniał już zupełnie o swoich kłopotach w biurze, a Elaine cieszyła jego rozbawiona twarz, w której ciągle można było dostrzec wiele chłopięcości.

– No, nie można powiedzieć, żeby tak całkiem nie mieli racji. Nie mam nic przeciwko Kiward Station i twoim dziadkom, ale nie jest to ostoja sztuki i kultury.

Elaine wzruszyła ramionami.

– A ja nie mam wrażenia, że Glorii czegokolwiek tam brak. Ta mała wydaje się całkiem szczęśliwa, choć jest, co prawda, trochę nieśmiała. Potrzebowała sporo czasu, aby się zżyć nawet z Lily. Tu rozumiem babcię Gwyn. Martwi się i ma obawy, czy wysyłać dziecko samo w taką podróż.

– No i co? – spytał Tim. – Coś ci leży na sercu, prawda? Co chciałaś ze mną omówić, Lainie?

Elaine podała mu list Gwyneiry.

– Babcia Gwyn pyta, czy nie chcielibyśmy wysłać Lilian razem z Glorią. To ponoć bardzo renomowany internat. I w ten sposób można by pomóc Glorii, aby się uporała z bólem związanym z rozstaniem.

Tim uważnie przestudiował list.

– Cambridge to zawsze było dobre miejsce – stwierdził. – Ale czy ona nie jest trochę za młoda? Nie mówiąc już o tym, że takie internaty kosztują majątek.

– Wszystkie koszty ponosiliby McKenzie – odparła Elaine. – Gdyby to tylko nie było tak okropnie daleko...

Umilkła, bo do salonu weszła Lilian. Mała zawiązała sobie na szyi o wiele za duży fartuch i potykała się na nim co drugi krok. Jak zwykle pobudziło to rodziców do śmiechu. Piegowata buzia Lily miała w sobie coś zabawnego, choć jej oczy były raczej pełne zamyślenia i rozmarzenia. Włosy dziewczynki były delikatne i rude, podobnie jak włosy jej matki i babki, choć nie tak mocno kręcone. Lilian zaplotła je w dwa warkocze i w swym za dużym fartuchu wyglądała jak skrzat, który postanowił przebrać się za służącą.

– Stół jest nakryty, mummy. I myślę, że sos też jest gotowy.

Rzeczywiście aromatyczny zapach sosu do pieczeni dotarł z kuchni aż do pokoju.

– A ile szklanek udało ci się zbić? – spytała Elaine z udawaną srogością. – Tylko nie kłam, bo słyszeliśmy tutaj.

Lilian się zaczerwieniła.

– Żadnej... Tylko... Tylko filiżankę Jeremy’ego...

– Mummyyyyy! Ona rozbiła moją filiżankę! – rozpłakał się głośno Jeremy. Bardzo lubił swoją i tak już wyszczerbioną filiżankę z ceramiki. – Zrób coś, żeby była cała, mummy! Albo daddy! Daddy jest inżynierem i potrafi naprawiać różne rzeczy!

– Ale nie rozbite filiżanki, głuptasie! – odezwał się Rube.

Między dziećmi rozgorzała gwałtowna, głośna kłótnia, w efekcie której Jeremy rozszlochał się jeszcze bardziej.

– Porozmawiamy później – zakończył sprawę Tim i pozwolił, aby Elaine pomogła mu wstać z fotela. W towarzystwie obstawał raczej przy całkowitej niezależności i pozwalał jedynie na to, aby Roly niósł jego teczkę. Ale wobec Elaine nie wahał się okazywać słabości.

– Najpierw musimy to stado nakarmić.

Elaine skinęła głową i w kilku słowach uspokoiła dzieci.

– Rube, twój brat nie jest głupi, przeproś go. Jeremy, przy odrobinie szczęścia daddy sklei ci tę filiżankę i będziesz mógł trzymać w niej kredki. A poza tym jesteś już na tyle duży, że możesz pić ze szklanki, jak wszyscy. A ty, Lily, sprzątnij, proszę, nuty, zanim zaczniemy jeść. Rube, ty tak samo, spakuj kolejkę.

Elaine podniosła swojego najmłodszego syna i posadziła go w wysokim krzesełku w jadalni. Tim miał na niego uważać, podczas kiedy ona będzie podawać do stołu. Było to właściwie zadanie służącej Mary Flaherty, ale w piątek Mary miała wolne popołudnie. Dlatego też było jasne, czemu Roly nie pojawił się tu raz jeszcze po skończeniu pracy u Tima. Zwykle Roly niechętnie rozstawał się ze swoim panem i miał zwyczaj wypytywania, czy jest coś jeszcze do zrobienia. Przy tej okazji zamieniał też kilka słów z Mary.

Elaine sądziła, że oboje gdzieś poszli w ten ciepły letni wieczór i wymieniali między sobą więcej pocałunków niż słów.

Jednakże Mary przyrządziła jeszcze przed wyjściem sos i Elaine musiała go tylko wyjąć z pieca. Smakowita woń oderwała Rubego od składania kolejki – a kiedy Elaine chciała zawołać Lilian, ta stała już w drzwiach.

Dziewczynka miała twarz rozjaśnioną radością i wymachiwała listem od Gwyneiry McKenzie, który Tim przez nieuwagę zostawił na stoliku koło fotela.

– Czy to prawda? – spytała zadyszana. – Babcia Gwyn wyśle mnie do Anglii? Tam, gdzie mieszkają księżniczki? I to do takiego intre... internatu, do takiej szkoły, gdzie można denerwować nauczycieli i gdzie po południu chodzi się na party, i w ogóle?

Tim Lambert często opowiadał dzieciom o swojej szkole w Anglii oraz o czasie w niej spędzonym, a jego pobyt w internacie wydawał się nieprzerwanym pasmem kawałów i przygód. Lily nie mogła się doczekać, aby pójść w ślady ojca. Podskakiwała podekscytowana i pytała:

– Będę mogła pojechać, prawda, mummy? Daddy? Kiedy pojedziemy?

– To już mnie tutaj nie chcecie?

Urażone spojrzenie Glorii przenosiło się z jednego na drugiego dorosłego, a w jej wielkich oczach błyszczały łzy.

Gwyneira nie była w stanie znieść wyrazu tych oczu. Sama omal się nie rozpłakała, kiedy chwyciła dziecko w ramiona.

– Gloria, nie ma mowy o tym, że cię nie chcemy.

James McKenzie pocieszał dziewczynkę zamiast babki i marzył o łyku whisky. Gwyneira wybrała czas po wspólnej kolacji, aby zawiadomić Glorię o decyzji jej rodziców. Bez wątpienia dlatego, że liczyła na pomoc swoich „obu mężczyzn”. James czuł się jednak bardzo niezręcznie w roli kogoś, komu powierzono rolę wychowawcy dziecka Wardenów. A Jack wcale nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co sądzi o pomysłach Williama i Kury-maro-tini.

– Każdy człowiek chodzi do szkoły – powiedział, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco. – Też przecież byłem kilka lat w Christchurch.

– Ale wracałeś tutaj w każdy weekend! – szlochała Gloria. – Proszę, proszę, nie wysyłajcie mnie stąd! Ja nie chcę do Anglii! Jack...

Dziewczynka patrzyła na swojego wieloletniego opiekuna, szukając u niego pomocy. Jack wiercił się niespokojnie na krześle i liczył z kolei na pomoc swoich rodziców. Przecież to doprawdy nie była jego wina. Wręcz przeciwnie – Jack stanowczo opowiedział się przeciwko wysyłaniu Glorii z farmy Kiward Station do Anglii.

– Poczekaj trochę – radził swojej matce. – List może zaginąć w drodze. A jeśli napiszą jeszcze raz, to odpowiesz im krótko i stanowczo, że Glory jest jeszcze za mała na taką długą podróż. A jak Kura-maro-tini nadal będzie obstawała przy swoim pomyśle, to niech tu przyjedzie i zabierze małą.

– Ale tego się nie da zrobić ot tak, po prostu – odparła Gwyneira. – Ona ma swoje zobowiązania koncertowe.

– Właśnie – stwierdził Jack. – Ona będzie musiała się udać do samego diabła i na pół roku zrezygnować z aplauzów swojej publiczności po to, żeby zmusić córkę do pójścia do tej szkoły. A jeśli tak ma być, to wymaga to przygotowań, trwających przynajmniej rok. Najpierw wymiana listów, potem podróż... Glory zyskałaby na tym dwa lata. Miałaby prawie piętnaście lat, kiedy wyruszałaby w podróż do Anglii.

Gwyneira całkiem poważnie rozważała tę propozycję. Ale podjęcie decyzji nie przychodziło jej tak łatwo jak synowi. Jack nie przejawiał żadnych obaw, jeśli chodziło o Kurę-maro-tini. Ale Gwyn wiedziała, że istnieją środki nacisku, których można użyć, nawet będąc po tamtej stronie oceanu. Gloria była wprawdzie dziedziczką, ale na razie farma Kiward Station należała do Kury-maro-tini Martyn. Gdyby Gwyneira sprzeciwiła się jej życzeniom, wystarczyłby jeden podpis pod umową kupna-sprzedaży i nie tylko Gloria, ale cała rodzina McKenzie musiałaby opuścić farmę.

– Coś takiego nie przyjdzie jej do głowy – stwierdził Jack, ale James McKenzie doskonale rozumiał obawy żony. Kura-maro-tini prawdopodobnie w ogóle już się nie zastanawiała nad stosunkami własności na farmie, ale po Williamie można było się spodziewać spontanicznych działań. Także James nie dałby się do niczego zmusić, podobnie jak jego syn. Ale dla niego Kiward Station nigdy nie była czymś specjalnie ważnym. Dla Gwyneiry zaś ta farma była całym życiem.

– Niedługo tutaj wrócisz – tłumaczyła swojej zrozpaczonej prawnuczce i próbowała odwrócić jej uwagę. – Podróż szybko minie i za kilka tygodni będziesz mogła być tu znowu.

– Na wakacje? – pytała Gloria pełna nadziei.

Gwyneira po namyśle potrząsnęła głową. Nie miała serca okłamywać dziewczynki.

– Nie. Wakacje są zbyt krótkie. Zastanów się: jeśli podróż statkiem trwa sześć tygodni, mogłabyś przyjechać na letnie wakacje tylko po to, aby powiedzieć dzień dobry. I następnego dnia musiałabyś już wracać.

Gloria rozszlochała się znowu.

– Czy będę mogła zabrać Nimue? I Princessin?

Gwyneira miała takie uczucie, jak gdyby czas się cofnął. Też chciała w swoim czasie wiedzieć, czy będzie mogła zabrać swojego psa i konia, kiedy ojciec zaaranżował jej zaręczyny w Nowej Zelandii. Jednak młodziutka Gwyn wówczas nie płakała. A jej przyszły teść Gerald Warden potrafił ją uspokoić.

I oczywiście mogła zabrać z sobą w długą podróż do nowego kraju Cleo, swojego psa, oraz Igraine, ukochaną klacz. Ale Gloria miała jechać nie na owczą farmę, tylko do szkoły dla dziewcząt.

Gwyneira miała wrażenie, że serce jej pęka, ale znów potrząsnęła głową.

– Nie, kochanie. Tam nie wolno zabierać psów. A konie... nie wiem, ale wiele szkół na wsi ma swoje własne konie. Prawda, James?

Popatrzyła na męża, szukając u niego pomocy, jak gdyby stary hodowca bydła był ekspertem w wychowywaniu dziewcząt w angielskich internatach.

James wzruszył ramionami.

– Czy tak, Miss Bleachum? – spytał.

Sarah Bleachum, domowa nauczycielka Glorii, dotychczas zachowywała dystyngowane milczenie i nie brała udziału w rozmowie. Była niepozorną, jeszcze dość młodą kobietą, miała zwyczaj upinania swych ciemnych włosów zupełnie jak starsza matrona, a naprawdę ładne jasnozielone oczy zawsze miała skromnie spuszczone. Miss Bleachum ożywiała się tylko wtedy, kiedy widziała przed sobą dzieci. Była znakomitą nauczycielką z powołania i wykształcenia i tęskniłaby za nią nie tylko Gloria, ale także dzieci Maorysów na Kiward Station.

– Sądzę, że tak, Mr James – odpowiedziała powściągliwie. Rodzina Sarah Bleachum wyemigrowała, kiedy ona sama była jeszcze niemowlęciem. Nie mogła więc udzielić żądanej informacji z własnego doświadczenia.

– Ale te szkoły bardzo się różnią. A Oaks Garden jest chyba szkołą zorientowaną bardziej na sztukę. Mój kuzyn pisał, że dziewczęta rzadko uprawiają tam sport.

Przy ostatnim zdaniu Miss Bleachum zrobiła się wręcz purpurowa.

– Pani kuzyn? – podchwycił drwiąco James. – Czyżbyśmy coś przeoczyli?

Ponieważ Miss Bleachum nie mogła już bardziej się zaczerwienić, jej twarz na przemian to bladła, to pokrywała się brunatnymi plamami.

– Ja... eee... mój kuzyn Christopher właśnie objął swoją pierwszą posadę jako pastor koło Cambridge. Oaks Garden należy do jego parafii.

– Czy on jest sympatyczny? – spytała Gloria, która chwytała się każdego cienia nadziei. Gdyby przynajmniej był tam jakiś krewny Miss Bleachum...

– On jest bardzo sympatyczny – zapewniła ją Miss Bleachum. James i Jack z zafascynowaniem obserwowali, jak przy tych słowach jej twarz znów w raptowny sposób zmieniła kolor.

– Ale tak czy tak nie będziesz tam całkiem sama. – Gwyneira wreszcie mogła święcić swój triumf. Tim i Elaine obiecali jej poprzedniego dnia, że Lilian pojedzie razem z Glorią do Anglii. – Twoja kuzynka Lily jedzie z tobą. Ją przecież lubisz, prawda, Glory? Razem będziecie się naprawdę dobrze bawiły!

Gloria sprawiała wrażenie nieco weselszej, choć w dobrą zabawę naprawdę nie mogła uwierzyć.

– Jak właściwie wyobrażacie sobie tę całą podróż? – odezwał się nieoczekiwanie Jack. Wiedział co prawda, że w towarzystwie Glorii nie powinien był zgłaszać żadnych zastrzeżeń, ale wszystko wydało mu się naraz jakieś pełne fałszu i niedopowiedzeń. Nie mógł się powstrzymać. – Czy dwie małe dziewczynki mają zupełnie same przebywać na statku? Z jakimiś szyldami na szyjach, gdzie będzie napisane: „Przesłać do Oaks Garden, Cambridge”?

Gwyneira spojrzała gniewnie na syna, chociaż to właśnie ona powinna była się czuć złapana na gorącym uczynku. Rzeczywiście nie poświęciła ani jednej myśli dokładnemu planowaniu podróży.

– Oczywiście, że nie. Kura-maro-tini i William chyba je odbiorą.

– Ach tak? – spytał Jack. – Zgodnie z planami ich kolejnych tournée w marcu mają być w Petersburgu. – Jack bawił się prospektem, który leżał na stoliku koło kominka. Kura-maro-tini i William stale informowali rodzinę o swoich planach podróży, a Gwyneira z poczucia obowiązku wieszała na ścianie w pokoju Glorii plakaty z kolejnych występów rodziców.

– Gdzie oni będą...? – Gwyneira urwała nagle. Miała ochotę sama siebie spoliczkować. Nie należało tego wszystkiego omawiać w obecności Glorii.

– Będziemy więc musieli znaleźć kogoś, kto będzie towarzyszył dziewczynkom.

Miss Bleachum najwyraźniej walczyła sama z sobą, nie mogąc przezwyciężyć własnej nieśmiałości.

– Gdybym ja... e... ja... nie chciałabym się narzucać, ale jeśli... to znaczy... ja mogłabym... – Krew znowu uderzyła jej do twarzy.

– Jak to się czasy zmieniają – zauważył drwiąco James. – Pięćdziesiąt lat temu aranżowało się małżeństwa w odwrotną stronę.

Miss Bleachum wydawała się bliska utraty przytomności.

– Jak?... Skąd? – zdołała wydukać.

James uśmiechnął się, próbując dodać jej odwagi.

– Miss Bleachum, jestem stary, ale nie ślepy. Jeśli pragnie pani większej dyskrecji, musi się pani odzwyczaić od czerwienienia się już na samą wzmiankę o pewnym przewielebnym.

Miss Bleachum znów zbladła.

– Proszę nie sądzić, że...

Gwyneira patrzyła na nią z wyraźną irytacją.

– Czy ja dobrze wszystko zrozumiałam? Chciałaby pani towarzyszyć dziewczynkom w drodze do Anglii, Miss Bleachum? Czy pani wie, że będzie pani w drodze przynajmniej trzy miesiące?

Miss Bleachum nie wiedziała, w którą stronę ma patrzeć, a Jack zrobił jej dodatkową przykrość.

– Mamo, Miss Bleachum próbuje nam właśnie w możliwie elegancki sposób powiedzieć, że rozważa, czy nie zająć wakującego miejsca żony pewnego pastora w Cambridge – stwierdził, uśmiechając się znacząco. – O ile potwierdzi się owo powinowactwo dusz, co do którego ona sądzi, że odczuwają je obie strony po wieloletniej wymianie listów z kuzynem Christopherem w Cambridge. Czy dobrze się wyraziłem, Miss Bleachum?

Młoda kobieta z wyraźną ulgą skinęła głową.

– Czy chce pani wyjść za mąż, Miss Bleachum? – spytała Gloria.

– Jest pani zakochana? – pytała Lilian.

Tydzień przed wyjazdem do Anglii Elaine wraz z córką przybyły na farmę Kiward Station i Gloria znów potrzebowała dwóch dni, aby przezwyciężyć nieśmiałość w stosunku do krewnych. Tymczasem Elaine pocieszała Gwyneirę. Elaine sądziła, że właśnie ze względu na pełną rezerwy postawę Glorii wobec rówieśników nie jest to najgorszy pomysł, aby przez kilka lat zapewnić dziewczynce możliwość wychowywania się w internacie.

– Kurze-maro-tini w swoim czasie też by to nie zaszkodziło – stwierdziła.

Stosunek Elaine do kuzynki poprawił się dopiero tuż przed wyjazdem Kury-maro-tini do Europy.

– Jeśli o nią chodzi, byłoby to wręcz jeszcze bardziej wskazane. Ale w gruncie rzeczy jest to ten sam problem: takie wychowywanie na księżniczkę przez domowe nauczycielki i lekcje w pojedynkę wcale nie robi dzieciom dobrze. No i jeśli chodzi o Kurę-maro-tini, to przewróciło jej się w głowie, a Gloria przez to zdziczała. Może być, że podoba jej się życie wśród tych wszystkich poganiaczy bydła, koni i owiec. Ale to jest dziewczynka, babciu Gwyn. I choćby w interesie dalszego dziedzictwa Kiward Station czas już, aby zaczęła to sobie uświadamiać.

Jak dotychczas wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku. Po dwóch dniach spędzonych z pełną energii i radości Lilian ożywiła się także Gloria i dziewczynki rozumiały się znakomicie. Całymi dniami łobuzowały na farmie, jeździły konno na wyścigi, wieczorami przytulały się do siebie w łóżku i powierzały sobie jakieś arcyważne dziewczyńskie tajemnice, o których Lilian paplała już następnego ranka.

Miss Bleachum nie wiedziała, gdzie podziać oczy i jak szybko ma się na przemian czerwienić i blednąć, kiedy mała zapytała o jej życie uczuciowe.

Za to Lilian nie sądziła, aby było w tym coś przykrego czy niezręcznego.

– To takie ekscytujące płynąć przez ocean dlatego tylko, że kocha się jakiegoś mężczyznę, którego się nigdy nie widziało na oczy – paplała. – Zupełnie jak w Johnie Rileyu. Zna pani to, Miss Bleachum? John Riley pływał siedem lat po morzu, a jego ukochana czekała na niego. I kochała go tak bardzo, że mówiła, że wolałaby umrzeć, gdyby on zginął... A potem go nie rozpoznała, kiedy wrócił. Czy ma pani fotografię swojego ukoch... to jest... swojego kuzyna, Miss Bleachum?

– Proszę, córka barowej pianistki! To przecież twoja piosenka! – drażnił James swoją nieco zszokowaną wnuczkę Elaine, która też się czerwieniła. Lilian zaczęła jadać kolacje wspólnie z nauczycielką tylko po to, aby móc ją swobodnie wypytywać.

Elaine przed ślubem z Timem przez kilka lat grywała na pianinie w pubie i hotelu Lucky Horse. Była zdecydowanie bardziej muzykalna niż jej córka, ale Lilian miała słabość do różnych historii, jakie kryły się w słowach ballad i ludowych pieśni. A dzięki Elaine były one w swoim czasie ulubioną rozrywką licznych górników. Dziewczynka lubiła rozbudowywać treści zawarte w słowach piosenek i przekazywać je w formie opowiadań.

Elaine tym razem nakazała córce, aby natychmiast przestała.

– Lily, nie przystoi zadawać takich pytań. To są prywatne sprawy, na temat których Miss Bleachum nie musi ci udzielać wyjaśnień. Proszę wybaczyć, Miss Bleachum.

Młoda guwernantka uśmiechała się grzecznie, choć z wyrazem udręczenia w oczach.

– Lilian ma rację, to właściwie żadna tajemnica. Mój kuzyn Christopher i ja prowadzimy regularną korespondencję już od dzieciństwa. W ostatnich latach staliśmy się... ee... sobie bliżsi. Oczywiście mam jego fotografię, Lilian, i pokażę ci ją na statku.

– I wtedy wszystkie trzy będziemy mogły go rozpoznać! – pocieszała wszystkich Gloria. W czasie lekcji Miss Bleachum nosiła okulary o bardzo grubych szkłach, które w towarzystwie zwykła wstydliwie zdejmować. Gloria przypuszczała, że jej nauczycielka mogłaby nie dostrzec ani też nie rozpoznać mężczyzny swojego życia i doskonale rozumiała jej obawy w tym względzie.

Gwyneira w głębi ducha dziękowała Bogu za pedagogiczne zdolności i umiejętności Miss Bleachum. Kiedy Gloria w tym czasie o coś prosiła lub o coś pytała, guwernantka mówiła, że o wszystkim opowie jej w czasie długiej podróży do Anglii. Na statku będzie możliwość, aby opowiedzieć sobie tę czy tamtą historię, przeczytać taką czy inną książkę, a nawet obejrzeć fotografię ukochanego. W efekcie Gloria rzeczywiście cieszyła się na podróż. A jeśli chodzi o Lilian, to dziewczynka marzyła już o bezkresnym morzu, o delfinach, które będzie można zobaczyć, i o falach, na których statek będzie galopować jak na koniu. Ale Lily opowiadała też o piratach i o tonących statkach – trochę niebezpieczeństwa było dla niej czymś w rodzaju kwintesencji całej podróży.

Gwyneira niczego sobie teraz nie życzyła tak bardzo, jak szczęśliwego spotkania Sarah i Christophera Bleachumów. Jeśli młoda kobieta rzeczywiście poślubiłaby wielebnego gminy, do której należała szkoła Glorii, to dziewczynka miałaby w pobliżu zaufaną i bliską osobę dorosłą. I może nie będzie tak źle, jak jej się z początku wydawało.

Gwyneira zmusiła się do uśmiechu, kiedy dziewczęta wsiadły wreszcie do dorożki, którą Jack miał je zawieźć na statek. Elaine także jechała z nimi i miała wrócić pociągiem z Christchurch do Greymouth.

– Pojedziemy przez Bridley Path! – cieszyła się Lilian i natychmiast przypomniała wszystkim z dziesięć opowieści z dreszczykiem na temat górskiej drogi między Christchurch a portem Lyttelton. W swoim czasie tą drogą wlekli się ostatkiem sił śmiertelnie znużeni osadnicy, zbyt biedni na to, aby pozwolić sobie na przejazd bryczką zaprzężoną w muły, która wówczas regularnie tamtędy kursowała. Ale Gwyneira wolała opowiedzieć o wspaniałym widoku, jaki rozpościerał się już na samym końcu podjazdu: rozległa przestrzeń Canterbury Plains w słonecznych promieniach, a dalej zapierająca dech w piersiach panorama Alp. Oczy starej damy błyszczały ciągle, kiedy o tym opowiadała. W takiej właśnie chwili przed wielu laty zakochała się w kraju, który miał być jej nową ojczyzną.

Jednak droga, w którą udawały się dziewczęta, prowadziła w zupełnie innym kierunku. I Gwyneira nie wspomniała o tym, że górzysty, bezludny i niezagospodarowany krajobraz, który kiedyś jako pierwszy pojawił się przed ich oczami, jej przyjaciółka Helen porównała do wzgórz piekła.

3

Żadna podróż nie wydawała się Jackowi McKenzie równie trudna, jak ta z Glorią i Lilian do Christchurch i potem przez Bridle Path. A przecież drogi, zbudowane już przed wieloma laty i utrzymywane w znakomitym stanie, nie stanowiły żadnej przeszkody, a zaprzężone do bryczki silne anglonormandzkie klacze pędziły szybko naprzód. Niemal zbyt szybko dla Jacka, który byłby skłonny sporo oddać za to, aby móc zatrzymać czas.

Ciągle uważał za poważny błąd uleganie kaprysom rodziców Glorii, których ofiarą miała się stać ona sama. Ale przy tym powtarzał sobie, że przecież świat się na tym nie kończy. Gloria miała w Anglii uczęszczać do szkoły i po jej ukończeniu wrócić. Wiele dzieci z bogatych nowozelandzkich rodzin spotykał ten sam los i większość z nich nie miała złych wspomnień z tego okresu.

Lecz jeśli chodzi o Glorię, Jack wiedział, że było to coś zupełnie innego. Odczuwał ogromny sprzeciw na samą myśl, że dziewczynka miała zostać oddana pod opiekę Kury-maro-tini. Zbyt dobrze pamiętał noce, kiedy zabierał krzyczące niemowlę z kołyski, podczas gdy jego matka najspokojniej w świecie spała tuż obok głębokim snem. A ojciec Glorii poświęcił nieco uwagi tylko kwestii nadania dziecku imienia. „Gloria” miało symbolizować jego „triumf odniesiony w nowym kraju”, choć nie wiadomo, co konkretnie miał na myśli. Jack odbierał to imię jako zbyt pompatyczne dla maleńkiej dziewczynki. Ale pokochał to dziecko już od pierwszej chwili. I teraz odbierał niemal jako zdradę fakt, że Gloria miała być wysłana sama do Anglii. Czyli na wyspę, którą miała dzielić z Kurą-maro-tini. Jack odetchnął w swoim czasie, kiedy to właśnie dzięki samej Kurze-maro-tini między nią a rodziną McKenzie znalazła się ogromna przestrzeń oceanu.

Bądź co bądź przynajmniej Gloria była teraz w o wiele lepszym nastroju. Dzielnie walczyła ze łzami, kiedy po raz ostatni objęła babcię Gwyn. I rozpłakała się tylko w czasie pożegnania ze zwierzętami.

– Kto wie, czy będę mogła jeździć na Princess, kiedy wrócę – szlochała. I żadnemu z dorosłych nie przyszły na myśl jakieś słowa pociechy. Kiedy Gloria ukończy szkołę w Anglii, będzie miała przynajmniej osiemnaście lat, w zależności od tego, do jakiej klasy będzie chodzić. Drobny pony będzie dla niej wówczas na pewno za mały.

– Pokryjemy ją anglonormandzkim ogierem – powiedział Jack na pocieszenie. – Wtedy będzie czekać na ciebie jej źrebak. Będzie miał mniej więcej cztery lata i będziesz mogła go ujeżdżać.

Na myśl o tym na twarzy Glorii pojawił się nieśmiały uśmiech.

– To wcale nie będzie tak długo trwało, prawda?

Jack potrząsnął głową.

– Nie, to w ogóle nie będzie tak długo – potwierdził.

W drodze do Christchurch Gloria znów chichotała z Lilian, podczas kiedy Elaine, pełna bólu z powodu rychłego pożegnania, i Miss Bleachum, teraz przestraszona własną odwagą, rozmawiały w skupieniu. Jack w czasie jazdy raz po raz przeklinał w myślach Kurę-maro-tini.

Podróżni spędzili noc w hotelu w Christchurch i następnego dnia wcześnie rano ruszyli w dalszą drogę przez Bridley Path. Statek miał wypłynąć z portu o świcie, a Gloria i Lilian prawie spały, kiedy Jack prowadził swój zaprzęg przez góry. Elaine trzymała w objęciach córkę, a Gloria wspięła się na kozioł i przytuliła do Jacka.

– Jeśli... jeśli będzie mi całkiem źle, przyjedziesz i zabierzesz mnie stamtąd, prawda? – wyszeptała rozespanym głosem, kiedy Jack w końcu zniósł ją na dół i postawił na ziemi między walizkami i skrzyniami.

– Nie będzie tak źle, Glory – pocieszał ją. – Pomyśl tylko o Princess. Ona też pochodzi z Anglii. A tam też są owce i konie, tak samo jak tutaj.

Jack natrafił na spojrzenie Miss Bleachum, która nerwowo zagryzła wargi, słysząc jego słowa. Poczucie obowiązku niemal kazało jej poprawić Jacka. Wcześniej zdążyła się już dokładnie dowiedzieć: w Oaks Garden nie było ani owiec, ani koni. Ale współczucie kazało jej milczeć. Sarah Bleachum także kochała Glorię.

I nadeszła wreszcie ta chwila, kiedy Jack i Elaine stali na nabrzeżu, machając rękami na pożegnanie, podczas kiedy olbrzymi parowiec wypływał z zatoki.

– Mam nadzieję, że postępujemy słusznie – westchnęła Elaine, gdy wreszcie opuścili ręce. Dzieci od dawna nie mogły ich już widzieć. – Tim i ja zupełnie nie jesteśmy tego pewni, ale Lily tak bardzo chciała jechać.

Jack nie odpowiedział. Cała jego uwaga skupiła się na rozpaczliwej walce ze łzami. Ale na szczęście musieli się śpieszyć, bo pociąg Elaine do Greymouth odjeżdżał około południa i Jack musiał mocno popędzać konie, aby zdążyli.

Toteż nie było wielkich scen pożegnalnych między krewniakami. Elaine pocałowała tylko Jacka w policzek.

– Nie smuć się – powiedziała. – Kiedy przyjadę następnym razem, zabiorę z sobą chłopców. Pokażesz im, jak się tresuje psy!

Od kiedy istniało połączenie kolejowe między wschodnim a zachodnim wybrzeżem, wszelkie odległości się zmniejszyły. Elaine za kilka miesięcy znów mogła przyjechać w odwiedziny, także babcia Gwyn i James jeździli już koleją żelazną na zachodnie wybrzeże.

Jack wyszedł w końcu z dworca i skierował swój zaprzęg na drogę prowadzącą do Avon. George Greenwood i jego żona Elizabeth mieli dom w pobliżu rzeki – a mówiąc ściśle, to Elizabeth odziedziczyła mały miejski dom po swojej przybranej matce. George często żartował, że tylko dlatego ożenił się z Elizabeth. Kiedy chciał się osiedlić w Christchurch, niemal nie było wolnych mieszkań w szybko rozwijającym się mieście, które tymczasem rozrosło się tak bardzo, że dom Greenwoodów leżał w samym jego centrum. Jack chciał się zobaczyć z George’em, aby zadać mu parę pytań na temat handlu wełną. A Elizabeth zaprosiła go, aby spędził u nich noc. Młody mężczyzna, chcąc nie chcąc, się zgodził, choć właściwie nie miał nastroju do konwersacji. Najchętniej pojechałby z powrotem na Kiward Station w ponurym milczeniu.

Elizabeth Greenwood, szacowna matrona o nieco zaokrąglonych kształtach i niebieskich, przyjaznych oczach, zauważyła jego nieszczęśliwą minę, gdy tylko otworzyła mu drzwi. Inna dama z jej warstwy zleciłaby to służącej, ale Elizabeth pochodziła z rodziny, gdzie panowały inne stosunki i była osobą bardzo skromną.

– Rozweselimy cię trochę – obiecała i objęła go serdecznie.

Elizabeth i Gwyneira McKenzie przybyły z Anglii do Nowej Zelandii tym samym statkiem. Elizabeth doskonale znała historię Kiward Station, a Jack był dla niej kimś w rodzaju krewniaka.

– Mój Boże, chłopcze, patrzysz tak, jak gdybyś wysłał małą Glorię na szafot! – Elizabeth troskliwie zdjęła z Jacka przeciwdeszczowy płaszcz – na dworze padała mżawka. Ten typ pogody znakomicie pasował do jego nastroju. – A przecież dziewczęta będą naprawdę szczęśliwe w Anglii! Nasza Charlotte wcale nie chciała wracać! I została jeszcze kilka lat dłużej.

Elizabeth uśmiechnęła się i otworzyła przed Jackiem drzwi do maleńkiego pokoju, w którym przyjmowała gości.

– Mamo, to przecież nieprawda! – Dziewczyna, która siedziała w pokoju, musiała słyszeć ostatnie słowa matki i spojrzała na nią z wyrzutem. – Zawsze tęskniłam za Canterbury Plains... Ten widok przez Plains aż na Alpy czasami mi się śnił. Nigdzie nie ma tak przejrzystego powietrza jak tutaj...

Łagodny, śpiewny głos. Może taki, jaki byłby głos Elizabeth, gdyby ona sama nie kontrolowała go z żelazną konsekwencją. Elizabeth jako dziecko sepleniła, a ponieważ pochodziła z najbiedniejszej dzielnicy Londynu, całe życie pracowała nad tym, by nie mówić dialektem i żeby jej głos nabrał właściwej barwy.

A to była chyba Charlotte, najmłodsza córka Elizabeth. Jack słyszał już, że znów przyjechała do Christchurch. I to tym samym statkiem, który zabrał mu Glorię. Ale kiedy dziewczyna odwróciła się do niego i wstała, by się przywitać, Jack zapomniał o swoim bólu rozstania.

– Chociaż w Anglii bardzo mi się podobało.

Łagodny głos, jak powiew wiatru, który porusza dzwonki i one wtedy dzwonią...

Mówiąc, Charlotte cały czas zwracała się do swojej matki i Jack cieszył się z tego. Musiał zadać sobie sporo trudu, by się opanować i nie gapić na dziewczynę. Gdyby odezwała się do niego choćby jednym słowem, żadna rozsądna odpowiedź nie przeszłaby mu teraz przez gardło.

Charlotte Greenwood była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek dane było widzieć Jackowi. Nie była tak niska jak większość jego krewniaczek, ale była delikatna i drobnej budowy. Jej cera była niemal przezroczysta i biała jak najszlachetniejsza porcelana. Dziewczyna miała blond włosy, podobnie jak jej matka i siostra Jenny, ale nie tak jasne. Jackowi przypominały kolor ciemnego miodu. Charlotte związała je z tyłu głowy w koński ogon, ale luźne kosmyki opadały w bujnych lokach na ramiona. Jednak najbardziej ekscytujące były jej wielkie ciemnobrązowe oczy. Jackowi się wydało, że ta dziewczyna to jakaś dobra wróżka albo owa czarodziejska istota z piosenki Annabell Lee, którą stale, choć ciągle fałszywie śpiewała mała Lilian.

– Mogę przedstawić? Moja córka Charlotte, Jack McKenzie – przerwała Elizabeth milczenie Jacka.

Charlotte wyciągnęła do niego dłoń, a Jack zareagował impulsywnie – wykonał gest, którego nauczył się na zajęciach dobrego wychowania, ale na który dotychczas nie zdobył się w stosunku do żadnej kobiety z Canterbury Plains: pochylił się i pocałował dziewczynę w rękę.

Charlotte się uśmiechnęła.

– Pamiętam pana, Jack – powiedziała przyjaźnie. – Był pan na tym koncercie, który dawała tutaj pańska... kuzynka, zanim wyruszyła do Anglii. Płynęłam wtedy tym samym statkiem, wie pan o tym?

Jack skinął głową. Jego wspomnienie o pożegnalnym koncercie Kury-maro-tini w Christchurch było bardzo mgliste. Wysłuchał całego programu właściwie tylko po to, żeby w żadnym wypadku nie spuścić z oczu Glorii.

– Bardzo się pan wtedy troszczył o pewną małą dziewczynkę, a ja byłam trochę zazdrosna...

Jack spojrzał na Charlotte z niedowierzaniem. Miał wtedy osiemnaście lat, a ona...

– Wolałam się wtedy bawić drewnianym konikiem i potem budować wieś z klocków z dziećmi Maorysów, zamiast siedzieć cicho i słuchać, choć właściwie miałam już na to dość lat – wyznała dziewczyna śpiewnym głosem.

Jack się uśmiechnął.

– A więc też nie należy pani do wielbicieli mojej... dokładnie rzecz biorąc, to moja przyrodnia siostrzenica...

Charlotte spuściła oczy. Miała długie rzęsy w kolorze ciemnego miodu. Jack był oczarowany.

– Może jednak miałam na to za mało lat – przeprosiła. – W każdym razie...

Podniosła powieki i z uprzejmej konwersacji zgrabnie przeszła do poważnej dyskusji na temat pewnego artystycznego występu, przy czym mówiła bez ogródek:

– Co prawda Mrs Martyn traktuje dziedzictwo swojego ludu nie całkiem tak, jak ja rozumiem pielęgnowanie skarbów ich kultury. W zasadzie spektakl Ghost Whispering wykorzystuje tylko pewne elementy tej kultury, które interpretatorce wydają się być potrzebne tylko po to, aby... no, aby się przysłużyć jej sławie. A przecież muzyka Maorysów, tak jak ja ją rozumiem, ma raczej komunikatywny aspekt...

Jack wprawdzie nie rozumiał, o czym Charlotte właściwie mówiła, ale czuł, że mógłby jej słuchać godzinami. Za to Elizabeth Greenwood ostentacyjnie wzniosła oczy do nieba.

– Charlotte, przestań, znów wygłaszasz wykład, a twoi słuchacze uprzejmie umierają z głodu. Ale do tego jesteśmy już przyzwyczajeni. Charlotte została dłużej w Anglii, aby studiować w college’u. Coś z historią i literaturą...

– Historia kolonii i literatura porównawcza, mom – poprawiła Charlotte łagodnie. – Przykro mi, jeśli pana zanudzam, Mr McKenzie...

– Proszę mówić mi po prostu Jack. – Jack zmusił się z trudem do opanowania. Najchętniej w całkowitym milczeniu wpatrywałby się w dziewczynę niemal z nabożną czcią. Ale jednak przeważył w nim figlarz, który kazał mu się odezwać w następujących słowach: – A ponieważ należymy do trójki, a najwyżej czwórki ludzi na tej planecie, którzy nie wielbią talentów Kury-maro-tini Martyn, to tym samym znaleźliśmy się w bardzo ekskluzywnym klubie, Miss Greenwood...

– Charlotte – poprawiła ze śmiechem. – Ależ ja wcale nie chciałam stawiać pod znakiem zapytania osiągnięć pańskiej... przyrodniej siostrzenicy. Miałam przyjemność usłyszeć ją w Anglii i bez wątpienia jest ona bardzo utalentowaną artystką. Mogę spokojnie powiedzieć, że sama nie jestem zbyt muzykalna. Ale razi mnie, jak w jej wypadku mity są wyrywane z określonego kontekstu, a także to, że historia pewnego ludu... no, jest po prostu sprowadzona do roli banalnej liryki miłosnej.

– Charlotte, idź i zaproponuj naszemu gościowi drinka przed kolacją. Jack, George też zaraz przyjdzie i wie, że będziesz na kolacji. A nasza Charlotte postara się o bardziej zrozumiałą konwersację. Kochanie, jeśli będziesz mówić tak pompatycznie, nigdy nie znajdziesz męża!

Charlotte zmarszczyła gładkie czoło, jak gdyby chciała powiedzieć coś niezbyt grzecznego. Umilkła jednak i posłusznie zaprowadziła Jacka do salonu. Zaproponowała mu whisky, ale Jack odmówił.

– Nie przed zachodem słońca – powiedział.

Charlotte uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Ale wygląda pan tak, jakby potrzebował pan czegoś na wzmocnienie. Może herbaty?