Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Sierpień 1939 r. Janek z powodu polskiego pochodzenia traci stanowisko komendanta straży pożarnej oraz mieszkanie służbowe i wraca z żoną do Gdańska. Wkrótce wraz z innymi Polakami doświadczają niemieckiej brutalności. Bezdomnych przyjaciół pod swój dach w Lipowym Dworze przyjmuje Rita, żona oficera Wehrmachtu, która toczy własną walkę z faszyzmem. Czy spotkanie po latach rozłąki będzie dla nich błogosławieństwem, czy przekleństwem?
Miasto wojny przedstawia osobiste dramaty bohaterów, w które wdziera się wojenny czas. Naznacza on ich życie strachem wobec aresztowań, egzekucji i obozów koncentracyjnych oraz stawia po przeciwnych stronach barykady.
Pewnego razu w Wolnym Mieście to wzruszająca i pięknie napisana historia wielkiej miłości, opowiedziana w trzech tomach. To opowieść o zwykłych ludziach, których ścieżki życia wytyczyła wojna. Na kartach powieści pojawia się plejada barwnych postaci i Gdańsk lat 1929–1950. Marlena Wittstock z doskonałym wyczuciem godzi tajemnice rodzinnej przeszłości z próbą odnalezienia spokoju w tym, co niepoznane.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Zdjęcia na okładce
© TANATPON | stock.adobe.com
© olegback, ysbrandcosijn | 123rf.com
© Narodowe Archiwum Cyfrowe | 3/1/0/17/6136
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Opracowanie wersji elektronicznej
Karol Bociek
Korekta
Aleksandra Wrońska
Monika Simińska
Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.
Wydanie I, Katowice 2025
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025
ISBN 978-83-68302-84-4
Sierpień 1939 roku nie przynosił pożarów, ale powietrze drżało od napięcia, którego nie sposób było ugasić ani wodą, ani siłą woli. Za oknem, nad Groß Trampken*, leniwie sunęły letnie obłoki, rozwiewane ciepłym wiatrem niczym echo minionych, spokojnych lat.
* Trąbki Wielkie. Duża wieś, w latach 1918–1939 znajdująca się w granicach Wolnego Miasta Gdańska.
– Szefie, cholera, przyjechali… – zakomunikował Włodek, młody strażak, wetknąwszy swoją kędzierzawą głowę do mojego gabinetu. Jego twarz wyglądała na przygaszoną, a brązowe, zwykle błyszczące oczy kryły w sobie coś więcej niż tylko niepokój.
Uniosłem wzrok znad stosu raportów, które od tygodnia piętrzyły się na moim biurku – każdy z nich przypominał o codziennych trudnościach pracy w tej zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie, w której od kilku lat pełniłem funkcję dowódcy straży pożarnej.
Włodek zatrzymał się w progu, jakby wahał się, czy w ogóle powinien wejść. Jeszcze wczoraj był pewny siebie, żartując w przerwach między kolejnymi wezwaniami. Teraz jego postawa wyrażała obawę.
Wiedziałem, że wizyta głównego komendanta straży pożarnej nie wróży niczego dobrego. Wszyscy byli tego świadomi, choć próbowali nie dać tego po sobie poznać.
– Wprowadź ich, Włodek. Nie ma co się kryć – powiedziałem zdecydowanym tonem, choć w środku czułem, jak w moim wnętrzu pogłębia się chaos, tłamsząc spokój. Każdy fragment ciała wrzał z napięcia, ale na zewnątrz zachowałem pozory opanowania. Przez lata pracy nauczyłem się tłumić emocje.
– Wiem, wiem… – westchnął Włodek i wyszedł. – To się źle skończy, czuję to w kościach. My, Polacy, nigdy tu nie będziemy mieli lekko, nie z takimi nadętymi…
Jego słowa, choć wyszeptane, odbijały się echem w dusznej ciszy budynku. Słyszałem kroki Włodka, kiedy schodził po schodach, a z każdym stuknięciem buta miałem wrażenie, że zbliża się coś nieodwracalnego.
Wtedy poczułem, jak narasta we mnie fala złości, która niczym wściekła rzeka przeplata się z bezsilnością. Z rezygnacją stwierdziłem w duchu, że czegokolwiek bym nie uczynił, mój los został przypieczętowany. Jak marionetka wisząca na cudzych sznurkach, byłem zależny od decyzji innych – bez prawa głosu.
Rozejrzałem się po gabinecie, który przez ostatnie kilka lat stał się moim drugim domem. Każdy mebel, każda książka leżąca na półce, każdy szczegół w tym pomieszczeniu nosił ślady mojego codziennego życia. To miejsce uważałem za swój azyl, w którym mogłem choć na chwilę odetchnąć od zgiełku tamtego świata. Mój wzrok zatrzymał się na przeciwległej ścianie, gdzie wisiała wielka mapa okolicy, starannie oprawiona i pieczołowicie wytarta z kurzu. Patrzyłem na nią, jakbym chciał znaleźć w tych liniach i symbolach odpowiedź na pytania, które nie dawały mi spokoju. Znajdowałem się kilkadziesiąt kilometrów od Gdańska, wciąż w granicach Wolnego Miasta, ale miałem wrażenie, że ten dystans jest większy, niż wskazywałyby na to liczby. Bliskość, która tak naprawdę była ogromnym oddaleniem.
Po chwili drzwi gabinetu otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a do środka wkroczył Kreisführer**. Za nim podążało dwóch mężczyzn. W pierwszym z nich rozpoznałem Horsta, sierżanta z Feuerwache Langfuhr*** – strażnicy, w której służyłem, zanim los rzucił mnie do Groß Trampken. Drugiego mężczyzny nie znałem, ale po przyklejonym do jego twarzy szerokim od ucha do ucha uśmiechu domyślałem się, że musi być moim następcą. Mężczyzna był wysoki i żylasty. Jego rzadkie, krótkie włosy błyszczały od nadmiernej ilości brylantyny. Twarz, wydłużoną i nieco szorstką, uzupełniał długi, haczykowaty nos, na którym balansowały okulary. Za ich szkłami ukrywały się małe, przebiegłe oczy, które przypominały mi lisie spojrzenie – takie, które nieustannie coś planuje, knuje i nigdy nie odpoczywa.
** Komendant powiatowy straży pożarnej.
***Remiza strażacka znajdująca się w Wolnym Mieście Gdańsku przy ulicy Sosnowej (niem. Drewkeweg).
– Kędzierski. – Komendant główny wypowiedział moje nazwisko z wyraźnym niemieckim akcentem. Zauważyłem, że od naszego ostatniego spotkania znacznie się postarzał. Rysy jego twarzy wydawały się bardziej ostre, a zmarszczki, które dawniej były ledwo widoczne, teraz wyraźnie rzeźbiły jego oblicze, nadając mu wygląd człowieka, który nosi na barkach ciężar zbyt wielu lat i zbyt wielu decyzji.
– Witam, komendancie – przywitałem się, wstając zza swojego wielkiego biurka.
Podałem rękę wszystkim przybyłym. Nieznany mi mężczyzna uścisnął ją z ociąganiem, a okulary na jego nosie poruszyły się w dziwnym, irracjonalnym grymasie.
– Nie będę owijał w bawełnę. Zakładam, że wiesz, po co przyjechaliśmy. Zapewne znasz ustawę – kontynuował bez ogródek komendant, chociaż wyczułem, że jest spięty. – Nie ukrywam, że bardzo żałuję tej decyzji. Zrobiłeś bardzo dużo dla tej placówki…
– To ja stworzyłem tę placówkę – przerwałem mu, wyraźnie akcentując słowo ja.
Po mojej butnej wypowiedzi kąciki ust Horsta uniosły się w uśmiechu.
– Tak… Tak – chrząknął Kreisführer. – To prawda, ale cóż. Ustawa… – Rozłożył ręce w geście bezradności.
– Wiem, o czym mówi ustawa. Wszyscy wiedzą.
– A ty jesteś… jesteś… – Mój przełożony próbował sklecić wypowiedź. Ewidentnie stracił początkową pewność siebie.
– A ja jestem Polakiem. I jak już kiedyś powiedziałem, jestem z tego dumny.
Horst uśmiechnął się jeszcze szerzej, Kreisführer wydawał się zbity z pantałyku, a młody człowiek stojący koło niego zaczął nerwowo kaszleć. Stałem wyprostowany, nie chcąc dać po sobie poznać, jak bardzo czuję się upokorzony z powodu utraty stanowiska. To nie była tylko praca. Remiza w Groß Trampken stała się miejscem, gdzie byłem kimś więcej niż mężem, synem czy tylko Polakiem w Wolnym Mieście. Byłem tutaj dowódcą, oparciem dla tych ludzi, bezpiecznym portem w środku burzy.
– Jesteśmy wdzięczni za wszystko, co tu zrobiłeś. To był kawał dobrej roboty, ale niestety. Ustawa zakazuje Polakom zajmowania wysokich stanowisk w instytucjach państwowych i nic na to nie poradzę. Od jutra twoje obowiązki przejmie sierżant Schmidt – powiedział i wskazał ręką na młodego człowieka w okularach.
W pokoju zapanowała niezręczna cisza.
– No dobrze – odezwał się w końcu komendant. – Jeżeli już wszystko zostało powiedziane, pójdę oprowadzić Schmidta po placówce, a ty w tym czasie spakuj swoje rzeczy. Musisz też niestety opuścić służbowy dom. Oczywiście damy ci na to kilka dni…
Dom sierżanta był dla mnie schronieniem, ostoją w czasach, gdy stabilność była luksusem, a Polak tylko pionkiem w niemieckiej grze politycznej. Co teraz stanie się ze mną i Anielą? Jakie mamy szanse na przetrwanie, gdy straciłem miejsce w hierarchii, nie jestem już dowódcą, a świat wokół nas zdaje się rozpadać? Wszystko, co kiedyś wydawało się pewne, teraz budzi wątpliwości.
Kiedy Kreisführer wraz ze Schmidtem wyszli z gabinetu, który właśnie przestał być mój, odezwał się Horst.
– Janku, bardzo mi przykro…
Poczułem jego rękę na ramieniu.
– Co za koszmar! – W obecności samego Horsta puściły mi nerwy. – Co ja mam ze sobą teraz zrobić?!
– Może… – urwał niepewnie. – Co powiesz na powrót do Danzig? Na Drewkeweg zawsze jesteś mile widziany…
Poczułem w głowie ból tak silny, jakby ktoś przyłożył mi czymś ciężkim. Zacząłem nerwowo spacerować po gabinecie, mając nadzieję, że pomoże mi to podjąć jakąś racjonalną decyzję. Miałem wrócić do Gdańska? Od czasu, kiedy przeprowadziłem się z Anielą do Groß Trampken, byłem tam zaledwie kilka razy! Unikałem tego miasta jak zarazy. Zgodnie z obietnicą złożoną Ricie zaraz po tragicznym pożarze podczas jej przyjęcia zaręczynowego, postanowiłem wycofać się z jej życia. Od tamtej pory nasze drogi skrzyżowały się tylko kilkukrotnie. Jednak mimo upływu lat i dzielącej nas odległości nie umiałem o niej zapomnieć.
Choć ułożyłem sobie życie z Anielą w Trąbkach, moje serce nie przestawało tęsknić za kobietą o najpiękniejszych na świecie bursztynowych oczach. Jej obraz stale towarzyszył moim myślom, a wspomnienia naszej wspólnej przeszłości powracały do mnie każdego dnia.
Nie byłem gotów na powrót do miasta, w którym była Rita! Każda myśl o Gdańsku była myślą o niej. Wciąż widziałem ją z tym Niemcem, u boku którego szukała tego, czego ja nie mogłem jej dać. Moje życie miało zostać tutaj, w Groß Trampken, z dala od pokus dawnego uczucia.
– Pozwól mi się nad tym zastanowić – zwróciłem się do Horsta.
Wiedziałem, że mężczyzna jest moim sprzymierzeńcem. Zawsze dobrze się rozumieliśmy, nawet kiedy był moim przełożonym. To dzięki niemu zostałem sierżantem w Groß Trampken, choć już wtedy krzywo patrzono na moje polskie pochodzenie.
– Masz gdzie mieszkać? Twój ojciec dalej prowadzi praktykę w Langfuhr****?
**** Niemiecka nazwa Wrzeszcza, jednej z najstarszych gdańskich dzielnic.
– Tak, zamieszkamy u ojca. Pewnie się ucieszy. Ostatnio niedomaga i już od jakiegoś czasu rzadko przyjmuje pacjentów. Sam potrzebuje opieki.
– Wróć do Feuerwache. Nalegam.
– Dziękuję, Horst. Chyba nie będę miał innego wyjścia – westchnąłem.
– Wiem, że czujesz się upokorzony, ale to nie twoja wina, żeś Polak.
– To też nie moja wina, że jakiś skurwysyn wymyśla takie prawa!
– Masz rację. Uważam, że zostałeś potraktowany wyjątkowo niesprawiedliwie, jednak nie mam wpływu na decyzje góry…
– Wiem, Horst, wiem o tym i nie mam do ciebie żalu. Mam żal do całego świata, że widzi to wszystko, a nic z tym nie robi! Pozwala poniżać ludzi tylko dlatego, że nie są Niemcami!
– Świat nie jest sprawiedliwy, chłopcze.
– Faktycznie, Horst, nie jest. Jest kurewsko niesprawiedliwy! A teraz pozwól… – powiedziałem szorstko, chociaż wiedziałem, że Horst przyjechał tu po to, żeby mnie wesprzeć. – Zabiorę swoje rzeczy i pójdę powiadomić żonę, żeby zaczęła się pakować.
Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem, nie oglądając się za siebie.
Domek przeznaczony dla sierżanta straży pożarnej w Groß Trampken znajdował się niedaleko remizy. Na tyle blisko, żeby sierżant mógł usłyszeć alarm, który wzywał strażaków do akcji.
Po drodze zastanawiałem się, jak Aniela przyjmie wieści o naszym rychłym powrocie do Gdańska. Podejrzewałem, że ucieszy się z tej decyzji. Nie znosiła Groß Trampken, które przez blisko siedem lat nazywaliśmy domem. Nie potrafiła znaleźć tutaj dla siebie miejsca. Tęskniła za rodziną, rozrywkami i pulsem miejskiego życia, do którego przywykła w Gdańsku, czego na próżno było szukać w takiej dziurze jak Groß Trampken. Może gdyby miała dziecko, byłoby jej łatwiej? W ciągu ostatnich lat nie udało się jej donosić żadnej z kilku ciąż, w które zaszła, a to odbiło się negatywnie na jej zdrowiu psychicznym. Moja żona stopniowo traciła energię i radość życia. W miejsce młodej i wesołej dziewczyny, którą była, kiedy ją poznałem, pojawiła się smutna i nieszczęśliwa kobieta.
Zanim jeszcze przekroczyłem bramę podwórza, dostrzegłem ją siedzącą na drewnianej ławce przed naszym skromnym parterowym domkiem. Delikatna warstwa porannej rosy połyskiwała na czarnej dachówce, nadając budynkowi niemal magiczny blask. Choć budynek nie imponował wielkością, zawsze czułem się w nim dobrze. Przytulne wnętrza tchnęły ciepłem, a odkąd pięć lat temu popłynął do nich prąd, życie stało się nieco łatwiejsze. Na zewnątrz rozciągał się spory ogród, mimo że ostatnio wyraźnie zaniedbany. Aniela nigdy nie była wielbicielką ogrodnictwa, brakowało jej cierpliwości do troski o rośliny. Zdecydowanie bardziej wolała spacerować po starannie wypielęgnowanych i urokliwych parkach Gdańska. Jej serce biło mocniej w miejskich krajobrazach, gdzie mogła podziwiać piękno bez konieczności dbania o nie własnymi rękami.
Dotarłem do zardzewiałej furtki, której zawiasy przeraźliwie zaskrzypiały, gdy ją otwierałem. Wszedłem do ogródka i minąłem kilka zwiędłych roślinek, uginających się pod naporem bezlitosnych upałów i pragnienia. Ich przekwitłe płatki i zwiędłe liście szpeciły teraz ziemię. Ukrop trzymał nas w swoim żelaznym uścisku od kilkunastu dni, nie dając ani chwili wytchnienia, a deszcz był luksusem, którego wszyscy wyczekiwali z utęsknieniem.
Aniela opierała głowę o bieloną ścianę budynku. Miała zamknięte oczy. Ręce trzymała złożone na lekko zaokrąglonym brzuchu, jakby próbowała ochronić znajdujące się w nim dziecko. Miała na sobie swoją ulubioną sukienkę w groszki, choć ta z biegiem lat straciła już swój dawny, żywy kolor. Głowę przewiązała czarną chustką, co dodawało jej lat i uwydatniało drobne zmarszczki, które jakiś czas temu zaczęły pojawiać się wokół jej oczu. I choć nie próbowała już ukryć ich pod makijażem, wciąż była piękna.
– Anielko? – wypowiedziałem cicho imię żony, chcąc ją obudzić, ale nie przestraszyć. Byłem pewien, że zasnęła, bo nawet nie drgnęła, kiedy szedłem wydeptaną na trawniku ścieżką, prowadzącą do domostwa. Ostatnie tygodnie były dla niej wyjątkowo ciężkie. Każdego dnia musiała stawiać czoła nie tylko fizycznym dolegliwościom towarzyszącym pierwszym miesiącom ciąży, ale również niepokojowi o los rozwijającego się w jej łonie życia.
– Co… co się dzieje? – Aniela usiłowała powrócić do rzeczywistości. Przetarła powieki wierzchem dłoni, jakby chcąc zetrzeć z siebie resztki snu, a kiedy w końcu podniosła na mnie wzrok, w jej oczach zauważyłem cień strachu. Widziałem, jak jej źrenice się rozszerzają, jakby próbowały pojąć to, co niewypowiedziane. Usiadłem obok niej na ławce, której wiekowe deski zatrzeszczały pod moim ciężarem, i delikatnie złapałem jej zimną jak lód dłoń.
– Czemu wróciłeś do domu tak szybko? – zapytała podejrzliwie.
– Przyjechali.
Spodziewaliśmy się tego od wielu tygodni. Próbowaliśmy się na to przygotować, układając w głowie plany i scenariusze, choć oboje wiedzieliśmy, że w tej grze byliśmy tylko pionkami.
– Kazali mi się pakować i wynosić.
Jej twarz pobladła, a w oczach pojawił się błysk przerażenia, który szybko przerodził się w złość.
– A jednak?! To straszne! – wybuchnęła, całkowicie już rozbudzona. Nerwowo poprawiła chustkę, która niepostrzeżenie zsunęła się jej z głowy podczas snu.
– Kazali nam się też wyprowadzić… – dodałem ciszej, jakbym bał się, że te słowa mają moc, by zburzyć wszystko, co z trudem udało nam się zbudować.
Aniela wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby. Zerwała się z ławki i zaczęła nerwowo krążyć po ogrodzie. Po chwili stanęła przede mną i rozłożyła ręce w geście pełnym bezradności.
– I gdzie my teraz pójdziemy? – zapytała.
– Co powiesz na powrót do Gdańska? Możemy znowu zamieszkać u mego ojca… W naszym starym mieszkaniu na poddaszu.
Aniela zdawała się zastanawiać, chociaż znałem ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że w głębi serca nie pragnęła niczego bardziej niż powrotu do domu. Do Gdańska, do braci i do Rity…
Znów przed oczami stanął mi obraz ukochanej. Ostatni raz widziałem ją kilka lat temu, w ponurej aurze pogrzebu mojego teścia. Stała na cmentarzu, niemal wtopiona w surowość zimowego krajobrazu, spowita w czerń od stóp do głów. Jej twarz, blada jak śnieg, zdawała się jeszcze delikatniejsza, a zapuchnięte od łez oczy kryły ból, który nie mógł znaleźć ujścia. Wiedziałem, jak bardzo cierpi – przecież kochała i szanowała wuja, który był dla niej jak ojciec. Pragnąłem podejść, powiedzieć choćby jedno słowo, ale ona ani razu nie spojrzała w moją stronę. Unikała mojego wzroku z niemym uporem, który czułem aż do głębi. Obok niej dumnie wyprostowany stał Otto. Trzymał ją blisko, obejmując ramieniem w czułym, niemal opiekuńczym geście.
Dopiero później, podczas stypy, kiedy zdjęła ciężki czarny płaszcz, zrozumiałem, że jej życie toczy się dalej bez mojego udziału. Pod czarną suknią widać było zaokrąglony brzuch – spodziewała się dziecka. Czułem, jak zimny dreszcz przeszywa mnie na wskroś. Nie potrafiłem oderwać wzroku od tej drobnej oznaki nowego życia, które w niej rosło. Kilka miesięcy później Aniela wspomniała mimochodem, że Rita urodziła syna.
– To chyba najlepszy pomysł… Będziemy bliżej rodziny… – Aniela wyrwała mnie z zamyślenia.
– Horst zaproponował też, żebym wrócił na Drewkeweg*****.
***** Ulica Sosnowa w Gdańsku.
– Jako kto? – zapytała z podejrzliwością w głosie i zrobiła groźną minę.
– Jako strażak.
– Zwykły strażak******?! – wściekała się. – Byłeś sierżantem! Teraz znowu masz być szeregowym strażakiem? Przecież to…
****** Stopnie członków straży pożarnej nie odpowiadają ówczesnym, są świadomym zabiegiem literackim.
– Niesprawiedliwe – dokończyłem, zanim użyłaby jakichś niecenzuralnych słów, chociaż mnie samemu także cisnęły się one na usta. – Nie mam większego wyboru. Jeżeli nie przyjmę jego oferty, zostanę bez pracy i nie będziemy mieli za co żyć.
Aniela opadła z powrotem na ławkę. Czułem, że targają nią sprzeczne emocje. Była wściekła z powodu utraty przeze mnie stanowiska, ale cieszyła się, że wróci do Gdańska.
– Nie możesz się teraz denerwować… – powiedziałem cicho, starając się, by mój głos zabrzmiał łagodnie i kojąco.
– Wiem, jednak to silniejsze ode mnie… – szepnęła z goryczą w głosie, kładąc drugą rękę na brzuchu, jakby chciała chronić to, co w niej rosło, to, co miało przynieść nadzieję. – Naprawdę próbuję, ale każda iskra nadziei gaśnie we mnie zbyt szybko. Czuję się, jakbym nieustannie czekała. Czekała na kolejną stratę, na kolejny cios…
– Anielo! – wykrzyknąłem nagle, z determinacją, która zaskoczyła mnie samego. – Nie możesz tak myśleć. Jeżeli się poddasz, nic z tego nie będzie. Wierzę, że tym razem się uda, naprawdę to czuję. W końcu zostaniemy rodzicami! – Moje słowa niosły w sobie desperacką nadzieję, która miała być naszym ratunkiem, ale w jej oczach nie dostrzegłem nawet cienia dawnej wiary.
– Do kiedy mamy się wynieść? – przerwała mi, zmieniając temat.
Zawsze tak robiła. Unikała rozmów o wcześniejszych dramatycznych doświadczeniach, o swoich lękach i traumach. Z każdym kolejnym tygodniem ciąży coraz bardziej zamykała się w sobie, a po utracie dziecka na długie miesiące zupełnie odcinała się od rzeczywistości. Próbowałem z nią wtedy rozmawiać, bez efektu, ponieważ chowała się za grubym pancerzem. Nie chciała jeść, traciła na wadze, dniem i nocą wpatrywała się w sufit, jakby oddzielona od świata.
– Do końca tygodnia.
– No to bierzmy się za pakowanie! Nie mamy czasu do stracenia! – Zerwała się z miejsca.
– Spokojnie, spokojnie. Ty nie będziesz nic robić! Przypominam, że spodziewasz się dziecka! Usiądziesz wygodnie w fotelu i będziesz wydawać rozkazy – zażartowałem.
– Dla odmiany – zaśmiała się.
Widziałem ekscytację w jej oczach. Przynajmniej ktoś cieszył się, że wracamy…
Kolejne dni upłynęły na pakowaniu naszego skromnego dobytku i przyjmowaniu gości. Byłem zaskoczony, ilu ludzi pragnęło się ze mną pożegnać, wyrazić wdzięczność za czas, który poświęciłem Groß Trampken i okazać smutek z powodu mego nagłego odejścia.
Dzień przed planowanym powrotem do Gdańska strażacy zaprosili mnie do karczmy U starego kowala – miejsca, w którym od lat spotykaliśmy się w piątkowe wieczory, aby w miłej atmosferze delektować się kilkoma kieliszkami, odprężyć się po służbie, porozmawiać i pożartować. Tego wieczoru, jak zawsze, zasiedliśmy wokół naszego ulubionego stolika. Jadzia – miła blondwłosa kelnerka, która zwykle obsługiwała nasze zgrane towarzystwo, uśmiechała się serdecznie, niosąc na tacy półmiski z pysznymi przekąskami i kilka butelek lokalnego trunku. W tle sali szumiały rozmowy innych gości, a w rogu przygrywał stary gramofon. W powietrzu unosiły się zapachy tradycyjnych potraw, z których słynęła karczma.
Przy blasku świec ustawionych na naszym stoliku z dumą obserwowałem moich kompanów – nieustraszonych strażaków, z którymi przeszliśmy przez ogień wielu trudnych chwil. Było to pięciu mężczyzn w różnym wieku, tak jak ja Polaków, niezadowolonych z faktu, że moje miejsce zajął nieznany nikomu Niemiec.
– Szefie, ja już tego Schmidta nie zniesę! Patrzy na nas, jakbyśmy nic nie byli warci, tylko dlatego, żeśmy Polakami! Codziennie czepia się o wszystko, jakbym mu wrogiem był! – żalił się Włodek, a wściekłe spojrzenia pozostałych jedynie potwierdzały jego słowa.
– Dziś rano na odprawie oznajmił, że niedługo żaden z nas nie będzie tu pracować. Planuje zastąpić nas Niemcami, bo jak twierdzi, Polacy nie nadają się do tak wymagającej służby! – dodał z nieukrywaną złością Kacper.
– My już mu pokażemy, gdzie jest jego miejsce! – ryknął Witek, najstarszy i zarazem najbardziej doświadczony z naszego towarzystwa. Jego mocny głos niósł ze sobą ogromną pewność siebie.
– Ja pierniczę, panie Janek, jak wy stąd odejdziecie, to tu wszystko się rozpadnie. Ten Schmidt nawet gaśnicy nie umie trzymać, a co dopiero ludźmi dowodzić! – powiedział smutno Michał, zięć Witka.
– Dacie sobie doskonale radę! Pamiętajcie, że nie jesteście tutaj, żeby służyć Schmidtowi, tylko mieszkańcom. To dla nich budowaliśmy tę jednostkę! – Próbowałem zmotywować ich do działania, choć wiedziałem, że będzie im ciężko. Schmidt wyglądał na gnojka, który nie ułatwi im pracy.
– Jak widzę ten jego orli nos i małe podłe oczka, mam ochotę wyjść stamtąd i nie wracać! – pożalił się Józek, najmłodszy z całej drużyny.
– Musisz zostać! Musisz wytrzymać – przekonywałem. – Inaczej rzeczywiście zastąpią was Niemcami!
– Szefie, to dla ciebie zostaniemy! Na zawsze zapamiętamy, że to ty zbudowałeś naszą remizę, wyszkoliłeś nas i tyle dobrego zrobiłeś dla całej wsi! – zapewnił Michał, poklepując mnie po plecach.
– To prawda! Zadbamy, żeby w Groß Trampken nikt nigdy nie zapomniał twojego nazwiska! – dodał podniosłym tonem Kacper i uniósł kieliszek. – Twoje zdrowie, sierżancie Kędzierski!
Niespodziewanie do jego toastu przyłączyli się inni mieszkańcy, którzy znajdowali się w karczmie. Podnosili szklanki i wyrażali wdzięczność za to, co udało się wspólnie osiągnąć. Przez kolejne godziny wspominaliśmy, jak z trudem i mozołem szło nam budowanie strażnicy, jak wiele wyzwań musieliśmy pokonać i z jak wieloma trudnymi akcjami musieliśmy sobie poradzić. Padło wiele serdecznych słów pod adresem całej jednostki, a ja sam musiałem zwalczać wzruszenie, widząc, jak silna jest więź, którą udało nam się zbudować. Tego wieczoru karczma płonęła blaskiem wspomnień i gorącym uczuciem wspólnoty. Wracałem do domu smutny, że muszę zostawić to miejsce, któremu poświęciłem ostatnie lata życia i gdzie udało mi się zaznać choć odrobinę spokoju.
Następnego dnia, jeszcze przed świtem, kiedy poranna mgła leniwie snuła się między drzewami, a pierwsze promienie słońca nieśmiało przebijały się przez chmury, wszystko było już gotowe do wyjazdu.
Pod bramą domku pojawił się Jędrzej, miejscowy młynarz, człowiek o niezmiennych zwyczajach i precyzyjnie wyznaczonym rytmie dnia. Jego postać, krzepka i niezawodna, była stałym elementem krajobrazu, jakby wrośnięta w tę ziemię równie mocno, co dąb stojący przy młynie. Bez względu na to, czy niebo zasnuwały ciemne chmury, czy słońce rozlewało swój blask na pola, w każdy piątek Jędrzej siadał na swym masywnym wozie, ciągniętym przez dwa potężne gniade rumaki, i wyruszał w stronę gdańskiego targowiska. Bez wahania zgodził się zabrać nas do miasta.
Pakowanie naszych tobołów na solidny drewniany wóz, którego każda deska świadczyła o latach służby, zajęło nam kilka długich kwadransów. Każdy pakunek był starannie umieszczany, a sznurki solidnie zawiązywane, by nic nie przemieściło się w trakcie drogi. Gdy wreszcie wszystko znalazło swoje miejsce, usiedliśmy na ławach wozu, gotowi na podróż. Początkowo nikt z nas się nie odzywał, pochłonięty własnymi myślami, jakbyśmy wszyscy czuli, że to milczenie było naturalnym dopełnieniem poranka, który wciąż zdawał się jeszcze w półśnie. Ciszę przerywały jedynie odgłosy uderzeń kopyt o twardą ziemię i szum drewnianych kół rozcinających powietrze.
W końcu jednak Jędrzej, być może czując, że cisza stała się zbyt gęsta, a może po prostu kierując się naturalnym odruchem, przerwał ją niespodziewanie.
– Słyszeliśta, cośta się w Gdańsku dzieje? – zapytał, wymownie zerkając na nasze bagaże, wciśnięte na tył wozu między worki mąki. – Po co wam tam wracać, kiedy takie rzeczy się wyprawiają?
Westchnąłem, mocniej ściskając dłonie.
– W Groß Trampken nie mamy już czego szukać, Jędrzeju. Kazali mi się pakować, bo… – zrobiłem krótką pauzę – bo nie jestem Niemcem.
Jędrzej splunął na drogę z obrzydzeniem.
– Skurwiele! To ja dziękuję za taki kraj! – krzyknął, a kiedy Aniela podniosła na niego zaskoczony wzrok, natychmiast ją przeprosił. – Przepraszam, pani Anielo, nie przystoi mi tak przy damie mówić.
Aniela tylko skinęła głową, uśmiechając się blado.
– Nic nie szkodzi, Jędrzeju. Nami wszystkimi teraz targają podobne myśli…
– Wielka szkoda, że sierżant opuszcza nasze strony. Tyle dobrego pan tu zrobił – kontynuował Jędrzej z nutą melancholii w głosie. – Ludzie będą pamiętać, to pewne.
– I mnie będzie brakować Groß Trampken. Było mi tu dobrze, naprawdę… ale cóż, Jędrzeju. Zmuszony jestem wracać do Gdańska. Nie mam wyboru. – Czułem ścisk w gardle, choć starałem się utrzymać neutralny ton.
Jędrzej przytaknął, jego spojrzenie było zamyślone.
– Gdańsk to teraz beczka z prochem, panie Janku! Ostatnio więcej tam swastyk widać niż flag Wolnego Miasta… Tylko patrzeć, kiedy ten ogień buchnie! – Jędrzej się zasmucił.
– Niemcy chcą Gdańska dla siebie – odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od horyzontu. – Wszystko zmierza w jednym kierunku. My to widzimy, oni też.
Jędrzej podrapał się po siwej brodzie, pochylając się w moją stronę i ściszając głos.
– Słyszałem, że od kilku miesięcy żołnierze ćwiczą pod miastem, przy dawnych koszarach huzarów śmierci. Myśli pan, że to na pokaz? Czy to już przygotowania do wojny?
Poczułem, jak Aniela przesuwa się niespokojnie obok mnie, jakby próbowała znaleźć sobie wygodniejsze miejsce.
– Obawiam się, że przygotowują się do czegoś większego… Czegoś, co wykracza poza granice Wolnego Miasta – stwierdziłem z trudem.
Jędrzej ponownie splunął na bok drogi.
– Psiakrew! Tłumaczą, że niby sportowisko na Hagelsbergu******* budują, żeby młodzież mogła się rozwijać! – zaśmiał się gorzko. – Pytam wtedy: po co zasieki z drutu kolczastego? No po co?
******* Góra Gradowa – wzgórze położone w Gdańsku, w dzielnicy Grodzisko, będące jednym z najważniejszych punktów widokowych miasta. Wznosi się na wysokość 46 metrów n.p.m., oferując rozległy widok na Stare Miasto, stocznię i Zatokę Gdańską.
Aniela położyła rękę na moim ramieniu, łagodnie, jakby chciała nas oboje uspokoić.
– Może nie ma co się martwić na zapas, panie Jędrzeju. Niemcy to cywilizowany kraj, nie odważą się na wojnę… – Jej głos drżał, mimo to starała się brzmieć przekonująco.
Jędrzej spojrzał na nią z politowaniem, potrząsając głową.
– Ach, pani Anielo, kobietom to jeszcze wiara w ludzi została, bo świat by się bez tego zawalił. Ale, niech mi pani wybaczy, naiwność to ich małe przekleństwo! Cywilizowany kraj! Kiedy Niemiec mówi o cywilizacji, to tylko po to, żebyście przestali mu się przyglądać.
– Jędrzeju, nie obrażaj Niemców przy mojej żonie – zażartowałem, by rozładować napięcie, choć humor tylko częściowo przyniósł ulgę.
– Ha! Już przepraszam, sierżancie! – Jędrzej parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał. – A co ja widzę w Gdańsku? Na każdym rogu Hitlerjugend na paradach, a swastyka to jak chleb powszedni. Wszędzie szwargocą o czystości i honorze. Już honoru nie znamy, bośmy Polacy?
Aniela westchnęła cicho, zaraz spojrzała na mnie zdecydowanie.
– Nie trzeba obrażać całego narodu, Jędrzeju. My też Niemców przyjmujemy… Przecież mąż mojej kuzynki jest Niemcem i dobry z niego człowiek.
Jędrzej zamyślił się na chwilę, po czym przyznał z niechęcią.
– Ano prawda, pani ma rację. Nie wszyscy tacy sami. Ale ci, co rządzą, to z innej gliny ulepieni. A my tu, maluczcy, musimy to wszystko znosić.
Jechaliśmy chwilę milcząco, wsłuchując się w stukot końskich kopyt. Dopiero po chwili Jędrzej dodał ciszej, prawie szeptem:
– Sierżancie, myśli pan… że będzie wojna?
Spojrzałem na niego poważnie, a on wbił wzrok w ziemię, jakby się bał odpowiedzi.
– Nie wiem, Jędrzeju – powiedziałem cicho, z nutą żalu. – Ale obawiam się, że jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek.
– Panowie, błagam, skończcie już ten temat… – jęknęła Aniela i niespokojnie poruszyła się na koźle.
Reszta drogi upłynęła nam na znacznie przyjemniejszych rozmowach. Jędrzej, niezmordowany gawędziarz, zabawiał nas opowieściami z życia mieszkańców Groß Trampken. Każda snuta przez niego anegdota wydawała się barwniejsza od poprzedniej, odsłaniała przed nami zakamarki dusz ludzi, których życie toczyło się w tej pozornie spokojnej wsi. Wieś, która na pierwszy rzut oka mogła wydawać się zwyczajna, w jego słowach stawała się miejscem pełnym sekretów, cichych dramatów i nieoczekiwanych zwrotów losu.
Nim się obejrzałem, wiejski krajobraz, z jego malowniczymi polami i samotnymi drzewami, stopniowo zaczął zanikać, ustępując miejsca miejskiemu zgiełkowi. Po jakimś czasie naszym oczom ukazał się majestatyczny i pełen tajemnic Gdańsk ze swoimi ceglanymi kamieniczkami, wąskimi uliczkami i tętniącymi życiem targowiskami. W oddali, na horyzoncie, majaczyły kontury imponującego Żurawia, jakby strzegącego tajemniczych opowieści portowego miasta.
Zapatrzony w panoramę Gdańska, zastanawiałem się, co przyniosą ze sobą kolejne miesiące, ale jak się miało wkrótce okazać, nawet moja wyobraźnia nie była w stanie sięgnąć tak daleko, by objąć to, co miało się wydarzyć.
