Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Gdańsk, 1929 rok. Trzy życiorysy, jedna wspólna historia.
Rita Ziegler – sierota z niemieckiej rodziny – mieszka w domu wujostwa Kostrzewskich w samym sercu polskiej dzielnicy Gdańska. Skromna i dobrze wychowana dziewczyna kocha książki oraz marzy o kursie dziennikarskim. Jej najlepszą przyjaciółką jest kuzynka Aniela, z którą łączy ją siostrzana więź.
Pewnego dnia w ich życie wkracza Janek – strażak z powołania, syn polskiego lekarza – który z wzajemnością zakochuje się w Ricie. Kolejne wydarzenia sprawiają, że losy tych trojga na zawsze się ze sobą splatają…
Miasto miłości to powieść, w której tłem dla rozwijającego się uczucia młodych ludzi jest Gdańsk lat 30. Na codzienności mieszkańców tego tętniącego życiem miasta kładzie się cieniem nazistowska ideologia, zwiastująca mrok nadchodzącej wojny.
Pewnego razu w Wolnym Mieście to wzruszająca i pięknie napisana historia wielkiej miłości, opowiedziana w trzech tomach. To opowieść o zwykłych ludziach, których ścieżki życia wytyczyła wojna. Na kartach powieści pojawia się plejada barwnych postaci i Gdańsk lat 1929–1950. Marlena Wittstock z doskonałym wyczuciem godzi tajemnice rodzinnej przeszłości z próbą odnalezienia spokoju w tym, co niepoznane.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Zdjęcia na okładce
© lizard, mahaart, vitaly tiagunov, Zebra Light Studio | stock.adobe.com
© olegback | 123rf.com
© Narodowe Archiwum Cyfrowe | 3/1/0/17/6163
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Opracowanie wersji elektronicznej
Karol Bociek
Korekta
Aleksandra Wrońska
Monika Simińska
Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.
Wydanie I, Katowice 2025
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025
ISBN 978-83-68302-82-0
Mojej najukochańszej Babci Irence,
która odkryła przede mną magiczny świat literatury
i której życie stało się źródłem mojej inspiracji
Zima 1929 roku zapisała się na kartach historii jako zima stulecia*, ale to wcale nie pogoda sprawiła, że miałam zapamiętać ją do końca życia…
* Zima 1929 roku przeszła do historii jako jedna z najcięższych zim stulecia w Europie. W lutym tego roku w Polsce odnotowano temperatury sięgające –40°C.
Śnieg sypał z nieba godzinami, biały puch zdążył już przykryć całe miasto. Mróz przenikał do najdalszych zakamarków ludzkiej egzystencji. Tramwaje nie były w stanie przedrzeć się przez oblodzone i zasypane tory, a port zamarzł, powodując zatory lodowe, które uniemożliwiały statkom opuszczenie mariny. Wstrzymano transport węgla drogą morską, mieszkańcy Freie Stadt Danzig** nie mieli więc czym palić w piecach i kominkach. Całe miasto drżało z zimna. Wszyscy jego mieszkańcy marzli i wznosili błagalne modły do Boga, by jak najszybciej zesłał na ziemię wiosnę wraz z jej łaskawszą aurą.
** Wolne Miasto Gdańsk – autonomiczne terytorium utworzone na mocy traktatu wersalskiego w 1920 roku, istniejące do 1939 roku. Formalnie pozostawało pod nadzorem Ligi Narodów, lecz silnie związane gospodarczo i politycznie z Polską oraz Niemcami. Miasto było wielokulturowe, zdominowane przez ludność niemieckojęzyczną, przy mniejszości polskiej. Jego port miał kluczowe znaczenie dla Polski, która miała prawo korzystać z niego na mocy specjalnych porozumień.
– Rito! Rito!
Na dźwięk mego imienia oderwałam wzrok od książki, którą właśnie czytałam. Podniosłam głowę i z uwagą nasłuchiwałam hałasów dochodzących z korytarza.
– Rito! Rito!?
Rozpoznałam głos mojej kuzynki Anieli. Towarzyszył mu stukot stóp uderzających miarowo o trzeszczące deski parkietu. Stuk, stuk… Stuk, stuk… Każdy kolejny krok zdawał się głośniejszy, a skrzypienie podłogi bardziej irytujące. Dziewczyna zmierzająca przez korytarz nie przestawała z entuzjazmem wykrzykiwać mego imienia.
Zdążyłam zamknąć książkę i oprzeć ją o kolana, zanim drzwi do sypialni otworzyły się z impetem i do pokoju, niczym burza, wpadła moja zdyszana kuzynka. Jej oczy błyszczały promiennie, a policzki uroczo się zaróżowiły. Byłam zaintrygowana. Skąd ta nagła zmiana nastroju? Jeszcze przed godziną Aniela chodziła po domu z nosem spuszczonym na kwintę, wszystko ją irytowało i złościła się o byle co. Odłożyłam książkę na komódkę nocną stojącą tuż obok łóżka, na którym siedziałam, i uważnie obserwowałam kuzynkę, która podskakiwała i klaskała w dłonie niczym mała dziewczynka, której właśnie spełniło się największe marzenie. Promienie słońca przenikające przez okno zalewały pokój ciepłym blaskiem, odbijając się od jej jasnych, krótkich włosów.
– Tu jesteś! Szukam cię i szukam! – powiedziała z wyrzutem, kiedy mnie zobaczyła. – Słyszałaś już? – zapytała i nie czekając na moją odpowiedź, wykrzyknęła radośnie: – Za dwa tygodnie jedziemy do Zakopanego!
– Naprawdę? Ale jak to możliwe? Przecież… – urwałam, unosząc brwi w wyrazie niedowierzania. Zaledwie kilka dni temu jej ojciec, a mój wuj, z całą stanowczością oznajmił, że w tym roku nasze zimowe wakacje są definitywnie odwołane. Fabryka czekolady, którą zarządzał, miała zbyt wiele problemów z transportem surowców i brakami w dostawach węgla, żeby mógł ją zostawić. Wszyscy byliśmy tym faktem głęboko rozczarowani, zwłaszcza ciotka, która czekała na wyjazd z utęsknieniem. Przez jakiś czas chodziła po domu obrażona i nie odzywała się do swojego małżonka. Po kilku cichych dniach, kiedy zorientowała się, że jej bierny bunt nie robi na wujku większego wrażenia, zaczęła otwarcie okazywać swoje niezadowolenie. Głośne westchnienia, sarkastyczne uwagi i ciągłe narzekanie na to, że jej mąż stawia pracę ponad rodzinę, stały się codziennością. Jej frustracja była tak namacalna, że wszyscy czuliśmy się niczym bohaterowie dramatu, który zamiast na deskach teatru, rozgrywał się w naszym własnym domu. Najwyraźniej wuj Staś również zmęczył się jej zachowaniem, skoro ostatecznie dał się przekonać.
– Okazało się, że tatko ma w Rzeczypospolitej jakieś bardzo ważne spotkanie służbowe, zakończone wielkim bankietem w Krakowie. Wyobrażasz to sobie?! – zapiszczała radośnie Aniela, ale znowu nie dała mi szansy dojść do głosu i ciągnęła dalej: – Zabierze nas tam ze sobą, a później pojedziemy do Zakopanego i spędzimy aż trzy tygodnie na Krupówkach! – powiedziała na jednym wdechu, wyraźnie przeciągając sylaby w ostatnim zdaniu.
Zakopane… To niewielkie miasteczko z niezliczoną ilością drewnianych domów w góralskim stylu skradło moje serce swoją dzikością i pięknem. Wspomnienia o tętniących życiem Krupówkach, gdzie tradycyjne karczmy serwowały regionalne potrawy, w powietrzu unosił się aromat oscypków i grzanego wina, a góralska muzyka wypełniała przestrzeń, wywołały uśmiech na mojej twarzy.
– Cudownie! To wspaniała informacja! – podsumowałam, zacierając ręce z radości. – Chłopcy jadą z nami?
– Nie, tylko my! Tadzia na pewno nie wypuszczą ze szkoły, dopóki nie zaliczy wszystkich egzaminów, a Michał ma jakieś ważne sprawy do załatwienia w Danzig.
– Szkoda, bez nich to nie będzie to samo… – westchnęłam rozczarowana, ponieważ do tej pory kuzyni zawsze towarzyszyli nam podczas rodzinnych wyjazdów. Michał zabawiał nas niekończącymi się anegdotami, a Tadeusz, ze swoją nadmierną odpowiedzialnością, pilnował, żebyśmy nie popełnili jakiegoś głupstwa, którego później moglibyśmy żałować.
– A przestań! – skwitowała moje słowa Aniela i machnęła lekceważąco dłonią, jakby odganiała natrętną muchę. – Słyszałam, że właśnie wtedy mają się tam odbywać Międzynarodowe Zawody Narciarskie! Wyobraź sobie, tylu przystojnych, wysportowanych narciarzy w jednym miejscu… – powiedziała konspiracyjnym szeptem i się rozmarzyła.
– Tobie, jak zwykle, tylko jedno w głowie! – Roześmiałam się serdecznie, potrząsając głową.
– Koniecznie musimy sobie sprawić nową garderobę! – Aniela była podekscytowana. – Słyszałam, że w tym sezonie modne są takie spodnie, które są szerokie u góry i zwężają się na dole. Biegnę przeglądać żurnale! Chcę być najmodniejsza na stoku! – krzyknęła na odchodnym, po czym wybiegła z pokoju równie szybko, jak wpadła do niego parę chwil wcześniej.
Patrzyłam za nią z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Miała dar do znajdowania radości w drobnych rzeczach. Poza tym, niezależnie od tego, czego by na siebie nie założyła, zawsze wyglądała oszałamiająco. Mogłaby nosić nawet i jutowy worek, a i tak przypominałaby boginię. Już dawno przyzwyczaiłam się, że to Aniela przyciąga wszystkie spojrzenia wszędzie, gdziekolwiek się pojawiałyśmy, ale nie byłam o nią zazdrosna. W przeciwieństwie do kuzynki nie lubiłam zwracać na siebie uwagi.
Po jej wyjściu z ociąganiem podniosłam się z łóżka i niespiesznie podeszłam do okna. Przez dłuższą chwilę podziwiałam rozciągający się przed moimi oczami widok zasypanego śniegiem miasta. Zima zawitała do Danzig już jakiś czas temu. Drzewa na Heeresanger*** stały dumnie okryte puszystą pierzynką ze śniegu. Drogi i chodniki tonęły w wysokich zaspach białego puchu. Ulica, zwykle pełna ludzi, teraz świeciła pustkami – tylko gdzieniegdzie widać było sylwetki okutane w płaszcze i futra, biegnące w pośpiechu do swoich domów. W tle słychać było dzwony z pobliskiego kościoła, a gdzieś daleko przejeżdżał zaprzęg konny, ciągnący ciężki ładunek węgla do pobliskich kamienic.
***Aleja Legionów w Gdańsku, jedna z głównych ulic dzielnicy Wrzeszcz Dolny. W powieści używane są niemieckie nazwy miejscowości i ulic, zgodnie z historycznym kontekstem czasów Wolnego Miasta Gdańska, kiedy to język niemiecki był dominującym językiem urzędowym.
Patrząc na zasypane śniegiem ulice Danzig, przypomniałam sobie dzień, gdy z Matyldą opuszczałyśmy nasz rodzinny dom. Ten widok… zimno… lodowaty powiew – wszystko to przypominało tamtą zimę, gdy po śmierci matki, którą zabrała szalejąca po Europie hiszpanka, ciotka Gertruda kazała nam zamieszkać w jej domu w Polenhof****, znajdującym się w samym sercu najbardziej polskiej dzielnicy Danzig.
**** Potoczna nazwa osiedla w Wolnym Mieście Gdańsku, zdominowanego przez ludność polską. Osiedle funkcjonowało też pod nazwą „polska kolonia” lub „polski kwartał”. Znajdowało się na terenie Wrzeszcza.
„Jesteśmy waszymi krewnymi i zajmiemy się wami. Nie pozwolimy, abyście trafiły do sierocińca!”, oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu, a ja poczułam ciarki przechodzące wzdłuż kręgosłupa.
Miałam wtedy zaledwie osiem lat, ale doskonale wiedziałam, co oznacza Polenhof. Matka zawsze gardziła tym miejscem i szwagierką, która zdecydowała się na życie u boku Polaka. Małżeństwo ciotki na zawsze podzieliło naszą rodzinę. Moi rodzice, pełni głębokiego żalu i gniewu, zerwali wszelkie kontakty z ciotką Gertrudą, dlatego ani ja, ani moja starsza siostra Matylda nie znałyśmy naszej polskiej rodziny, mimo że mieszkaliśmy tak blisko siebie.
Ciotka była niezwykle piękną kobietą. Jej wielkie szaroniebieskie oczy niemal do złudzenia przypominały oczy mojego zmarłego ojca, a jej brata. Krótko obcięte jasnobrązowe włosy wystawały spod żałobnego kapelusza z koronkową woalką. Miała na sobie modną czarną sukienkę, odcinaną poniżej pasa, podkreślającą jej zgrabną figurę. W niczym nie przypominała mojej matki, która zawsze czesała włosy w surowego koka upiętego powyżej karku, ubierała się w białe bluzki z kołnierzem, zapinane pod samą szyję i nijakie spódnice, sięgające niedużo ponad kostkę. „Prawdziwa dama nie ukazuje łydek”, mawiała.
Podróż do nowego domu wydawała się koszmarem. Czułam, jak każda mijana ulica oddala mnie od wszystkiego, co znam i kocham. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że już nigdy nie wrócę do mojego dawnego życia. Kiedy w końcu dotarliśmy na ulicę Heeresanger, moim oczom ukazał się rząd kamienic z czerwonej cegły. Budynki tworzyły długą linię, jakby układając się wzdłuż alei, przy której z obu stron szpalerami rosły olbrzymie drzewa pozbawione liści. Zachodzące słońce oblekło całą ulicę w pomarańczową poświatę, nadając jej niezwykły urok. Ludzie tłoczyli się na chodnikach. Dzieci biegały po śniegu, jedni dorośli spacerowali, a inni stali w grupkach, głośno dyskutując. Na ławce przed jedną z kamienic siedziała para staruszków. Mężczyzna palił fajkę, a z jego ust regularnie wylatywały kółka dymu.
Wszędzie rozbrzmiewał język polski – jego szumiące i brzęczące głoski wydawały mi się melodią, jakby wszyscy nagle zaczęli śpiewać. Nie znałam tego języka, chociaż wiedziałam, że w Danzig mieszka wielu Polaków*****.
***** W latach 20. XX wieku Polacy stanowili w Danzig (w zależności od źródła) od 5% do 15% ludności.
Wreszcie wuj zatrzymał wóz. Próbowałam się z niego wydostać, gdy drzwi prowadzące do jednej z kamienic otworzyły się z trzaskiem i wybiegła z niej trójka dzieci. Domyśliłam się, że to moje rodzeństwo cioteczne, które bardzo niecierpliwie oczekiwało naszego przybycia. Wpadłyśmy z Matyldą w wir powitalnych pocałunków oraz uścisków, okraszonych piskami radości i niekontrolowanymi wybuchami śmiechu. Początkowo byłam oszołomiona tym, co się działo wokół, ale szybko mi się udzielił pogodny nastrój. Na chwilę zapomniałam, że przed kilkoma godzinami pochowałam matkę, choć o żałobie przypominał mój czarny płaszczyk, założony na sukienkę w tym samym smutnym kolorze, ozdobioną jedynie białym, świeżo wykrochmalonym kołnierzykiem.
Oderwałam wzrok od okna. Te wspomnienia z dzieciństwa zawsze wracały do mnie w najmniej spodziewanych momentach. Westchnęłam, po czym wyciągnęłam z szafy wełniany sweter, który kupiłam zeszłego lata w Zakopanem, i opatuliłam się nim. Chciałam wyjść, poczuć zimno na twarzy. Uwielbiałam to uczucie, gdy płatki śniegu opadały na skórę, jakby chciały mnie ukołysać swoim chłodnym dotykiem. Obserwowałam, jak topniały w zetknięciu z ciepłem ciała. Tylko czy uda mi się namówić Anielę na wspólny spacer? Zwykle wychodziłyśmy razem. W Danzig młoda dama nie powinna spacerować samotnie po ulicach, zwłaszcza o tej porze roku. W naszym portowym mieście zaginięcia kobiet zdarzały się niemal codziennie – wiele z nich po prostu znikało, jakby rozpływały się w powietrzu. Z Anielą zawsze czułyśmy się bezpiecznie w swoim towarzystwie. Łączyła nas dziwna, nieuchwytna więź, której nie potrafiłam do końca zrozumieć ani wyjaśnić. Czułam jednak, że to coś więcej niż przyjaźń – jakby los splótł nasze ścieżki w jeden wspólny szlak. Ten niewidzialny węzeł zawiązał się już podczas naszego pierwszego spotkania, na pogrzebie mojego ojca, który przed wojną był znanym zegarmistrzem w Ohrze******, ale po powrocie z frontu nigdy już nie odzyskał dawnego spokoju. Wojna zniszczyła go wewnętrznie, aż w końcu odszedł, przegrywając walkę z własnymi demonami. Tamtego dnia, znudzone przedłużającą się ceremonią, przyglądałyśmy się sobie z zaciekawieniem. Pomimo ciężkiej atmosfery otaczającej nas żałoby coś kazało nam się uśmiechać, jakbyśmy odnalazły w sobie bratnie dusze. Po mojej przeprowadzce do Polenhof szybko zbliżyłyśmy się do siebie – razem chodziłyśmy do szkoły, na spacery, zakupy, a nawet jeździłyśmy wspólnie na wakacje. Wieczorami, leżąc już w łóżkach w naszej wspólnej sypialni, szeptałyśmy długo o tym, czego pragniemy od życia. Dzieliłyśmy się marzeniami i planami na przyszłość, nie mając przed sobą żadnych tajemnic. To właśnie wtedy nasza przyjaźń stała się czymś więcej niż zwykłą relacją między kuzynkami. Stałyśmy się niemal nierozłączne.
******Orunia, wieś koło Gdańska, która w roku 1933 stała się jedną z dzielnic Gdańska.
Roześmiałam się w duchu, kiedy ujrzałam Anielę dokładnie tam, gdzie spodziewałam się ją zastać – w bawialni, przeglądającą najnowsze katalogi modowe w poszukiwaniu nowej zimowej kolekcji. Siedziała z nogą założoną na nogę, leniwie przewracając strony, a światło wpadające przez okno igrało na kartkach, rzucając delikatne refleksy na jej twarz. Weszłam do pokoju i usiadłam na jednym z wielkich, wygodnych foteli.
– Masz ochotę na spacer? – zapytałam, zerkając na wirujące za oknem płatki śniegu. – Śnieg tak pięknie sypie…
Aniela uniosła wzrok znad katalogu, a w jej oczach pojawił się cień znużenia. Przez chwilę wpatrywała się w okno, jakby oceniając, czy w ogóle ma na to siłę. Po chwili jednak uśmiechnęła się lekko i odłożyła katalog na stolik obok.
– Właściwie… czemu nie? – odpowiedziała, powoli wstając. – Ostatnio za dużo czasu spędzamy w domu. Chyba przyda mi się trochę świeżego powietrza.
– Znalazłaś coś ciekawego w tych katalogach? – Zerknęłam na stosik magazynów, które leżały rozrzucone na stoliku.
– I tak, i nie – odparła figlarnym tonem, który zawsze mnie bawił. – Pokażę ci, jak wrócimy. Zima w modzie to zawsze trochę za dużo futer i zbyt mało wyobraźni.
Aniela była jak promyk słońca w szarym, zimowym dniu – zawsze pełna energii, zafascynowana rzeczami, które mnie wydawały się błahe. Czasem zastanawiałam się, jak to możliwe, że jesteśmy tak różne, a jednocześnie tak bliskie.
W holu natknęłyśmy się na Michała. Wyglądał jak cień człowieka – jego blada twarz kontrastowała z głębokimi cieniami pod oczami, a ciemne włosy były w nieładzie. Kilkudniowy zarost dodawał mu lat, a eleganckie niegdyś ubranie sprawiało teraz wrażenie zaniedbanego. Wyglądał na wycieńczonego, a jednak w jego postawie było coś zadziornego. Zbliżało się już południe, a on dopiero wracał do domu z kolejnej nocy pełnej szaleństw.
Patrząc na kuzyna, nie mogłam powstrzymać uczucia zazdrości. Jego wolność i swoboda były dla mnie nieosiągalne. Michał doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jako młody, wolny i przystojny mężczyzna może korzystać z życia bez ograniczeń. Danzig oferował mu mnóstwo możliwości – kluby, kabarety, bary i przyjęcia, gdzie bawiła się cała gdańska bohema. Czasami opowiadał nam o swoich przygodach, pełnych zawirowań i niespodziewanych zwrotów akcji, ale musiał to robić tak, aby nie słyszeli tego jego rodzice, którzy doskonale wiedzieli, że nie są to historie odpowiednie dla dwóch młodych dam. My zaś, niewinne i nieobyte w świecie, słuchałyśmy tych opowieści z zapartym tchem. Często były one pełne sprośnych szczegółów, które sprawiały, że rumieniłyśmy się przy nich jak na młode dziewczęta przystało, ale mimo to chłonęłyśmy każde słowo.
– A wy dokąd się wybieracie w taką paskudną pogodę? – zapytał zdziwiony, zerkając na nas spod zmarszczonych brwi.
– Idziemy na spacer – oświadczyłam radośnie.
– Jak tatko zobaczy cię w takim stanie, będzie wściekły – ostrzegła brata Aniela, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą.
– W takim razie lepiej, żeby mnie nie zobaczył. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo, po czym dodał: – Idę się położyć, zanim spotkam któreś z szanownych rodziców.
– Słusznie, strasznie śmierdzisz alkoholem! Fuj – podsumowała go siostra, ostentacyjnie zatykając palcami nos.
– Oj, mała, jak dorośniesz, to zrozumiesz. – Zaśmiał się beztrosko i poczochrał ją po starannie ułożonych włosach.
– Michał! Zostaw mnie. – Aniela się zezłościła i spróbowała wyrwać głowę spod jego ręki.
– Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Idźcie, bo później znowu ma zacząć sypać – powiedział z przekąsem, ale w jego głosie brzmiała troska, której nie umiał ukryć.
– A ty marsz do łóżka! – pożegnała go siostra, pokazując język.
Wyszłam przed dom, wciąż śmiejąc się z ich sprzeczki. Chłodny zimowy wiatr natychmiast musnął moją twarz, niosąc ze sobą zapach śniegu i mroźnej świeżości, która obudziła wszystkie zmysły.
Gdy tylko Aniela do mnie dołączyła, wsunęła rękę pod moje ramię i ruszyłyśmy przed siebie. Nasze kroki skrzypiały na skrzącym się śniegu, który lśnił w promieniach słońca, zmuszając mnie do mrużenia oczu. Gdańsk zimą miał w sobie coś melancholijnego. Jakby całe miasto wstrzymało oddech, czekając na lepsze czasy.
Przechadzałyśmy się wąskimi uliczkami Langfuhr*******, a nasze oddechy rytmicznie ulatywały w mroźne powietrze. Ulice, zazwyczaj gwarne, teraz były niemal opustoszałe, jakby mieszkańcy woleli pozostać w cieple swoich domów. W końcu dotarłyśmy do Hauptstrasse********. Tutaj, przy trakcie konnym prowadzącym do centrum, ludzi było jakby nieco więcej. Mijałyśmy piekarnie, z których unosił się kuszący zapach świeżo pieczonego chleba, cukiernie, gdzie w witrynach królowały kolorowe marcepany i kremowe torty, a także masarnie, szewskie zakłady, zegarmistrzów i drukarnie, gdzie pracowicie brzęczały maszyny drukarskie. Niedaleko, po lewej stronie, znajdował się też sklep firmowy fabryki czekolady, którą zarządzał wuj. Jego elegancka witryna kusiła przechodniów różnorodnymi wyrobami, od pralinek po tabliczki czekolady.
*******Niemiecka nazwa Wrzeszcza, jednej z najstarszych gdańskich dzielnic.
******** Obecnie aleja Grunwaldzka w Gdańsku, przebiega przez dzielnice Wrzeszcz i Oliwę.
Aniela przystawała przy wszystkich sklepach z konfekcją i galanterią damską, które zachęcały i kusiły manekinami odzianymi w najmodniejsze kolekcje tego sezonu. Za każdym razem musiałam używać siły, żeby ją sprzed nich odciągać.
– Kobieto, tobie w głowie tylko chłopcy i ubrania! – Zaśmiałam się, przewracając oczami.
– A tobie tylko książki i te twoje wzniosłe idee! – odparła, choć na ustach błąkał jej się delikatny uśmiech.
– Racja – przyznałam z nagłym błyskiem w oku. – A właśnie! – przypomniałam sobie. – Musimy zajrzeć do księgarni na rogu. W zeszłym tygodniu zamówiłam u nich najnowszą powieść Nałkowskiej!
Aniela cicho westchnęła, patrząc na mnie z mieszaniną rozbawienia i lekkiej rezygnacji. Choć wiedziała, jak bardzo kocham czytać, nigdy nie rozumiała mojej pasji. Dla niej życie towarzyskie i spotkania przy herbacie były o wiele ważniejsze niż samotne godziny z nosem w książkach.
– Ty i twoje książki – mruknęła z udawanym znużeniem.
– Ja i moje marzenia! – powiedziałam z uśmiechem, bardziej do siebie niż do niej.
Po półgodzinie spędzonej na zimowym spacerze, kiedy zimny wiatr zaczął przenikać nasze płaszcze, a ręce stawały się coraz bardziej zdrętwiałe od mrozu, postanowiłyśmy schronić się w naszej ulubionej cukierni, której słynna herbata z miodem i imbirem była niczym balsam dla duszy i ciała. Cukiernia, do której zmierzałyśmy, znajdowała się niedaleko księgarni, z której odebrałam książkę.
Gdy weszłyśmy do środka, przywitał nas zapach świeżo upieczonych ciastek i korzennych przypraw. Zamówiłyśmy po filiżance parującej herbaty i usiadłyśmy przy oknie, skąd mogłyśmy obserwować przechodniów przemykających ulicą, jednocześnie oddając się chwili spokoju i relaksu. W cukierni spędziłyśmy ponad godzinę, pozwalając ciepłu przeniknąć nasze zmarznięte ciała. Rozmawiałyśmy, snując plany na nadchodzący wyjazd do Zakopanego. Marzyłyśmy, że uda nam się zobaczyć chociaż część zawodów, które miały przyciągnąć zawodników z całej Europy, a może nawet z najdalszych zakątków świata.
Kiedy gorąca herbata przywróciła nam krążenie krwi w zziębniętych dłoniach, postanowiłyśmy wrócić do domu. Zbliżała się pora obiadu, a wuj nie znosił, gdy którykolwiek z domowników spóźniał się do stołu.
Po uregulowaniu rachunku założyłyśmy swoje ciepłe płaszcze, zawiązałyśmy zimowe kapelusze i opatuliłyśmy się grubymi szalami. Otworzyłam drzwi wyjściowe i poczułam na twarzy lodowaty podmuch wiatru. Świat nagle zakręcił mi się przed oczami, a stopa, którą próbowałam postawić na pierwszym stopniu, zdradliwie ześlizgnęła się po oblodzonym chodniku. Zanim zdążyłam choćby pisnąć, poczułam, jak moje ciało wpada w zimny biały puch. Śnieg natychmiast wniknął pod warstwy płaszcza, a lodowaty dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Próbowałam się podnieść, ale ból w nodze paraliżował każdy mój ruch.
– Auu… – jęknęłam tylko, czując, jak chłód zaczyna ogarniać moje ciało.
Nagle poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię. Ciepły dotyk dłoni przyniósł mi ulgę. Zanim zdążyłam się odezwać, usłyszałam pytanie:
– Niczego sobie pani nie zrobiła?
Podniosłam głowę i spojrzałam na mężczyznę, do którego należał miły, lekko chropowaty głos. Zamarłam. Przed sobą zobaczyłam twarz, w której wzrok przyciągały najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Ich spojrzenie było przenikliwe, a jednocześnie ciepłe jak letnie słońce. Mężczyzna uśmiechał się w taki sposób, że nie mogłam od niego oderwać wzroku.
– Halo, słyszy mnie pani?
Jego pytanie przywołało mnie do rzeczywistości.
– Tak, oczywiście. Przepraszam, ale to chyba przez ten upadek… – zaczęłam się tłumaczyć.
Mężczyzna wyciągnął do mnie rękę, oferując pomoc, a gdy nasze dłonie się zetknęły, poczułam ciepły impuls, który przeszył całe moje ciało, na moment odbierając mi oddech. Serce przyspieszyło, a ja przez chwilę nie potrafiłam stwierdzić, czy to efekt upadku, czy nieoczekiwanej bliskości tego obcego człowieka. Nasze spojrzenia spotkały się, a wszystko wokół zdawało się zwolnić, jakby świat na moment przystanął.
– Rito, o Boże! Nic ci nie jest?! – zawołała wyraźnie przestraszona Aniela, która podbiegła do nas, bezceremonialnie przerywając ulotną chwilę między mną a nieznajomym. – Próbowałam cię złapać, ale nie zdążyłam…
– Nie, wszystko w porządku – skłamałam, odwracając wzrok od mężczyzny z nieco większym pośpiechem, niż zamierzałam.
Aniela pomogła mi otrzepać się ze śniegu, który przykleił się do mnie podczas upadku. Zdawałam sobie sprawę, że muszę wyglądać tragicznie. Czułam, jak na twarz wypełza mi wielki rumieniec. Miałam jednak nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Próbowałam stanąć, ale ostry ból przeszył moją stopę.
– O nie! Tylko nie to! Chyba skręciłam kostkę… – jęknęłam.
– Nie żartuj! Przecież mamy jechać na narty! – krzyknęła Aniela.
– A kiedy panie się tam wybierają? – zapytał mój wybawca.
– Za dwa tygodnie! – odpowiedziałyśmy jednocześnie.
– A to spokojnie, noga powinna się do tego czasu wyleczyć.
– Oby! – jęknęłam tylko.
– Daleko panie mieszkają? Może odprowadzę je do domu? Samej będzie pani ciężko iść.
– Będziemy panu bardzo wdzięczne – przyjęła propozycję Aniela, zanim zdążyłam odmówić. Czy ona zwariowała? – Mieszkamy przy Heeresanger – dodała, wskazując kierunek.
– O, to niedaleko – rzucił tylko i podał mi swoje ramię. Przyjęłam je, nie mając właściwie innego wyjścia. Oparłam się o mężczyznę, który jedną ręką przytrzymywał mnie w pasie. Mimo zimna, które panowało na dworze, czułam, że w środku płonę.
Droga do domu, choć zwykle tak krótka, dzisiaj wydawała się ciągnąć bez końca. Stawiałam każdy krok powoli, milcząca i zatopiona w chaotycznym wirze myśli, które mieszały się z narastającym napięciem. Każdy ruch i każdy gest kroczącego obok mnie mężczyzny potęgowały moje spięcie, jakby jego bliskość była zbyt intensywna, by ją zignorować. Nawet przez grube warstwy zimowych ubrań wyraźnie czułam ciepło jego dłoni, co tylko wzmagało moje zakłopotanie i ten dziwny, trudny do opisania niepokój.
Aniela natomiast nie dostrzegała mojego napięcia. Była w swoim żywiole – paplała bez chwili przerwy, jakby jej energia mogła rozładować każdą niezręczność. Żywo opowiadała naszemu wybawcy o zbliżającym się wyjeździe do Zakopanego i o naszej szkole, z której niedawno wyszłyśmy, przeplatając swoje słowa żartami i anegdotami, które nie przestawały mnie zadziwiać. Miała dar przyciągania uwagi i wypełniania ciszy, jakby naturalnie wiedziała, co powiedzieć, by rozproszyć powagę chwili.
Kiedy w końcu dotarliśmy pod naszą kamienicę, uprzejmie podziękowałam mojemu wybawcy, starając się opanować drżenie głosu. Mężczyzna ucałował nasze dłonie na pożegnanie, a ja poczułam, jak ciepło jego warg, mimo rękawiczki, przenika przez skórę, pozostawiając ślad, który długo miałam pamiętać. Życzył mi rychłego powrotu do zdrowia i niespodziewanie szybko się oddalił, znikając w labiryncie zimowych ulic, jakby był tylko postacią z mojej wyobraźni.
– Nawet nie zapytałyśmy, jak się nazywa! – przypomniało się Anieli, kiedy udało się nam wejść do środka.
– Niemożliwe! Zadałaś mu tyle pytań, a o tym nie pomyślałaś… – szydziłam.
– Ty za to milczałaś całą drogę jak zaklęta! Musiałam mówić za ciebie, żeby wstydu nie było – żachnęła się kuzynka.
– Wyobraź sobie, że boli mnie noga i nie miałam ochoty na pogawędki – odpowiedziałam na zarzuty, nie do końca zgodnie z prawdą. Nie chciałam, żeby Aniela odkryła prawdziwe powody mojej małomówności.
– Co się stało, dziewczęta? – zapytała zaniepokojona ciotka, kiedy ujrzała nas w progu. Przerwała nam tym samym naszą krótką wymianę zdań.
– Rita chyba skręciła kostkę! – pożaliła się Aniela, ale nie wspomniała nic o chłopaku, który pomógł nam dotrzeć do domu.
– O mateczko, przed samym wyjazdem?! – zmartwiła się ciotka. – Chodźże tu i pokaż mi tę nogę.
