Pewnego razu w wolnym mieście. Miasto popiołów - Marlena Wittstock - ebook + audiobook

Pewnego razu w wolnym mieście. Miasto popiołów ebook i audiobook

Wittstock Marlena

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Marzec 1945 r. Nastał armagedon. Kiedy na Gdańsk spadają radzieckie bomby, zamieniając go w gruzy, Rita wspomina przeszłość i opłakuje bliskich na oliwskim cmentarzu. Janek opuszcza partyzancki oddział i przedziera się do płonącego miasta. Czy Otto przeżył Stalingrad? Co się stało z Anielą, która pewnego dnia wyszła z domu i słuch o niej zaginął? Czy w ruinach miasta Rita i Janek odnajdą nareszcie siebie i miłość, którą przerwała wojna?

Miasto popiołów rozgrywa się w czasie wędrówki ludów – z Gdańska wyjeżdżają niemieccy mieszkańcy, przybywają Polacy, przywożąc ze sobą wojenną traumę i poczucie utraty domu na Kresach czy Mazowszu. Zderzają się z pustką, jaką pozostawiła przeszłość miasta, i powoli budują nowy rozdział jego historii.

Pewnego razu w Wolnym Mieście to wzruszająca i pięknie napisana historia wielkiej miłości, opowiedziana w trzech tomach. To opowieść o zwykłych ludziach, których ścieżki życia wytyczyła wojna. Na kartach powieści pojawia się plejada barwnych postaci i Gdańsk lat 1929–1950. Marlena Wittstock z doskonałym wyczuciem godzi tajemnice rodzinnej przeszłości z próbą odnalezienia spokoju w tym, co niepoznane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 16 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Roch SiemianowskiIlona Chojnowska

Oceny
4,9 (43 oceny)
39
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Somsonna

Nie oderwiesz się od lektury

piekna wzruszsjaca historia
10
Justysia-74

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna ..
00
Irenawe

Nie oderwiesz się od lektury

Najpiękniejsza z wszystkich trzech części polecam.
00
AnnaGrzybowska

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza część.
00
Arleta662

Nie oderwiesz się od lektury

Piiekna i bardzo wzruszajaca historia.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Zdjęcia na okładce

© bluebeat76, Jareerut, Kathy, ysbrandcosijn | stock.adobe.com

© olegback | 123rf.com

© Narodowe Archiwum Cyfrowe | 3/39/0/-/601

Redakcja

Agnieszka Luberadzka

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

Korekta

Aleksandra Wrońska

Monika Simińska

Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.

Wydanie I, Katowice 2025

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025

ISBN 978-83-68302-86-8

Rozdział 1. Janek

Nie wiedziałem, gdzie jestem. Przestrzeń wokół zdawała się nie mieć końca, a mroczny, opuszczony magazyn rozciągał się w nieskończoność. Jedynymi świadkami jego dawnej świetności były puste, sięgające pod sam sufit regały. Na ścianach dostrzegłem niejasne migotanie – ledwie widoczny blask, który drżał w oddali niczym zjawa.

To były płomienie.

Ogień pełzł ku mnie jak drapieżnik, pożerając wszystko, co stanęło mu na drodze. Gorąco oplatało moje ciało, a pot spływał po twarzy. Powietrze było gęste i ciężkie, niemal niemożliwe do oddychania. Dym brutalnie wdzierał się do gardła, dławił i szczypał w oczy. Każdy oddech był walką o przetrwanie.

Miałem na sobie strażacki mundur i hełm. W dłoniach kurczowo ściskałem wąż, próbując okiełznać rozszalały żywioł, który z każdą chwilą stawał się coraz dzikszy i nieposkromiony. Płomienie zdawały się kpić z moich wysiłków – rosły, tańczyły, uderzały z furią, której nie sposób było okiełznać. Rozglądałem się desperacko, wytężając wzrok i próbując dostrzec cokolwiek w kłębach dymu i morzu ognia. Samotność uderzyła we mnie z całą siłą, a w jej cieniu czaił się lęk.

I wtedy ją zobaczyłem. Pomiędzy tańczącymi wokół językami ognia stała moja ukochana Rita. Machała do mnie.

– Nie zostawiaj mnie! – wołała. Jej głos brzmiał jak skowyt rozpaczy.

Bez namysłu rzuciłem się naprzód.

Przy pierwszym kroku dym wdarł się do płuc, niemal rozrywając je na strzępy.

Przy drugim ogień musnął ramię, a ból przeciął skórę niczym rozgrzany pejcz.

Przy trzecim Rita zdawała się być na wyciągnięcie ręki. Jej oczy przepełnione były strachem. Wyciągnąłem dłoń, próbując do niej dosięgnąć, ale bezskutecznie. Żywioł pochłonął ją, zanim zdołałem do niej dotrzeć.

– Rita! – wrzasnąłem.

I nagle wszystko zniknęło. Wróciłem do miejsca, w którym rzeczywiście znajdowało się moje ciało. Był marzec 1945 roku.

– Janek, Janek! Obudź się! – usłyszałem głos Jędrka. Brzmiał jak echo próbujące wyrwać mnie z gęstych, mglistych zakamarków umysłu.

Otworzyłem oczy. Obraz Rity powoli się rozmywał, a rzeczywistość zaczęła nabierać wyraźniejszych kształtów. Jędrek opierał się o drewnianą skrzynię i przyglądał mi się z niepokojem.

Przetarłem twarz dłonią, czując, jak pot spływa po karku.

– Znowu ten koszmar? – zapytał, zaciągając się papierosem.

Potwierdziłem skinieniem głowy. Usiadłem i oparłem łokcie na kolanach. Próbowałem wyrzucić z pamięci obraz spalającej się Rity.

– Tak myślałem. Krzyczałeś i rzucałeś się jak węgorz.

– Znowu jej nie uratowałem… – wyszeptałem, a poczucie winy zacisnęło się wokół serca.

– To tylko sen – powiedział Jędrek, próbując mnie pocieszyć.

– Ale tak cholernie rzeczywisty! Ona płonie, a ja nie mogę pomóc.

– Nie możesz się winić za to, co się dzieje w snach. To tylko wyobraźnia.

Może i wyobraźnia, jednak ten koszmar, niczym cień, nawiedzał mnie noc po nocy, odkąd niemal cztery lata temu opuściłem Lipowy Dwór, zostawiając Ritę czuwającą przy łóżku chorego synka. Od tamtej pory nie było nocy, w której nie wracałbym do niej myślami. Lęk o jej los gnieździł się we mnie jak cierń, nie dając chwili spokoju.

Teraz, w 1945 roku, wojna miała się ku końcowi, ale nie oznaczało to spokoju. Wojska radzieckie przetaczały się przez Pomorze, a ja wciąż nie wiedziałem, czy Rita żyje.

– Dobra, koniec z tym mazgajeniem. Zbieraj się, chłopie. Musisz się spakować. Podobno jeszcze dziś ruszamy w drogę! – Wspomnienia zostały brutalnie przerwane przez Jędrka, który szturchnął mnie w ramię.

Westchnąłem.

– Wiem, wiem, już wstaję – odparłem, przeciągając się.

– Idę na śniadanie, poczekam na ciebie w kuchni.

– Daj mi kilka minut – poprosiłem.

Gdy Jędrek wyszedł, podniosłem się i rozejrzałem po wnętrzu ziemianki, która od kilku miesięcy była moim schronieniem. Było tu ciasno, zimno i wilgotno, ale i tak uchodziło to za luksus – w większości oddziałów Gryfa Pomorskiego* partyzanci nie mieli stałych baz.

* Tajna Organizacja Wojskowa działająca na Pomorzu w czasie II wojny światowej. Powstała w 1941 roku, a jej głównym celem była walka z niemieckim okupantem oraz ochrona ludności cywilnej.

Nasza grupa była jedną z nielicznych, która miała prowizoryczne schronienie – ziemianki, ukryte głęboko w lesie, maskowane gałęziami i przykryte warstwą śniegu. Większość oddziałów Gryfa działała w rozproszeniu. Partyzanci nie mogli sobie pozwolić na długie pobyty w jednym miejscu – zbyt wielu Niemców deptało nam po piętach.

Nie mieliśmy struktur wojskowych takich jak AK. Naszymi dowódcami byli ludzie, którzy doskonale znali teren i mieli doświadczenie bojowe, ale nie obowiązywała nas sztywna hierarchia. Najważniejsze decyzje podejmowaliśmy wspólnie – w Gryfach ważniejsze było przetrwanie niż ślepe posłuszeństwo.

Obóz przenosiliśmy już wielokrotnie, uciekając przed niemieckimi patrolami, a każda ziemianka była równie prowizoryczna i tymczasowa jak ta, w której właśnie się znajdowałem.

Złapałem plecak i wrzuciłem do niego te kilka rzeczy, które mi pozostały. Nie było tego wiele – niemal wszystko straciłem w dniu, w którym odzyskałem wolność.

Zamknąłem oczy, pozwalając wspomnieniom cofnąć mnie o cztery lata. W 1941 roku, podobnie jak wielu moich rodaków z Kaszub, Pomorza i Śląska, zostałem wcielony do Wehrmachtu. Pamiętałem ten dzień, jak gdyby wydarzył się wczoraj.

Wczesnym rankiem, gdy ulice Gdańska wciąż spowijał mrok, stawiłem się na dworcu. Wśród tłumu młodych mężczyzn czekałem na rozkazy. Wkrótce potem skierowano mnie na intensywne szkolenie bojowe – miało ono uczynić ze mnie nazistowskiego żołnierza. Po kilku tygodniach uznano, że jestem gotów. Wysłano mnie na Wschód – w sam środek brutalnych walk o Stalingrad. Nigdy tam jednak nie dotarłem. Okazja do ucieczki pojawiła się znacznie szybciej, niż się spodziewałem.

Podróżowaliśmy już od kilku godzin. Pociąg sunął jednostajnym rytmem, a wokół panowała senna cisza. W pewnym momencie coś się zmieniło. Otworzyłem oczy. Do moich uszu dotarł cichy świst, jakby powietrze przecięto nożem. Maszyną nagle szarpnęło i mężczyźni drzemiący na twardych ławach się obudzili. Serce zaczęło bić mi szybciej. Sekundę później eksplozja rozerwała świat na kawałki. Wagonem targnęła potężna siła, zgrzyt metalu przeszył powietrze, a deski pękały jak suche gałęzie. Nagle poczułem, jak podłoga ucieka mi spod nóg. Wagon, w którym jechałem, przechylił się i zaczął zsuwać po nasypie. Przetoczyłem się po podłodze, hacząc barkiem o rozbitą ławkę. Przez ułamek sekundy unosiłem się w powietrzu, zanim z całej siły uderzyłem o twardą ścianę.

Zderzenie z ziemią było bolesne. Powietrze uciekło z płuc, a głowa trafiła w coś twardego. Przez chwilę słyszałem jedynie szum, jak gdyby świat wokół nagle odpłynął. Potem do moich uszu dotarły krzyki i jęki rannych Niemców, zagłuszając wszystko.

Powietrze wypełnił zapach krwi i dymu.

Spojrzałem na wrak wagonu – rozerwany na pół, otoczony rozgrzanymi do czerwoności kawałkami metalu. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą siedzieli obok, teraz leżeli bez ruchu, przygnieceni zniszczonymi belkami i roztrzaskanymi siedzeniami.

Leżałem na plecach, próbując złapać oddech. Chciałem się podnieść, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Powietrze paliło płuca, jakbym wdychał sam ogień.

W oddali rozległy się strzały. Domyśliłem się, że to partyzanci, którzy wysadzili tory, dobijali tych, którzy przeżyli. Obok ktoś zaczął rozpaczliwie się czołgać – młody chłopak, może osiemnastoletni, ubrany w zakurzony mundur Wehrmachtu. Drżał, ściskając rozdarty brzuch, z którego sączyła się krew. Oddychał szybko i płytko, szukał ratunku, którego nie było.

– Mutti… Mutti… Hilf mir…** – jęczał. Jego spojrzenie utknęło w pustce nad nami.

** Matko… Matko… Pomóż mi… (niem.)

Nie miałem pojęcia, co zrobić. Nie mogłem mu pomóc. Chciałem coś powiedzieć – że będzie dobrze, że to już koniec, że nie będzie dłużej cierpiał – ale nie zdążyłem.

Rozległ się huk wystrzału. Kula trafiła go prosto w głowę. Krew uderzyła o resztki drewna tuż obok i spłynęła po moim policzku – gorąca i lepka.

Podnosiłem się bez pośpiechu, czując drżenie rąk. Wokół krążyli partyzanci, bez słowa przechodząc między ciałami i dobijając tych, którzy jeszcze oddychali. Ktoś błagał o życie, ktoś inny próbował się odczołgać, jednak nie było tu miejsca na litość.

Obróciłem głowę i wtedy go zobaczyłem.

Mężczyzna w ciemnym płaszczu stał kilka kroków dalej, bacznie obserwując mnie znad przewiązanego wokół twarzy szalika. Na ramieniu miał opaskę z czarnym gryfem. Jego spojrzenie było ostre i uważne, jakby próbował rozszyfrować, kim jestem, czy mam prawo żyć, czy lepiej dobić mnie jak pozostałych.

Wciągnąłem powietrze.

– Jestem Polakiem! – krzyknąłem desperacko. – Nie zabijajcie mnie!

Ledwie skończyłem mówić, poczułem uderzenie. Coś twardego – może kolba karabinu – trafiło mnie w skroń. Świat zawirował, a potem zapadła ciemność.

Gdy się ocknąłem, ból był pierwszym, co do mnie dotarło. Ostry, pulsujący, rozlewający się falami po całym ciele. Każdy oddech zdawał się rozrywać żebra. Nie mogłem się poruszyć. Byłem związany. Szorstka lina wżynała się w nadgarstki, odbierając czucie w palcach.

Otworzyłem oczy. Przez chwilę widziałem tylko cienie rozmyte w półmroku. Mrugnąłem kilkukrotnie, próbując zapanować nad zawrotami głowy. Stopniowo obraz nabierał ostrości – niski sufit ziemianki, wilgotne belki pokryte mchem, zapach dymu i tlącego się żaru w kącie.

– Obudził się – dobiegł głos z lewej strony, głęboki i szorstki.

Usłyszałem kroki, zgrzyt butów na udeptanej ziemi. Cień poruszył się na tle ogniska i wtedy go zobaczyłem.

– Genek…? – wychrypiałem na widok przyjaciela, ledwie wierząc własnym oczom. Przed wojną pracowaliśmy razem w straży pożarnej. Ramię w ramię walczyliśmy z płomieniami, a potem gasiliśmy pragnienie w tej samej knajpie. Teraz stał przede mną, starszy o kilka lat, z twarzą pooraną zmęczeniem, zarośniętą gęstą, niechlujną brodą. Jego oczy się zmieniły. Stały się ciemniejsze, jakby wyprane z dawnych emocji. Przez moment wpatrywał się we mnie, jak gdyby próbował znaleźć człowieka, którego znał przed laty. W końcu odwrócił się do mężczyzny stojącego za nim.

– Odwiązać go – rzucił krótko.

– Ale… – Ktoś zaczął protestować.

Genek nawet nie spojrzał w tamtą stronę.

– Powiedziałem: odwiązać.

Lina wokół nadgarstków poluzowała się nagle, a ból przeszył zdrętwiałe dłonie, gdy krew znów zaczęła krążyć. Zacisnąłem zęby. Czułem, że moje ciało odmawia posłuszeństwa, jednak nie mogłem okazać słabości.

Genek uklęknął, wciąż patrząc mi w oczy.

– Myślałem, że zginąłeś wtedy w Gdańsku… – wyszeptałem.

Odwrócił wzrok.

– Niestety nie zginąłem. – Jego głos był wyprany z emocji, coś w nim brzmiało inaczej.

Niepewność? Wspomnienie? Żal?

Przez chwilę milczał. Zacisnął szczęki, a mięsień na skroni pulsował mu nerwowo.

– Ale moja Basia. Mój Rysiu…

Głos mu się załamał.

Nie musiał kończyć. Wiedziałem. Pamiętałem tamten dzień. Gestapo zastrzeliło ich na jego oczach. Pamiętałem ból w jego spojrzeniu, kiedy wciskano mnie i moją żonę Anielę do tej samej furgonetki. Pamiętałem Victoriaschule***, gdzie widzieliśmy się po raz ostatni.

*** Budynek w Gdańsku przy obecnej ul. Kładki, który w czasie II wojny światowej służył jako miejsce przetrzymywania i torturowania przez Gestapo Polaków, Żydów i Kaszubów.

– Wyszedłem stamtąd. – Genek mówił cicho, monotonnie, jakby każde słowo odbierało mu resztki sił. – Jednak musiałem uciekać.

Przesunął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć wspomnienia.

– To, co po mnie zostało… Szkoda słów – urwał i wziął głęboki oddech.

Zapadła cisza. Po chwili zapytał:

– Powiedz mi, Janek, co ty tu robisz? – Zacisnął pięści. W jego głosie zabrzmiało coś ostrego, groźnego. – I dlaczego, kurwa, masz na sobie niemiecki mundur?!

– To nie tak, jak myślisz. – Z trudem przełknąłem ślinę. – Nie miałem wyboru.

Ktoś z tyłu prychnął.

– Słyszeliśmy to już setki razy – rzucił ten, który protestował wcześniej. Spojrzał na Genka. – Lepiej go zastrzelić.

Genek patrzył na mnie długo, zanim rzekł:

– Mów.

Czułem, jak każdy mięsień w ciele napina się od niepokoju. Musiałem ich przekonać, że nie jestem zdrajcą. Więc mówiłem. O Victoriaschule, odebranym przez Niemców domu, pracy w straży pożarnej. O Anieli – jej szaleństwie i zniknięciu w dniu planowanego przerzutu na Zachód. O przymusowym wcieleniu do Wehrmachtu i planie ucieczki.

Kiedy skończyłem, w ziemiance zapanowała cisza. Genek patrzył na mnie uważnie, jakby ważył każde moje słowo. W końcu westchnął i skinął na jednego z partyzantów.

– Dajcie mu wody.

Po chwili blaszany kubek znalazł się w moich dłoniach. Napiłem się łapczywie, czując, jak chłód rozlewa się po rozgrzanym ciele. Gardło piekło od wypowiedzianych słów.

– A teraz ja ci coś opowiem, Janek.

Słuchałem jego opowieści o ucieczce z Gdańska, marszu przez pola, głodzie, lęku i ciągłym oglądaniu się za siebie. O dniu, w którym trafił do lasu i o Gryfach – ludziach, którzy walczyli na własnym terenie, znali każdą ścieżkę, każdy schron, każdy zaułek, w którym można było zniknąć. O tym, jak stał się partyzantem i nauczył się żyć bez przeszłości.

– Chcę do was dołączyć – oznajmiłem.

– Mamy uwierzyć, że jesteś jednym z nas? – zapytał stojący za Genkiem mężczyzna.

– Nie chcę, żebyście mi wierzyli. Chcę, żebyście dali mi szansę.

Zapadła cisza. W końcu Genek wstał i spojrzał na ludzi wokół.

– Dajcie mu broń.

Ktoś rzucił mi do rąk karabin. Złapałem go, ale ledwo utrzymałem w dłoniach – byłem słaby, odwodniony i ranny.

– Masz tydzień. – Genek spojrzał mi prosto w oczy. – Przyzwyczaj się do lasu, do brudu, do zimna. Naucz się walczyć i z nami żyć. Jeśli nie dasz rady… Sam sobie odpowiesz, kim jesteś.

Nie miałem wyboru. Zostałem, stałem się jednym z Gryfów i spędziłem w lasach blisko cztery lata.

Dźwięki dobiegające z zewnątrz przywróciły mnie do rzeczywistości. Gwar rozmów, szelest składanych płacht namiotowych, trzask łamanych gałęzi pod butami partyzantów. Obóz budził się do życia, a we mnie wciąż tkwiło echo snów i wspomnień, które nawiedzały mnie każdej nocy.

Sięgnąłem po plecak i z głębi bocznej kieszeni ostrożnie wyciągnąłem starannie ukrytą przed światem fotografię. Pospiesznie zabrana z komody w Lipowym Dworze tuż przed wyjazdem, była moją jedyną kotwicą w świecie, który dawno przestał przypominać dom.

Miałem ją w kieszeni munduru podczas ataku na pociąg.

Zdjęcie, najpewniej wykonane przez Franka na krótko przed wybuchem wojny, przedstawiało młodą dziewczynę, w której spojrzeniu kryła się cała esencja życia – życia, którego mogłem już nigdy nie zobaczyć. Rita patrzyła na mnie z tym swoim subtelnym, niemal nieuchwytnym uśmiechem, który kiedyś potrafił rozświetlić najciemniejsze dni. Jej kasztanowe włosy, misternie upięte wokół twarzy o delikatnych, niemal eterycznych rysach, podkreślały głębię bursztynowych oczu otoczonych długimi, gęstymi rzęsami.

– Kocham cię… – wyszeptałem w kierunku wyblakłej fotografii, przesuwając palcem po twarzy, jakbym chciał poczuć choć cień bliskości, która teraz wydawała się tak odległa. Ostrożnie złożyłem fotografię i wsunąłem ją z powrotem do wewnętrznej kieszeni plecaka. Głęboko wciągnąłem powietrze, próbując uspokoić serce, które biło w nierównym rytmie.

Czas ruszać.

Z uczuciem ciężaru na sercu zarzuciłem plecak na ramiona i wyszedłem z ziemianki.

Świeże powietrze poranka pachniało mokrą ziemią, wilgocią i dymem z dogasającego ogniska. Między drzewami, pośród ziemianek i prowizorycznych schronień, krzątało się kilkunastu ludzi.

Od wielu tygodni czekaliśmy na sygnał do ewakuacji, który nadszedł poprzedniego dnia. Nikt nie miał wątpliwości, że nie możemy tu zostać. Front nieubłaganie przesuwał się na zachód, a czerwonoarmiści, których wielu naiwnie nazywało wyzwolicielami, mieli zjawić się lada moment. Po lasach Pomorza krążyły pogłoski o tym, co działo się na terenach zajmowanych przez Armię Czerwoną. Nie mieli litości – ani dla Niemców, ani dla Polaków.

Obóz był w ciągłym ruchu. Kilku partyzantów przenosiło skrzynie z bronią, ukrywając je w zakamuflowanych schronach, które miały pozostać tu na wypadek przyszłych akcji. Inni omawiali trasy przemarszu i miejsca przyszłych spotkań. Nie było mowy o ewakuacji w zwartej kolumnie – to oznaczałoby pewną śmierć.

Rozpraszaliśmy się. Każdy miał inny cel – część ludzi szła w stronę Borów Tucholskich, gdzie można było się ukryć w głębokim lesie, inni zamierzali wmieszać się w ludność cywilną w mniejszych wsiach. Niemcy i tak już polowali na nas jak na dzikie zwierzęta, ale teraz do gry wkraczali Rosjanie.

– Ludzie z naszych oddziałów dostali już sygnał – rzekł Genek, patrząc na mapę. – Część poszła na zachód, część rozpuściła się po wioskach.

Gdy podszedłem bliżej, spojrzenie samo powędrowało ku miejscu, które od czterech lat nawiedzało mnie w snach.

Gdańsk.

Był coraz bliżej.

Nachyliłem się nad mapą, wpatrując się w siatkę dróg, oznaczone posterunki niemieckie i zaznaczone na czerwono rejony, w których już teraz działały oddziały Armii Czerwonej. W myślach wyobrażałem sobie miasto, ulice, które znałem na pamięć, kamienice, które mogły już nie istnieć, i jej dom, który być może został zamieniony w kupę gruzu. Niemcy nie zamierzali oddać miasta bez walki. Rosjanie nieśli rzeź, a Niemcy mordowali tych, którzy chcieli uciekać.

– Sowieci wkrótce tu będą, trzeba się wynosić, zanim zacznie się piekło – zagadnął Jędrek, przeżuwając kawałek czerstwego chleba.

– Ja nie idę z wami – powiedziałem, nie odrywając wzroku od mapy. – Wracam do Gdańska.

Głos miałem spokojny, jednak w środku czułem, jak całe ciało napina się w oczekiwaniu na ich reakcję.

– Wracam do Gdańska.

Genek wciąż milczał. Wpatrywał się we mnie, mrużąc lekko oczy, jak gdyby chciał zajrzeć mi w duszę i sprawdzić, czy naprawdę wiem, co robię.

– Stary, pogódź się z tym. – Jędrek wzruszył ramionami, jakby mówił o czymś, co było oczywiste. – Minęły lata. Nawet nie wiesz, czy ona żyje.

Nie odwracając wzroku od mapy, odpowiedziałem krótko:

– Żyje.

Tym razem nikt się nie odezwał. Wiedziałem, że obaj będą próbować mnie odwieść od tego pomysłu, ale równie dobrze wiedzieli, że nie zmienię zdania.

– Wiesz, co tam się dzieje? – odezwał się po chwili Genek. Jego głos był cichy, a w każdej sylabie brzmiała powaga. – Niemcy strzelają do każdego, kto chce uciekać. Ruscy nie będą lepsi, wejdą i zrobią rzeź. Każdy, kto tam został…

Nie pozwoliłem mu dokończyć.

– Ona tam jest.

Genek zacisnął usta, a Jędrek potrząsnął głową.

– A jak tam dotrzesz? – Genek przyjrzał mi się uważnie, mrużąc oczy. – Co dalej?

– Zrobię wszystko, żeby ją wyprowadzić.

– A jeśli to pułapka? Jeśli Niemcy cię rozpoznają?

Wzruszyłem ramionami.

– Warto zaryzykować.

Przyjaciel patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby chciał się upewnić, że naprawdę zamierzam to zrobić. W końcu westchnął, odchylił głowę i potarł kark.

– Pieprzony romantyk.

Pokręcił głową i sięgnął za pas. Chwilę później rzucił mi pistolet. Złapałem go instynktownie. Był zimny, ciężki, dziwnie znajomy. Po chwili w moją dłoń trafiły jeszcze fałszywe dokumenty.

– Przynajmniej idź tam z czymś, co może cię uratować. – Genek mówił cicho, jak gdyby już się pogodził z moją decyzją.

Schowałem broń i papiery, nie odpowiadając.

– Niech Bóg ma cię w opiece, bracie.

Genek odchylił się i odetchnął ciężko, dając znak, że nie ma już nic więcej do powiedzenia.

Wschodzące słońce nad lasem rzucało długie cienie na wilgotną ziemię. Nie wiedziałem, czy przeżyję następną dobę, ale wiedziałem jedno.

Rita tam była.

I nie mogłem jej zostawić.