Paryska krawcowa - Fiona Valpy - ebook + książka

Paryska krawcowa ebook

Valpy Fiona

4,4

Opis

Paryż, 1940 rok. Trzy krawcowe próbują prowadzić możliwie normalne życie w okupowanym przez nazistów mieście. Każda z nich ma pewien sekret. Poraniona przez wojnę Mireille działa w ruchu oporu; Claire została uwiedziona przez niemieckiego oficera; Vivienne zaangażowała się w coś, o czym nikomu nie może opowiedzieć…

Wojna zmusza trzy młode kobiety do podejmowania niełatwych decyzji, a skrywane tajemnice narażają je na ogromne niebezpieczeństwa. Przyjaciółki wspierają się, wierzą, że są wobec siebie lojalne, lecz czy nie grozi im zdrada? Czy przetrwają ten okrutny czas, a więzi między nimi pozostaną nienaruszone?

Dwa pokolenia później Harriet, angielska wnuczka Claire, przybywa do Paryża w poszukiwaniu rodzinnych korzeni. Mieszka w tym samym budynku przy Rue Cardinale, w którym żyła jej babcia. I tam odkrywa historię, mroczniejszą i bardziej bolesną, niż mogła się spodziewać…

To znakomita powieść, napisana doskonałym językiem, ukazująca poszukiwanie własnej tożsamości przez pryzmat trudnych doświadczeń oraz odkrywająca, jak bardzo wojenne traumy wpłynęły na powojenne losy rodzin.

W ciągu miesiąca książka została sprzedana w ponad 100 tysiącach egzemplarzy, zdobywając tytuł najlepiej sprzedającej się książki miesiąca platformy Amazon.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (109 ocen)
64
28
15
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaPajak

Całkiem niezła

Niezła, choć od pewnego momentu miałam już dość melancholijnych opisów przemyśleń głównej bohaterki. W sumie dość przewidywalna historia o wojennym Paryżu.
10
nagadowska111

Nie oderwiesz się od lektury

cudo książka, polecam
10
roksana459

Dobrze spędzony czas

Spokojna książka ale bez rewelacji.
00
Danzalewska

Nie oderwiesz się od lektury

K
00

Popularność




2017

Z daleka gra­na­towa sukienka spra­wia wra­że­nie wykro­jo­nej z poje­dyn­czego kawałka jedwa­biu. Deli­kat­nie otula kształty mane­kina, na któ­rym ją powie­szono.

Jeśli jed­nak przyj­rzymy się lepiej, zro­zu­miemy, że to ilu­zja. Sukienka została bowiem uszyta z kawał­ków i resz­tek mate­riału połą­czo­nych ze sobą tak zręcz­nie, że stwo­rzyły coś cał­kiem nowego.

Czas zro­bił swoje i suk­nia stała się tak kru­cha, że trzeba było ją chro­nić, aby na­dal opo­wia­dała wła­sną histo­rię przez kolejne lata; na okres wystawy została umiesz­czona przez pra­cow­ni­ków muzeum w szkla­nej gablo­cie. Jedną z jej ścian wyko­nano ze szkła powięk­sza­ją­cego, żeby zwie­dza­jący mogli w pełni doce­nić kunszt pracy kraw­co­wej. Wszyst­kie frag­menty były ze sobą ręcz­nie zszyte nie­wi­dzial­nymi szwami, tak drob­nymi i rów­nymi, jakby wyszły spod igły nowo­cze­snej maszyny do szy­cia. Zwie­dza­jący wystawę będą podzi­wiać wło­żony w tę pracę trud, a także czas i cier­pli­wość nie­zbędne do jej wyko­na­nia.

W szkla­nej gablo­cie znaj­duje się ele­ment histo­rii: tej wspól­nej, nale­żą­cej do nas wszyst­kich i mojej wła­snej.

Dyrek­tor muzeum przy­cho­dzi się upew­nić, że wszystko jest gotowe na otwar­cie wystawy. Pota­kuje z apro­batą, a reszta zespołu udaje się na drinka do baru za rogiem, żeby to uczcić.

Ja jesz­cze zostaję i zanim na dobre zamknę gablotę, prze­su­wam opusz­kami pal­ców po deli­kat­nych srebr­nych kora­li­kach przy­cią­ga­ją­cych wzrok do dekoltu sukienki. Oto kolejny sprytny spo­sób na odcią­gnię­cie uwagi od pozszy­wa­nych ze sobą kawał­ków mate­riału: kora­liki wyglą­dają jak kon­ste­la­cja gwiazd na noc­nym nie­bie. Wyobra­żam sobie, jak odbi­jały świa­tło, a wzrok patrzą­cego prze­śli­zgi­wał się w górę, ku łukowi szyi, linii kości policz­ko­wych i oczom kobiety noszą­cej tę suk­nię; oczom, które skry­wały w sobie podobne świa­tło.

Zamy­kam gablotę, wiem, że wszystko jest już gotowe. Naza­jutrz otwo­rzą się drzwi gale­rii i ludzie przyjdą tu obej­rzeć suk­nię, któ­rej zdję­cie można zoba­czyć na pla­ka­tach w metrze.

Patrząc z daleka, będą myśleli, że została uszyta z poje­dyn­czego kawałka jedwa­biu. Dopiero kiedy przyj­rzą się jej uważ­niej, poznają prawdę.

Har­riet

Podmuch gorą­cego, stę­chłego powie­trza wydo­sta­ją­cego się z plą­ta­niny pod­ziem­nych tuneli owiewa mi nogi i szar­pie za włosy, kiedy wcią­gam ciężką walizkę po scho­dach metra i wycho­dzę na świa­tło pary­skiego popo­łu­dnia. Na chod­niku jest pełno tury­stów szwen­da­ją­cych się po mie­ście; spraw­dzają drogę na mapie albo w tele­fo­nie, by upew­nić się, w którą stronę powinni pójść. Ele­gancko ubrani miej­scowi lawi­rują wśród tłumu zde­cy­do­wa­nie żwaw­szym i pew­niej­szym kro­kiem, jakby pró­bo­wali odzy­skać swoje mia­sto po spę­dze­niu całego sierp­nia nad morzem.

Ulicą sunie sznur samo­cho­dów – nie­koń­czący się misz­masz kolo­rów i dźwię­ków. Przez moment czuję się oszo­ło­miona, kręci mi się w gło­wie z powodu gwaru i ner­wo­wego pod­eks­cy­to­wa­nia spo­wo­do­wa­nego tym, że oto zna­la­złam się w mie­ście, które na naj­bliż­szych dwa­na­ście mie­sięcy sta­nie się moim domem. Może i wyglą­dam na turystkę, ale nie­długo – mam nadzieję – będzie mnie już można pomy­lić z rodo­witą pary­żanką.

Potrze­buję chwili, żeby odzy­skać pano­wa­nie nad sobą, sta­wiam więc walizkę przy barierce bie­gną­cej wzdłuż wej­ścia na sta­cję metra Saint-Ger­main-des-Prés i spraw­dzam w tele­fo­nie treść maila, cho­ciaż znam ją na pamięć:

Droga Panno Shaw,

W nawią­za­niu do naszej roz­mowy tele­fo­nicz­nej mam przy­jem­ność potwier­dzić, że Pani poda­nie o przy­ję­cie na roczny staż w Agence Guil­le­met zostało roz­pa­trzone pozy­tyw­nie. Gra­tu­lu­jemy!

Tak jak wcze­śniej wspo­mi­na­łam, możemy Pani zapro­po­no­wać mini­malne wyna­gro­dze­nie wraz z zakwa­te­ro­wa­niem w miesz­ka­niu nad biu­rem.

Bar­dzo pro­szę o potwier­dze­nie daty i godziny swo­jego przy­jazdu, gdy już będzie je Pani znała. Nie mogę się docze­kać, by powi­tać Panią w naszej agen­cji.

Z wyra­zami sza­cunku,

Flo­rence Guil­le­met,

wła­ści­cielka Agence Guil­le­met, Rela­tions Publi­ques

12 Rue Car­di­nale, Paris 75000.

Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że udało mi się ją prze­ko­nać do tego, by mnie przy­jęła. Flo­rence pro­wa­dzi agen­cję PR-ową spe­cja­li­zu­jącą się w branży modo­wej. Jej klien­tami są głów­nie małe firmy i start-upy nie­po­sia­da­jące wła­snego działu PR. Zwy­kle nie przyj­muje sta­ży­stów, ale mój życio­rys oraz list moty­wa­cyjny oka­zały się na tyle prze­ko­nu­jące, że do mnie zadzwo­niła (po tym, jak prze­sła­łam doku­menty jesz­cze dwa razy, pojęła wresz­cie, że nie dam jej spo­koju, dopóki nie otrzy­mam odpo­wie­dzi). Goto­wość do pracy przez cały rok za mini­malne wyna­gro­dze­nie w połą­cze­niu z bie­głą zna­jo­mo­ścią fran­cu­skiego zapew­niły mi kolejną, już bar­dziej for­malną, roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną za pośred­nic­twem Skype’a. Zna­ko­mite refe­ren­cje wysta­wione przez mojego opie­kuna nauko­wego świad­czące o zain­te­re­so­wa­niu kan­dy­datki modą, zaan­ga­żo­wa­niu i chęci do cięż­kiej pracy osta­tecz­nie prze­ko­nały Flo­rence do tego, żeby dać mi szansę.

Chcia­łam poszu­kać sobie skrom­nego lokum do wyna­ję­cia na przed­mie­ściach Paryża i opła­cać je z nie­wiel­kiego spadku po matce. Tym więk­szą radość spra­wiła mi więc moż­li­wość zaję­cia pokoju nad biu­rem. Mia­łam zamiesz­kać w budynku, dzięki któ­remu w ogóle tra­fi­łam na ślad Agence Guil­le­met.

Rzadko wie­rzę w prze­zna­cze­nie, ale tym razem mam wra­że­nie, że to ono ścią­gnęło mnie do Paryża, na Boule­vard Saint-Ger­main. W to kon­kretne miej­sce.

Do budynku ze sta­rej foto­gra­fii.

***

Zna­la­złam ją w kar­to­no­wym pudle z rze­czami po matce upchnię­tym pod samą ścianą na naj­wyż­szej półce szafy w sypialni, praw­do­po­dob­nie przez mojego ojca. Być może posta­no­wił scho­wać pudło, żebym zna­la­zła je dopiero wtedy, gdy będę dosta­tecz­nie doj­rzała, żeby zmie­rzyć się z jego zawar­to­ścią; z bie­giem lat ból po odej­ściu matki powi­nien już nieco zelżeć. Chyba że to poczu­cie winy kazało mu posta­wić zakle­jone pudło poza zasię­giem czy­je­go­kol­wiek wzroku, żeby razem z nową żoną nie musieli pamię­tać o tym, jak nie­chlubną rolę ode­grali w nie­szczę­ściu, które osta­tecz­nie dopro­wa­dziło moją matkę do ode­bra­nia sobie życia.

Natknę­łam się na to pudło pew­nego pochmur­nego dnia, kiedy byłam nasto­latką i przy­je­cha­łam do domu na ferie wiel­ka­nocne; uczy­łam się wtedy w szkole z inter­na­tem. Cho­ciaż ojciec z maco­chą zadali sobie sporo trudu dla mnie – zadbali o to, żebym miała wła­sny pokój, pozwo­lili mi wybrać kolor ścian, nakleić na nich pla­katy, przy­wieźć książki i bibe­loty – na­dal nie czu­łam się w ich domu jak u sie­bie. To zawsze był ich dom, a nie mój. Miej­sce, do któ­rego musia­łam się prze­pro­wa­dzić, gdy mój wła­sny dom nagle prze­stał ist­nieć.

Tam­tego pochmur­nego kwiet­nio­wego dnia nudzi­łam się jak mops. Moje dwie młod­sze przy­rod­nie sio­stry rów­nież nie miały się czym zająć, więc zaczęły sobie dogry­zać, co osta­tecz­nie dopro­wa­dziło do wyzy­wa­nek, kłótni, wrza­sków i trza­ska­nia drzwiami.

Zamknę­łam się w swoim pokoju, wło­ży­łam słu­chawki do uszu i włą­czy­łam muzykę, żeby zagłu­szyć hałas. Sie­dząc po turecku na łóżku, prze­glą­da­łam naj­now­szy numer „Vogue’a”. Maco­cha wyku­piła mi pre­nu­me­ratę pod cho­inkę. Uwiel­bia­łam chwile, gdy otwie­ra­łam świe­żutki egzem­plarz, pochy­la­łam się nad błysz­czą­cymi kart­kami, pach­ną­cymi prób­kami naj­now­szych per­fum i bal­sa­mów do ciała, dzięki któ­rym mogłam się prze­nieść do eks­klu­zyw­nego świata mody. Tam­tego dnia zna­la­złam w maga­zy­nie zdję­cie modelki ubra­nej w żółty jak pier­wio­snek T-shirt ilu­stru­jące arty­kuł zaty­tu­ło­wany Paste­lowy począ­tek lata. Przy­po­mniało mi się, że mam podobny pod­ko­szu­lek scho­wany gdzieś w sza­fie, razem z resztą let­nich ubrań, które upra­łam i sta­ran­nie poskła­da­łam na początku jesieni, a następ­nie odło­ży­łam na naj­wyż­szą półkę szafy, skąd ścią­gnę­łam wcze­śniej cie­płe koszule i bluzy.

Odło­ży­łam cza­so­pi­smo i przy­su­nę­łam krze­sło, które stało przy biurku, do szafy. Gdy się­ga­łam po stertę let­nich koszu­lek, poczu­łam pod pal­cami miękki kar­ton pudła wsu­nię­tego pod samą ścianę.

Ni­gdy wcze­śniej nie zwró­ci­łam na nie uwagi – praw­do­po­dob­nie dla­tego, że byłam zbyt niska, żeby dostrzec wid­nie­jący na nim napis – ale teraz wspię­łam się na palce, przy­cią­gnę­łam pudełko i zoba­czy­łam imię mojej matki wypi­sane gru­bym czar­nym mar­ke­rem na kawałku taśmy pako­wej, któ­rym zakle­jono wieko.

W jed­nej chwili zapo­mi­na­jąc o let­nich paste­lach, zdję­łam pudełko z półki. Poza imie­niem – Feli­city – znaj­do­wał się na nim napis Doku­menty/zdję­cia itp. dla Har­riet skre­ślony cha­rak­te­rem pisma mojego ojca.

Prze­cią­gnę­łam pal­cami po napi­sie. Oczy napeł­niły mi się łzami na widok naszych imion. Sze­roka brą­zowa taśma dawno stra­ciła wła­ści­wo­ści kle­jące i ode­rwała się od kar­tonu z deli­kat­nym trza­skiem przy pierw­szym dotknię­ciu. Otar­łam łzy ręka­wem i otwo­rzy­łam pudełko.

Znaj­du­jące się w środku papiery wyglą­dały tak, jakby wrzu­cono je tam w dużym pośpie­chu, bez ładu i składu. Były to po pro­stu pobież­nie przej­rzane pamiątki z życia mojej matki, które tra­fiły na stertę „zacho­wać dla Har­riet” i wylą­do­wały w brą­zo­wym pudełku zamiast w czar­nym worku na śmieci.

Roz­ło­ży­łam papiery na pod­ło­dze sypialni, oddzie­la­jąc doku­menty – prze­ter­mi­no­wane prawo jazdy i pasz­port – od kopii moich sta­rych świa­dectw ze szkoły i wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wa­nych kar­tek uro­dzi­no­wych, które poda­ro­wa­łam mamie przez lata. Ponow­nie roz­pła­ka­łam się na widok kośla­wego dzie­cię­cego rysunku przed­sta­wia­ją­cego nas dwie trzy­ma­jące się za ręce. Uśmiech­nę­łam się jed­nak przez łzy, gdy zauwa­ży­łam, że już w tak mło­dym wieku zadba­łam o modne detale w postaci wiel­kich guzi­ków przy sukien­kach i dobra­nych pod ich kolor tore­bek. W środku kar­tek znaj­do­wały się życze­nia – pra­co­wi­cie wypi­sane rączką przed­szko­laka, a póź­niej uczen­nicy szkoły pod­sta­wo­wej – zawsze pły­nące pro­sto z serca i tak cenne dla mojej matki, że ni­gdy się ich nie pozbyła. Być może tylko to sobie wyobra­zi­łam, ale wyda­wało mi się, że pomimo upływu lat laurki wciąż deli­kat­nie pachną per­fu­mami, któ­rych zawsze uży­wała. Słodka kwia­towa woń wzbu­dziła we mnie żywe wspo­mnie­nia czar­nej bute­leczki ze srebr­nym kor­kiem sto­ją­cej na jej toa­letce, fran­cu­skich per­fum o nazwie Arpčge.

Laurki i życze­nia ode mnie oka­zały się jed­nak nie­wy­star­cza­jące. Nie zdo­łały wycią­gnąć mojej matki z rucho­mych pia­sków samot­no­ści i roz­pa­czy, które osta­tecz­nie pocią­gnęły ją tak głę­boko w dół, że jedyną drogą ucieczki oka­zała się dla niej śmierć. Imię mojej matki, Feli­cit1y, samo w sobie zakra­wało na iro­niczny żart – w jej życiu nie było nic bło­giego. Naprawdę szczę­śliwa wyda­wała się tylko wtedy, gdy grała na pia­ni­nie; jej palce ude­rzały w kla­wi­sze bez cie­nia wysiłku, a ona sama cał­ko­wi­cie zatra­cała się w muzyce. Poczu­łam w gar­dle twardą jak kamień gulę, kiedy ukła­da­łam laurki w schludny sto­sik: były dowo­dem na to, że matka kochała mnie całym ser­cem, ale i tak nie zdo­łało jej to oca­lić.

Wresz­cie odło­ży­łam papiery i wytar­łam oczy, mogłam się teraz zająć foto­gra­fiami spo­czy­wa­ją­cymi na samym dnie pudełka.

Widok zdję­cia leżą­cego na górze sterty ode­brał mi mowę. Przed­sta­wiało ono moją matkę trzy­ma­jącą na rękach nie­mowlę; w aure­oli jego napu­szo­nych wło­sków odbi­jały się pro­mie­nie słońca wpa­da­jące przez okno, przy któ­rym stała. Świa­tło nada­wało kobie­cie wygląd rene­san­so­wej madonny i zale­wało zło­ci­ście nie­mowlęcą twa­rzyczkę, jakby dziecko opro­mie­niał blask miło­ści z mat­czy­nych oczu. Na nad­garstku matki wyraź­nie odzna­czała się złota bran­so­letka, którą teraz sama noszę. Ojciec poda­ro­wał mi ją na szes­na­ste uro­dziny, doda­jąc, że nale­żała do mojej matki, a jesz­cze wcze­śniej do mojej babci. Ni­gdy się z nią nie roz­sta­wa­łam. Na zdję­ciu dostrze­głam też parę przy­wie­szek zdo­bią­cych obec­nie mój nad­gar­stek – maleńką wieżę Eif­fla, szpulkę nici i napar­stek.

Uświa­do­mi­łam sobie, że to zdję­cie musiał zro­bić mój ojciec w dawno minio­nych cza­sach, kiedy byli­śmy tylko we troje, a jemu cał­ko­wi­cie to wystar­czało. Gdy z mamą były­śmy dla niego całym świa­tem.

Odło­ży­łam zdję­cie na bok. Posta­no­wi­łam, że opra­wię je w ramkę, zabiorę ze sobą do inter­natu i posta­wię na para­pe­cie przy łóżku, gdzie będę mogła codzien­nie je oglą­dać bez obawy, że zasmucę ojca albo ziry­tuję maco­chę tą pamiątką z cza­sów, o któ­rych żadne z nich wolało nie pamię­tać. Im niech wystar­czy moja obec­ność w tym domu.

W pudełku znaj­do­wało się też kilka moich szkol­nych zdjęć, do któ­rych pozo­wa­łam ubrana w białą bluzkę i gra­na­towy ble­zer, sztywno sie­dząc z nie­pew­nym uśmie­chem na twa­rzy na tle błę­kit­nego mate­riału. Matka zacho­wała je wszyst­kie, po jed­nym z każ­dego roku; na niektó­rych moje włosy koloru tru­skaw­ko­wego blondu przy­trzy­my­wała gra­na­towa opa­ska, na innych były ścią­gnięte w grzeczny kucyk, jed­nak na każ­dym mia­łam ten sam czujny wyraz twa­rzy.

Się­gnę­łam po ostat­nie z leżą­cych na dnie pudełka szkol­nych zdjęć. Kiedy otwie­ra­łam kre­mową okładkę, ze środka wysu­nęła się jesz­cze jedna foto­gra­fia: czarno-biała, pozwi­jana na brze­gach i pożół­kła ze sta­ro­ści. Dawno zapo­mniana, musiała się dostać pod stertę pamiąt­ko­wych zdjęć przez pomyłkę.

Moją uwagę przy­kuły uśmie­chy trzech dziew­cząt oraz ich sta­ran­nie skro­jone kostiumy. Miały w sobie kon­ty­nen­talny szyk. Kiedy przyj­rza­łam się zdję­ciu bli­żej, dotarło do mnie, że się nie pomy­li­łam. Dziew­częta stały na tle witryny sklepu, nad którą wid­niał numer budynku – 12 – i słowa Dela­vi­gne, Coutu­rier. Pode­szłam do okna, żeby obej­rzeć foto­gra­fię w lep­szym świe­tle, i zdo­ła­łam odczy­tać słowa, nie­wąt­pli­wie fran­cu­skie, z ema­lio­wa­nej tabliczki przy­twier­dzo­nej do budynku: Rue Car­di­nale – 6e arron­dis­se­ment.

Od razu roz­po­zna­łam dziew­czynę po lewej. Deli­katne rysy twa­rzy, jasne włosy i łagodny uśmiech jed­no­znacz­nie sko­ja­rzyły mi się z matką. To musiała być moja bab­cia, Cla­ire. Przy­po­mnia­łam sobie, że widzia­łam jej zdję­cia w sta­rych rodzin­nych albu­mach (gdzie się one mogły podziać?), a zresztą matka powie­działa mi kie­dyś, że jej matka uro­dziła się we Fran­cji. Ni­gdy jed­nak o niej nie opo­wia­dała i dopiero teraz uświa­do­mi­łam sobie, że zmie­niała temat za każ­dym razem, gdy pró­bo­wa­łam ją pytać o swoją fran­cu­ską bab­cię.

Na odwro­cie zdję­cia zoba­czy­łam skre­ślone ozdob­nym pismem imiona: Cla­ire, Vivienne, Mire­ille, oraz miej­sce i datę: Paryż, maj 1941.

***

Wie­dzia­łam, że jak tonący chwy­tam się brzy­twy, ale jakimś cudem to stare zdję­cie – przed­sta­wia­jące frag­ment histo­rii rodziny mojej matki – stało się dla mnie istot­nym ele­men­tem naszego dzie­dzic­twa. Tak nie­wiele zostało mi po niej pamią­tek, że to kru­che ogniwo łączące mnie z bab­cią nabrało dla mnie szcze­gól­nego zna­cze­nia. Tkwiło w ramce, obok zdję­cia mojej matki i mnie jako nie­mow­lę­cia, a póź­niej towa­rzy­szyło mi przez resztę dni spę­dzo­nych w szkole i na stu­diach. I cho­ciaż zain­te­re­so­wa­łam się branżą modową, jesz­cze zanim odkry­łam to zapo­mniane zdję­cie w tek­tu­ro­wym pudełku, foto­gra­fia trzech ele­gancko ubra­nych mło­dych kobiet sto­ją­cych na rogu ulicy sprzed ponad czter­dzie­stu lat nie­wąt­pli­wie spo­tę­go­wała moją fascy­na­cję. Nie­wy­klu­czone, że zami­ło­wa­nie do mody mia­łam już zapi­sane w genach, ale to zdję­cie pomo­gło nadać kształt moim marze­niom. Poczu­łam, że to istne zrzą­dze­nie losu, gdy pod­czas wycieczki szkol­nej do Paryża udało mi się namie­rzyć adres – 12 Rue Car­di­nale – i sta­nę­łam przed witryną, na któ­rej wid­niała nazwa: Agence Guil­le­met, Rela­tions Publi­ques (spécialiste Mode). Tamta chwila zade­cy­do­wała o mojej przy­szło­ści. Ta tabliczka otwo­rzyła przede mną ścieżkę kariery, o któ­rej ist­nie­niu nie mia­łam poję­cia, i zachę­ciła mnie do ubie­ga­nia się o staż w agen­cji PR-owej po ukoń­cze­niu stu­diów biz­ne­so­wych połą­czo­nych z inten­sywną nauką fran­cu­skiego.

Nie wie­dzia­łam, czy powin­nam się skon­tak­to­wać z agen­cją; nie mia­łam śmia­ło­ści, żeby ode­zwać się do nich tak ni z gruszki, ni z pie­truszki, nie wspo­mi­na­jąc o braku zachęty ze strony ojca. Pró­bo­wał mi raczej wybić z głowy zain­te­re­so­wa­nie modą; wyraź­nie nie akcep­to­wał mojego wyboru przy­szłej kariery. Za to moja bab­cia Cla­ire i jej dwie przy­ja­ciółki uśmie­chały się do mnie z czarno-bia­łego zdję­cia sto­ją­cego na biurku obok lap­topa, jakby mówiły: „No, naresz­cie! Na co cze­kasz? Przy­jedź tu i nas odszu­kaj!”.

I tak oto zna­la­złam się w Paryżu wrze­śnio­wym popo­łu­dniem. Popra­wiam mary­narkę i włosy, cią­gnę walizkę po zatło­czo­nej ulicy i naci­skam guzik domo­fonu przy drzwiach biura. W szkla­nej szy­bie, do połowy zasło­nię­tej przez rolety z logo Agence Guil­le­met dla ochrony przed ostrymi pro­mie­niami popo­łu­dnio­wego słońca, dostrze­gam swoją prze­ra­żoną minę i dopiero wtedy czuję, że serce tłu­cze mi się w piersi jak osza­lałe.

Sły­szę klik­nię­cie, otwie­ram drzwi i wcho­dzę do sub­tel­nie oświe­tlo­nej recep­cji.

Na poma­lo­wa­nych na szaro ścia­nach wiszą opra­wione w ramki okładki maga­zy­nów o modzie – „Vogue”, „Paris Match”, „Elle” – a także foto­gra­fie z sesji zdję­cio­wych. Już na pierw­szy rzut oka widać, że więk­szość z nich jest dzie­łem foto­gra­fów świa­to­wej sławy, takich jak Mario Testino, Patrick Demar­che­lier czy Annie Leibo­vitz. Dwie mini­ma­li­styczne sofy obite wyjąt­kowo nie­prak­tycz­nym mate­ria­łem koloru kości sło­nio­wej stoją naprze­ciwko sie­bie. Mię­dzy nimi dostrze­gam niski sto­lik zało­żony naj­śwież­szymi nume­rami cza­so­pism o modzie wyda­nych w róż­nych języ­kach. Przez chwilę wyobra­żam sobie, jak zapa­dam się w jedną z tych kanap i zsu­wam buty z opuch­nię­tych po podróży stóp.

Zamiast tego idę się przy­wi­tać z recep­cjo­nistką, która wyszła zza biurka, żeby uści­snąć mi rękę. Pierw­szą rze­czą, jaka rzuca mi się w oczy, jest burza ciem­nych loków, które oka­lają twarz i spły­wają na ramiona dziew­czyny. Drugą – jej nie­wy­mu­szona ele­gan­cja. Mała czarna, którą ma na sobie, zna­ko­mi­cie pod­kre­śla jej kształty, a bale­riny na pła­skiej pode­szwie pra­wie nie dodają jej wzro­stu, choć z natury wydaje się nie­wy­soka. Czuję się przy niej jak olbrzymka w tych swo­ich szpil­kach, sztyw­niac­kiej gar­sonce i dopa­so­wa­nej bia­łej bluzce, zmię­tych przez długą podróż i upał.

Na szczę­ście trze­cią rze­czą, która zwraca moją uwagę, jest życz­liwy uśmiech recep­cjo­nistki roz­ja­śnia­jący jej ciemne oczy, kiedy wita się ze mną sło­wami:

– Cześć, ty pew­nie jesteś Har­riet Shaw. Nazy­wam się Simone Thi­bault. Miło mi cię poznać. Bar­dzo się cie­szę, że będę miała towa­rzy­stwo – zosta­niemy współ­lo­ka­tor­kami, bo ja też zaj­muję jeden z poko­jów na górze. – Gdy to mówi, ruchem głowy wska­zuje na ozdobny gzyms na sufi­cie, potrzą­sa­jąc przy tym lokami. Od razu zaczy­nam ją lubić i oddy­cham z ulgą, że nie oka­zała się jedną z tych zadzie­ra­ją­cych nosa kości­stych fran­cu­skich fashio­ni­stek, z któ­rymi, jak wyobra­ża­łam sobie, będę pra­co­wać.

Simone wsuwa moją walizkę pod biurko i pro­wa­dzi mnie do drzwi w głębi recep­cji. Sły­szę dzwo­nie­nie tele­fo­nów i szmer roz­mów pro­wa­dzo­nych w tęt­nią­cym życiem biu­rze agen­cji PR-owej. Jeden z kil­korga pra­cow­ni­ków – opie­ku­nów klienta i ich asy­sten­tów – wstaje, żeby uści­snąć mi rękę, ale reszta ludzi obec­nych w pokoju jest tak pochło­nięta pracą, że pozdra­wia nas tylko krót­kim ski­nie­niem głowy, kiedy ich mijamy. Simone zatrzy­muje się przed drew­nia­nymi drzwiami na samym końcu pomiesz­cze­nia i puka. Po chwili roz­lega się gło­śne:

– Entrez!

Wcho­dzę do środka i zatrzy­muję się przed sze­ro­kim maho­nio­wym biur­kiem, za któ­rym sie­dzi Flo­rence Guil­le­met, wła­ści­cielka agen­cji.

Kobieta unosi wzrok znad kom­pu­tera i zdej­muje oku­lary w ciem­nych opraw­kach. Ma na sobie naj­bar­dziej ele­ganc­kie spodnium, jakie w życiu widzia­łam. Może od Cha­nel? Albo Yves’a Saint Lau­renta? Jej prze­ty­kane jaśniej­szymi pasem­kami blond włosy ostrzy­żono w taki spo­sób, by pod­kre­ślić wyso­kie kości policz­kowe i jed­no­cze­śnie zama­sko­wać zaokrą­gla­jącą się z wie­kiem linię szczęki. Oczy Flo­rence mają cie­płą, bursz­ty­nową barwę i zdają się mnie świ­dro­wać na wylot.

– Har­riet? – upew­nia się.

Kiwam głową, oszo­ło­miona cię­ża­rem wyzwa­nia, któ­rego się pod­ję­łam. Mam tu spę­dzić cały rok? W pro­fe­sjo­nal­nej, pierw­szo­li­go­wej agen­cji public rela­tions świa­to­wej sto­licy mody? Na co ja się pory­wam? Ile czasu będą potrze­bo­wać ci ludzie, żeby odkryć moje nie­do­statki – z bra­kiem doświad­cze­nia na czele – i zorien­to­wać się, że nie będą ze mnie mieli pożytku?

A póź­niej Flo­rence się uśmie­cha.

– Przy­po­mi­nasz mi mnie samą sprzed wielu lat, kiedy sta­wia­łam pierw­sze kroki w tej branży. Wyka­za­łaś się odwagą i deter­mi­na­cją, żeby się tu dostać. Pew­nie czu­jesz się tro­chę przy­tło­czona?

Ponow­nie kiwam głową, nie mogąc zna­leźć odpo­wied­nich słów.

– To natu­ralne. Musisz być zmę­czona po dłu­giej podróży. Simone zapro­wa­dzi cię na górę. Będziesz miała week­end na to, żeby się roz­go­ścić i ode­tchnąć. Pracę zaczy­nasz w ponie­dzia­łek. Przyda nam się dodat­kowa para rąk. Mamy mnó­stwo roboty w związku z przy­go­to­wa­niami do Fashion Week.

Na wzmiankę o Pary­skim Tygo­dniu Mody – jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń w świe­cie haute couture – ogar­nia mnie jesz­cze więk­sze zde­ner­wo­wa­nie. Pew­nie mam je wypi­sane na twa­rzy, bo Flo­rence dodaje:

– Nie przej­muj się. Pora­dzisz sobie.

– Merci, madame Guil­le­met – udaje mi się wydu­sić.

Póź­niej roz­lega się dzwo­nek sto­ją­cego na biurku tele­fonu. Flo­rence odpra­wia nas kolej­nym uśmie­chem oraz gestem dłoni i odwraca się, żeby ode­brać.

Simone pomaga mi wtasz­czyć walizkę po wąskich i stro­mych scho­dach aż na piąte pię­tro. Wyja­śnia, że na pierw­szym pię­trze mie­ści się stu­dio foto­gra­ficzne wynaj­mo­wane przez klien­tów bez sta­łej umowy. Wsu­wamy głowy do środka. Całe pię­tro to jedno wiel­kie pomiesz­cze­nie ze ścia­nami poma­lo­wa­nymi na biało i zupeł­nie puste, nie licząc dwóch skła­da­nych para­wa­nów w kącie. Dzięki wyso­kim oknom i sufi­tom jest to miej­sce ide­alne do sesji zdję­cio­wych.

Kolejne trzy pię­tra są pod­naj­mo­wane na biura. Z mosięż­nych tabli­czek na drzwiach można wyczy­tać, że urzę­duje w nich firma ofe­ru­jąca usługi księ­gowe i foto­graf.

– Flo­rence chce, żeby budy­nek na sie­bie zara­biał – wyja­śnia Simone. – Zawsze znajdą się chętni do wyna­ję­cia nie­wiel­kiej powierzchni biu­ro­wej w pobliżu Saint-Ger­main. Jed­nak pokoje na naj­wyż­szym pię­trze ni­gdy nie są wynaj­mo­wane ludziom z zewnątrz; miesz­ka­nie w nich to dodat­kowy bonus dla pra­cow­ni­ków agen­cji. Mamy szczę­ście!

Naj­wyż­sze pię­tro budynku, a w zasa­dzie pod­da­sze, składa się z sze­regu nie­wiel­kich poko­jów. Kilka z nich pełni rolę skła­dzi­ków wypeł­nio­nych szaf­kami na doku­menty, pudłami mate­ria­łów biu­ro­wych, nie­dzia­ła­ją­cymi kom­pu­te­rami i ster­tami kolo­ro­wych cza­so­pism. Simone poka­zuje mi cia­sną kuch­nię, w któ­rej mie­ści się tylko lodówka, kuchenka i zlew, a także salon z okrą­głym sto­li­kiem, takim, jaki można spo­tkać w bistrach, i dwoma krze­słami w rogu oraz dosu­niętą do ściany nie­wielką sofą. Kom­pak­towe roz­miary pomiesz­cze­nia rekom­pen­suje okno w spa­dzi­stym dachu, przez nie wpa­dają pro­mie­nie sło­neczne. Kiedy staję na pal­cach i wycią­gam szyję, widzę linię pary­skiego hory­zontu z dachem kościoła, któ­remu Boule­vard Saint-Ger­main zawdzię­cza swoją nazwę.

– A to twój pokój – oznaj­mia Simone, otwie­ra­jąc kolejne drzwi.

Jest maleńki – mie­ści się w nim tylko poje­dyn­cze łóżko z żela­zną ramą, komoda i prak­tyczny, wolno sto­jący wie­szak na ubra­nia, który wygląda na zabrany z jakie­goś maga­zynu.

Gdy staję zgar­biona pod sko­śnym sufi­tem, przez kwa­dra­towe okienko dostrze­gam morze dachów pokry­tych dachówką z roz­rzu­coną po nich flo­tyllą komi­nów i anten tele­wi­zyj­nych na tle błę­kit­nego wrze­śnio­wego nieba.

Odwra­cam się w stronę Simone, która prze­pra­sza­jąco wzru­sza ramio­nami.

– Nie jest duży, ale…

– Jest ide­alny – mówię.

I naprawdę tak myślę, ponie­waż ten maleńki pokoik należy wyłącz­nie do mnie. Oto mój wła­sny kawa­łek pod­łogi przez naj­bliż­sze dwa­na­ście mie­sięcy. Nie wie­dzieć czemu – bo prze­cież widzę ten pokój pierw­szy raz w życiu – czuję się tu jak w domu.

Stare, dawno zapo­mniane zdję­cie, odkryte przy­pad­kiem w pudle z blak­ną­cymi wspo­mnie­niami, jest jedy­nym ogni­wem łączą­cym mnie z tym miej­scem. Zresztą w moim życiu ogól­nie bra­kuje sil­nych więzi i dla­tego ta naj­wą­tlej­sza z nici, cienka niczym włókno nad­gry­zio­nego zębem czasu jedwa­biu, stała się moją jedyną liną ratow­ni­czą, która przy­wią­zała mnie do tej maleń­kiej sypialni w nie­zna­nym mie­ście i kraju. Przy­wio­dła mnie tutaj i pra­gnę się dowie­dzieć, dokąd mnie zapro­wa­dzi; chcę się cof­nąć w cza­sie, przez poko­le­nia, aż do samego źró­dła.

– Powin­nam wra­cać do pracy. – Simone spo­gląda na zega­rek. – Jesz­cze tylko godzina i będzie można roz­po­cząć week­end. Zosta­wię cię, żebyś mogła się roz­pa­ko­wać. Do zoba­cze­nia. – Wycho­dzi, zamyka za sobą drzwi, a póź­niej sły­szę dźwięk jej odda­la­ją­cych się kro­ków.

Otwie­ram walizkę, wsu­wam rękę mię­dzy sta­ran­nie poskła­dane ubra­nia, aż wresz­cie udaje mi się wyma­cać twarde kra­wę­dzie ramki, dla bez­pie­czeń­stwa owi­nię­tej weł­nia­nym swe­trem.

Oczy trzech mło­dych kobiet na zdję­ciu zdają się we mnie wpa­try­wać, gdy po raz tysięczny przy­glą­dam się ich twa­rzom i usi­łuję coś z nich wyczy­tać. Gdy odsta­wiam zdję­cie na komodę obok wąskiego łóżka, uświa­da­miam sobie – moc­niej niż kie­dy­kol­wiek – jak bar­dzo bra­kuje mi korzeni i jakie to dla mnie ważne, by dowie­dzieć się cze­goś na temat tych dziew­cząt.

Nie inte­re­suje mnie tylko to, kim były. Chcę się rów­nież dowie­dzieć, kim sama jestem.

***

Odgłosy ulicy peł­nej ludzi wra­ca­ją­cych do domu po pra­co­wi­tym tygo­dniu wpa­dają przez okno do pokoju. Aku­rat gdy odwie­szam ostat­nie ubra­nia wypa­ko­wane z walizki, drzwi się otwie­rają.

– Couco2u! – roz­lega się śpiewny głos Simone i zaraz widzę ją samą z butelką schło­dzo­nego bia­łego wina. – Napi­jesz się? Powin­ny­śmy jakoś uczcić twój pierw­szy wie­czór w Paryżu. – Unosi trzy­maną w dru­gim ręku torbę z zaku­pami i dodaje: – Kupi­łam też małe co nieco, bo raczej nie mia­łaś czasu na zakupy. Jutro chęt­nie cię opro­wa­dzę po skle­pach.

Roz­gląda się po pokoju, zatrzy­mu­jąc wzrok na paru oso­bi­stych akcen­tach: sto­siku ksią­żek przy łóżku, bute­leczce per­fum i por­ce­la­no­wym pude­łeczku nale­żą­cym do mojej matki, w któ­rym prze­cho­wuję skromną kolek­cję biżu­te­rii – kilka par kol­czy­ków oraz sznur pereł. Cho­wam do niego rów­nież bran­so­letkę z zawiesz­kami, kiedy zdej­muję ją na noc.

Na widok foto­gra­fii Simone odkłada torbę z zaku­pami i nachyla się, żeby przyj­rzeć się jej uważ­niej.

Wska­zuję na blon­dynkę po lewej stro­nie.

– To moja bab­cia, Cla­ire, sto­jąca przed budyn­kiem, w któ­rym się znaj­du­jemy. Wła­śnie z jej powodu tu tra­fi­łam.

Simone spo­gląda na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– A to – mówi, wska­zu­jąc na postać po pra­wej stro­nie – jest moja bab­cia, Mire­ille. Sto­jąca przed tym budyn­kiem razem z twoją bab­cią Cla­ire.

Zaczyna się śmiać, a mnie ze zdzi­wie­nia opada szczęka.

– Żar­tu­jesz! – wykrzy­kuję. – Cóż za nie­praw­do­po­dobny zbieg oko­licz­no­ści.

Simone przy­ta­kuje, ale póź­niej kręci głową.

– Albo i nie. Jestem tu dla­tego, że zain­spi­ro­wały mnie opo­wie­ści mojej babci, która w cza­sie wojny miesz­kała w Paryżu, i to wła­śnie jej powią­za­nia ze świa­tem mody spra­wiły, że zatrud­ni­łam się w Agence Guil­le­met. Wygląda na to, że obie tra­fi­ły­śmy tutaj dzięki naszej wspól­nej histo­rii.

Wolno kiwam głową, duma­jąc nad tym, co powie­działa, a póź­niej się­gam po ramkę ze zdję­ciem, żeby uważ­niej przyj­rzeć się twa­rzy Mire­ille. Śmie­jące się oczy i krę­cone włosy, nie­po­zwa­la­jące się ujarz­mić opa­sce, spra­wiają, że dostrze­gam podo­bień­stwo mię­dzy nią a Simone.

Wska­zuję na trze­cią postać, młodą kobietę sto­jącą pomię­dzy naszymi bab­ciami.

– Cie­kawe, kim była. Na odwro­cie foto­gra­fii wid­nieje jej imię: Vivienne.

Twarz Simone nagle poważ­nieje. Zauwa­żam błysk cze­goś nie­okre­ślo­nego, może smutku, stra­chu albo bólu? W jej oczach przez moment maluje się czuj­ność, ale to wra­że­nie szybko mija.

– Zdaje się, że to ich przy­ja­ciółka, Vivienne, która rów­nież tu miesz­kała i pra­co­wała – rzuca lekko. – Czy to nie zdu­mie­wa­jące, że wszyst­kie trzy zatrud­niły się u Dela­vi­gne’a?

Czy tylko to sobie wyobra­zi­łam, czy Simone naprawdę chciała odwró­cić moją uwagę od Vivienne?

– Mami3e Mire­ille opo­wia­dała mi, że pod­czas wojny zaj­mo­wały poko­iki nad ate­lier.

Przez chwilę mam wra­że­nie, że sły­szę śmiech odbi­ja­jący się echem od ścian cia­snego poko­iku i wyobra­żam sobie krzą­ta­jące się po nim Cla­ire, Mire­ille i Vivienne.

– Czy możesz mi powie­dzieć coś wię­cej na temat tam­tych cza­sów? – pytam roz­e­mo­cjo­no­wana. – Może wresz­cie poznam odpo­wie­dzi na pyta­nia doty­czące histo­rii mojej rodziny.

Simone przez chwilę przy­gląda się foto­gra­fii w zamy­śle­niu, a póź­niej prze­nosi wzrok na mnie i mówi:

– Mogę ci opo­wie­dzieć wszystko, co sama wiem na temat Mire­ille. Jej histo­ria jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zana z losami Cla­ire i Vivienne. Ale może powin­naś się naj­pierw zasta­no­wić, Har­riet, czy na pewno chcesz poznać te odpo­wie­dzi.

Patrzę na nią ze spo­ko­jem. Czy powin­nam zre­zy­gno­wać z szansy na to, żeby dowie­dzieć się prawdy o jedy­nej krew­nej, z którą czuję się w jakiś spo­sób zwią­zana? Na samą myśl o tym zalewa mnie fala roz­cza­ro­wa­nia tak silna, że aż mnie zatyka.

Myślę o wątłej nici cią­gną­cej się przez lata, łączą­cej mnie z moją matką, Feli­city, a także z jej matką, Cla­ire.

W końcu kiwam głową. Nie­za­leż­nie od tego, co kryje ta histo­ria – i czego dowiem się na wła­sny temat – muszę ją poznać.

1940

Paryż bar­dzo się zmie­nił.

Oczy­wi­ście nie­które miej­sca wyglą­dały dokład­nie tak samo jak daw­niej: wykrzyk­nik wieży Eif­fla wciąż odzna­czał się na hory­zon­cie; bazy­lika Sacré-Coeur wzno­siła się na szczy­cie wzgó­rza Mont­mar­tre, obser­wu­jąc miesz­kań­ców mia­sta zała­twia­ją­cych swoje sprawy, a srebrna wstęga Sekwany wiła się pomię­dzy pała­cami, kościo­łami i ogro­dami, zakrę­ca­jąc wokół wzmoc­nio­nych flank kate­dry Notre Dame na Île de la Cité i prze­pły­wa­jąc pod mostami łączą­cymi jej brzegi.

Coś się jed­nak zmie­niło i nie cho­dziło o widoczne znaki, takie jak grupy nie­miec­kich żoł­nie­rzy masze­ru­jące przez bul­war, ani o flagi na fasa­dach budyn­ków zło­wiesz­czo łopo­czące na wie­trze, gdy pod nimi prze­cho­dziła; sze­lest krwi­sto­czer­wo­nego mate­riału z bia­łym kołem, na tle któ­rego odzna­czały się czarne swa­styki prze­ma­wiał do Mire­ille rów­nie gło­śno jak dźwięk spa­da­ją­cych bomb. Nie, wyczu­wała w powie­trzu inną zmianę, mniej nama­calną, gdy wra­cała z Gare Mont­par­nasse na Saint-Ger­main. Widziała ją w wyra­zie porażki malu­ją­cym się w spusz­czo­nym wzroku mija­ją­cych ją pośpiesz­nie prze­chod­niów, sły­szała w ostrym, mono­ton­nym tonie nie­miec­kich gło­sów pły­ną­cych od sto­li­ków przed kawiar­niami i barami, a już naj­bar­dziej wyczu­wała ją wtedy, gdy patrzyła na woj­skowe pojazdy z nazi­stow­skimi sym­bo­lami – ponu­rymi emble­ma­tami, od któ­rych roiło się wszę­dzie – pędzące uli­cami mia­sta.

Prze­kaz był jasny: sto­lica jej kraju nie nale­żała już do Fran­cji. Została porzu­cona przez rząd, prze­ka­zana w cudze ręce przez poli­ty­ków niczym panna młoda w pośpiesz­nie zaaran­żo­wa­nym mał­żeń­stwie.

I cho­ciaż wiele osób, które podob­nie jak Mire­ille ucie­kło przed Niem­cami parę mie­sięcy wcze­śniej, posta­no­wiło teraz wró­cić, to odkryło, że mia­sto jest już inne. Podob­nie jak jego miesz­kańcy, Paryż zda­wał się zwie­szać głowę ze wstydu w obli­czu sym­boli jasno świad­czą­cych o tym, że znaj­do­wał się już w rękach Niem­ców.

***

Gdy pro­mie­nie popo­łu­dnio­wego słońca zaczęły roz­cią­gać cie­nie rzu­cane przez ramy okienne nad poła­cią stołu kra­wiec­kiego, Cla­ire jesz­cze niżej pochy­liła się nad spód­nicą, do któ­rej przy­szy­wała ozdobną lamówkę. Wykoń­czyła ją pospiesz­nie, się­gnęła po nożyczki zwi­sa­jące jej ze wstążki na szyi i obcięła koniec nitki. Nie zdo­łała stłu­mić ziew­nię­cia, a póź­niej prze­cią­gnęła się i roz­ma­so­wała sobie kark obo­lały po całym dniu pracy.

Przez ostat­nie dni w ate­lier pano­wała straszna nuda; wiele dziew­cząt wyje­chało i nie było z kim poplot­ko­wać ani pośmiać się pod­czas przerw. Przy tym nawale pracy ich prze­ło­żona, made­mo­iselle Van­nier, miała jesz­cze gor­szy humor niż zwy­kle; wymu­szała na kraw­co­wych pośpiech, a póź­niej wyty­kała im każde naj­mniej­sze nie­do­cią­gnię­cie, które – zda­niem Cla­ire – dostrze­gała wyłącz­nie ona sama.

Cla­ire miała nadzieję, że nie­które z dziew­cząt nie­długo wrócą – nowe wła­dze zor­ga­ni­zo­wały spe­cjalne kursy pocią­gów zwo­żące pra­cow­ni­ków z powro­tem do Paryża – bo wtedy nie czu­łaby się wie­czo­rami tak samotna w swo­jej sypialni na pod­da­szu. Wla­tu­jące przez okna dźwięki mia­sta wyda­wały się przy­tłu­mione, a wraz z wybi­ciem godziny poli­cyj­nej o dzie­sią­tej zapa­dała upiorna cisza. Pogrą­żony w nie­mej ciem­no­ści budy­nek skrzy­piał i pomru­ki­wał sam do sie­bie, a cza­sami Cla­ire wyda­wało się, że sły­szy w nocy czy­jeś kroki; nacią­gała wtedy koł­drę na głowę i wyobra­żała sobie nie­miec­kich żoł­nie­rzy wła­mu­ją­cych się do miesz­ka­nia po kolej­nych ludzi, któ­rych mogliby zaaresz­to­wać.

Cho­ciaż była jedną z naj­młod­szych kraw­co­wych w ate­lier, w prze­ci­wień­stwie do wielu innych nie ucie­kła tam­tego czerw­co­wego dnia, kiedy Fran­cja ska­pi­tu­lo­wała przed nazi­stami. Nawet nie brała pod uwagę moż­li­wo­ści powrotu z pod­ku­lo­nym ogo­nem do rodzin­nej Bre­ta­nii, skoro dopiero co udało jej się pry­snąć z maleń­kiej rybac­kiej wio­ski o nazwie Port Meil­hon, gdzie nikt nie miał bla­dego poję­cia na temat stylu i gdzie jedyni męż­czyźni byli potwor­nie sta­rzy, cuch­nęli sar­dyn­kami albo jedno i dru­gie. Posta­no­wiła więc zary­zy­ko­wać i zostać w Paryżu. Oka­zało się, że dobrze zro­biła, ponie­waż rząd wolał się pod­dać, żeby Niemcy nie znisz­czyli mia­sta. Po wyjeź­dzie kilku bar­dziej doświad­czo­nych kole­ża­nek Cla­ire zaczęto powie­rzać nie­które z cie­kaw­szych zamó­wień spły­wa­ją­cych do salonu miesz­czą­cego się na par­te­rze budynku. Może wresz­cie zdoła zwró­cić na sie­bie uwagę mon­sieur Dela­vi­gne’a i speł­nić swoje marze­nie o zosta­niu naj­pierw asy­stentką, a póź­niej eks­pe­dientką bez koniecz­no­ści haro­wa­nia przez wiele lat w szwalni.

Cla­ire wyobra­żała sobie, jak ubrana w nie­na­gan­nie skro­jony kostium, z wło­sami upię­tymi w ele­gancki koczek dora­dza naj­lep­szym klient­kom Dela­vi­gne’a w spra­wie naj­now­szych tren­dów. Mia­łaby swoje wła­sne biurko z pozła­ca­nym krze­słem oraz zespół asy­sten­tek, które zwra­ca­łyby się do niej per „made­mo­iselle Mey­nar­dier” i byłyby na każde jej zawo­ła­nie.

Prze­ło­żona włą­czyła świa­tło w pomiesz­cze­niu, w któ­rym kilka dziew­cząt zaczy­nało się już szy­ko­wać do domu; odkła­dały nożyczki, podu­szeczki do szpi­lek i naparstki na swoje miej­sce, a póź­niej odwie­szały białe far­tu­chy na wie­szaki przy drzwiach. W prze­ci­wień­stwie do Cla­ire, więk­szość z nich miała miesz­ka­nia gdzieś w mie­ście i spie­szyły się na kola­cję do swo­ich rodzin.

Made­mo­iselle Van­nier zatrzy­mała się przy sta­no­wi­sku pracy Cla­ire i wycią­gnęła rękę po spód­nicę. Unio­sła ją pod bez­li­to­sne świa­tło żaró­wek, żeby dokład­nie przyj­rzeć się efek­tom pracy kraw­co­wej. Wargi kobiety, pobruż­dżone głę­bo­kimi zmarszcz­kami – z powodu wieku i wypa­la­nia dwu­dzie­stu papie­ro­sów dzien­nie – zaci­snęły się jesz­cze moc­niej w wyra­zie zamy­śle­nia. W końcu krótko ski­nęła głową i oddała spód­nicę Cla­ire.

– Wypra­suj ją i roz­wieś, a póź­niej ty też możesz się zbie­rać.

Made­mo­iselle Van­nier zawsze dawała do zro­zu­mie­nia, że osoby cie­szące się przy­wi­le­jem zaj­mo­wa­nia jed­nego z pokoi na pod­da­szu powinny być do jej dys­po­zy­cji do momentu, aż sama zde­cy­duje, że skoń­czyły pracę, nawet jeśli ozna­czało to ślę­cze­nie do późna nad waż­nymi zle­ce­niami. Cla­ire była zła na to, że jak zwy­kle musi zostać dłu­żej niż inne kraw­cowe, i przez nie­uwagę przy­tknęła deli­katną, wewnętrzną część nad­garstka do kra­wę­dzi roz­grza­nego żelazka. Poczuła palący ból i musiała przy­gryźć wargę, żeby nie krzyk­nąć. Nie chciała na sie­bie zwra­cać uwagi made­mo­iselle Van­nier, bo wtedy skoń­czy­łaby pracę jesz­cze póź­niej i nara­ziła się na kolejną burę od sze­fo­wej za nie­przy­kła­da­nie się do pracy.

Odwie­siła spód­nicę na wie­szak, prze­su­wa­jąc pal­cami po deli­kat­nie gru­zeł­ko­wa­tej tek­stu­rze twe­edu z pod­szewką z rudego jedwa­biu i podzi­wia­jąc lamówkę w kon­tra­stu­ją­cym odcie­niu, która zna­ko­mi­cie pod­kre­ślała linię talii. Był to kla­syczny pro­jekt Dela­vi­gne’a; pra­wie nie­wi­doczne, sta­ranne prze­szy­cia doda­wały mu ele­gan­cji. Jedna z kraw­co­wych koń­czyła szyć żakiet do kom­pletu, a całość miała już wkrótce tra­fić do wła­ści­cielki.

Na dźwięk kro­ków za ple­cami i odgłos otwie­ra­nych drzwi Cla­ire odwró­ciła się. Pew­nie któ­raś z kole­ża­nek musiała po coś wró­cić.

W progu stał jed­nak ktoś inny: dziew­czyna, któ­rej ciemne loki oka­lały twarz tak wychu­dzoną i bladą, że Cla­ire poznała ją dopiero po kilku chwi­lach.

Pierw­sza zare­ago­wała made­mo­iselle Van­nier.

– Mire­ille! – zawo­łała. – Wró­ci­łaś!

Zro­biła kilka kro­ków w jej stronę, ale szybko się zre­flek­to­wała.

– A więc posta­no­wi­łaś wró­cić, co? Bar­dzo dobrze, przyda nam się dodat­kowa para rąk do pracy. Twój pokój na górze wciąż stoi pusty. Cla­ire pomoże ci posłać łóżko. Czy Esther wró­ciła razem z tobą?

Mire­ille pokrę­ciła głową i przy­ci­snęła dłoń do fra­mugi, jakby na moment stra­ciła rów­no­wagę. A póź­niej ode­zwała się gło­sem peł­nym smutku:

– Esther nie żyje.

Zachwiała się nie­znacz­nie. W ostrym świe­tle pły­ną­cym ze szwalni cie­nie pod oczami Mire­ille przy­po­mi­nały świeże sińce.

Przez chwilę obie z Cla­ire mil­czały. Made­mo­iselle Van­nier znowu szyb­ciej otrzą­snęła się z szoku.

– W porządku, Mire­ille. Na pewno jesteś zmę­czona po podróży. Nie czas na poga­duszki. Idź na górę razem z Cla­ire, wyśpij się, a jutro możesz wra­cać do pracy. – Po chwili dodała nieco mil­szym tonem: – Dobrze cię tu mieć z powro­tem.

Dopiero wtedy Cla­ire, wstrzą­śnięta odmie­nio­nym wyglą­dem przy­ja­ciółki i wia­do­mo­ścią, którą ta się z nimi podzie­liła, pode­szła do Mire­ille i przy­tu­liła ją pospiesz­nie.

– Chodź – powie­działa, bio­rąc od niej torbę. – W kuchni jest tro­chę chleba i sera. Pew­nie jesteś głodna. – Ruszyła przed sie­bie szyb­kim, lek­kim kro­kiem, a Mire­ille, już nieco wol­niej, zaczęła się za nią wspi­nać po scho­dach.

Czu­jąc, że jej kole­żanka potrze­buje czasu, by oswoić się z daw­nym miesz­ka­niem, Cla­ire zabrała się do sła­nia łóżka, a póź­niej przy­go­to­wała skromną kola­cję. Podzie­liła się z Mire­ille swoją racją żyw­no­ściową, choć prze­mknęło jej przez głowę, co będą jadły następ­nego dnia, ale posta­no­wiła się tym na razie nie przej­mo­wać. Naj­waż­niej­sze, żeby Mire­ille porząd­nie się naja­dła. Może uda jej się jutro dostać gdzieś warzywa na zupę. Poza tym teraz zaczną otrzy­my­wać podwójne racje, dzięki czemu łatwiej im się będzie wyży­wić.

– A table4! – zawo­łała, a gdy kole­żanka się nie zja­wiła, Cla­ire poszła jej szu­kać.

Mire­ille otwo­rzyła drzwi poko­iku na pod­da­szu, który zaj­mo­wała po przy­jeź­dzie do Paryża Esther, ucie­ki­nierka z Pol­ski, cię­żarna i zde­ter­mi­no­wana, by chro­nić swoje nie­na­ro­dzone dziecko. Kilka mie­sięcy póź­niej maleń­stwo przy­szło na świat w tym samym pokoju i otrzy­mało imię Blan­che. Cla­ire pamię­tała, z jakim zachwy­tem i grozą patrzyła na wspartą o poduszki Esther trzy­ma­jącą w ramio­nach swoją dopiero co naro­dzoną córeczkę. Ni­gdy nie zapo­mni malu­ją­cej się na twa­rzy Esther eufo­rii zmie­sza­nej z wycień­cze­niem, gdy wpa­try­wała się w ciem­no­nie­bie­skie oczka dziecka; jej miłość wyda­wała się jed­no­cze­śnie spon­ta­niczna i instynk­towna.

Cla­ire objęła ramie­niem Mire­ille, która wciąż stała w progu pokoju.

– Co się z nią stało? – zapy­tała cicho.

Nie odry­wa­jąc wzroku od żela­znego zagłówka łóżka, na któ­rym leżał goły mate­rac, Mire­ille bez­na­mięt­nie opo­wie­działa Cla­ire, jak razem z Esther tra­fiły w sam śro­dek fali ucie­ki­nie­rów ewa­ku­ują­cych się z Paryża po tym, jak nie­miec­kie siły przedarły się przez Linię Magi­nota i ruszyły w kie­runku sto­licy. Drogą na połu­dnie prze­le­wał się tłum cywi­lów, gdy nagle zja­wił się samo­lot, z któ­rego zaczęto strze­lać z kara­bi­nów maszy­no­wych.

– Esther poszła po jedze­nie dla Blan­che. Gdy ją zna­la­złam, była spo­kojna jak anioł. Ale krew była wszę­dzie, Cla­ire. Po pro­stu wszę­dzie.

Twarz Cla­ire wykrzy­wił gry­mas prze­ra­że­nia, a po chwili z oczu pocie­kły jej łzy.

– A Blan­che? – wyszep­tała. – Też umarła?

Mire­ille pokrę­ciła głową. Zwró­ciła się w stronę kole­żanki i spoj­rzała jej w oczy.

– Nie – odparła twardo. – Nie dostali jej. Blan­che żyje. Jest cała i zdrowa w Sud-Ouest pod opieką mojej matki i sio­stry. Jed­nak przez wzgląd na bez­pie­czeń­stwo dziew­czynki musimy zacho­wać prawdę na temat jej pocho­dze­nia dla sie­bie, dopóki nazi­ści nie prze­staną prze­śla­do­wać Żydów. Rozu­miesz mnie, Cla­ire? Gdyby kto­kol­wiek cię o to pytał, musisz powie­dzieć, że Esther i Blan­che nie żyją.

Cla­ire poki­wała głową, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc zata­mo­wać ręka­wem stru­mień łez.

Mire­ille wycią­gnęła ręce i z całych sił chwy­ciła kole­żankę za ramiona.

– Nie płacz, Cla­ire. Przyj­dzie jesz­cze czas na żałobę, ale dopiero, gdy to się skoń­czy. Musimy zacho­wać siły do walki, zro­bić wszystko, co w naszej mocy, żeby poło­żyć kres temu kosz­ma­rowi.

– Ale jak, Mire­ille? Niemcy są wszę­dzie. Nie możemy nic zro­bić, skoro nawet nasz rząd posta­wił krzy­żyk na Fran­cji.

– Zawsze można coś zro­bić, nie­za­leż­nie od tego jak drobne i nie­zna­czące będą się wyda­wać nasze wysiłki. Musimy sta­wić opór. – Powtó­rzyła to słowo z naci­skiem, przez co Cla­ire otwo­rzyła sze­rzej oczy.

– Chcesz powie­dzieć, że…? Ośmie­li­ła­byś się zaan­ga­żo­wać…?

Ciemne loki Mire­ille zatrzę­sły się z czymś na kształt daw­nej deter­mi­na­cji, gdy przy­tak­nęła buń­czucz­nie.

– A ty, Cla­ire? – zapy­tała. – Co zro­bisz?

Cla­ire pokrę­ciła głową.

– Nie jestem pewna… Nie wiem, Mire­ille. Zwy­kli ludzie, tacy jak ty czy ja, nie bar­dzo mają wybór.

– Ale jeśli „zwy­kli ludzie” nie kiwną pal­cem, to kto się prze­ciw­stawi nazi­stom? Na pewno nie poli­tycy w Vichy, któ­rzy są mario­net­kami nowego reżimu, ani nie bata­liony fran­cu­skich żoł­nie­rzy gni­jące w płyt­kich gro­bach wzdłuż frontu wschod­niego. Zosta­li­śmy już tylko my, Cla­ire. Zwy­kli ludzie, tacy jak ty czy ja.

Cla­ire ode­zwała się dopiero po dłuż­szej chwili.

– A ty się nie boisz, Mire­ille? Anga­żo­wać się w coś tak nie­bez­piecz­nego… i to pod samym nosem nie­miec­kich żoł­nie­rzy? Paryż należy teraz do nich. Wszę­dzie ich pełno.

– Kie­dyś rze­czy­wi­ście się bałam. Zoba­czy­łam jed­nak, co zro­bili Esther i wielu innym na tam­tej dro­dze. To też byli „zwy­kli ludzie”. Teraz jestem po pro­stu wście­kła. A wście­kłość jest sil­niej­szym uczu­ciem niż strach.

Cla­ire wzru­szyła ramio­nami, przez co Mire­ille cof­nęła ręce.

– Już za późno, Mire­ille. Musimy się pogo­dzić z tym, że wszystko się zmie­niło. Fran­cja nie jest jedy­nym kra­jem, który wpadł w ręce Niem­ców. Zostawmy walkę alian­tom. Wystar­czy, że nie pozwo­limy się zabić. Mamy już dość kło­po­tów.

Mire­ille wyco­fała się w głąb wąskiego kory­ta­rza, wzięła za klamkę i zatrza­snęła drzwi do pokoju Esther.

Cla­ire pocią­gnęła ner­wowo za rąbek koszuli, nie bar­dzo wie­dząc, co jesz­cze mogłaby dodać.

– Przy­go­to­wa­łam skromną kola­cję… – zaczęła.

– Dzię­kuję – odparła Mire­ille z uśmie­chem, który nie zama­sko­wał smutku w jej oczach. – Nie jestem głodna. Chyba po pro­stu roz­pa­kuję swoje rze­czy i położę się spać.

Odwró­ciła się w stronę wła­snej sypialni, jed­nak po chwili się zatrzy­mała i oznaj­miła ze spo­ko­jem:

– Ale nie masz racji, Cla­ire. Ni­gdy nie jest za późno.

Har­riet

Leżę w nie­zna­jo­mej ciem­no­ści mojego nowego pokoju, przy­słu­chuję się dźwię­kom Paryża wpa­da­ją­cym nocą z ulicy przez okno i roz­my­ślam nad tym, co do tej pory zdą­żyła mi opo­wie­dzieć Simone na temat mojej babci. Wydaje mi się, że powin­nam dobrze zapa­mię­tać jej słowa, więc zano­to­wa­łam je w dzien­niku, który ze sobą przy­wio­złam. Mia­łam zamiar opi­sać w nim swój rok spę­dzony w Paryżu, ale histo­ria Cla­ire i Mire­ille wydaje się tak mocno zwią­zana ze mną i tak istotna dla mojej toż­sa­mo­ści, że nie chcę pomi­nąć żad­nego szcze­gółu.

Gdy ponow­nie odczy­tuję te pierw­sze kilka stron, czuję się lekko roz­cza­ro­wana tym, że to Mire­ille posta­no­wiła się przy­łą­czyć do ruchu oporu, a nie Cla­ire, która – szcze­rze mówiąc – w porów­na­niu ze swoją kole­żanką wyszła na mię­czaka. Trzeba jed­nak pamię­tać o tym, że była jesz­cze młoda i nie doświad­czyła okru­cień­stwa wojny w takim samym stop­niu jak Mire­ille.

Dźwięki odda­lo­nego o parę ulic Boule­vard Saint-Ger­main zagłu­sza nagle przej­mu­jące wycie syren. Nie­spo­dzie­wany dźwięk spra­wia, że serce zaczyna mi szyb­ciej bić. Kiedy wsłu­chuję się w milk­nący odgłos, świa­tła mia­sta zale­wają wnę­trze pokoju bla­do­po­ma­rań­czową poświatą. Wycią­gam rękę i zaci­skam palce na szcze­blach zagłówka, żeby się uspo­koić. Mimo noc­nego upału metal wydaje się chłodny w dotyku. Mate­rac na pewno jest nowy i dosyć wygodny, ale czy to moż­liwe, żeby rama łóżka prze­trwała przez wszyst­kie te lata? Czy mogła na niej spać Cla­ire? Albo Esther ze swoją córeczką?

Prze­krę­cam się na bok w ocze­ki­wa­niu na sen. W mdłym świe­tle sto­jące na komo­dzie zdję­cie poły­skuje lekko w swo­jej ramce. Potra­fię odróż­nić trzy posta­cie, ale nie mogę dostrzec wyrazu ich twa­rzy w tej ciem­no­ści.

Przy­po­mi­nam sobie wcze­śniej­szą prze­strogę Simone, że powin­ni­śmy zada­wać wyłącz­nie te pyta­nia, na które jeste­śmy gotowi poznać odpo­wiedź. Zasta­na­wiam się, co jest gor­sze: doświad­czyć okro­pieństw wojny na wła­snej skó­rze tak jak Mire­ille, czy trzy­mać się od nich z daleka wzo­rem Cla­ire?

Simone musiała zauwa­żyć, że poczu­łam się lekko roz­cza­ro­wana postawą mojej babci i jej nie­chę­cią do przy­łą­cze­nia się do walki z oku­pan­tem. Być może wła­śnie dla­tego nie chciała się ze mną podzie­lić tą histo­rią. Tylko czy kto­kol­wiek z ludzi żyją­cych współ­cze­śnie potrafi sobie wyobra­zić, jak wygląda życie w oku­po­wa­nym kraju? Co to zna­czy cier­pieć nie­do­sta­tek, strach i nie­wolę w cią­głej oba­wie przed przy­pad­ko­wymi aktami bru­tal­no­ści? Skąd możemy wie­dzieć, jak sami byśmy się zacho­wali w podob­nej sytu­acji?

W końcu udaje mi się zasnąć. Śnią mi się sze­regi dziew­cząt w bia­łych far­tu­chach, pochy­lone nad robotą, zszy­wa­jące ze sobą nie­koń­czące się fale czer­wo­nego jak krew jedwa­biu.

1940

Mire­ille trzę­sła się z zimna, sto­jąc przed skle­pem tyto­nio­wym przy Rue Buf­fon i uda­jąc, że czeka na auto­bus. Na dwo­rze pano­wał straszny ziąb, od któ­rego nogi prze­mar­zły jej na lód. Wie­działa, że gdy już umyje je w misce cie­płej wody w swoim miesz­ka­niu, palce u stóp zaczną ją palić i swę­dzieć od roz­cho­dzą­cych się po nich igie­łek mrozu.

Aby nie myśleć o zim­nie, po raz kolejny powtó­rzyła sobie w myślach instruk­cję, żeby niczego nie pokrę­cić. Musi zacze­kać, aż męż­czy­zna w sza­rym kape­lu­szu z zie­loną taśmą wej­dzie do sklepu, a po chwili wyj­dzie z niego z egzem­pla­rzem „Le Temps”. Następ­nie ona uda się do sklepu i kupi tę samą gazetę, zapy­taw­szy przed­tem, czy nie mają przy­pad­kiem wczo­raj­szego numeru. Weź­mie egzem­plarz, który eks­pe­dient wyj­mie spod lady, i schowa do torebki. Pój­dzie na sta­cję metra Gare d’Auster­litz i poje­dzie na Saint-Ger­main-des-Prés. Tam w Café de Flore wypa­trzy męż­czy­znę o pia­sko­wych wło­sach w jedwab­nym kra­wa­cie w turec­kie wzory, sie­dzą­cego przy sto­liku w rogu. Przy­wita się z nim jak ze sta­rym zna­jo­mym i pozwoli, żeby zamó­wił dla niej kawę. Odłoży egzem­plarz gazety na sto­lik. Wypije kawę i wyj­dzie, zosta­wiw­szy gazetę na sto­liku.

Mire­ille nie po raz pierw­szy prze­ka­zy­wała wia­do­mo­ści na potrzeby siatki. Krótko po swoim powro­cie do Paryża udała się do far­biarni jedwa­biu, który po prze­far­bo­wa­niu na odpo­wiedni kolor miał zostać użyty jako pod­szewka w wie­czo­ro­wej sukni. Roz­ma­wiała tam z kimś, kto – jak się domy­śliła – mógł być zaan­ga­żo­wany w dzia­łal­ność ruchu oporu. Dzięki niemu poznała członka siatki i szybko zaczęła dosta­wać zada­nia podobne do tego. Wie­działa, że na początku będą ją testo­wać, aby się upew­nić, że jest tym, za kogo się podaje, i że można na niej pole­gać. Nie miała nawet pew­no­ści, czy prze­ka­zy­wane przez nią do tej pory wia­do­mo­ści przed­sta­wiały jaką­kol­wiek war­tość. Dzi­siej­sze zada­nie wyglą­dało jed­nak tro­chę ina­czej niż poprzed­nie i podej­rze­wała, że nie­wielka odle­głość dzie­ląca punkt odbioru od Gare d’Auster­litz, na którą to sta­cję przy­jeż­dżały pociągi ze wschodu i połu­dnia i skąd odjeż­dżały trans­porty do obo­zów pracy, może mieć istotne zna­cze­nie. Sta­rała się więc nie zwra­cać uwagi na zimno, które prze­ni­kało przez pode­szwy jej butów, zno­szo­nych po poko­na­niu nie­zli­czo­nej liczby kilo­me­trów, i uda­wała, że stu­diuje roz­kład auto­bu­sów, gdy nagle dostrze­gła kątem oka klienta w kape­lu­szu prze­pa­sa­nym zie­loną taśmą wcho­dzą­cego do tabac.

***

Chmura cie­pła, gwaru i papie­ro­so­wego dymu spo­wiła Mire­ille od samego progu Café de Flore. Ruszyła mię­dzy fila­rami na tyły pomiesz­cze­nia, za drew­nia­nym barem, tak jak jej przy­ka­zano. Na kana­pie w pobliżu drzwi grupa żoł­nie­rzy w mun­du­rach nazi­stów bawiła się hała­śli­wie, a jeden z nich pstryk­nął pal­cami na kel­nera i zamó­wił kolejną butelkę wina. Kiedy Mire­ille ich mijała, jeden z żoł­nie­rzy zerwał się na równe nogi i zagro­dził jej przej­ście. Serce pode­szło dziew­czy­nie do gar­dła, gdy pomy­ślała, że żoł­nierz może zażą­dać poka­za­nia im tego, co ona ma w tor­bie, i odkryje wia­do­mość ukrytą pomię­dzy kart­kami gazety. Ale on tylko skło­nił się wytwor­nie i udał, że chce jej ustą­pić miej­sca, ku gło­śnej ucie­sze swo­ich kom­pa­nów.

Powstrzy­mu­jąc się w pierw­szym odru­chu od splu­nię­cia mu w twarz, w dru­gim zaś od odwró­ce­nia się na pię­cie i ucieczki, Mire­ille uśmiech­nęła się grzecz­nie, dyplo­ma­tycz­nie pokrę­ciła głową, gdy mijała żoł­nie­rza, i pode­szła do sto­lika, przy któ­rym blon­dyn w jedwab­nym kra­wa­cie w turec­kie wzory popi­jał café-crčme, czy­ta­jąc „Le Temps”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Szczę­śli­wość, bło­gość. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Cześć! [wróć]

Bab­cia. [wróć]

Do stołu! [wróć]