Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Fiona Valpy
Sekret skowronka
Loch Ewe, 1940 rok. Gdy szkocka wioska, z której pochodzi Flora, córka leśniczego, staje się bazą konwojów arktycznych Królewskiej Marynarki Wojennej, życie jej zamkniętej społeczności zmienia się na zawsze. Wbrew woli surowego ojca syn właściciela ziemskiego zakochuje się we Florze, ale szczęście tych dwojga wydaje się z góry skazane na porażkę.
Wiele lat później córka Flory, piosenkarka Lexie Gordon, była gwiazda londyńskiego West Endu, zostaje zmuszona do powrotu do rodzinnej wioski i do małej chatki, w której się wychowała. Wkrótce odkrywa, że zarówno jej matka, jak i sama wioska – z pozoru nieprzyjazna – przez lata skrywały tajemnice, które każą jej podważyć wszystko, co dotąd uważała za pewnik.
Składając w całość fragmenty historii swoich rodziców, Lexie odkrywa jak wiele poświęcono dla jej dobra. Na odbudowanie relacji z matką jest już być może za późno, ale czy Lexie zdoła opłakać to, co utracone, i wreszcie odnaleźć swoje miejsce na świecie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
To jeden z tych dni u progu lata, kiedy niebo i morze oblewa słoneczny blask. Takie dni zdarzają się w Highlands, na szkockich wyżynach, tak rzadko, że przykuwają uwagę i przechowuje się je w pamięci niczym talizmany na długie zimowe ciemności.
Zapinam Daisy kurtkę i naciągam na jej loczki wełnianą czapkę z pomponem. Słońce przygrzewa, ale wiatr ciągnący od wzgórz ponad domem szczypie w nos i mrozi uszy, aż sinieją z zimna. Potem przypinam małą do nosidełka i zarzucam je sobie na plecy. Chichocze, zachwycona, że znalazła się tak wysoko, wsuwa palce w moje włosy i ruszamy ścieżką.
Wspinam się mozolnie, pozostawiając za sobą wody Loch Ewe, oddycham coraz ciężej, bo ścieżka biegnie stromo w górę, wijąc się pośród sosen wzdłuż potoku, który szumi i bulgocze beztrosko, spływając w dół zbocza. W końcu wyłaniamy się z cienia pod drzewami na oblany słońcem płaskowyż. Palą mnie mięśnie łydek, zatrzymuję się na chwilę, opieram ręce na biodrach i biorę kilka głębszych łyków powietrza, które wydaje się tak czyste i zimne jak woda w strumieniu. Odwracam się i patrzę na drogę, którą przebyłam. Pobielone kamienne domki, rozsiane tu i ówdzie wzdłuż zatoki morskiej, są ciągle widoczne, ale jeszcze kilka kroków i znikną nam z oczu, gdy pokryte wrzosami ramiona wzgórz wezmą nas w swoje objęcia.
Na skraju ścieżki ukryte w zaroślach jarzębin i brzóz pierwiosnki wystawiają twarzyczki do słońca, w przeciwieństwie do nieśmiałych fiołków, które usiłują schować swoje. Podejście jest już łagodniejsze. Podczas drogi podśpiewujemy z Daisy, a nasze głosy unoszą się w przezroczystym powietrzu.
And we’ll all go togetherTo pull wild mountain thymeAll around the blooming heather,Will ye go, lassie, go?…1
Trochę wyżej, gdy kończy nam się repertuar piosenek, z kępy kwitnącego na żółto janowca podrywa się skowronek i wzbija w niebo jak miniaturowa rakieta. Śpiew niesie się w ciszy, każda nuta przypomina perełkę dźwięku nanizaną na nitkę naszyjnika. Stoję nieruchomo, wstrzymujemy z Daisy oddechy, wsłuchane w trele skowronka, aż ptaszek staje się odległym punkcikiem na niebie, a jego śpiew porywa wiatr.
Dróżka robi się wąska, jest zarośnięta trawą, na pewno lepiej sobie na niej radzą kopyta owiec czy jeleni niż podeszwy traperskich butów. Skręcamy i oto naszym oczom ukazuje się małe górskie jeziorko, ukryte w zagłębieniu zbocza. Daisy na ten widok śmieje się i macha z zachwytem rękami. Dzisiaj wody jeziorka są ledwo widoczne. Jak w magicznej metamorfozie poczerniałą od torfu głębię zasłaniają białe lilie wodne, które zachęcone ciepłem słońca rozchyliły swoje płatki.
Zdejmuję nosidełko z ramion i opieram je o omszałe resztki kamiennej ściany starego szałasu; przez chwilę rozcieram bolące miejsca po wżynających się paskach, po czym rozpinam klamry i wyjmuję Daisy. Natychmiast wyrywa się do przodu na swoich krzepkich nóżkach, jej czerwone kalosze grzęzną w miękkim podłożu; chwytam ją, przytulam i zatapiam twarz w cieple jej szyi.
– Och nie, tak nie wolno, moja prędka panno! Woda może być niebezpieczna, pamiętasz? Daj rączkę, podejdziemy i popatrzymy razem.
Powoli zbliżamy się do krawędzi wody, spoglądamy pomiędzy trzciny i pożółkłe szablaste liście; na wilgotnej ziemi widać ślady wydry, wyraźne bruzdy w błocie po ciężkim ogonie i odciski ostrych pazurów.
Skończywszy badanie brzegu, sadowimy się na mojej kurtce w niewielkim, porośniętym mchem zagłębieniu, osłoniętym przed wiatrem przez szczytową ścianę szałasu. Dach starej chaty – kiedyś może zamieszkanej albo będącej letnim szałasem pasterskim – całkowicie się zapadł, pozostała rozsypująca się skorupa ścian i poczerniałe miejsce po palenisku. Daisy bawi się, robi filiżankę i spodek z lilii wodnej, którą dla niej zerwałam, i mrucząc pod nosem, nalewa mi wyimaginowaną herbatę, a ja z wysokości wzgórza oglądam rozciągające się przed nami wody wielkiego jeziora. Światło muska jego powierzchnię, jakby ktoś puszczał kaczki, rozprasza się na wodzie i razi w oczy, które przywykły do szarości zimowych dni.
To chyba też sztuczka światła, ponieważ przez chwilę wydaje mi się, że widzę sylwetki wielkich statków. Może to duchy, cienie pozostałe po latach, gdy ta morska zatoka była tajnym kotwicowiskiem. Mrugam i cienie znikają, widzę tylko wodę i wyspę, a za nimi otwarte morze.
Tarczę słońca zasnuwa chmura i gdy światło na chwilę gaśnie, nagle uświadamiam sobie, jak głębokie i ciemne są wody jeziorka, ukryte pod kaskadami lilii. Ze szczytu wzgórza w milczeniu przypatruje nam się jeleń szlachetny; uskakuje, gdy podnoszę wzrok. A potem cienista chmura przesuwa się i wraca słońce. Z pobliskiego stoku znów dochodzi pieśń skowronka. Szkoda, że nie ma w niej słów i ptaszek nie może opowiedzieć mi wszystkiego, co wie.
Ponieważ to miejsce – ukryte nad morzem wśród wzgórz – zna wiele tajemnic. Tutaj wszystko się zaczęło i wszystko się skończyło. A jedynymi świadkami rozgrywających się wydarzeń były skowronki i jelenie.
Pospiesznie idę ulicą, przeciskając się przez tłum. Zegar na Piccadilly Circus pokazuje to, co już wiem: jestem spóźniona. Dzisiejsze przesłuchanie jest moją wielką szansą – szansą na główną rolę kobiecą w przedstawieniu na West Endzie. W pośpiechu zahaczam czubkiem buta o nierówną płytę chodnikową, potykam się i raptownie wciągając powietrze z powodu bólu, opieram się na jakimś przechodniu.
– Przepraszam – szepczę, ale on nawet nie unosi głowy, by nawiązać kontakt czy przyjąć przeprosiny; obydwoje pędzimy przed siebie, pochłonięci własnymi sprawami.
Zdążyłam się już do tego przyzwyczaić, do anonimowości miasta, chociaż na początku, wiele lat temu, przeprowadzka do Londynu stanowiła dla mnie trudne wyzwanie. Tak bardzo tęskniłam za Keeper’s Cottage, że czułam wręcz fizyczny ból. A jeszcze bardziej tęskniłam za matką, moją przyjaciółką, powiernicą, moim największym wsparciem; często o niej myślałam, samej w małym pobielonym domku nad jeziorem. Miasto było pełne ludzi, świateł i ulicznego zgiełku. Nawet herbata nie smakowała tak jak w domu w Highlands, ponieważ czajnik w kuchni w moim mieszkaniu pokrywał szary kamień, który zabarwiał wodę, gdy się gotowała.
Jednocześnie jakaś cząstka mnie cieszyła się, że opuściłam Ardtuath. Anonimowość miasta sprawiała mi przyjemność po życiu w klaustrofobicznej atmosferze maleńkiej społeczności, gdzie wszyscy o sobie wszystko wiedzieli i nie mieli oporów przed dzieleniem się plotkami o swoich sąsiadach. Nowe życie dawało mi wolność, której nie zaznałam w domu, i byłam zdeterminowana podążać ku świetlanej przyszłości, nie oglądając się za siebie.
Wkrótce zaprzyjaźniłam się z kilkoma osobami ze szkoły artystycznej, której zostałam stypendystką, i z wolna zaczęłam się przyzwyczajać do nowego otoczenia. Długie godziny wyczerpujących lekcji – tańca, śpiewu, aktorstwa – oraz podniety wielkomiejskiego życia szybko zastąpiły moją dawną rzeczywistość nową, z pozoru o wiele bardziej efektowną.
Cóż, ta rzeczywistość wcale nie była aż tak wspaniała. Z bliska kostiumy czy makijaż traciły swój olśniewający w światłach rampy blask i ukazywały prowizorkę i tandetność. Przebierałyśmy się w zatłoczonych garderobach, gdzie wszystko pokrywała cienka warstwa pudru używanego do wykończenia makijażu, i rywalizowałyśmy ze sobą o trochę przestrzeni przed lustrem wśród części odzieży, kredek do oczu i spinek do włosów. Powietrze było ciężkie od zapachu potu, stęchłych perfum i wilgotnej sadzy, przynoszonej na ubraniach z londyńskich ulic Od czasu do czasu warczałyśmy na siebie, drobnymi wybuchami pokrywając tremę przed przedstawieniem. Ale o niej się zapominało wraz z gwałtownym przypływem adrenaliny na dzwonek pięć minut przed występem.
Stopniowo przyzwyczajałam się do przemierzania pieszo kilometrów ulic w nieświeżym powietrzu, wypełnionym oddechami siedmiu milionów ludzi, pod niebem pociętym na brudne, szare prostokąty, migające tu i tam pomiędzy budynkami. Nie było to niebo znad Loch Ewe, które ciągnie się nieprzerwanie od wzgórz po horyzont. Przyzwyczaiłam się też do londyńskiej pogody. A właściwie jej monotonii. Pory roku w mieście wyznaczały raczej nowe odsłony wystaw sklepowych niż prawdziwe odmiany aury: nawet w środku zimy miasto zdawało się grzać własnym ciepłem, które unosiło się z wilgotnych chodników i promieniowało z ceglanych ścian domów. Na początku tęskniłam za poczuciem dzikości, jakie daje szkocka pogoda, za nieskrępowaną siłą atlantyckiej wichury, za zapierającym dech w piersiach chłodem czystego, mroźnego poranka i za pierwszym ulotnym ciepłem wiosennego dnia. Szybko jednak wcisnęłam w głąb szuflady w komodzie ręcznie robione wełniane swetry i zastąpiłam je obciskającymi bawełnianymi topami oraz zwiewnymi bluzkami z muślinu, jakie nosiły inne studentki. Taki strój bardziej pasował do warunków panujących w salach przesłuchań i zwiększał szanse na przyciągnięcie uwagi agenta lub producenta. Nauczyłam się też pić kawę zamiast herbaty, pomimo że filiżanka tego napoju kosztowała więcej niż cały słoik rozpuszczalnej kawy, którą mama kupowała w sklepie w Aultbea.
Daję nura w zaułek, który biegnie wzdłuż bocznej ściany teatru, i ramieniem otwieram drzwi wejścia dla aktorów. Żołądek mi się przewraca z nerwów, przełykam gulę rosnącą w gardle, co w żadnym razie nie pomoże mojemu głosowi. Ostatnie miesiące były bardzo stresujące, dobiegały końca moje występy w Carousel i znów zaczynałam wyczerpujący proces chodzenia na przesłuchania. Nie sypiam dobrze, nie odżywiam się zdrowo. Wmawiam sobie, że ten niepokój jest całkowicie zrozumiały, biorąc pod uwagę sytuację z pracą i obawy o to, z czego zapłacę czynsz, skoro moje saldo w banku się kurczy. Ale gdzieś w środku dręczy mnie straszna świadomość, która przez ostatnie tygodnie narastała we mnie powoli, lecz nieuchronnie: Piers traci mną zainteresowanie. Może, ale tylko może, jeśli zdobędę tę rolę, znów się we mnie zakocha? Może zdołamy odzyskać namiętność i podniecenie pierwszych dni naszej znajomości i wszystko się dobrze ułoży.
Dołączam do innych dziewczyn, które już zgromadziły się za kulisami, przeczesuję ręką moje niesforne rudozłote loki, żeby je trochę uporządkować.
– Przepraszam – szepczę do asystentki produkcji, która na swojej podkładce odhacza moje nazwisko. Rzuca mi uśmiech, zbyt przelotny, żeby był prawdziwy, a potem się odwraca. Rozpoznaję jedną lub dwie osoby: świat teatrów muzycznych jest mały. Jednak unikamy patrzenia sobie w oczy, koncentrując się na opanowaniu nerwów i występie pierwszej kandydatki do głównej roli. Konkurencja będzie zacięta – prasa huczy o sukcesie przedstawienia na Broadwayu, a bilety na londyńskie spektakle zostały już wyprzedane.
Próbuję wziąć głęboki oddech i skupić się na wcieleniu w postać Marii Magdaleny, ale mimo woli wracam myślami do innego przesłuchania, dwa lata temu, w innym teatrze. Był to musical A Chorus Line w reżyserii genialnego Piersa Walkera, wówczas wschodzącej gwiazdy West Endu.
Powiedział mi, że chce, bym zagrała w tym przedstawieniu, chociaż byłam raczej piosenkarką potrafiącą tańczyć niż tancerką, która umie śpiewać, a takiej osoby właśnie szukano. Powiedział mi, że mam w sobie niezwykły blask, że przypominam mu rudowłosą Audrey Hepburn. Później tego wieczoru oznajmił, że nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ja. Że mam wyjątkowy talent. Że może mi pomóc w karierze. Tej nocy, gdy leżeliśmy w splątanej pościeli na łóżku w moim obskurnym mieszkanku, powiedział mi, że będę jego muzą i że razem przetrzemy szlak na szczyt branży rozrywkowej.
Łapczywie spijałam jego słowa, jakbym opróżniała duszkiem kieliszek wina w pubie przy Drury Lane. Jakże byłam naiwna: jedno i drugie uderzało mi do głowy.
Teraz, po dwóch latach, zauroczenie minęło i muszę mierzyć się z rzeczywistością. Ostatnio Piers wraca coraz później z teatru, co rusz wspomina imię nowej gwiazdki, która, jak nie omieszkał mi zakomunikować, naprawdę rozumie jego wizję i jest istnym marzeniem reżysera. Zaczęłam sobie uświadamiać, że on potrzebuje aplauzu publiczności o wiele bardziej niż ja. Życie jest dla niego spektaklem i podobnie jak w przypadku przedstawień, które reżyseruje, każdy z jego związków zdaje się mieć swój czas, po czym urok nowości blednie, a on angażuje się w nową relację. Jednak nadal czepiam się nadziei, że to ja będę tą, której uda się go zmienić. Że będzie chciał ze mną zostać.
Ciągły niepokój zbiera swoje żniwo. Nieprzespane noce i uczucie mdłości w żołądku odbiły się na moim głosie, choć nikomu się do tego nie przyznaję. Być może trochę go przeciążyłam, bo podjęłam się kilku ról, które nadwerężyły mój wokal. Ale nie mogę sobie teraz pozwolić, by dopadły mnie wątpliwości. Muszę się przełamać i zdobyć główną rolę kobiecą w Jesus Christ Superstar.
– Alexandra Gordon – wywołuje mnie asystentka produkcji. A więc wychodzę na scenę, biorę głęboki oddech i chociaż serce trzepocze mi w piersi jak skrzydła schwytanego ptaka, jestem zdeterminowana, by mój głos znów wzbił się w powietrze niczym śpiew skowronków fruwających ponad wzgórzami otaczającymi mój rodzinny dom.
*
Dostałam rolę. Przez kilka tygodni Piers nadskakuje mi jak dawniej, przynosi kwiaty i zabiera mnie na uroczyste kolacje. Wszystko będzie dobrze, pocieszam się, oddychając z ulgą. Ale kiedy zaczynają się próby, wydaje mi się, że mam coraz większe trudności z wyciągnięciem wysokich tonów. Reżyser jest zaniepokojony, a kiedy ze mną rozmawia, widzę w jego oczach powątpiewanie, czy dobrze zrobił, że wybrał mnie do tej roli. Pewnego dnia trenerka wokalna odciąga mnie na bok i pyta, czy dobrze się czuję.
– Doskonale – mówię, zmuszając się do promiennego uśmiechu. – Ostatnie dwa miesiące były trudne, ale dochodzę do siebie. Miałam problemy z żołądkiem i straciłam nieco formę. Głos mi się na pewno poprawi, gdy całkiem wydobrzeję. – Mam nadzieję, że brzmi to przekonująco.
Prawdę mówiąc, dziś rano poczułam okropne mdłości po zjedzeniu grzanki i wypiciu filiżanki kawy, jednak wzięłam się w garść i przyszłam na próbę.
– W porządku. – Patrzy na mnie z powątpiewaniem. – Widzisz, Alexandro, kiedyś zetknęłam się z podobnymi objawami. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli spytam… czy przypadkiem nie jesteś w ciąży?
W sekundzie, gdy padły te słowa, już wiem. Jakbym od początku wiedziała, tylko nie chciała się przed sobą przyznać. Odruchowo łapię się za brzuch, krew odpływa mi z twarzy. Ciężarna Maria Magdalena nie wypadnie dobrze na scenie, choć zapewne było to ryzyko związane z jej profesją. Nagle tracę równowagę, ściany wokół mnie wydają się zamykać.
Trenerka głosu sadza mnie na krześle w kącie sali i dociska mi głowę do kolan, żebym nie zemdlała.
– To się zdarza – wyjaśnia. – Zmiany hormonalne w ciąży mogą spowodować opuchnięcie strun głosowych, co może wpłynąć na skalę głosu. Wysilasz go, by osiągnąć wysokie nuty, i możesz doprowadzić do krwotoku. Powinnaś iść do lekarza specjalisty, żeby cię zbadał. I na pewno pozwolić strunom głosowym trochę odpocząć.
*
Piers wybucha wściekłością z siłą atlantyckiego sztormu.
– Kompletna katastrofa! – krzyczy, gdy przynoszę mu tę nowinę wieczorem po wizycie u lekarza, który potwierdził, że jestem w ciąży oraz że mam jakieś uszkodzenie strun głosowych. Wyciągam do niego ramiona, desperacko pragnąc pocieszenia, ale on się odsuwa.
– Musisz się tego pozbyć – mówi, a żar jego wściekłości zmienia się w zimny, twardy gniew, gdy odwraca się, by nalać sobie dużą szkocką.
Przez chwilę jestem zdezorientowana, bo myślę, że mówi o zmianie chorobowej. Jednak zaraz ogarnia mnie przerażenie, bo uświadamiam sobie, że chodzi mu o dziecko. Aborcja jest legalna od dziesięciu lat, ale w ogóle nie brałam pod uwagę takiej opcji. Już teraz czuję więź z tym dzieckiem, zaciekle je chroniąc i czule kochając.
Pociąga duży łyk whisky i kontynuuje:
– Pozbądź się go, później, jeśli będzie potrzebna operacja gardła, da się to załatwić. Chyba nie chcesz stracić tej roli!
Moją głowę wypełnia biały szum i nie potrafię jasno myśleć. A potem poprzez zmieszanie i strach słyszę głos mojej matki, śpiewającej w kuchni Keeper’s Cottage piosenkę o miłości i stracie.
Will ye gang love and leave me noo?Will ye forsake your ain love true?2
Znam odpowiedź na to pytanie: nie ma wątpliwości, co Piers zamierza. On już mnie porzucił.
Po chwili hałas w mojej głowie cichnie i nie mam żadnych wątpliwości. Urodzę dziecko i sama je wychowam. Być może mój głos z czasem się naprawi. Trenerka powiedziała, że jest na to szansa, jeśli uszkodzenie nie jest zbyt poważne. Żeby się przekonać, muszę skontaktować się ze specjalistą, ale dopiero za kilka miesięcy. Mam trochę oszczędności, które umożliwią mi przetrwanie do narodzin dziecka, a potem znów mogę wrócić do pracy. Moja kariera jeszcze się nie skończyła, została tylko zawieszona. W końcu inne artystki, koleżanki po fachu, łączyły macierzyństwo z karierą. Dlaczego mnie nie miałoby się udać?
Alkohol rozwiązał Piersowi język i gdy mówię, żeby się wynosił, wylewa z siebie potok tak obrzydliwych inwektyw, że aż boję się, co mógłby zrobić naszemu dziecku. Krzyczy, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego, że jestem samolubna, podejmując tę decyzję, że jestem taką samą egocentryczką jak wszystkie aktorki, które znał.
Wkłada kurtkę i otwierając drzwi, rzuca jeszcze:
– Być może to nawet nie jest moje dziecko. Nic dziwnego, że dali ci tę rolę, od razu rozpoznają dziwkę.
Po tych nienawistnych słowach z hukiem zamykam za nim drzwi. Wyrazisty dźwięk odbija się echem od ścian. Potem opadam na podłogę i leżę skulona na brudnych kafelkach w przedpokoju, z kolanami podciągniętymi do góry, by chronić tę iskierkę nowego życia w moim brzuchu, i szlocham spazmatycznie z twarzą ukrytą w dłoniach. Czuję się kompletnie opuszczona.
Ale jedno jest pewne: moje życie jest teraz w Londynie. Nie ma mowy o powrocie do Szkocji.
Na szczęście, odkąd minęłyśmy Inverness, Daisy usnęła, przypięta pasami w foteliku samochodowym. Wiem, że nie będzie łatwo położyć ją dziś do łóżka, ale wolę mieć trochę spokoju na ostatnich kilometrach. Wyłączam odtwarzacz, bo przez dwa dni podróży samochodem mam już serdecznie dość składanki dziecięcych rymowanek i musicalowych przebojów z West Endu. Tutaj radio nie odbiera, a więc na krętej drodze, prowadzącej nas w kierunku północno-zachodnim, pozostaję sama z szumem silnika i własnymi myślami.
W miarę jak zbliżamy się do wybrzeża, poczucie lęku zagnieżdża się w moim brzuchu. Nie przyjechałam tu ani razu, odkąd kilkanaście lat temu opuściłam Keeper’s Cottage. Oczywiście mama odwiedzała mnie kilka razy w czasie mojej kariery i z tego, co mówiła, można było pomyśleć, że podróż wagonem sypialnym była dla niej ważniejszym wydarzeniem, niż oglądanie występów swojego jedynego dziecka w Oklahoma! i Carousel. Chyba uważałam za pewnik, że ona zawsze tu będzie, w małym kamiennym domku na brzegu Loch Ewe, jeśli kiedykolwiek zechcę wrócić. Ale tego nigdy nie chciałam. Nie miałam nawet siły zorganizować nabożeństwa żałobnego w kościele po jej śmierci w szpitalu w Inverness. Łatwiej – i o wiele praktyczniej – było pozostać przy prostej ceremonii pożegnalnej w miejskim krematorium. Wyczuwałam rozczarowanie i dezaprobatę garstki mieszkańców wsi, którzy przyjechali, by oddać ostatni hołd Florze Gordon, kiedy ściskali mi rękę i składali kondolencje w tamten koszmarny, pusty dzień.
A teraz wracam, acz niechętnie, ponieważ wyczerpałam wszystkie możliwości. Niestety, za późno. Mama odeszła. Nadal nie mogę pojąć ostateczności tych słów. Jak sobie dam radę bez niej? We dwie stanowiłyśmy drużynę. Gdy miałyśmy siebie, nie potrzebowałyśmy nikogo więcej. To ona dodawała mi pewności siebie, zachęcała do wyjazdu i ubiegania się o przyjęcie do szkoły artystycznej. A potem pomogła mi się spakować, gdy nadeszła pora. Wiedziałam, że chociaż dzielą nas setki kilometrów, duchem zawsze była przy mnie, gdy wychodziłam na scenę.
Teraz jestem sama, z córeczką, o której za moimi plecami będą mówić „dziecko bez ojca”. Są oczywiście gorsze obelgi, i nie wątpię, że i z nimi przyjdzie mi się zmierzyć. Będą plotkować na ulicy i cmokać z dezaprobatą pod kościołem. Będą mówić, że historia lubi się powtarzać, zresztą czego można się spodziewać po dziewczynie, która sama urodziła się jako nieślubne dziecko i wyjechała włóczyć się po teatrach wielkiego miasta. Przyznają, że miała głos, ale potem potrząsną głowami i dodadzą: „I co dobrego jej z tego przyszło?”.
Daisy wyrywa ze snu łoskot, gdy samochód przejeżdża przez kratę dla bydła. Płacze przestraszona, bo widzi, że nadal jest przypięta do fotelika, wierci się, usiłuje się wydostać, jeszcze chwila i wpadnie w prawdziwą histerię.
– Spokojnie, kochanie – mówię. – Już dojeżdżamy. Wpadniemy tylko do sklepu po drobne sprawunki.
Kusi mnie, żeby przemknąć przez wieś, minąć słupki starej bramy do dawno opuszczonej posiadłości Ardtuath, i pojechać prosto do Keeper’s Cottage, żeby jeszcze przez kilka godzin cieszyć się cennymi ostatnimi skrawkami anonimowości. Ale tęsknię za filiżanką herbaty – i czymś mocniejszym. Poza tym musimy kupić coś na kolację. W domu, który od miesięcy stoi pusty, nie znajdę nic do jedzenia.
Jeśli mam być szczera, przeraża mnie myśl o otwarciu drzwi i przekroczeniu progu wyziębionych, ciemnych, milczących pokoi, zawsze tak pełnych życia i światła. Przystanek na zakupy opóźni moment konfrontacji z nagą prawdą, której tak długo starałam się unikać. Ze stratą. Poczuciem winy. I bólem.
Zatrzymuję się przed sklepem i ciężko wzdycham, czując niemiły zapach dochodzący od Daisy, która teraz wrzeszczy wniebogłosy.
– Przykro mi, skarbie, ale będziesz musiała poczekać jeszcze kilka minut, aż dojedziemy do domu.
Sadzam ją sobie na biodrze, modląc się w duchu, żeby nikogo w sklepie nie było. Pchnięciem otwieram drzwi, nad którymi rozlega się dzwonek, zagłuszony przez Daisy, która o wiele skuteczniej oznajmia nasze przybycie. Moja modlitwa, jak to zazwyczaj bywa, nie została wysłuchana. Kilka osób odwraca głowy.
– Och, Lexie Gordon, to ty? W końcu przyjechałaś do Ardtuath!
Zawodzenie Daisy na moment ucichło, ponieważ musiała zaczerpnąć powietrza, a więc powitanie rozbrzmiewa w nagłej ciszy. Uzmysławiam sobie, że Alexandra Gordon, gwiazda estrady, której nazwisko ozdabiało afisze na West Endzie, należy do przeszłości. Tutaj jestem – i na zawsze pozostanę – Lexie.
– Doszłyśmy do wniosku, że to musi być ktoś przyjezdny, bo nie rozpoznajemy samochodu. A tu, proszę, śliczna panienka, duma i radość jej babci – niech odpoczywa w pokoju. – Bridie Macdonald rusza ku mnie, potok jej słów omywa mnie jak fala. Kiedy w końcu milknie, by zaczerpnąć tchu, odruchowo rozchyla nozdrza, bo dociera do niej intensywny zapach wydostający się z pieluszki Daisy.
– Cześć, Bridie. – Kiwam głową w powitalnym geście do innych pań, widzę rozmazane twarze kobiet stojących przy kasie, ale jestem zbyt zmęczona, by rozpoznać konkretne osoby. Podrzucam Daisy na biodrze, sięgam po koszyk i w ciasnych alejkach zaczynam szukać potrzebnych produktów. Bridie podąża za mną krok w krok, zadając mnóstwo pytań i zagadując do Daisy, która znów zaczyna wrzeszczeć.
Odpowiadam tak uprzejmie, jak potrafię.
– Tak, wróciłam… Tak, to trwało zbyt długo… Tak, obawiam się, że mała nie wygląda zbyt atrakcyjnie po całym dniu spędzonym w samochodzie. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby kupić kilka drobiazgów, zaraz pojedziemy do domu i ją przebiorę.
Wrzucam do koszyka herbatę i herbatniki, ale moje tempo spowalnia wiercąca się Daisy, nagabywania Bridie oraz pęk siatek na krewetki na bambusowych kijach, który przewracam, gdy usiłuję go ominąć, sięgając po mleko.
– Nie, nie jestem pewna, jak długo zostanę… Nie, chwilowo nie mam szczególnych planów… Nie, nadal nie śpiewam… Tak, będę musiała uporządkować rzeczy po mamie… To bardzo uprzejma propozycja, ale chyba poradzę sobie sama, dziękuję… Nie, jeszcze nie podjęłam decyzji o sprzedaży Keeper’s Cottage.
Będąc na granicy desperacji, wkładam jeszcze kilka rzeczy do koszyka – cztery zwiędłe marchewki, zeschniętego pora i butelkę toniku. Szukam cytryn, ale jest tylko sok w plastikowych, jaskrawożółtych buteleczkach. Nie ma również ziemniaków, a więc chwytam opakowanie purée i ponieważ nie mam ochoty nic gotować, puszkę z gulaszem mięsno-cynaderkowym w cieście.
W końcu docieram do kasy. Grupka kobiet nie kwapi się do rozejścia; zadowolone, że Bridie zadała mi te wszystkie pytania, wysłuchały z zainteresowaniem moich odpowiedzi. Ich osąd wisi nad moją głową jak krogulec nad swoją ofiarą. Stawiam koszyk na ladzie i podnoszę nieco wyżej moją przemoczoną, śmierdzącą córkę, żeby wygodniej ją podtrzymać; szczęśliwie mała nareszcie ucichła. Ale gdy oglądam się przez ramię, zdaję sobie sprawę, że to w wyniku jedzenia czekoladek, którymi karmi ją Bridie, a których resztki lądują na plecach mojego zamszowego żakietu. Kupiłam go w innych czasach, gdy miałam pieniądze, a mój tryb życia pasował do tak luksusowego ubioru. Teraz go noszę, ponieważ nie stać mnie na zakup czegoś bardziej praktycznego. Zdaję sobie jednak sprawę, jak to musi wyglądać. Podobnie jak jego właścicielka, ten żakiet tu nie pasuje.
Uśmiecham się do Morag za kasą. Grupa kobiet ocenia każdy produkt, który Morag skanuje, a potem pakuje do kartonu ozdobionego logo, które mi przypomina…
– Och, i poproszę butelkę dżinu.
Morag sięga do półki za swoimi plecami, a ja starannie unikam spojrzenia innych kobiet. Ich niewypowiedziana ocena ciąży w powietrzu. Płacę, a potem posyłam wszystkim wyzywające spojrzenie.
– Cześć, Lexie – mówi młoda, jasnowłosa kobieta z wózkiem, z którego nieskazitelnie ubrany bobas, niewiele starszy od Daisy, obserwuje tę scenę szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Dopiero po chwili udaje mi się ją rozpoznać.
– Elspeth? Cześć! Miło cię widzieć. Ty też masz malucha?
W szkole byłyśmy przyjaciółkami, ale gdy przeprowadziłam się na południe, straciłyśmy ze sobą kontakt.
Przytakuje. Jednak nie nawiązuje rozmowy.
Pochylam się, żeby wziąć karton z zakupami, jednocześnie podtrzymując Daisy na drugim ramieniu. Dziewczynka z zarumienionymi policzkami i rzęsami najeżonymi od niedawnych łez uśmiecha się błogo do Bridie, Morag, Elspeth i pozostałych kobiet.
– Poczekaj, pomogę ci – proponuje Bridie.
Usiłuje wziąć ode mnie karton, ale kręcę głową. Jeśli zobaczy, że samochód jest wypakowany po dach moim dobytkiem, wszystko stanie się jasne: nie tylko, że nie radzę sobie z wychowaniem nieślubnego dziecka, lecz że wracam do Ardtuath bezdomna, z podkulonym ogonem, że moja kariera jest w strzępach, a ja przyjeżdżam kilka miesięcy za późno, by zdążyć się zaopiekować moją biedną, porzuconą matką w ostatnich dniach jej życia.
– Nie trzeba. Dam sobie radę. Gdybyś tylko mogła otworzyć mi drzwi? Dzięki.
Gdy stawiam karton z zakupami na masce samochodu i grzebię w torebce w poszukiwaniu kluczyków, puszka z mięsem i cynaderkami w cieście przewraca się i z brzękiem spada na asfalt. Za szybą sklepu kilka twarzy odwraca się w naszym kierunku.
Otwieram drzwi auta i wpycham Daisy na fotelik. Nic dziwnego, że co sił w płucach wyraża swoje oburzenie i młóci rękami w powietrzu, gdy bez słowa zapinam jej pasy; obawiam się, że jeśli otworzę usta, nie powstrzymam się przed siarczystym przekleństwem lub wybuchem płaczu.
Odwracam się, by podnieść puszkę. A tu stoi Elspeth, a jej dziecko wpatruje się we mnie zagadkowo swoimi dużymi oczami.
– Proszę. – Podaje mi pogniecioną puszkę.
– Dziękuję. Niezbyt wyszukana kolacja, ale na dzisiaj musi wystarczyć. – Moje zażenowanie i wstyd sprawia, że paplę byle co.
Elspeth kiwa głową i zerka za szyby samochodu; na pewno zauważa karton z kuchennym ekwipunkiem oraz lampę biurkową, oparte o szybę. Sprawia wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Wykręca wózek.
– Do zobaczenia.
– Jasne! – Przez chwilę stoję jak głupia, patrząc, jak wiezie swoje pachnące, starannie ubrane dziecko i skręca w bramę jednego z domów z widokiem na port, a potem, zręcznie manewrując wózkiem, przekracza pomalowane na żółto drzwi frontowe.
Wreszcie rozluźniam sztywne kończyny i z trudem sadowię się za kierownicą. Biorę głęboki oddech i przekręcam kluczyk w stacyjce.
– No dobra, Daisy – odzywam się możliwie radosnym głosem, mając nadzieję, że nie usłyszy w nim drżenia. – Dotarłyśmy do Keeper’s Cottage.
*
Następnego ranka budzi mnie odgłos pukania. Byłyśmy na nogach aż do późnych godzin nocnych, ale w końcu, nim świt zabarwił na różowo niebo nad wzgórzami, wykończone zapadłyśmy w głęboki sen.
Niespokojną noc w znacznej mierze zawdzięczamy Daisy, która nie chciała zasnąć w cichych i nieznajomych ciemnościach: była przyzwyczajona do szumu ruchu ulicznego w tle, do blasku świateł miasta, rozrzedzających czerń nieba do barwy rozwodnionego soku owocowego, i do łóżeczka we własnej sypialni. Zanim przebrałam ją i nakarmiłam, zanim nagrzałam dość wody na płytką kąpiel, zanim przygotowałam ją do snu, była już całkiem rozbudzona, ciesząc się nowym otoczeniem maleńkiego domku, wypełnionego rzeczami mojej matki. Aby powstrzymać Daisy przed sianiem zniszczenia wśród ozdób i fotografii zgromadzonych w salonie, musiałam wziąć ją na ręce, po czym usiłowałam otworzyć pogniecioną puszkę.
Po kilku minutach mocowania się ze starodawnym otwieraczem oraz powyginaną blachą, która zawierała moją kolację, skaleczyłam się w palec tak niefortunnie, że krew była wszędzie. Dałam za wygraną. Owinęłam palec papierem toaletowym, wyłączyłam piekarnik i zamiast kolacji, nalałam sobie dżin z tonikiem. Następnie zaniosłam Daisy do sypialni i posłałam łóżko, co z moją zranioną ręką nie było łatwym zadaniem. Ktoś musiał tu być, ponieważ pościel była zdjęta, uprana i starannie ułożona w szafce na bieliznę.
Wiedziałam, że na strychu jest stare drewniane łóżeczko, w którym w dzieciństwie spałam obok mamy w tym samym pokoju, ale teraz nie miałam siły przytargać drabiny z komórki, poszukać łóżeczka, znieść je na dół i złożyć. A więc umościłam Daisy w gniazdku zrobionym z koców i zwinęłam się na łóżku obok niej. Cóż, wybiła mi sen z głowy. Po długim i nużącym dniu w samochodzie, teraz czysta, zadowolona i najedzona, stała się swawolną kobietką, gotową do psot i zabawy. Pomimo zniecierpliwienia nie mogłam powstrzymać śmiechu, gdy przewracała się ciągle na łóżku, owijając nas prześcieradłami.
Próbowałam cicho śpiewać, jednak dźwięk łamiącego się głosu przyprawił mnie o łzy, a więc przestałam. Z torby z zabawkami wyciągnęłam jej ulubionego niebieskiego króliczka i książeczkę z obrazkami. Ale ona miała ochotę raczej na gimnastykę; by ją zmęczyć, podrzucałam ją na brzuchu, a jej małe nóżki pracowały jak tłoki. Po półgodzinie ramiona mnie bolały prawie tak samo jak głowa. Dżin nie był dobrym pomysłem, stwierdziłam; wzięłam Daisy oraz w połowie pełną szklankę i wróciłam do kuchni. Postawiłam szklankę na stole obok butelki, a potem powędrowałam do salonu, by wyjrzeć przez okno.
Przez nieszczelne futryny wsączał się chłód, a więc owinęłam Daisy kocykiem, który mama zrobiła dla niej na drutach, gdy się urodziła; miał muszelkowy ścieg tak subtelny jak najdelikatniejsza koronka. Gdy głaskałam córeczkę po plecach, starając się ją uśpić, czułam pod palcami miękkość białej wełny. Przez chwilę znów przytłoczył mnie obraz mamy siedzącej przed kominkiem i szybko poruszającej drutami, z taką samą cienką włóczką na kolanach. Potrząsnęłam głową i zamrugałam, wstrzymując łzy, zbyt zmęczona, by znów dać im upust.
Księżyc wstawał za domem, rzucając światło na jezioro. Był przypływ, słyszałam, jak woda delikatnie ociera się o piasek po drugiej stronie drogi. Nieświadoma mojego sentymentalnego nastroju Daisy gruchała i gaworzyła, pokazując palcem przez okno i na swój sposób nazywając każdy nowy widok.
– To – powtarzała. – To…
Ciszę nocy przerywał od czasu do czasu krzyk kulika dochodzący z nabrzeża. Gdy przemawiałam cicho do mojej córeczki, całując ją po świeżo umytych włosach i huśtając delikatnie na ramieniu, odgłos uruchomionego na wodzie silnika sprawił, że obydwie podniosłyśmy wzrok. Mała rybacka łódź prześlizgnęła się przez snop księżyca i pozostawiała za sobą wstęgę gwiazd tańczących na wodzie, tam, gdzie śmigło wytworzyło fosforyzujące rozbłyski światła.
– To – powiedziała z naciskiem Daisy.
– Wiem, to jest piękne, prawda? – potwierdziłam. – Łódka.
– Ut-ka – powtórzyła Daisy, a ja się roześmiałam.
– Mądra dziewczynka.
Patrzyłyśmy, aż światła na wodzie zakończyły swój taniec, po czym znów zapadła cisza.
– Chodźmy, kochanie – powiedziałam. – Czas spać.
Mała miała jednak inne pomysły.
O drugiej nad ranem obydwie byłyśmy już wyczerpane płaczem. Dopiero gdy Daisy wreszcie usnęła, wytarłam oczy rąbkiem poszewki, zwinęłam się obok niej, przykryłam nas kocem i w końcu pogrążyłam się w zapomnieniu…
*
Pukanie do drzwi, które mnie budzi, jest początkowo stłumione przez sen, z którego głębin powoli się wynurzam; unoszę się ku powierzchni i światłu dnia, gdy hałas nie ustaje, ciągnąc mnie w górę.
Ostrożnie, by nie obudzić Daisy, wyplątuję się z koców i wkładam szlafrok, który wisi na drzwiach sypialni. Z rozmachem otwieram drzwi wejściowe, gotowa do konfrontacji z nietaktowną osobą, robiącą rumor o tak nieludzkiej godzinie.
Słowa zamierają mi na ustach na widok mężczyzny z potarganymi przez wiatr włosami, którego sylwetka rysuje się na tle stalowoszarych wód jeziora.
Oszołomiona przeciągam dłonią po rozczochranych włosach i zaciskam pasek szlafroka wokół talii.
– W czym mogę pomóc? – Chociaż mężczyzna obdarza mnie ciepłym uśmiechem, mój głos brzmi lodowato.
– Cześć, Lexie. Jestem Davy Laverock – milknie, jakby uważał, że jego nazwisko powinno dla mnie coś znaczyć. Zapada niezręczna cisza, a ja wytężam umysł. Nie. Nic. Oprócz tego, że laverock to szkockie słowo, którego mama używała na określenie skowronków gniazdujących na wzgórzach nad jeziorem. Wpatruję się w niego beznamiętnie.
Odwraca wzrok, uśmiech mu przygasa, po czym podaje mi reklamówkę.
– Bridie powiedziała, żebym ci to przyniósł.
Biorę od niego torbę i zaglądam do środka. Jest ciężka od homarców, przypominających langustynki pękatych homarów, które rybacy często łapią w swoje klatki. Do ust napływa mi ślinka na widok plątaniny koralowych skorup: nie ma na nie rynkowego popytu, ale są przepyszne gotowane w wodzie z jeziora i podane z majonezem i masłem czosnkowym. Ciężka praca związana z wydobywaniem mięsa z ich pancernych ogonów jest warta złamania paznokcia albo nawet dwóch.
– Dziękuję – mówię. – Podziękuj też Bridie.
– Powiedziała, że właśnie wróciłaś. Pomyślałem, że ci się przydadzą.
Zakłopotani stoimy naprzeciwko siebie. Badawczo mu się przyglądam, szukając jakichś wskazówek, które pomogłyby mi go umiejscowić. Ma otwarty, pogodny wyraz twarzy człowieka całkowicie zrelaksowanego, szaroniebieskie oczy i ogorzałą twarz. Z pewnością jest tutejszy i bierze za pewnik, że będę wiedziała, kim jest, ponieważ tu wszyscy się znają.
– Przykro mi z powodu twojej mamy – odzywa się w końcu. – Czy w domu wszystko w porządku? Wiem, że Bridie zaglądała tu parę razy. Ale jeśli będziesz potrzebowała pomocy, daj znać. – Zerka gdzieś w przestrzeń ponad moją głowę. Na moment wyraz jego twarzy się zmienia, a ja wyczuwam, że jego uwagę przykuło coś za moimi plecami. Oglądam się za siebie i zdaję sobie sprawę, że to butelka dżinu, stojąca obok na wpół opróżnionej szklanki. Wiem, co sobie pomyślał. I to o tej porze dnia. Potem spoglądam na zegar kuchenny i zdaję sobie sprawę, że jest później, niż sądziłam – prawie dziesiąta. Mimo wszystko…
Patrzę na niego wyzywająco.
– To nie tak, jak sądzisz. Mniej więcej tyle wypiłam do wczorajszej kolacji.
Wzrusza ramionami.
– Nikogo nie osądzam.
Już to widzę! Nie minie pół godziny, jak podzieli się tym łakomym kąskiem z Bridie.
– W każdym razie smacznego. Jeśli chciałabyś więcej, zostaw wiadomość na pomoście. Wypływam na połów prawie codziennie.
Trochę mięknę, bo zdaję sobie sprawę, że byłam nieuprzejma.
– Naprawdę bardzo dziękuję. Na pewno będą mi smakowały.
– Nie ma sprawy. A więc do zobaczenia.
Obserwuję, jak pogwizdując pod nosem jakąś melodię, zamaszystym krokiem zmierza do land rovera zaparkowanego przy drodze. Ma typowe dla rybaka szerokie ramiona i kołyszący chód. Rozpoznaję tę piosenkę, mama często ją śpiewała. Wsiada i uruchamia silnik, rzucając przelotne spojrzenie w kierunku domku. Macha mi ręką na pożegnanie i odjeżdża.
Wylewam do zlewu nędzne resztki wczorajszego drinka, a butelkę chowam do szafki. Gdy wkładam torbę z homarcami do lodówki, łapię się na tym, że nucę piosenkę, którą pogwizdywał, a która teraz krąży natrętnie po mojej głowie. Nawet podśpiewuję kilka słów refrenu Will ye gang love… ale głos załamuje mi się z emocji.
Jakieś obrazy majaczą w głębi mojej pamięci. Może w szaroniebieskich oczach tego mężczyzny było coś znajomego, ale nadal nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie go wcześniej widziałam.
Sięgam po mgliste wspomnienia, ale one wymykają mi się, śliskie jak ryby.
Nalewam wodę do czajnika i stawiam na kuchence, żeby się zagotowała. Kiedy zdejmuję stary, brązowy dzbanek z półki, zalewa mnie zatykająca dech fala smutku. Głos mamy zdaje się rozbrzmiewać w kuchni wokół mnie, śpiewa tę samą piosenkę, a ja przytulam dzbanek do serca.
Oh dig my grave both lang and deepPut a bunch o’roses at my head and feetAnd in the middle a turtle dove,Let the people ken that I died o’love…3
Zawsze miała w pogotowiu zaparzoną herbatę, zawsze przynosiła mi filiżankę, czy chciałam, czy nie. Ale widok starego dzbanka uświadamia mi, że nie chodziło tylko o herbatę. Były to znaki przestankowe, które pomagały nadać sens naszej wspólnej historii – małe pauzy i łączniki, które uważałam za oczywiste. Te filiżanki herbaty były jednym ze sposobów, w jaki okazywała mi swoją miłość kilka razy dziennie.
Ze słowami piosenki wciąż dźwięczącymi mi w głowie przechodzę do salonu i zdejmuję z kominka zdjęcie mojego ojca. Jego ciemne oczy są niezgłębione, ukryte w cieniu na fotografii – jedynej, jaką mam. Nazywał się Alec Mackenzie-Grant, służył w marynarce wojennej i zmarł przed moim narodzeniem. Niewiele więcej o nim wiem. Kiedy namawiałam mamę, żeby mi o nim opowiedziała, zawsze mówiła o jego dobroci, o tym, jak ją kochał i jak kochałby mnie, gdyby mnie znał. Ale kiedy naciskałam, żeby opowiedziała mi więcej, kiedy pytałam ją o jego rodziców, moich dziadków, i o jego życie jako syna właścicieli ziemskich, mieszkającego w wielkim domu, odpowiadała wymijająco. Zawsze zmieniała temat, mówiąc: „Czy opowiadałam ci o tym, jak Alec i twój wujek Ruaridh wypłynęli na połów makreli i zobaczyli rekina olbrzymiego?”. I chociaż słyszałem tę historię setki razy, pozwalałam jej kontynuować.
Dopiero gdy podrosłam, zrozumiałam, jakie to musiało być dla niej trudne, gdy myślała o życiu, które mogła wieść jako pani Ardtuath House, i być może żałowała, że nie mogła mi takiego życia zapewnić. Nauczyłam się więc nie zadawać pytań, które tak smutno ją nastrajały. Zawsze jednak myślałam o moim tacie – kim naprawdę był i dlaczego mama niechętnie mówiła o jego rodzinie. Jej opowieści dotyczyły czasów niewinnego dzieciństwa, któremu kres ostatecznie położyła wojna. To zrozumiałe, że chodziło o rzeczy, przed którymi chciała mnie chronić, sprawy, o których chciała zapomnieć. Jednak teraz żałuję, że na nią nie naciskałam. Żałuję, że nie poznałam ich historii. Żałuję, bo to jest część mojej przeszłości, którą bezpowrotnie straciłam.
Odstawiam zdjęcie ojca na miejsce, obok zdjęcia mamy. Nie mam nawet ich wspólnej fotografii, a ta myśl zasmuca mnie jeszcze bardziej.
Czajnik gwiżdże, gdyż woda zaczyna wrzeć, i przywołuje mnie z powrotem do rzeczywistości, a ja rękawem szlafroka ocieram łzę. Wracam do kuchni, rozgrzewam dzbanek, wrzucam łyżeczkę liści z ozdobnej puszki stojącej na blacie i czekam, aż się zaparzą. Porządny dzbanek herbaty, taki zawsze parzyła moja mama Flora.
Nagle słyszę, że Daisy się wierci, więc pędzę, by podnieść ją z łóżka i sprawić, żeby z uśmiechem zaczęła dzień.
Flora Gordon dosypała torfu do pieca i nastawiła czajnik. O brzasku wody jeziora z wolna przybierały perłowoszary odcień. Za chwilę z porannego obrządku zwierząt wróci do domu jej ojciec i będzie potrzebował śniadania i kubka rozgrzewającej herbaty.
Usłyszała na ścieżce jego ciężkie kroki, którym towarzyszył lżejszy tupot łap Braana. Czarny labrador zawsze mu towarzyszył, nieważne, czy ojciec doglądał koni na pastwisku, czy psów w psiarni za stajnią, a także na wzgórzach, gdzie bacznie obserwował ptactwo i zwierzynę łowną, za które jako leśniczy w posiadłości Ardtuath był odpowiedzialny.
Nuciła pod nosem jakąś melodię, a czajnik wtórował jej, pomrukując i gwiżdżąc. Postawiła na ogniu garnek z owsianką, która parzyła się przez noc; dodała szczyptę soli i dobrze wymieszała. Następnie ogrzała brązowy dzbanek do herbaty, wsypała liście z pojemnika, jej ruchy były szybkie i zręczne, świadczące o wielkiej wprawie.
Braan wpadł do kuchni, merdając ogonem; poczekał na powitalną pieszczotę, po czym zatopił pysk w blaszanej misce z własnym śniadaniem.
– W porządku, tato? – spytała, choć spodziewała się, że odpowiedzią będzie jak zwykle milczące skinienie głową, gdy siadał u szczytu stołu i wyciągał stopy w grubych wełnianych skarpetach w stronę ciepłej kuchni.
Jednak tego ranka podszedł do okna i patrzył na jezioro.
– Wygląda na to, że mamy gości – powiedział, gestem głowy wskazując widok za szybą.
Flora wytarła ręce ścierką wiszącą obok kuchenki i stanęła obok ojca.
W ciszy wczesnego świtu na horyzoncie pojawił się sznur okrętów. Wielkie szare kadłuby sunęły powoli, ale z siłą, która z łatwością rozcinała fale. Powietrze wokół zdawało się wibrować i niepokoiło ptaki morskie, które krążyły nad nimi. Naliczyła pięć jednostek. Wydawało się, że wynurzyły się z wód jeziora niczym lewiatany obudzone ze snu po ogłoszeniu, zaledwie dziesięć dni temu, że Wielka Brytania jest w stanie wojny z Niemcami.
Ojciec wziął z parapetu lornetkę i chwilę przypatrywał się statkom. Potem podał lornetkę Florze. Okręty były najeżone działami armatnimi i antenami, a gdy podpłynęły bliżej, słyszała warkot ich silników.
– To chyba Home Fleet4 – powiedział ojciec.
Flora zadrżała z podniecenia i strachu.
– Ale co one tu robią? Wojna toczy się daleko stąd.
Ojciec spojrzał na nią bystro spod gęstej, siwej czupryny.
– Tak było, dziewczyno. Ale już nie jest.
– Jak myślisz, Ruaridh może być na którymś z nich? – Serce Flory zabiło szybciej na tę myśl. Jej brat wstąpił do Royal Navy dwa lata temu, a ona bardzo za nim tęskniła. Jak wielu chłopców, którzy dorastali na wybrzeżu, na wodzie czuł się równie dobrze, jak na wzgórzach.
– Wątpię. W ostatnim liście pisał, że jest w Portsmouth, przydzielony do niszczycieli. Są mniejsze od tych pancerników. Do tej pory mógł zostać wysłany wszędzie.
Patrzyli, jak czołowy statek powoli manewruje i zarzuca kotwicę z grzechotem łańcuchów słyszalnym nawet z tej odległości. Flora oddała lornetkę ojcu.
– Co oni robią w Loch Ewe?
Wzruszył ramionami.
– Wiem tyle samo co ty. Na pewno wkrótce się dowiemy.
Odwrócił się od okna, ale dopiero po chwili pochwyciła jego spojrzenie. Mimo że stał wyprostowany jak zawsze i zachowywał spokój, wiedziała, że wojna napawała go przerażeniem. Bał się, co to może oznaczać dla jego syna gdzieś daleko na morzu, a teraz przybycie okrętów wojennych na spokojne wody fiordu przy Keeper’s Cottage sprowadziło strach prosto pod ich drzwi. Obecność tego wysokiego, sprawnego mężczyzny, tak swobodnie poruszającego się po wzgórzach – człowieka, któremu dziedzic powierzył nadzór nad posiadłością Ardtuath Estate i który cieszył się ogromnym szacunkiem wśród społeczności zamieszkującej okolice tej morskiej zatoki – zawsze dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Jednakże ten przebłysk strachu w oczach ojca sprawił, że poczuła, jakby w ziemi pod jej stopami zrobiła się wyrwa, co naruszyło równowagę ich życia.
Braan, wyczuwszy niepokój pani, wcisnął nos w dłoń Flory, żeby dodać jej otuchy. Flora odwróciła się od okna i wlała owsiankę do przygotowanych miseczek.
*
Na poczcie panował tłok, na małej przestrzeni wiła się spora kolejka. Wyglądało na to, że połowa wioski miała dziś rano albo list do wysłania, albo odczuła nagłą potrzebę zakupu koperty i znaczka, a może dwóch. Flora stanęła w kolejce, ale nikomu zanadto się nie spieszyło, by dotrzeć do okienka, obsługiwanego przez pannę Cameron, kierowniczkę poczty. Zamiast tego słychać było szum rozmów, które kręciły się wokół przybycia Home Fleet na ich brzeg.
– Ten duży okręt pośrodku to HMS „Nelson”, a na pokładzie jest pan Churchill. – Pani Carmichael była nieocenionym źródłem wiedzy wszelakiej, nie tylko tej bezpośrednio związanej z jej rolą przewodniczącej lokalnego oddziału Scottish Women’s Rural Institute5. A ponieważ trzej jej synowie zaciągnęli się do szkockiego pułku piechoty Argyll and Suntherland Highlanders, powszechnie uznawano, że ma prawo wypowiadać się także na tematy wojskowe. Teraz, gdy jej mąż, Archibald Carmichael, objął stanowisko strażnika obrony przeciwlotniczej, jej źródło informacji o sytuacji lokalnej nie miało sobie równych.
– Co oni tu robią, w Loch Ewe? – spytała Bridie Macdonald, która znalazła się na czele kolejki i właśnie naklejała znaczki. Podała listy gotowe do wysłania pannie Cameron. – I dziesięć deko dropsów, poproszę.
Poczmistrzyni zdjęła z półki wysoki słoik ze słodyczami, odważyła odpowiednią ilość, a następnie przesypała miętówki z szalki do białej, papierowej torebki, którą zakręciła na rogach.
– Proszę. – Odliczyła monety, które podała jej Bridie.
– Archie mówi, że to ściśle tajne – odparła pani Carmichael.
– Prawdopodobnie szukają miejsca na bazę dla Home Fleet, żeby nas bronić w razie inwazji U-Bootów z północy.
– Cicho, Bridie, wiesz, jak to mówią… nieostrożna rozmowa może kosztować życie.
Bridie już miała na końcu języka uwagę, że pani Carmichael właśnie oznajmiła wszystkim niemieckim agentom, którzy przypadkiem stali w kolejce po znaczki i słodycze, że Pierwszy Lord Admiralicji gości na pokładzie jednego z tych okrętów, ale zreflektowała się i zamiast tego włożyła do ust cukierek. Pani Carmichael z postury i temperamentu jako żywo przypominała pancernik, a Bridie ani nie miała dość odwagi, ani nie była tak głupia, żeby się jej narażać.
– Zamiast stać tu i plotkować, możesz przyjść po południu do Rural i nam pomóc. Robimy na drutach szale dla naszych chłopców na froncie i potrzebujemy każdej pary rąk do pomocy. Mogę na ciebie liczyć? I na ciebie też, Floro?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. I pójdziemy wszyscy razem / Zrywać dziki górski tymianek / Spomiędzy kwitnących wrzosów. / Pójdziesz z nami, dzieweczko, czy pójdziesz? (Wild Mountain Thyme – szkocka piosenka ludowa). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek. [wróć]
2. Czy odejdziesz, kochanie, i zostawisz mnie teraz? / Czy porzucisz swoją prawdziwą miłość? (Will ye gang, love – tradycyjna ballada szkocka). [wróć]
3. Och, wykop mi głęboki grób / Połóż pęk róż u moich stóp / I gołębicę umieść tam, / Niech ludzie wiedzą, / Że z miłości umarłam… (Will ye gang love). [wróć]
4. ,,Flota Ojczysta” Royal Navy, której zadaniem była obrona wód terytorialnych Wielkiej Brytanii. [wróć]
5. Instytut Wiejski Kobiet Szkockich (obecnie: Szkocki Instytut Kobiecy) – charytatywna organizacja społeczna istniejąca w Szkocji od 1917 roku. [wróć]