Sekret skowronka - Fiona Valpy - ebook

Sekret skowronka ebook

Valpy Fiona

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fiona Valpy

Sekret skowronka

Loch Ewe, 1940 rok. Gdy szkocka wioska, z której pochodzi Flora, córka leśniczego, staje się bazą konwojów arktycznych Królewskiej Marynarki Wojennej, życie jej zamkniętej społeczności zmienia się na zawsze. Wbrew woli surowego ojca syn właściciela ziemskiego zakochuje się we Florze, ale szczęście tych dwojga wydaje się z góry skazane na porażkę.

Wiele lat później córka Flory, piosenkarka Lexie Gordon, była gwiazda londyńskiego West Endu, zostaje zmuszona do powrotu do rodzinnej wioski i do małej chatki, w której się wychowała. Wkrótce odkrywa, że zarówno jej matka, jak i sama wioska – z pozoru nieprzyjazna – przez lata skrywały tajemnice, które każą jej podważyć wszystko, co dotąd uważała za pewnik.

Składając w całość fragmenty historii swoich rodziców, Lexie odkrywa jak wiele poświęcono dla jej dobra. Na odbudowanie relacji z matką jest już być może za późno, ale czy Lexie zdoła opłakać to, co utracone, i wreszcie odnaleźć swoje miejsce na świecie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 339

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



LEXIE, 1980

To jeden z tych dni u progu lata, kiedy niebo i morze oblewa sło­neczny blask. Takie dni zda­rzają się w High­lands, na szkoc­kich wyży­nach, tak rzadko, że przy­ku­wają uwagę i prze­cho­wuje się je w pamięci niczym tali­zmany na dłu­gie zimowe ciem­no­ści.

Zapi­nam Daisy kurtkę i nacią­gam na jej loczki weł­nianą czapkę z pom­po­nem. Słońce przy­grzewa, ale wiatr cią­gnący od wzgórz ponad domem szczy­pie w nos i mrozi uszy, aż sinieją z zimna. Potem przy­pi­nam małą do nosi­dełka i zarzu­cam je sobie na plecy. Chi­cho­cze, zachwy­cona, że zna­la­zła się tak wysoko, wsuwa palce w moje włosy i ruszamy ścieżką.

Wspi­nam się mozol­nie, pozo­sta­wia­jąc za sobą wody Loch Ewe, oddy­cham coraz cię­żej, bo ścieżka bie­gnie stromo w górę, wijąc się pośród sosen wzdłuż potoku, który szumi i bul­go­cze bez­tro­sko, spły­wa­jąc w dół zbo­cza. W końcu wyła­niamy się z cie­nia pod drze­wami na oblany słoń­cem pła­sko­wyż. Palą mnie mię­śnie łydek, zatrzy­muję się na chwilę, opie­ram ręce na bio­drach i biorę kilka głęb­szych łyków powie­trza, które wydaje się tak czy­ste i zimne jak woda w stru­mie­niu. Odwra­cam się i patrzę na drogę, którą prze­by­łam. Pobie­lone kamienne domki, roz­siane tu i ówdzie wzdłuż zatoki mor­skiej, są cią­gle widoczne, ale jesz­cze kilka kro­ków i znikną nam z oczu, gdy pokryte wrzo­sami ramiona wzgórz wezmą nas w swoje obję­cia.

Na skraju ścieżki ukryte w zaro­ślach jarzę­bin i brzóz pier­wiosnki wysta­wiają twa­rzyczki do słońca, w prze­ci­wień­stwie do nie­śmia­łych fioł­ków, które usi­łują scho­wać swoje. Podej­ście jest już łagod­niej­sze. Pod­czas drogi pod­śpie­wu­jemy z Daisy, a nasze głosy uno­szą się w prze­zro­czy­stym powie­trzu.

And we’ll all go toge­therTo pull wild moun­tain thymeAll aro­und the blo­oming heather,Will ye go, las­sie, go?…1

Tro­chę wyżej, gdy koń­czy nam się reper­tuar pio­se­nek, z kępy kwit­ną­cego na żółto janowca pod­rywa się skow­ro­nek i wzbija w niebo jak minia­tu­rowa rakieta. Śpiew nie­sie się w ciszy, każda nuta przy­po­mina perełkę dźwięku nani­zaną na nitkę naszyj­nika. Stoję nie­ru­chomo, wstrzy­mu­jemy z Daisy odde­chy, wsłu­chane w trele skow­ronka, aż pta­szek staje się odle­głym punk­ci­kiem na nie­bie, a jego śpiew porywa wiatr.

Dróżka robi się wąska, jest zaro­śnięta trawą, na pewno lepiej sobie na niej radzą kopyta owiec czy jeleni niż pode­szwy tra­per­skich butów. Skrę­camy i oto naszym oczom uka­zuje się małe gór­skie jeziorko, ukryte w zagłę­bie­niu zbo­cza. Daisy na ten widok śmieje się i macha z zachwy­tem rękami. Dzi­siaj wody jeziorka są ledwo widoczne. Jak w magicz­nej meta­mor­fo­zie poczer­niałą od torfu głę­bię zasła­niają białe lilie wodne, które zachę­cone cie­płem słońca roz­chy­liły swoje płatki.

Zdej­muję nosi­dełko z ramion i opie­ram je o omszałe resztki kamien­nej ściany sta­rego sza­łasu; przez chwilę roz­cie­ram bolące miej­sca po wży­na­ją­cych się paskach, po czym roz­pi­nam klamry i wyj­muję Daisy. Natych­miast wyrywa się do przodu na swo­ich krzep­kich nóż­kach, jej czer­wone kalo­sze grzę­zną w mięk­kim pod­łożu; chwy­tam ją, przy­tu­lam i zata­piam twarz w cie­ple jej szyi.

– Och nie, tak nie wolno, moja prędka panno! Woda może być nie­bez­pieczna, pamię­tasz? Daj rączkę, podej­dziemy i popa­trzymy razem.

Powoli zbli­żamy się do kra­wę­dzi wody, spo­glą­damy pomię­dzy trzciny i pożół­kłe sza­bla­ste liście; na wil­got­nej ziemi widać ślady wydry, wyraźne bruzdy w bło­cie po cięż­kim ogo­nie i odci­ski ostrych pazu­rów.

Skoń­czyw­szy bada­nie brzegu, sado­wimy się na mojej kurtce w nie­wiel­kim, poro­śnię­tym mchem zagłę­bie­niu, osło­nię­tym przed wia­trem przez szczy­tową ścianę sza­łasu. Dach sta­rej chaty – kie­dyś może zamiesz­ka­nej albo będą­cej let­nim sza­ła­sem paster­skim – cał­ko­wi­cie się zapadł, pozo­stała roz­sy­pu­jąca się sko­rupa ścian i poczer­niałe miej­sce po pale­ni­sku. Daisy bawi się, robi fili­żankę i spodek z lilii wod­nej, którą dla niej zerwa­łam, i mru­cząc pod nosem, nalewa mi wyima­gi­no­waną her­batę, a ja z wyso­ko­ści wzgó­rza oglą­dam roz­cią­ga­jące się przed nami wody wiel­kiego jeziora. Świa­tło muska jego powierzch­nię, jakby ktoś pusz­czał kaczki, roz­pra­sza się na wodzie i razi w oczy, które przy­wy­kły do sza­ro­ści zimo­wych dni.

To chyba też sztuczka świa­tła, ponie­waż przez chwilę wydaje mi się, że widzę syl­wetki wiel­kich stat­ków. Może to duchy, cie­nie pozo­stałe po latach, gdy ta mor­ska zatoka była taj­nym kotwi­co­wi­skiem. Mru­gam i cie­nie zni­kają, widzę tylko wodę i wyspę, a za nimi otwarte morze.

Tar­czę słońca zasnuwa chmura i gdy świa­tło na chwilę gaśnie, nagle uświa­da­miam sobie, jak głę­bo­kie i ciemne są wody jeziorka, ukryte pod kaska­dami lilii. Ze szczytu wzgó­rza w mil­cze­niu przy­pa­truje nam się jeleń szla­chetny; uska­kuje, gdy pod­no­szę wzrok. A potem cie­ni­sta chmura prze­suwa się i wraca słońce. Z pobli­skiego stoku znów docho­dzi pieśń skow­ronka. Szkoda, że nie ma w niej słów i pta­szek nie może opo­wie­dzieć mi wszyst­kiego, co wie.

Ponie­waż to miej­sce – ukryte nad morzem wśród wzgórz – zna wiele tajem­nic. Tutaj wszystko się zaczęło i wszystko się skoń­czyło. A jedy­nymi świad­kami roz­gry­wa­ją­cych się wyda­rzeń były skow­ronki i jele­nie.

LEXIE, 1977

Pospiesz­nie idę ulicą, prze­ci­ska­jąc się przez tłum. Zegar na Pic­ca­dilly Cir­cus poka­zuje to, co już wiem: jestem spóź­niona. Dzi­siej­sze prze­słu­cha­nie jest moją wielką szansą – szansą na główną rolę kobiecą w przed­sta­wie­niu na West Endzie. W pośpie­chu zaha­czam czub­kiem buta o nie­równą płytę chod­ni­kową, poty­kam się i rap­tow­nie wcią­ga­jąc powie­trze z powodu bólu, opie­ram się na jakimś prze­chod­niu.

– Prze­pra­szam – szep­czę, ale on nawet nie unosi głowy, by nawią­zać kon­takt czy przy­jąć prze­pro­siny; oby­dwoje pędzimy przed sie­bie, pochło­nięci wła­snymi spra­wami.

Zdą­ży­łam się już do tego przy­zwy­czaić, do ano­ni­mo­wo­ści mia­sta, cho­ciaż na początku, wiele lat temu, prze­pro­wadzka do Lon­dynu sta­no­wiła dla mnie trudne wyzwa­nie. Tak bar­dzo tęsk­ni­łam za Keeper’s Cot­tage, że czu­łam wręcz fizyczny ból. A jesz­cze bar­dziej tęsk­ni­łam za matką, moją przy­ja­ciółką, powier­nicą, moim naj­więk­szym wspar­ciem; czę­sto o niej myśla­łam, samej w małym pobie­lo­nym domku nad jezio­rem. Mia­sto było pełne ludzi, świa­teł i ulicz­nego zgiełku. Nawet her­bata nie sma­ko­wała tak jak w domu w High­lands, ponie­waż czaj­nik w kuchni w moim miesz­ka­niu pokry­wał szary kamień, który zabar­wiał wodę, gdy się goto­wała.

Jed­no­cze­śnie jakaś cząstka mnie cie­szyła się, że opu­ści­łam Ard­tu­ath. Ano­ni­mo­wość mia­sta spra­wiała mi przy­jem­ność po życiu w klau­stro­fo­bicz­nej atmos­fe­rze maleń­kiej spo­łecz­no­ści, gdzie wszy­scy o sobie wszystko wie­dzieli i nie mieli opo­rów przed dzie­le­niem się plot­kami o swo­ich sąsia­dach. Nowe życie dawało mi wol­ność, któ­rej nie zazna­łam w domu, i byłam zde­ter­mi­no­wana podą­żać ku świe­tla­nej przy­szło­ści, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Wkrótce zaprzy­jaź­ni­łam się z kil­koma oso­bami ze szkoły arty­stycz­nej, któ­rej zosta­łam sty­pen­dystką, i z wolna zaczę­łam się przy­zwy­cza­jać do nowego oto­cze­nia. Dłu­gie godziny wyczer­pu­ją­cych lek­cji – tańca, śpiewu, aktor­stwa – oraz pod­niety wiel­ko­miej­skiego życia szybko zastą­piły moją dawną rze­czy­wi­stość nową, z pozoru o wiele bar­dziej efek­towną.

Cóż, ta rze­czy­wi­stość wcale nie była aż tak wspa­niała. Z bli­ska kostiumy czy maki­jaż tra­ciły swój olśnie­wa­jący w świa­tłach rampy blask i uka­zy­wały pro­wi­zorkę i tan­det­ność. Prze­bie­ra­ły­śmy się w zatło­czo­nych gar­de­ro­bach, gdzie wszystko pokry­wała cienka war­stwa pudru uży­wa­nego do wykoń­cze­nia maki­jażu, i rywa­li­zo­wa­ły­śmy ze sobą o tro­chę prze­strzeni przed lustrem wśród czę­ści odzieży, kre­dek do oczu i spi­nek do wło­sów. Powie­trze było cięż­kie od zapa­chu potu, stę­chłych per­fum i wil­got­nej sadzy, przy­no­szo­nej na ubra­niach z lon­dyń­skich ulic Od czasu do czasu war­cza­ły­śmy na sie­bie, drob­nymi wybu­chami pokry­wa­jąc tremę przed przed­sta­wie­niem. Ale o niej się zapo­mi­nało wraz z gwał­tow­nym przy­pły­wem adre­na­liny na dzwo­nek pięć minut przed wystę­pem.

Stop­niowo przy­zwy­cza­ja­łam się do prze­mie­rza­nia pie­szo kilo­me­trów ulic w nie­świe­żym powie­trzu, wypeł­nio­nym odde­chami sied­miu milio­nów ludzi, pod nie­bem pocię­tym na brudne, szare pro­sto­kąty, miga­jące tu i tam pomię­dzy budyn­kami. Nie było to niebo znad Loch Ewe, które cią­gnie się nie­prze­rwa­nie od wzgórz po hory­zont. Przy­zwy­cza­iłam się też do lon­dyń­skiej pogody. A wła­ści­wie jej mono­to­nii. Pory roku w mie­ście wyzna­czały raczej nowe odsłony wystaw skle­po­wych niż praw­dziwe odmiany aury: nawet w środku zimy mia­sto zda­wało się grzać wła­snym cie­płem, które uno­siło się z wil­got­nych chod­ni­ków i pro­mie­nio­wało z cegla­nych ścian domów. Na początku tęsk­ni­łam za poczu­ciem dzi­ko­ści, jakie daje szkocka pogoda, za nie­skrę­po­waną siłą atlan­tyc­kiej wichury, za zapie­ra­ją­cym dech w pier­siach chło­dem czy­stego, mroź­nego poranka i za pierw­szym ulot­nym cie­płem wio­sen­nego dnia. Szybko jed­nak wci­snę­łam w głąb szu­flady w komo­dzie ręcz­nie robione weł­niane swe­try i zastą­pi­łam je obci­ska­ją­cymi baweł­nia­nymi topami oraz zwiew­nymi bluz­kami z muślinu, jakie nosiły inne stu­dentki. Taki strój bar­dziej paso­wał do warun­ków panu­ją­cych w salach prze­słu­chań i zwięk­szał szanse na przy­cią­gnię­cie uwagi agenta lub pro­du­centa. Nauczy­łam się też pić kawę zamiast her­baty, pomimo że fili­żanka tego napoju kosz­to­wała wię­cej niż cały słoik roz­pusz­czal­nej kawy, którą mama kupo­wała w skle­pie w Ault­bea.

Daję nura w zaułek, który bie­gnie wzdłuż bocz­nej ściany teatru, i ramie­niem otwie­ram drzwi wej­ścia dla akto­rów. Żołą­dek mi się prze­wraca z ner­wów, prze­ły­kam gulę rosnącą w gar­dle, co w żad­nym razie nie pomoże mojemu gło­sowi. Ostat­nie mie­siące były bar­dzo stre­su­jące, dobie­gały końca moje występy w Caro­usel i znów zaczy­na­łam wyczer­pu­jący pro­ces cho­dze­nia na prze­słu­cha­nia. Nie sypiam dobrze, nie odży­wiam się zdrowo. Wma­wiam sobie, że ten nie­po­kój jest cał­ko­wi­cie zro­zu­miały, bio­rąc pod uwagę sytu­ację z pracą i obawy o to, z czego zapłacę czynsz, skoro moje saldo w banku się kur­czy. Ale gdzieś w środku drę­czy mnie straszna świa­do­mość, która przez ostat­nie tygo­dnie nara­stała we mnie powoli, lecz nie­uchron­nie: Piers traci mną zain­te­re­so­wa­nie. Może, ale tylko może, jeśli zdo­będę tę rolę, znów się we mnie zako­cha? Może zdo­łamy odzy­skać namięt­ność i pod­nie­ce­nie pierw­szych dni naszej zna­jo­mo­ści i wszystko się dobrze ułoży.

Dołą­czam do innych dziew­czyn, które już zgro­ma­dziły się za kuli­sami, prze­cze­suję ręką moje nie­sforne rudo­złote loki, żeby je tro­chę upo­rząd­ko­wać.

– Prze­pra­szam – szep­czę do asy­stentki pro­duk­cji, która na swo­jej pod­kładce odha­cza moje nazwi­sko. Rzuca mi uśmiech, zbyt prze­lotny, żeby był praw­dziwy, a potem się odwraca. Roz­po­znaję jedną lub dwie osoby: świat teatrów muzycz­nych jest mały. Jed­nak uni­kamy patrze­nia sobie w oczy, kon­cen­tru­jąc się na opa­no­wa­niu ner­wów i wystę­pie pierw­szej kan­dy­datki do głów­nej roli. Kon­ku­ren­cja będzie zacięta – prasa huczy o suk­ce­sie przed­sta­wie­nia na Broad­wayu, a bilety na lon­dyń­skie spek­ta­kle zostały już wyprze­dane.

Pró­buję wziąć głę­boki oddech i sku­pić się na wcie­le­niu w postać Marii Mag­da­leny, ale mimo woli wra­cam myślami do innego prze­słu­cha­nia, dwa lata temu, w innym teatrze. Był to musi­cal A Cho­rus Line w reży­se­rii genial­nego Piersa Wal­kera, wów­czas wscho­dzą­cej gwiazdy West Endu.

Powie­dział mi, że chce, bym zagrała w tym przed­sta­wie­niu, cho­ciaż byłam raczej pio­sen­karką potra­fiącą tań­czyć niż tan­cerką, która umie śpie­wać, a takiej osoby wła­śnie szu­kano. Powie­dział mi, że mam w sobie nie­zwy­kły blask, że przy­po­mi­nam mu rudo­włosą Audrey Hep­burn. Póź­niej tego wie­czoru oznaj­mił, że ni­gdy nie spo­tkał kogoś takiego jak ja. Że mam wyjąt­kowy talent. Że może mi pomóc w karie­rze. Tej nocy, gdy leże­li­śmy w splą­ta­nej pościeli na łóżku w moim obskur­nym miesz­kanku, powie­dział mi, że będę jego muzą i że razem prze­trzemy szlak na szczyt branży roz­ryw­ko­wej.

Łap­czy­wie spi­ja­łam jego słowa, jak­bym opróż­niała dusz­kiem kie­li­szek wina w pubie przy Drury Lane. Jakże byłam naiwna: jedno i dru­gie ude­rzało mi do głowy.

Teraz, po dwóch latach, zauro­cze­nie minęło i muszę mie­rzyć się z rze­czy­wi­sto­ścią. Ostat­nio Piers wraca coraz póź­niej z teatru, co rusz wspo­mina imię nowej gwiazdki, która, jak nie omiesz­kał mi zako­mu­ni­ko­wać, naprawdę rozu­mie jego wizję i jest ist­nym marze­niem reży­sera. Zaczę­łam sobie uświa­da­miać, że on potrze­buje aplauzu publicz­no­ści o wiele bar­dziej niż ja. Życie jest dla niego spek­ta­klem i podob­nie jak w przy­padku przed­sta­wień, które reży­se­ruje, każdy z jego związ­ków zdaje się mieć swój czas, po czym urok nowo­ści bled­nie, a on anga­żuje się w nową rela­cję. Jed­nak na­dal cze­piam się nadziei, że to ja będę tą, któ­rej uda się go zmie­nić. Że będzie chciał ze mną zostać.

Cią­gły nie­po­kój zbiera swoje żniwo. Nie­prze­spane noce i uczu­cie mdło­ści w żołądku odbiły się na moim gło­sie, choć nikomu się do tego nie przy­znaję. Być może tro­chę go prze­cią­ży­łam, bo pod­ję­łam się kilku ról, które nad­we­rę­żyły mój wokal. Ale nie mogę sobie teraz pozwo­lić, by dopa­dły mnie wąt­pli­wo­ści. Muszę się prze­ła­mać i zdo­być główną rolę kobiecą w Jesus Christ Super­star.

– Ale­xan­dra Gor­don – wywo­łuje mnie asy­stentka pro­duk­cji. A więc wycho­dzę na scenę, biorę głę­boki oddech i cho­ciaż serce trze­po­cze mi w piersi jak skrzy­dła schwy­ta­nego ptaka, jestem zde­ter­mi­no­wana, by mój głos znów wzbił się w powie­trze niczym śpiew skow­ron­ków fru­wa­ją­cych ponad wzgó­rzami ota­cza­ją­cymi mój rodzinny dom.

*

Dosta­łam rolę. Przez kilka tygo­dni Piers nad­ska­kuje mi jak daw­niej, przy­nosi kwiaty i zabiera mnie na uro­czy­ste kola­cje. Wszystko będzie dobrze, pocie­szam się, oddy­cha­jąc z ulgą. Ale kiedy zaczy­nają się próby, wydaje mi się, że mam coraz więk­sze trud­no­ści z wycią­gnię­ciem wyso­kich tonów. Reży­ser jest zanie­po­ko­jony, a kiedy ze mną roz­ma­wia, widzę w jego oczach powąt­pie­wa­nie, czy dobrze zro­bił, że wybrał mnie do tej roli. Pew­nego dnia tre­nerka wokalna odciąga mnie na bok i pyta, czy dobrze się czuję.

– Dosko­nale – mówię, zmu­sza­jąc się do pro­mien­nego uśmie­chu. – Ostat­nie dwa mie­siące były trudne, ale docho­dzę do sie­bie. Mia­łam pro­blemy z żołąd­kiem i stra­ci­łam nieco formę. Głos mi się na pewno poprawi, gdy cał­kiem wydo­brzeję. – Mam nadzieję, że brzmi to prze­ko­nu­jąco.

Prawdę mówiąc, dziś rano poczu­łam okropne mdło­ści po zje­dze­niu grzanki i wypi­ciu fili­żanki kawy, jed­nak wzię­łam się w garść i przy­szłam na próbę.

– W porządku. – Patrzy na mnie z powąt­pie­wa­niem. – Widzisz, Ale­xan­dro, kie­dyś zetknę­łam się z podob­nymi obja­wami. Nie będziesz miała nic prze­ciwko temu, jeśli spy­tam… czy przy­pad­kiem nie jesteś w ciąży?

W sekun­dzie, gdy padły te słowa, już wiem. Jak­bym od początku wie­działa, tylko nie chciała się przed sobą przy­znać. Odru­chowo łapię się za brzuch, krew odpływa mi z twa­rzy. Cię­żarna Maria Mag­da­lena nie wypad­nie dobrze na sce­nie, choć zapewne było to ryzyko zwią­zane z jej pro­fe­sją. Nagle tracę rów­no­wagę, ściany wokół mnie wydają się zamy­kać.

Tre­nerka głosu sadza mnie na krze­śle w kącie sali i doci­ska mi głowę do kolan, żebym nie zemdlała.

– To się zda­rza – wyja­śnia. – Zmiany hor­mo­nalne w ciąży mogą spo­wo­do­wać opuch­nię­cie strun gło­so­wych, co może wpły­nąć na skalę głosu. Wysi­lasz go, by osią­gnąć wyso­kie nuty, i możesz dopro­wa­dzić do krwo­toku. Powin­naś iść do leka­rza spe­cja­li­sty, żeby cię zba­dał. I na pewno pozwo­lić stru­nom gło­so­wym tro­chę odpo­cząć.

*

Piers wybu­cha wście­kło­ścią z siłą atlan­tyc­kiego sztormu.

– Kom­pletna kata­strofa! – krzy­czy, gdy przy­no­szę mu tę nowinę wie­czo­rem po wizy­cie u leka­rza, który potwier­dził, że jestem w ciąży oraz że mam jakieś uszko­dze­nie strun gło­so­wych. Wycią­gam do niego ramiona, despe­racko pra­gnąc pocie­sze­nia, ale on się odsuwa.

– Musisz się tego pozbyć – mówi, a żar jego wście­kło­ści zmie­nia się w zimny, twardy gniew, gdy odwraca się, by nalać sobie dużą szkocką.

Przez chwilę jestem zdez­o­rien­to­wana, bo myślę, że mówi o zmia­nie cho­ro­bo­wej. Jed­nak zaraz ogar­nia mnie prze­ra­że­nie, bo uświa­da­miam sobie, że cho­dzi mu o dziecko. Abor­cja jest legalna od dzie­się­ciu lat, ale w ogóle nie bra­łam pod uwagę takiej opcji. Już teraz czuję więź z tym dziec­kiem, zacie­kle je chro­niąc i czule kocha­jąc.

Pociąga duży łyk whi­sky i kon­ty­nu­uje:

– Pozbądź się go, póź­niej, jeśli będzie potrzebna ope­ra­cja gar­dła, da się to zała­twić. Chyba nie chcesz stra­cić tej roli!

Moją głowę wypeł­nia biały szum i nie potra­fię jasno myśleć. A potem poprzez zmie­sza­nie i strach sły­szę głos mojej matki, śpie­wa­ją­cej w kuchni Keeper’s Cot­tage pio­senkę o miło­ści i stra­cie.

Will ye gang love and leave me noo?Will ye for­sake your ain love true?2

Znam odpo­wiedź na to pyta­nie: nie ma wąt­pli­wo­ści, co Piers zamie­rza. On już mnie porzu­cił.

Po chwili hałas w mojej gło­wie cich­nie i nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści. Uro­dzę dziecko i sama je wycho­wam. Być może mój głos z cza­sem się naprawi. Tre­nerka powie­działa, że jest na to szansa, jeśli uszko­dze­nie nie jest zbyt poważne. Żeby się prze­ko­nać, muszę skon­tak­to­wać się ze spe­cja­li­stą, ale dopiero za kilka mie­sięcy. Mam tro­chę oszczęd­no­ści, które umoż­li­wią mi prze­trwa­nie do naro­dzin dziecka, a potem znów mogę wró­cić do pracy. Moja kariera jesz­cze się nie skoń­czyła, została tylko zawie­szona. W końcu inne artystki, kole­żanki po fachu, łączyły macie­rzyń­stwo z karierą. Dla­czego mnie nie mia­łoby się udać?

Alko­hol roz­wią­zał Pier­sowi język i gdy mówię, żeby się wyno­sił, wylewa z sie­bie potok tak obrzy­dli­wych inwek­tyw, że aż boję się, co mógłby zro­bić naszemu dziecku. Krzy­czy, że nie chce mieć ze mną nic wspól­nego, że jestem samo­lubna, podej­mu­jąc tę decy­zję, że jestem taką samą ego­cen­tryczką jak wszyst­kie aktorki, które znał.

Wkłada kurtkę i otwie­ra­jąc drzwi, rzuca jesz­cze:

– Być może to nawet nie jest moje dziecko. Nic dziw­nego, że dali ci tę rolę, od razu roz­po­znają dziwkę.

Po tych nie­na­wist­nych sło­wach z hukiem zamy­kam za nim drzwi. Wyra­zi­sty dźwięk odbija się echem od ścian. Potem opa­dam na pod­łogę i leżę sku­lona na brud­nych kafel­kach w przed­po­koju, z kola­nami pod­cią­gnię­tymi do góry, by chro­nić tę iskierkę nowego życia w moim brzu­chu, i szlo­cham spa­zma­tycz­nie z twa­rzą ukrytą w dło­niach. Czuję się kom­plet­nie opusz­czona.

Ale jedno jest pewne: moje życie jest teraz w Lon­dy­nie. Nie ma mowy o powro­cie do Szko­cji.

LEXIE, 1978

Na szczę­ście, odkąd minę­ły­śmy Inver­ness, Daisy usnęła, przy­pięta pasami w fote­liku samo­cho­do­wym. Wiem, że nie będzie łatwo poło­żyć ją dziś do łóżka, ale wolę mieć tro­chę spo­koju na ostat­nich kilo­me­trach. Wyłą­czam odtwa­rzacz, bo przez dwa dni podróży samo­cho­dem mam już ser­decz­nie dość skła­danki dzie­cię­cych rymo­wa­nek i musi­ca­lo­wych prze­bo­jów z West Endu. Tutaj radio nie odbiera, a więc na krę­tej dro­dze, pro­wa­dzą­cej nas w kie­runku pół­nocno-zachod­nim, pozo­staję sama z szu­mem sil­nika i wła­snymi myślami.

W miarę jak zbli­żamy się do wybrzeża, poczu­cie lęku zagnież­dża się w moim brzu­chu. Nie przy­je­cha­łam tu ani razu, odkąd kil­ka­na­ście lat temu opu­ści­łam Keeper’s Cot­tage. Oczy­wi­ście mama odwie­dzała mnie kilka razy w cza­sie mojej kariery i z tego, co mówiła, można było pomy­śleć, że podróż wago­nem sypial­nym była dla niej waż­niej­szym wyda­rze­niem, niż oglą­da­nie wystę­pów swo­jego jedy­nego dziecka w Okla­homa! i Caro­usel. Chyba uwa­ża­łam za pew­nik, że ona zawsze tu będzie, w małym kamien­nym domku na brzegu Loch Ewe, jeśli kie­dy­kol­wiek zechcę wró­cić. Ale tego ni­gdy nie chcia­łam. Nie mia­łam nawet siły zor­ga­ni­zo­wać nabo­żeń­stwa żałob­nego w kościele po jej śmierci w szpi­talu w Inver­ness. Łatwiej – i o wiele prak­tycz­niej – było pozo­stać przy pro­stej cere­mo­nii poże­gnal­nej w miej­skim kre­ma­to­rium. Wyczu­wa­łam roz­cza­ro­wa­nie i dez­apro­batę garstki miesz­kań­ców wsi, któ­rzy przy­je­chali, by oddać ostatni hołd Flo­rze Gor­don, kiedy ści­skali mi rękę i skła­dali kon­do­len­cje w tam­ten kosz­marny, pusty dzień.

A teraz wra­cam, acz nie­chęt­nie, ponie­waż wyczer­pa­łam wszyst­kie moż­li­wo­ści. Nie­stety, za późno. Mama ode­szła. Na­dal nie mogę pojąć osta­tecz­no­ści tych słów. Jak sobie dam radę bez niej? We dwie sta­no­wi­ły­śmy dru­żynę. Gdy mia­ły­śmy sie­bie, nie potrze­bo­wa­ły­śmy nikogo wię­cej. To ona doda­wała mi pew­no­ści sie­bie, zachę­cała do wyjazdu i ubie­ga­nia się o przy­ję­cie do szkoły arty­stycz­nej. A potem pomo­gła mi się spa­ko­wać, gdy nade­szła pora. Wie­dzia­łam, że cho­ciaż dzielą nas setki kilo­me­trów, duchem zawsze była przy mnie, gdy wycho­dzi­łam na scenę.

Teraz jestem sama, z córeczką, o któ­rej za moimi ple­cami będą mówić „dziecko bez ojca”. Są oczy­wi­ście gor­sze obe­lgi, i nie wąt­pię, że i z nimi przyj­dzie mi się zmie­rzyć. Będą plot­ko­wać na ulicy i cmo­kać z dez­apro­batą pod kościo­łem. Będą mówić, że histo­ria lubi się powta­rzać, zresztą czego można się spo­dzie­wać po dziew­czy­nie, która sama uro­dziła się jako nie­ślubne dziecko i wyje­chała włó­czyć się po teatrach wiel­kiego mia­sta. Przy­znają, że miała głos, ale potem potrzą­sną gło­wami i doda­dzą: „I co dobrego jej z tego przy­szło?”.

Daisy wyrywa ze snu łoskot, gdy samo­chód prze­jeż­dża przez kratę dla bydła. Pła­cze prze­stra­szona, bo widzi, że na­dal jest przy­pięta do fote­lika, wierci się, usi­łuje się wydo­stać, jesz­cze chwila i wpad­nie w praw­dziwą histe­rię.

– Spo­koj­nie, kocha­nie – mówię. – Już dojeż­dżamy. Wpad­niemy tylko do sklepu po drobne spra­wunki.

Kusi mnie, żeby prze­mknąć przez wieś, minąć słupki sta­rej bramy do dawno opusz­czo­nej posia­dło­ści Ard­tu­ath, i poje­chać pro­sto do Keeper’s Cot­tage, żeby jesz­cze przez kilka godzin cie­szyć się cen­nymi ostat­nimi skraw­kami ano­ni­mo­wo­ści. Ale tęsk­nię za fili­żanką her­baty – i czymś moc­niej­szym. Poza tym musimy kupić coś na kola­cję. W domu, który od mie­sięcy stoi pusty, nie znajdę nic do jedze­nia.

Jeśli mam być szczera, prze­raża mnie myśl o otwar­ciu drzwi i prze­kro­cze­niu progu wyzię­bio­nych, ciem­nych, mil­czą­cych pokoi, zawsze tak peł­nych życia i świa­tła. Przy­sta­nek na zakupy opóźni moment kon­fron­ta­cji z nagą prawdą, któ­rej tak długo sta­ra­łam się uni­kać. Ze stratą. Poczu­ciem winy. I bólem.

Zatrzy­muję się przed skle­pem i ciężko wzdy­cham, czu­jąc nie­miły zapach docho­dzący od Daisy, która teraz wrzesz­czy wnie­bo­głosy.

– Przy­kro mi, skar­bie, ale będziesz musiała pocze­kać jesz­cze kilka minut, aż doje­dziemy do domu.

Sadzam ją sobie na bio­drze, modląc się w duchu, żeby nikogo w skle­pie nie było. Pchnię­ciem otwie­ram drzwi, nad któ­rymi roz­lega się dzwo­nek, zagłu­szony przez Daisy, która o wiele sku­tecz­niej oznaj­mia nasze przy­by­cie. Moja modli­twa, jak to zazwy­czaj bywa, nie została wysłu­chana. Kilka osób odwraca głowy.

– Och, Lexie Gor­don, to ty? W końcu przy­je­cha­łaś do Ard­tu­ath!

Zawo­dze­nie Daisy na moment uci­chło, ponie­waż musiała zaczerp­nąć powie­trza, a więc powi­ta­nie roz­brzmiewa w nagłej ciszy. Uzmy­sła­wiam sobie, że Ale­xan­dra Gor­don, gwiazda estrady, któ­rej nazwi­sko ozda­biało afi­sze na West Endzie, należy do prze­szło­ści. Tutaj jestem – i na zawsze pozo­stanę – Lexie.

– Doszły­śmy do wnio­sku, że to musi być ktoś przy­jezdny, bo nie roz­po­zna­jemy samo­chodu. A tu, pro­szę, śliczna panienka, duma i radość jej babci – niech odpo­czywa w pokoju. – Bri­die Mac­do­nald rusza ku mnie, potok jej słów omywa mnie jak fala. Kiedy w końcu milk­nie, by zaczerp­nąć tchu, odru­chowo roz­chyla noz­drza, bo dociera do niej inten­sywny zapach wydo­sta­jący się z pie­luszki Daisy.

– Cześć, Bri­die. – Kiwam głową w powi­tal­nym geście do innych pań, widzę roz­ma­zane twa­rze kobiet sto­ją­cych przy kasie, ale jestem zbyt zmę­czona, by roz­po­znać kon­kretne osoby. Pod­rzu­cam Daisy na bio­drze, się­gam po koszyk i w cia­snych alej­kach zaczy­nam szu­kać potrzeb­nych pro­duk­tów. Bri­die podąża za mną krok w krok, zada­jąc mnó­stwo pytań i zaga­du­jąc do Daisy, która znów zaczyna wrzesz­czeć.

Odpo­wia­dam tak uprzej­mie, jak potra­fię.

– Tak, wró­ci­łam… Tak, to trwało zbyt długo… Tak, oba­wiam się, że mała nie wygląda zbyt atrak­cyj­nie po całym dniu spę­dzo­nym w samo­cho­dzie. Zatrzy­ma­łam się tylko na chwilę, żeby kupić kilka dro­bia­zgów, zaraz poje­dziemy do domu i ją prze­biorę.

Wrzu­cam do koszyka her­batę i her­bat­niki, ale moje tempo spo­wal­nia wier­cąca się Daisy, naga­by­wa­nia Bri­die oraz pęk sia­tek na kre­wetki na bam­bu­so­wych kijach, który prze­wra­cam, gdy usi­łuję go omi­nąć, się­ga­jąc po mleko.

– Nie, nie jestem pewna, jak długo zostanę… Nie, chwi­lowo nie mam szcze­gól­nych pla­nów… Nie, na­dal nie śpie­wam… Tak, będę musiała upo­rząd­ko­wać rze­czy po mamie… To bar­dzo uprzejma pro­po­zy­cja, ale chyba pora­dzę sobie sama, dzię­kuję… Nie, jesz­cze nie pod­ję­łam decy­zji o sprze­daży Keeper’s Cot­tage.

Będąc na gra­nicy despe­ra­cji, wkła­dam jesz­cze kilka rze­czy do koszyka – cztery zwię­dłe mar­chewki, zeschnię­tego pora i butelkę toniku. Szu­kam cytryn, ale jest tylko sok w pla­sti­ko­wych, jaskra­wo­żół­tych bute­lecz­kach. Nie ma rów­nież ziem­nia­ków, a więc chwy­tam opa­ko­wa­nie purée i ponie­waż nie mam ochoty nic goto­wać, puszkę z gula­szem mię­sno-cyna­der­ko­wym w cie­ście.

W końcu docie­ram do kasy. Grupka kobiet nie kwapi się do rozej­ścia; zado­wo­lone, że Bri­die zadała mi te wszyst­kie pyta­nia, wysłu­chały z zain­te­re­so­wa­niem moich odpo­wie­dzi. Ich osąd wisi nad moją głową jak kro­gu­lec nad swoją ofiarą. Sta­wiam koszyk na ladzie i pod­no­szę nieco wyżej moją prze­mo­czoną, śmier­dzącą córkę, żeby wygod­niej ją pod­trzy­mać; szczę­śli­wie mała naresz­cie uci­chła. Ale gdy oglą­dam się przez ramię, zdaję sobie sprawę, że to w wyniku jedze­nia cze­ko­la­dek, któ­rymi karmi ją Bri­die, a któ­rych resztki lądują na ple­cach mojego zamszo­wego żakietu. Kupi­łam go w innych cza­sach, gdy mia­łam pie­nią­dze, a mój tryb życia paso­wał do tak luk­su­so­wego ubioru. Teraz go noszę, ponie­waż nie stać mnie na zakup cze­goś bar­dziej prak­tycz­nego. Zdaję sobie jed­nak sprawę, jak to musi wyglą­dać. Podob­nie jak jego wła­ści­cielka, ten żakiet tu nie pasuje.

Uśmie­cham się do Morag za kasą. Grupa kobiet oce­nia każdy pro­dukt, który Morag ska­nuje, a potem pakuje do kar­tonu ozdo­bio­nego logo, które mi przy­po­mina…

– Och, i popro­szę butelkę dżinu.

Morag sięga do półki za swo­imi ple­cami, a ja sta­ran­nie uni­kam spoj­rze­nia innych kobiet. Ich nie­wy­po­wie­dziana ocena ciąży w powie­trzu. Płacę, a potem posy­łam wszyst­kim wyzy­wa­jące spoj­rze­nie.

– Cześć, Lexie – mówi młoda, jasno­włosa kobieta z wóz­kiem, z któ­rego nie­ska­zi­tel­nie ubrany bobas, nie­wiele star­szy od Daisy, obser­wuje tę scenę sze­roko otwar­tymi, nie­bie­skimi oczami. Dopiero po chwili udaje mi się ją roz­po­znać.

– Elspeth? Cześć! Miło cię widzieć. Ty też masz malu­cha?

W szkole były­śmy przy­ja­ciół­kami, ale gdy prze­pro­wa­dzi­łam się na połu­dnie, stra­ci­ły­śmy ze sobą kon­takt.

Przy­ta­kuje. Jed­nak nie nawią­zuje roz­mowy.

Pochy­lam się, żeby wziąć kar­ton z zaku­pami, jed­no­cze­śnie pod­trzy­mu­jąc Daisy na dru­gim ramie­niu. Dziew­czynka z zaru­mie­nio­nymi policz­kami i rzę­sami naje­żo­nymi od nie­daw­nych łez uśmie­cha się błogo do Bri­die, Morag, Elspeth i pozo­sta­łych kobiet.

– Pocze­kaj, pomogę ci – pro­po­nuje Bri­die.

Usi­łuje wziąć ode mnie kar­ton, ale kręcę głową. Jeśli zoba­czy, że samo­chód jest wypa­ko­wany po dach moim dobyt­kiem, wszystko sta­nie się jasne: nie tylko, że nie radzę sobie z wycho­wa­niem nie­ślub­nego dziecka, lecz że wra­cam do Ard­tu­ath bez­domna, z pod­ku­lo­nym ogo­nem, że moja kariera jest w strzę­pach, a ja przy­jeż­dżam kilka mie­sięcy za późno, by zdą­żyć się zaopie­ko­wać moją biedną, porzu­coną matką w ostat­nich dniach jej życia.

– Nie trzeba. Dam sobie radę. Gdy­byś tylko mogła otwo­rzyć mi drzwi? Dzięki.

Gdy sta­wiam kar­ton z zaku­pami na masce samo­chodu i grze­bię w torebce w poszu­ki­wa­niu klu­czy­ków, puszka z mię­sem i cyna­der­kami w cie­ście prze­wraca się i z brzę­kiem spada na asfalt. Za szybą sklepu kilka twa­rzy odwraca się w naszym kie­runku.

Otwie­ram drzwi auta i wpy­cham Daisy na fote­lik. Nic dziw­nego, że co sił w płu­cach wyraża swoje obu­rze­nie i młóci rękami w powie­trzu, gdy bez słowa zapi­nam jej pasy; oba­wiam się, że jeśli otwo­rzę usta, nie powstrzy­mam się przed siar­czy­stym prze­kleń­stwem lub wybu­chem pła­czu.

Odwra­cam się, by pod­nieść puszkę. A tu stoi Elspeth, a jej dziecko wpa­truje się we mnie zagad­kowo swo­imi dużymi oczami.

– Pro­szę. – Podaje mi pognie­cioną puszkę.

– Dzię­kuję. Nie­zbyt wyszu­kana kola­cja, ale na dzi­siaj musi wystar­czyć. – Moje zaże­no­wa­nie i wstyd spra­wia, że paplę byle co.

Elspeth kiwa głową i zerka za szyby samo­chodu; na pewno zauważa kar­ton z kuchen­nym ekwi­pun­kiem oraz lampę biur­kową, oparte o szybę. Spra­wia wra­że­nie, jakby chciała coś powie­dzieć, ale się roz­my­śliła. Wykręca wózek.

– Do zoba­cze­nia.

– Jasne! – Przez chwilę stoję jak głu­pia, patrząc, jak wie­zie swoje pach­nące, sta­ran­nie ubrane dziecko i skręca w bramę jed­nego z domów z wido­kiem na port, a potem, zręcz­nie manew­ru­jąc wóz­kiem, prze­kra­cza poma­lo­wane na żółto drzwi fron­towe.

Wresz­cie roz­luź­niam sztywne koń­czyny i z tru­dem sado­wię się za kie­row­nicą. Biorę głę­boki oddech i prze­krę­cam klu­czyk w sta­cyjce.

– No dobra, Daisy – odzy­wam się moż­li­wie rado­snym gło­sem, mając nadzieję, że nie usły­szy w nim drże­nia. – Dotar­ły­śmy do Keeper’s Cot­tage.

*

Następ­nego ranka budzi mnie odgłos puka­nia. Były­śmy na nogach aż do póź­nych godzin noc­nych, ale w końcu, nim świt zabar­wił na różowo niebo nad wzgó­rzami, wykoń­czone zapa­dły­śmy w głę­boki sen.

Nie­spo­kojną noc w znacz­nej mie­rze zawdzię­czamy Daisy, która nie chciała zasnąć w cichych i nie­zna­jo­mych ciem­no­ściach: była przy­zwy­cza­jona do szumu ruchu ulicz­nego w tle, do bla­sku świa­teł mia­sta, roz­rze­dza­ją­cych czerń nieba do barwy roz­wod­nio­nego soku owo­co­wego, i do łóżeczka we wła­snej sypialni. Zanim prze­bra­łam ją i nakar­mi­łam, zanim nagrza­łam dość wody na płytką kąpiel, zanim przy­go­to­wa­łam ją do snu, była już cał­kiem roz­bu­dzona, cie­sząc się nowym oto­cze­niem maleń­kiego domku, wypeł­nio­nego rze­czami mojej matki. Aby powstrzy­mać Daisy przed sia­niem znisz­cze­nia wśród ozdób i foto­gra­fii zgro­ma­dzo­nych w salo­nie, musia­łam wziąć ją na ręce, po czym usi­ło­wa­łam otwo­rzyć pognie­cioną puszkę.

Po kilku minu­tach moco­wa­nia się ze sta­ro­daw­nym otwie­ra­czem oraz powy­gi­naną bla­chą, która zawie­rała moją kola­cję, ska­le­czy­łam się w palec tak nie­for­tun­nie, że krew była wszę­dzie. Dałam za wygraną. Owi­nę­łam palec papie­rem toa­le­to­wym, wyłą­czy­łam pie­kar­nik i zamiast kola­cji, nala­łam sobie dżin z toni­kiem. Następ­nie zanio­słam Daisy do sypialni i posła­łam łóżko, co z moją zra­nioną ręką nie było łatwym zada­niem. Ktoś musiał tu być, ponie­waż pościel była zdjęta, uprana i sta­ran­nie uło­żona w szafce na bie­li­znę.

Wie­dzia­łam, że na stry­chu jest stare drew­niane łóżeczko, w któ­rym w dzie­ciń­stwie spa­łam obok mamy w tym samym pokoju, ale teraz nie mia­łam siły przy­tar­gać dra­biny z komórki, poszu­kać łóżeczka, znieść je na dół i zło­żyć. A więc umo­ści­łam Daisy w gniazdku zro­bio­nym z koców i zwi­nę­łam się na łóżku obok niej. Cóż, wybiła mi sen z głowy. Po dłu­gim i nużą­cym dniu w samo­cho­dzie, teraz czy­sta, zado­wo­lona i naje­dzona, stała się swa­wolną kobietką, gotową do psot i zabawy. Pomimo znie­cier­pli­wie­nia nie mogłam powstrzy­mać śmie­chu, gdy prze­wra­cała się cią­gle na łóżku, owi­ja­jąc nas prze­ście­ra­dłami.

Pró­bo­wa­łam cicho śpie­wać, jed­nak dźwięk łamią­cego się głosu przy­pra­wił mnie o łzy, a więc prze­sta­łam. Z torby z zabaw­kami wycią­gnę­łam jej ulu­bio­nego nie­bie­skiego kró­liczka i ksią­żeczkę z obraz­kami. Ale ona miała ochotę raczej na gim­na­stykę; by ją zmę­czyć, pod­rzu­ca­łam ją na brzu­chu, a jej małe nóżki pra­co­wały jak tłoki. Po pół­go­dzi­nie ramiona mnie bolały pra­wie tak samo jak głowa. Dżin nie był dobrym pomy­słem, stwier­dzi­łam; wzię­łam Daisy oraz w poło­wie pełną szklankę i wró­ci­łam do kuchni. Posta­wi­łam szklankę na stole obok butelki, a potem powę­dro­wa­łam do salonu, by wyj­rzeć przez okno.

Przez nie­szczelne futryny wsą­czał się chłód, a więc owi­nę­łam Daisy kocy­kiem, który mama zro­biła dla niej na dru­tach, gdy się uro­dziła; miał muszel­kowy ścieg tak sub­telny jak naj­de­li­kat­niej­sza koronka. Gdy gła­ska­łam córeczkę po ple­cach, sta­ra­jąc się ją uśpić, czu­łam pod pal­cami mięk­kość bia­łej wełny. Przez chwilę znów przy­tło­czył mnie obraz mamy sie­dzą­cej przed komin­kiem i szybko poru­sza­ją­cej dru­tami, z taką samą cienką włóczką na kola­nach. Potrzą­snę­łam głową i zamru­ga­łam, wstrzy­mu­jąc łzy, zbyt zmę­czona, by znów dać im upust.

Księ­życ wsta­wał za domem, rzu­ca­jąc świa­tło na jezioro. Był przy­pływ, sły­sza­łam, jak woda deli­kat­nie ociera się o pia­sek po dru­giej stro­nie drogi. Nie­świa­doma mojego sen­ty­men­tal­nego nastroju Daisy gru­chała i gawo­rzyła, poka­zu­jąc pal­cem przez okno i na swój spo­sób nazy­wa­jąc każdy nowy widok.

– To – powta­rzała. – To…

Ciszę nocy prze­ry­wał od czasu do czasu krzyk kulika docho­dzący z nabrzeża. Gdy prze­ma­wia­łam cicho do mojej córeczki, cału­jąc ją po świeżo umy­tych wło­sach i huś­ta­jąc deli­kat­nie na ramie­niu, odgłos uru­cho­mio­nego na wodzie sil­nika spra­wił, że oby­dwie pod­nio­sły­śmy wzrok. Mała rybacka łódź prze­śli­zgnęła się przez snop księ­życa i pozo­sta­wiała za sobą wstęgę gwiazd tań­czą­cych na wodzie, tam, gdzie śmi­gło wytwo­rzyło fos­fo­ry­zu­jące roz­bły­ski świa­tła.

– To – powie­działa z naci­skiem Daisy.

– Wiem, to jest piękne, prawda? – potwier­dzi­łam. – Łódka.

– Ut-ka – powtó­rzyła Daisy, a ja się roze­śmia­łam.

– Mądra dziew­czynka.

Patrzy­ły­śmy, aż świa­tła na wodzie zakoń­czyły swój taniec, po czym znów zapa­dła cisza.

– Chodźmy, kocha­nie – powie­dzia­łam. – Czas spać.

Mała miała jed­nak inne pomy­sły.

O dru­giej nad ranem oby­dwie były­śmy już wyczer­pane pła­czem. Dopiero gdy Daisy wresz­cie usnęła, wytar­łam oczy rąb­kiem poszewki, zwi­nę­łam się obok niej, przy­kry­łam nas kocem i w końcu pogrą­ży­łam się w zapo­mnie­niu…

*

Puka­nie do drzwi, które mnie budzi, jest począt­kowo stłu­mione przez sen, z któ­rego głę­bin powoli się wynu­rzam; uno­szę się ku powierzchni i świa­tłu dnia, gdy hałas nie ustaje, cią­gnąc mnie w górę.

Ostroż­nie, by nie obu­dzić Daisy, wyplą­tuję się z koców i wkła­dam szla­frok, który wisi na drzwiach sypialni. Z roz­ma­chem otwie­ram drzwi wej­ściowe, gotowa do kon­fron­ta­cji z nie­tak­towną osobą, robiącą rumor o tak nie­ludz­kiej godzi­nie.

Słowa zamie­rają mi na ustach na widok męż­czy­zny z potar­ga­nymi przez wiatr wło­sami, któ­rego syl­wetka rysuje się na tle sta­lo­wo­sza­rych wód jeziora.

Oszo­ło­miona prze­cią­gam dło­nią po roz­czo­chra­nych wło­sach i zaci­skam pasek szla­froka wokół talii.

– W czym mogę pomóc? – Cho­ciaż męż­czy­zna obda­rza mnie cie­płym uśmie­chem, mój głos brzmi lodo­wato.

– Cześć, Lexie. Jestem Davy Lave­rock – milk­nie, jakby uwa­żał, że jego nazwi­sko powinno dla mnie coś zna­czyć. Zapada nie­zręczna cisza, a ja wytę­żam umysł. Nie. Nic. Oprócz tego, że lave­rock to szkoc­kie słowo, któ­rego mama uży­wała na okre­śle­nie skow­ron­ków gniaz­du­ją­cych na wzgó­rzach nad jezio­rem. Wpa­truję się w niego bez­na­mięt­nie.

Odwraca wzrok, uśmiech mu przy­gasa, po czym podaje mi rekla­mówkę.

– Bri­die powie­działa, żebym ci to przy­niósł.

Biorę od niego torbę i zaglą­dam do środka. Jest ciężka od homar­ców, przy­po­mi­na­ją­cych lan­gu­stynki pęka­tych homa­rów, które rybacy czę­sto łapią w swoje klatki. Do ust napływa mi ślinka na widok plą­ta­niny kora­lo­wych sko­rup: nie ma na nie ryn­ko­wego popytu, ale są prze­pyszne goto­wane w wodzie z jeziora i podane z majo­ne­zem i masłem czosn­ko­wym. Ciężka praca zwią­zana z wydo­by­wa­niem mięsa z ich pan­cer­nych ogo­nów jest warta zła­ma­nia paznok­cia albo nawet dwóch.

– Dzię­kuję – mówię. – Podzię­kuj też Bri­die.

– Powie­działa, że wła­śnie wró­ci­łaś. Pomy­śla­łem, że ci się przy­da­dzą.

Zakło­po­tani sto­imy naprze­ciwko sie­bie. Badaw­czo mu się przy­glą­dam, szu­ka­jąc jakichś wska­zó­wek, które pomo­głyby mi go umiej­sco­wić. Ma otwarty, pogodny wyraz twa­rzy czło­wieka cał­ko­wi­cie zre­lak­so­wa­nego, sza­ro­nie­bie­skie oczy i ogo­rzałą twarz. Z pew­no­ścią jest tutej­szy i bie­rze za pew­nik, że będę wie­działa, kim jest, ponie­waż tu wszy­scy się znają.

– Przy­kro mi z powodu two­jej mamy – odzywa się w końcu. – Czy w domu wszystko w porządku? Wiem, że Bri­die zaglą­dała tu parę razy. Ale jeśli będziesz potrze­bo­wała pomocy, daj znać. – Zerka gdzieś w prze­strzeń ponad moją głowę. Na moment wyraz jego twa­rzy się zmie­nia, a ja wyczu­wam, że jego uwagę przy­kuło coś za moimi ple­cami. Oglą­dam się za sie­bie i zdaję sobie sprawę, że to butelka dżinu, sto­jąca obok na wpół opróż­nio­nej szklanki. Wiem, co sobie pomy­ślał. I to o tej porze dnia. Potem spo­glą­dam na zegar kuchenny i zdaję sobie sprawę, że jest póź­niej, niż sądzi­łam – pra­wie dzie­siąta. Mimo wszystko…

Patrzę na niego wyzy­wa­jąco.

– To nie tak, jak sądzisz. Mniej wię­cej tyle wypi­łam do wczo­raj­szej kola­cji.

Wzru­sza ramio­nami.

– Nikogo nie osą­dzam.

Już to widzę! Nie minie pół godziny, jak podzieli się tym łako­mym kąskiem z Bri­die.

– W każ­dym razie smacz­nego. Jeśli chcia­ła­byś wię­cej, zostaw wia­do­mość na pomo­ście. Wypły­wam na połów pra­wie codzien­nie.

Tro­chę mięknę, bo zdaję sobie sprawę, że byłam nie­uprzejma.

– Naprawdę bar­dzo dzię­kuję. Na pewno będą mi sma­ko­wały.

– Nie ma sprawy. A więc do zoba­cze­nia.

Obser­wuję, jak pogwiz­du­jąc pod nosem jakąś melo­dię, zama­szy­stym kro­kiem zmie­rza do land rovera zapar­ko­wa­nego przy dro­dze. Ma typowe dla rybaka sze­ro­kie ramiona i koły­szący chód. Roz­po­znaję tę pio­senkę, mama czę­sto ją śpie­wała. Wsiada i uru­cha­mia sil­nik, rzu­ca­jąc prze­lotne spoj­rze­nie w kie­runku domku. Macha mi ręką na poże­gna­nie i odjeż­dża.

Wyle­wam do zlewu nędzne resztki wczo­raj­szego drinka, a butelkę cho­wam do szafki. Gdy wkła­dam torbę z homar­cami do lodówki, łapię się na tym, że nucę pio­senkę, którą pogwiz­dy­wał, a która teraz krąży natręt­nie po mojej gło­wie. Nawet pod­śpie­wuję kilka słów refrenu Will ye gang love… ale głos zała­muje mi się z emo­cji.

Jakieś obrazy maja­czą w głębi mojej pamięci. Może w sza­ro­nie­bie­skich oczach tego męż­czy­zny było coś zna­jo­mego, ale na­dal nie potra­fię sobie przy­po­mnieć, gdzie go wcze­śniej widzia­łam.

Się­gam po mgli­ste wspo­mnie­nia, ale one wymy­kają mi się, śli­skie jak ryby.

Nale­wam wodę do czaj­nika i sta­wiam na kuchence, żeby się zago­to­wała. Kiedy zdej­muję stary, brą­zowy dzba­nek z półki, zalewa mnie zaty­ka­jąca dech fala smutku. Głos mamy zdaje się roz­brzmie­wać w kuchni wokół mnie, śpiewa tę samą pio­senkę, a ja przy­tu­lam dzba­nek do serca.

Oh dig my grave both lang and deepPut a bunch o’roses at my head and feetAnd in the mid­dle a tur­tle dove,Let the people ken that I died o’love…3

Zawsze miała w pogo­to­wiu zapa­rzoną her­batę, zawsze przy­no­siła mi fili­żankę, czy chcia­łam, czy nie. Ale widok sta­rego dzbanka uświa­da­mia mi, że nie cho­dziło tylko o her­batę. Były to znaki prze­stan­kowe, które poma­gały nadać sens naszej wspól­nej histo­rii – małe pauzy i łącz­niki, które uwa­ża­łam za oczy­wi­ste. Te fili­żanki her­baty były jed­nym ze spo­so­bów, w jaki oka­zy­wała mi swoją miłość kilka razy dzien­nie.

Ze sło­wami pio­senki wciąż dźwię­czą­cymi mi w gło­wie prze­cho­dzę do salonu i zdej­muję z kominka zdję­cie mojego ojca. Jego ciemne oczy są nie­zgłę­bione, ukryte w cie­niu na foto­gra­fii – jedy­nej, jaką mam. Nazy­wał się Alec Mac­ken­zie-Grant, słu­żył w mary­narce wojen­nej i zmarł przed moim naro­dze­niem. Nie­wiele wię­cej o nim wiem. Kiedy nama­wia­łam mamę, żeby mi o nim opo­wie­działa, zawsze mówiła o jego dobroci, o tym, jak ją kochał i jak kochałby mnie, gdyby mnie znał. Ale kiedy naci­ska­łam, żeby opo­wie­działa mi wię­cej, kiedy pyta­łam ją o jego rodzi­ców, moich dziad­ków, i o jego życie jako syna wła­ści­cieli ziem­skich, miesz­ka­ją­cego w wiel­kim domu, odpo­wia­dała wymi­ja­jąco. Zawsze zmie­niała temat, mówiąc: „Czy opo­wia­da­łam ci o tym, jak Alec i twój wujek Ruaridh wypły­nęli na połów makreli i zoba­czyli rekina olbrzy­miego?”. I cho­ciaż sły­sza­łem tę histo­rię setki razy, pozwa­la­łam jej kon­ty­nu­ować.

Dopiero gdy pod­ro­słam, zro­zu­mia­łam, jakie to musiało być dla niej trudne, gdy myślała o życiu, które mogła wieść jako pani Ard­tu­ath House, i być może żało­wała, że nie mogła mi takiego życia zapew­nić. Nauczy­łam się więc nie zada­wać pytań, które tak smutno ją nastra­jały. Zawsze jed­nak myśla­łam o moim tacie – kim naprawdę był i dla­czego mama nie­chęt­nie mówiła o jego rodzi­nie. Jej opo­wie­ści doty­czyły cza­sów nie­win­nego dzie­ciń­stwa, któ­remu kres osta­tecz­nie poło­żyła wojna. To zro­zu­miałe, że cho­dziło o rze­czy, przed któ­rymi chciała mnie chro­nić, sprawy, o któ­rych chciała zapo­mnieć. Jed­nak teraz żałuję, że na nią nie naci­ska­łam. Żałuję, że nie pozna­łam ich histo­rii. Żałuję, bo to jest część mojej prze­szło­ści, którą bez­pow­rot­nie stra­ci­łam.

Odsta­wiam zdję­cie ojca na miej­sce, obok zdję­cia mamy. Nie mam nawet ich wspól­nej foto­gra­fii, a ta myśl zasmuca mnie jesz­cze bar­dziej.

Czaj­nik gwiż­dże, gdyż woda zaczyna wrzeć, i przy­wo­łuje mnie z powro­tem do rze­czy­wi­sto­ści, a ja ręka­wem szla­froka ocie­ram łzę. Wra­cam do kuchni, roz­grze­wam dzba­nek, wrzu­cam łyżeczkę liści z ozdob­nej puszki sto­ją­cej na bla­cie i cze­kam, aż się zapa­rzą. Porządny dzba­nek her­baty, taki zawsze parzyła moja mama Flora.

Nagle sły­szę, że Daisy się wierci, więc pędzę, by pod­nieść ją z łóżka i spra­wić, żeby z uśmie­chem zaczęła dzień.

FLORA, 1939

Flora Gor­don dosy­pała torfu do pieca i nasta­wiła czaj­nik. O brza­sku wody jeziora z wolna przy­bie­rały per­ło­wo­szary odcień. Za chwilę z poran­nego obrządku zwie­rząt wróci do domu jej ojciec i będzie potrze­bo­wał śnia­da­nia i kubka roz­grze­wa­ją­cej her­baty.

Usły­szała na ścieżce jego cięż­kie kroki, któ­rym towa­rzy­szył lżej­szy tupot łap Bra­ana. Czarny labra­dor zawsze mu towa­rzy­szył, nie­ważne, czy ojciec doglą­dał koni na pastwi­sku, czy psów w psiarni za staj­nią, a także na wzgó­rzach, gdzie bacz­nie obser­wo­wał ptac­two i zwie­rzynę łowną, za które jako leśni­czy w posia­dło­ści Ard­tu­ath był odpo­wie­dzialny.

Nuciła pod nosem jakąś melo­dię, a czaj­nik wtó­ro­wał jej, pomru­ku­jąc i gwiż­dżąc. Posta­wiła na ogniu gar­nek z owsianką, która parzyła się przez noc; dodała szczyptę soli i dobrze wymie­szała. Następ­nie ogrzała brą­zowy dzba­nek do her­baty, wsy­pała liście z pojem­nika, jej ruchy były szyb­kie i zręczne, świad­czące o wiel­kiej wpra­wie.

Braan wpadł do kuchni, mer­da­jąc ogo­nem; pocze­kał na powi­talną piesz­czotę, po czym zato­pił pysk w bla­sza­nej misce z wła­snym śnia­da­niem.

– W porządku, tato? – spy­tała, choć spo­dzie­wała się, że odpo­wie­dzią będzie jak zwy­kle mil­czące ski­nie­nie głową, gdy sia­dał u szczytu stołu i wycią­gał stopy w gru­bych weł­nia­nych skar­pe­tach w stronę cie­płej kuchni.

Jed­nak tego ranka pod­szedł do okna i patrzył na jezioro.

– Wygląda na to, że mamy gości – powie­dział, gestem głowy wska­zu­jąc widok za szybą.

Flora wytarła ręce ścierką wiszącą obok kuchenki i sta­nęła obok ojca.

W ciszy wcze­snego świtu na hory­zon­cie poja­wił się sznur okrę­tów. Wiel­kie szare kadłuby sunęły powoli, ale z siłą, która z łatwo­ścią roz­ci­nała fale. Powie­trze wokół zda­wało się wibro­wać i nie­po­ko­iło ptaki mor­skie, które krą­żyły nad nimi. Nali­czyła pięć jed­no­stek. Wyda­wało się, że wynu­rzyły się z wód jeziora niczym lewia­tany obu­dzone ze snu po ogło­sze­niu, zale­d­wie dzie­sięć dni temu, że Wielka Bry­ta­nia jest w sta­nie wojny z Niem­cami.

Ojciec wziął z para­petu lor­netkę i chwilę przy­pa­try­wał się stat­kom. Potem podał lor­netkę Flo­rze. Okręty były naje­żone dzia­łami armat­nimi i ante­nami, a gdy pod­pły­nęły bli­żej, sły­szała war­kot ich sil­ni­ków.

– To chyba Home Fleet4 – powie­dział ojciec.

Flora zadrżała z pod­nie­ce­nia i stra­chu.

– Ale co one tu robią? Wojna toczy się daleko stąd.

Ojciec spoj­rzał na nią bystro spod gęstej, siwej czu­pryny.

– Tak było, dziew­czyno. Ale już nie jest.

– Jak myślisz, Ruaridh może być na któ­rymś z nich? – Serce Flory zabiło szyb­ciej na tę myśl. Jej brat wstą­pił do Royal Navy dwa lata temu, a ona bar­dzo za nim tęsk­niła. Jak wielu chłop­ców, któ­rzy dora­stali na wybrzeżu, na wodzie czuł się rów­nie dobrze, jak na wzgó­rzach.

– Wąt­pię. W ostat­nim liście pisał, że jest w Por­ts­mouth, przy­dzie­lony do nisz­czy­cieli. Są mniej­sze od tych pan­cer­ni­ków. Do tej pory mógł zostać wysłany wszę­dzie.

Patrzyli, jak czo­łowy sta­tek powoli manew­ruje i zarzuca kotwicę z grze­cho­tem łań­cu­chów sły­szal­nym nawet z tej odle­gło­ści. Flora oddała lor­netkę ojcu.

– Co oni robią w Loch Ewe?

Wzru­szył ramio­nami.

– Wiem tyle samo co ty. Na pewno wkrótce się dowiemy.

Odwró­cił się od okna, ale dopiero po chwili pochwy­ciła jego spoj­rze­nie. Mimo że stał wypro­sto­wany jak zawsze i zacho­wy­wał spo­kój, wie­działa, że wojna napa­wała go prze­ra­że­niem. Bał się, co to może ozna­czać dla jego syna gdzieś daleko na morzu, a teraz przy­by­cie okrę­tów wojen­nych na spo­kojne wody fiordu przy Keeper’s Cot­tage spro­wa­dziło strach pro­sto pod ich drzwi. Obec­ność tego wyso­kiego, spraw­nego męż­czy­zny, tak swo­bod­nie poru­sza­ją­cego się po wzgó­rzach – czło­wieka, któ­remu dzie­dzic powie­rzył nad­zór nad posia­dło­ścią Ard­tu­ath Estate i który cie­szył się ogrom­nym sza­cun­kiem wśród spo­łecz­no­ści zamiesz­ku­ją­cej oko­lice tej mor­skiej zatoki – zawsze dawała jej poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Jed­nakże ten prze­błysk stra­chu w oczach ojca spra­wił, że poczuła, jakby w ziemi pod jej sto­pami zro­biła się wyrwa, co naru­szyło rów­no­wagę ich życia.

Braan, wyczuw­szy nie­po­kój pani, wci­snął nos w dłoń Flory, żeby dodać jej otu­chy. Flora odwró­ciła się od okna i wlała owsiankę do przy­go­to­wa­nych mise­czek.

*

Na poczcie pano­wał tłok, na małej prze­strzeni wiła się spora kolejka. Wyglą­dało na to, że połowa wio­ski miała dziś rano albo list do wysła­nia, albo odczuła nagłą potrzebę zakupu koperty i znaczka, a może dwóch. Flora sta­nęła w kolejce, ale nikomu zanadto się nie spie­szyło, by dotrzeć do okienka, obsłu­gi­wa­nego przez pannę Came­ron, kie­row­niczkę poczty. Zamiast tego sły­chać było szum roz­mów, które krę­ciły się wokół przy­by­cia Home Fleet na ich brzeg.

– Ten duży okręt pośrodku to HMS „Nel­son”, a na pokła­dzie jest pan Chur­chill. – Pani Car­mi­chael była nie­oce­nio­nym źró­dłem wie­dzy wsze­la­kiej, nie tylko tej bez­po­śred­nio zwią­za­nej z jej rolą prze­wod­ni­czą­cej lokal­nego oddziału Scot­tish Women’s Rural Insti­tute5. A ponie­waż trzej jej syno­wie zacią­gnęli się do szkoc­kiego pułku pie­choty Argyll and Sun­ther­land High­lan­ders, powszech­nie uzna­wano, że ma prawo wypo­wia­dać się także na tematy woj­skowe. Teraz, gdy jej mąż, Archi­bald Car­mi­chael, objął sta­no­wi­sko straż­nika obrony prze­ciw­lot­ni­czej, jej źró­dło infor­ma­cji o sytu­acji lokal­nej nie miało sobie rów­nych.

– Co oni tu robią, w Loch Ewe? – spy­tała Bri­die Mac­do­nald, która zna­la­zła się na czele kolejki i wła­śnie nakle­jała znaczki. Podała listy gotowe do wysła­nia pan­nie Came­ron. – I dzie­sięć deko drop­sów, popro­szę.

Poczmi­strzyni zdjęła z półki wysoki słoik ze sło­dy­czami, odwa­żyła odpo­wied­nią ilość, a następ­nie prze­sy­pała mię­tówki z szalki do bia­łej, papie­ro­wej torebki, którą zakrę­ciła na rogach.

– Pro­szę. – Odli­czyła monety, które podała jej Bri­die.

– Archie mówi, że to ści­śle tajne – odparła pani Car­mi­chael.

– Praw­do­po­dob­nie szu­kają miej­sca na bazę dla Home Fleet, żeby nas bro­nić w razie inwa­zji U-Bootów z pół­nocy.

– Cicho, Bri­die, wiesz, jak to mówią… nie­ostrożna roz­mowa może kosz­to­wać życie.

Bri­die już miała na końcu języka uwagę, że pani Car­mi­chael wła­śnie oznaj­miła wszyst­kim nie­miec­kim agen­tom, któ­rzy przy­pad­kiem stali w kolejce po znaczki i sło­dy­cze, że Pierw­szy Lord Admi­ra­li­cji gości na pokła­dzie jed­nego z tych okrę­tów, ale zre­flek­to­wała się i zamiast tego wło­żyła do ust cukie­rek. Pani Car­mi­chael z postury i tem­pe­ra­mentu jako żywo przy­po­mi­nała pan­cer­nik, a Bri­die ani nie miała dość odwagi, ani nie była tak głu­pia, żeby się jej nara­żać.

– Zamiast stać tu i plot­ko­wać, możesz przyjść po połu­dniu do Rural i nam pomóc. Robimy na dru­tach szale dla naszych chłop­ców na fron­cie i potrze­bu­jemy każ­dej pary rąk do pomocy. Mogę na cie­bie liczyć? I na cie­bie też, Floro?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. I pój­dziemy wszy­scy razem / Zry­wać dziki gór­ski tymia­nek / Spo­mię­dzy kwit­ną­cych wrzo­sów. / Pój­dziesz z nami, dzie­weczko, czy pój­dziesz? (Wild Moun­tain Thyme – szkocka pio­senka ludowa). Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­czek. [wróć]

2. Czy odej­dziesz, kocha­nie, i zosta­wisz mnie teraz? / Czy porzu­cisz swoją praw­dziwą miłość? (Will ye gang, love – tra­dy­cyjna bal­lada szkocka). [wróć]

3. Och, wykop mi głę­boki grób / Połóż pęk róż u moich stóp / I gołę­bicę umieść tam, / Niech ludzie wie­dzą, / Że z miło­ści umar­łam… (Will ye gang love). [wróć]

4. ,,Flota Ojczy­sta” Royal Navy, któ­rej zada­niem była obrona wód tery­to­rial­nych Wiel­kiej Bry­ta­nii. [wróć]

5. Insty­tut Wiej­ski Kobiet Szkoc­kich (obec­nie: Szkocki Insty­tut Kobiecy) – cha­ry­ta­tywna orga­ni­za­cja spo­łeczna ist­nie­jąca w Szko­cji od 1917 roku. [wróć]