Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Czy media ujawnią szokującą prawdę?
W Åre nastaje deszczowe lato, a prace związane z budową luksusowych domków letniskowych prowadzą do osunięcia się ziemi. Katastrofa ujawnia sekrety, które wstrząsają niewielką społecznością. Sprawę bada dziennikarka Vera Bergström,próbując pociągnąć do dpowiedzialności lokalnych polityków. Tymczasem na jednej z ulic w Sztokholmie zostaje znaleziona bransoletka należąca do zaginionego Jontego Anderssona, syna hodowcy owiec z okolic Åre. Dlaczego bransoletka nagle pojawiła się w mieście, skoro Jonte przepadł bez śladu w górach prawie dwa lata temu? Vera zaczyna łączyć pozornie niezwiązane ze sobą fakty, odkrywając przeszłość, która niebawem wpłynie na wszystkich zamieszanych w tę sprawę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Idzie i Emmie
Zapada się. Zmrożona warstwa śniegu pęka pod jego ciężarem, powinien był o tym pomyśleć i po prostu wziąć taksówkę, gdy okazało się, że nie załapie się już na żaden skuter. Za każdym razem, gdy skorupa śniegu załamuje się pod jego butami, nogawki dżinsów podjeżdżają mu do góry, a ostry lód rysuje gołą skórę, która zaczyna drętwieć. Mimo to wciąż czuje, jak krew spływa mu po łydkach, ciepła i drażniąca. Wszyscy są już na górze, pewnie siedzą w saunie i popijają gin z tonikiem. Na samą myśl o tym chce mu się sikać.
Zatrzymuje się, żeby się odlać, i czuje, że wiatr się wzmaga. Kwietniowa pogoda. Całe szczęście już niedaleko, tylko najpierw musi się do końca wyszczać. Po DJ-skim secie szybko wlał w siebie kilka piw, żeby nadrobić zaległości. Odchyla głowę do tyłu i zwraca twarz ku nocnemu niebu. Wyczuwa w powietrzu gorzki posmak przypominający zapach wilgotnej ziemi na wiosnę. Niebo jest tu bliżej, ale nigdzie w Åre nie można już zobaczyć gwiazd świecących naprawdę jasno, tak jak wtedy, gdy był dzieckiem.
Zapinając rozporek, słyszy jakiś dźwięk. Lekkie, ale nieustające skrobanie. Ktoś jeszcze idzie na afterparty? A może to zwierzę? Serce zaczyna mu walić. Dlaczego ogarnia go taki irracjonalny strach? Pomiędzy niskimi brzozami nie ma nic prócz cieni rzucanych przez reflektory odległych stoków narciarskich. Pewnie to tylko omamy słuchowe po alkoholu.
– Halo? Jest tam ktoś? – woła.
Brak odpowiedzi. Światło migocze na wietrze, a skrobanie staje się coraz głośniejsze.
Nie do końca rozumie, dlaczego traci równowagę, lecz zmrożony śnieg zapada się pod nim i otula go cukrowy puch. Zakopuje się w śniegu dość głęboko, więc mija dłuższa chwila, zanim w końcu udaje mu się wstać. Chwiejnym krokiem rusza dalej. A potem zaczyna sypać śnieg. Każdy ślad, który po sobie zostawił, zostanie zasypany. Powstaną nowe.
Zobaczyłam pęknięcie w drodze i zaczęłam hamować w tej samej chwili, gdy Åreskutan wynurzyła się z chmur. Kamper na norweskich blachach, który jechał przede mną przez ostatnie pół godziny, musiał przejechać nad tą dziurą w ostatniej sekundzie. Inaczej koła mogłyby się w niej zaklinować. Spojrzałam w lusterko wsteczne, po czym się zatrzymałam.
Pęknięcie przecinało całą E14 i wyglądało na dość świeże. Na pewno nie było go tam rano, gdy jechałam do redakcji. Ale turyści z Kopparbranten pewnie zdążyli już zgłosić sprawę, zaniepokojeni możliwością uszkodzenia swoich luksusowych SUV-ów. Na razie właścicieli domów letniskowych było niewielu, lecz wszędzie piętrzyły się sterty gruzu i koparki pracowały całą dobę. Leif Tronde planował intensywną rozbudowę terenu na wschód od Åre, pomiędzy hotelami Copperhill i Åre Continental Inn. Na planie zagospodarowania terenu z podziałem na działki budowlane zaznaczono dwadzieścia nowych, przesadnie okazałych budynków, i to był dopiero pierwszy etap budowy. Projekt wzbudzał silne emocje i zwrócił różne grupy interesów przeciwko sobie. Jak w większości kurortów turystycznych, pytanie brzmiało: dla kogo właściwie się buduje i po co?
Żwir i ziemia dostawały się z pobocza na asfalt, a rosnące w rowie podagrycznik i wierzbówka kiprzyca zostały wyrwane z korzeniami. Wywołało to we mnie niepokój, tak jak napawa mnie lękiem wszystko inne, co powinno pozostać ukryte w środku, jak krew, wymiociny i łzy. Westchnęłam i spojrzałam na zegarek. Już dawno minęło południe.
Do domu zostało mi sześćdziesiąt kilometrów, więc wolałam nie ryzykować, że zabraknie mi paliwa, i skręciłam na stację benzynową. Głód dawał o sobie znać. Nie czułam go, dopóki do redakcji nie wdarł się zapach grillowanej szynki, nie potrząsnął mną i nie kazał mi skończyć pracy. Pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia sklep będzie jeszcze otwarty.
Plakaty z nagłówkami gazet krzyczały o wojnie, wysokich cenach energii i rosnących stopach procentowych. Nic dziwnego, że ludzie nie chcieli wyściubiać nosa poza swoją bańkę. Próbowałam przeniknąć wzrokiem ciemną witrynę sklepową, lecz nie byłam w stanie dostrzec, czy ktoś jest w środku. Tak samo jak nie mogłam ukryć się na zewnątrz. To przeklęte letnie światło, niewinne i zwodnicze jak młodociany kieszonkowiec. Ale potykacz reklamowy wciąż stał przy wjeździe, co skłoniło mnie do tego, by się zatrzymać. Zaczęłam szukać portfela w kieszeni kurtki, zanim przypomniałam sobie, że jest w futerale na aparat na tylnym siedzeniu.
Drzwi samochodu trzasnęły, a potem nastała absolutna cisza. Wieczorne powietrze było gęste od wilgoci. Uderzył mnie ostry zapach mokrej wrotyczy, ale przynajmniej nie padało. Wycieraczki zaczęły piszczeć, gdy mijałam Undersåker. Od jak dawna padało? Chodziłam w kaloszach od kilku tygodni, napisałam co najmniej dwadzieścia artykułów o górskich potokach, które wezbrały i wylały. Teraz wysoka woda tworzyła nowe koryta, drążyła skały skuteczniej niż wszystkie koparki razem wzięte, odkąd las, który wcześniej absorbował jej nadmiar, został wykarczowany pod nowe domy.
Weszłam do budynku stacji i zamówiłam hot doga u młodego chłopaka za ladą, opalonego, z rozwianym włosem. Pewnie dopiero co zszedł z SUP-a na jeziorze Åresjön.
– Widziałeś to pęknięcie w drodze? – spytałam.
Drgnął, jakby nie był przyzwyczajony do pytań innych niż te o klucz do toalety albo dostępność bezglutenowych bułek do hot dogów.
– Yyy, nie.
Odgarnęłam włosy z czoła i zdecydowałam się zakończyć rozmowę, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Chłopak z obojętną miną powlókł się do następnej sekcji, gdzie samotny kabanos obracał się na grillu. Kiełbaska singielka, tak jak ja. Moja samotność rozkwitła w noc świętojańską i miała trwać jeszcze długo. Mimo że starałam się unikać Facebooka, posty i tak wkradały się w moją świadomość. Kolacje w gronie przyjaciół, na luksusowych pomostach i tarasach. Roześmiane twarze przy długich stołach, twarz przy twarzy na zbliżeniach. Brakowało mi poczucia przynależności do jakiejś grupy lub wspólnoty.
W tym roku postanowiłam nie wziąć ani jednego dnia urlopu, nie miałam żadnych szczególnych planów i równie dobrze mogłam spędzić całe lato, pracując. Liczyłam na to, że jesień będzie łatwiejsza. Thomas miał wtedy wrócić z tej idiotycznej podróży do Argentyny. Tęskniłam za nim w sposób, który mnie zaskoczył. Nie dlatego, że łatwiej było być samemu z kimś równie samotnym, ale dlatego, że dobrze czułam się w jego towarzystwie. Zanim wyjechał, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, prawie tyle co w dzieciństwie, i niepokojąco szybko przyzwyczaiłam się do tego, że mam przyjaciela, z którym mogę pogadać, zjeść obiad i połazić po lesie.
– Ketchup i musztarda?
Chłopak już ścisnął tubę z ketchupem zwisającą z sufitu.
– Poproszę tylko ostrą musztardę i dużo surowej cebuli.
Chłopcze, nie bierz niczego za pewnik.
Meszki zaatakowały mnie, gdy tylko wyszłam na zewnątrz. Małe diabły. Próbowałam je odpędzać, ale one pchały mi się do nosa i ust, chciały dostać się do gardła. Kilka razy musiałam zmienić rękę. Musztarda ciekła mi po palcach, więc je oblizałam, bo jak zwykle zapomniałam wziąć serwetkę.
Szybko zjadłam hot doga, otworzyłam drzwi samochodu i wrzuciłam papierek na wszystkie inne śmieci leżące na podłodze przed siedzeniem pasażera. Wygrzebałam sprej na komary i spryskałam się nim. Cytrusowy zapach nie był w stanie zamaskować silnej, chemicznej woni. Potem zapaliłam papierosa i przez chwilę stałam przy aucie, napawając się ciszą. Mimo że do tej pory pogoda robiła wszystko, by zatrzymać rowerzystów, piechurów oraz wspinaczy w domach, w górach cały czas ich przybywało. Pandemia koronawirusa stworzyła pandemię górską. Na szczęście te tłumy nie zdołały przesłonić piękna krajobrazu. Strumień wił się w dolinie pomiędzy górami, otoczony miękką zielenią, falującymi spódnicami świerków i koronami brzóz, ale granica lasu wspinała się coraz wyżej. A może to nagie góry uciekały przed ludźmi? Przyroda jest większa i potężniejsza od nas, nie da się kontrolować, i tylko nam się wydaje, że dotknęliśmy wszystkiego.
Pęknięcie na E14 ponownie przyciągnęło mój wzrok, który po chwili powędrował dalej, na górę naprzeciwko stacji benzynowej. Zbocze zadrżało i w dół poleciało trochę ziemi. Przestraszone ptaki wzbiły się w powietrze. Nagle zauważyłam, że wszystkie drzewa i latarnie pochylają się w jedną stronę. Serce szybciej mi zabiło. Wrzuciłam niedopałek do doniczki z więdnącymi bratkami i instynktownie się cofnęłam.
Wtedy usłyszałam ten pomruk.
Ryk z samego wnętrza ziemi. Ogromne bryły gliny oderwały się i zaczęły zjeżdżać niczym na zjeżdżalni, rury kanalizacyjne i kable elektryczne zostały wypchnięte na powierzchnię ziemi. Wszystko zamieniło się w burą maź, która stawała się coraz bardziej płynna. Po chwili całe zbocze zaczęło się osuwać, zabierając ze sobą wszystko, co się na nim znajdowało, jakby Bóg po prostu strzepnął okruchy ręką. Widziałam, jak zieleń gaśnie, gdy darń dławiła się w błocie. Sieć dróg wokół wytyczonych działek zniknęła. Woda wzbierała, kamienie leciały, brzozy i latarnie przewracały się niczym bierki. Na samej górze, na krawędzi, balansowały dwa domki letniskowe, zanim teren pod nimi się osunął. Dźwięk łamiących się ścian drewnianych budynków przebił się przez resztę hałasu, po czym zawaliły się i zsunęły w błoto. A co, jeśli tam są ludzie? – pomyślałam.
Cholera, cholera, cholera.
Kątem oka zauważyłam, jak drzwi za mną się otwierają. Zadźwięczał dzwonek przy wejściu.
– Co się dzieje? – spytał chłopak od hot dogów łamiącym się głosem.
– Osuwisko w Kopparbranten! Na wszelki wypadek stąd uciekaj! – krzyknęłam, nie odwracając się.
– A pani? Nie powinna pani…
– Uciekaj!
Drzwi się zatrzasnęły, a szybkie kroki na asfalcie zaczęły się oddalać.
Fala błota i ziemi wzbierała. Czy osuwisko dotrze aż tutaj? Też chciałam uciekać i schować się w bezpiecznym miejscu, lecz stałam nieruchomo, mimo że nogi miałam jak z waty. Ręce mi drżały, gdy wyciągałam aparat z torby. Po porannej relacji z zawodów biegowych w Edsåsdalen nie zdjęłam teleobiektywu. Kierując aparat w stronę zniszczeń i cykając zdjęcia, wstrzymywałam oddech. Lawina błotna właśnie zalewała starą stodołę znajdującą się w zagłębieniu terenu. Pochłonęła też stracha na wróble, ale oszczędziła jego słomkowy kapelusz, który unosił się na powierzchni błota. Przypominał wakacyjny kapelusz mojego ojca. Silne mdłości zmusiły mnie do przełknięcia śliny. Przez pół minuty byliśmy tylko osuwisko i ja, nic innego. Ziemia, drzewa, kamienie, budynki, wszystko się waliło, a ja jak zawsze próbowałam utrzymać się na nogach. Po chwili usłyszałam syreny, najpierw daleko, potem coraz bliżej. Zaczął dzwonić telefon w mojej kieszeni. Darowałam sobie powitanie i od razu przeszłam do rzeczy.
– Strömmen, jestem na miejscu.
Redaktor naczelny „Jämtlandsposten”, Nils „Strömmen” Strömqvist, z oczywistych powodów nazywany również Szatanem, odchrząknął ze snusem pod wargą. Pewnie był podekscytowany tym, że już niedługo będzie mógł śledzić słupki kliknięć w czasie rzeczywistym.
– O kurczę, już? Ja siedzę jeszcze w redakcji. Dzwoniłem do szefa działu newsów i do Jönssona. Takie osuwisko oznacza rannych, a nawet ofiary, porwane samochody. Widziałaś kogoś, kto…?
– Nie, na razie nie da się tego stwierdzić. Napiszę kilka zdań o tym, co tu się dzieje. Za chwilę dostaniecie tekst i kilka zdjęć, będziemy to na bieżąco aktualizować. Czy webdesk może się skontaktować ze służbami ratunkowymi i policją? Ja spróbuję w tym czasie podejść bliżej.
– Jasne. Działamy po kolei, masz rację. Uważaj, mogą być kolejne osuwiska.
– Zawsze jestem ostrożna.
– Kłamczucha.
– Możliwe.
W tym samym momencie woda i masy ziemi gwałtownie wdarły się na drogę E14 i zaczęły spływać w dół, ku starej wiejskiej drodze, całkowicie blokując przejazd w kierunku Åre, Ånn i Storlien. Jak daleko sięgnęło osuwisko? Jaką miało szerokość? Możliwe, że drogi wyżej w ogóle nie są przejezdne – pomyślałam. Nie miałam czasu na objazdy, by wrócić do domu i położyć się spać, czekała mnie długa noc w redakcji.
Nigdzie go nie było. Bolał ją nadgarstek, a nogawki spodni miały ciemne plamy – od czarnej ziemi albo zaschniętej krwi. Czy naprawdę klęczała tak długo? Stina już nie wiedziała, co czuje. Rozczarowanie, ulgę czy może tylko jakiś bezsens wszystkiego. Gdzieś przecież musiał być. Mimo że minął ponad rok, wciąż pamiętała dni przed i po zaginięciu brata, jakby to było wczoraj. Minuty przewijały się w jej głowie jak zapętlone fragmenty filmu. Czasami wracały do niej także wspomnienia z dzieciństwa. Stali na kościelnych schodach i patrzyli na siebie, starając się nie zerkać na nagrobki i ciemność tam, w dole.
Zawsze będziesz moją siostrą – powiedział.
Piękne słowo.
Siostra.
Wiedziała, że zaczyna wariować. Zżerało ją to od środka. Jej śmiech cały czas balansował niebezpiecznie blisko płaczu. Gdyby tylko go znaleźli, żywego czy martwego, to nie miało już prawie znaczenia. Najgorsza była ta niepewność.
Była w Gråsjön od kilku godzin. Wskazówka, że Jonte mógł zostać porzucony w ruinach starej, opuszczonej wioski, wydawała się bardziej wiarygodna niż poprzednie tropy, ale teraz już wiedziała, że na tym odludziu powyżej Kallsedet nie znajdzie odpowiedzi na pytanie, co się stało z Jontem.
Noc dobiegła końca. Ptaki zaczęły śpiewać, kolory powoli się zmieniały. Srebrzyste światło się wycofywało, a nad górami nastawał dzień, wilgotny i szary, jakby wyrzeźbiony z kamienia. Mimo że obiecała sobie, że będzie kopać tylko w nocy, nie przestawała. Serce przyspieszało jej za każdym razem, gdy łopata uderzała w coś twardego, tylko po to, by zaraz opaść jeszcze głębiej w dół. To było jak stąpanie po ruchomych piaskach. W nocy tliła się nadzieja. Wtedy wszystko wydawało się możliwe. Ale o poranku rzeczywistość doganiała ją jak kac po przepiciu.
Tym razem została za długo. Ręce Martina pewnie już szukały jej przez sen. Wkrótce mąż się obudzi i zauważy, że nie ma jej po drugiej stronie łóżka. Zaczęła schodzić, oddalając się od ruin stodół zbudowanych z łupku. Teren schodził stromo w dół, ale w niektórych miejscach były schody. Potoki szemrały i szumiały. Wszędzie widać było ślady dawnego życia. Stare fundamenty domów i piwnic. Znaki walki. Ale ludzie tu nie przetrwali.
Samochód wciąż stał na poboczu drogi, otoczony białymi kwiatami trybuli leśnej. Ruszając, wiedziała, że jest bezpieczna, odbiła na Bonäshamn i zamiast głównej E14 zdecydowała się na bardziej lokalne Husåvägen i Fröåvägen. Tak samo zrobiła w noc, gdy doszło do osuwiska. Dziwne uczucie, tak jechać przez las, w którym świerki rosną tak gęsto, że ich korony niemal tworzą nad drogą dach. Czuła się odizolowana od świata zewnętrznego i całego tego chaosu.
Zaparkowała poniżej gospodarstwa. Pomyślała, że nikt nie zwróci na nią uwagi, jeśli przejdzie przez zagrodę dla owiec. Ostrożnie otworzyła bramkę. Na skoblu i trawie osiadła lśniąca warstwa wilgoci. Nagle zauważyła, że kilka dolnych drutów pastucha znowu się poluzowało. Kawałek dalej leżały przewrócone słupki, a ostre metalowe pręty wystawały z ziemi. Jak to możliwe? Przecież dopiero co to naprawili. Niepokój ścisnął jej żołądek. Może jeszcze gdzieś pojawiła się dziura? Jeśli tak, musieli się tym natychmiast zająć. Wiele osób uważa, że największym zagrożeniem dla owiec są rysie i wilki, ale to dzikie psy często wyrządzają więcej szkód niż drapieżniki.
Dźwięk. Zatrzymała się, w uszach dźwięczała jej cisza. Odkąd Jonte zniknął, miała wrażenie, że ktoś ich obserwuje, krąży w pobliżu gospodarstwa i przygląda im się z ukrycia. Znowu ten dźwięk! Jakby ktoś nadepnął na suchą gałąź. Odwróciła się gwałtownie, ale zdążyła tylko kątem oka dostrzec cień, zanim zniknął w lesie. Miał wyraźne kontury człowieka. Czy na pewno? Nie miała pewności. O tej porze roku światło często płata figle. Trzonek łopaty parzył ją w dłoń, gdy z bijącym sercem ruszyła dalej. Piekły ją krwawiące kolana.
Owce nie zareagowały, gdy mijała otwartą zagrodę. Przemknęła za starym domkiem ogrodowym dla dzieci i oparła łopatę o jeden ze zdeformowanych świerków, których tak bardzo bała się w dzieciństwie. Tam Martin jej nie zauważy. Mąż od dawna miał już dość tych jej poszukiwań, uważał, że powinna zaufać policji i zająć się własnym życiem.
Nie zauważyła żadnego ruchu w kuchennym oknie domku gościnnego, lecz wkrótce Henning usiądzie tam z poranną kawą, swoją specjalną kawą z palarni w Trondheim. Gdyby go nie znała, uznałaby go za prawdziwego snoba, lecz z czasem nauczyła się doceniać wszystkie jego małe dziwactwa. Pomógł jej wydostać się z największego dołka i nigdy mu tego nie zapomni.
Kiedy mijała wejście do domu, usłyszała, jak otwierają się drzwi. A więc jednak nie spał.
– Jak poszło? – wyszeptał Henning teatralnie za jej plecami.
Odwróciła się. Stryj stał na ganku boso, w niebiesko-białej pasiastej piżamie. Poranne słońce rozświetlało jego jasne włosy. Kiedy nie miał czasu ich zaczesać do tyłu, jeszcze bardziej przypominał jej ojca. Zdrowego ojca, sprzed choroby. Ale nie surowego abstynenta Einara, tylko wesołego miłośnika zwierząt. Czasami dostrzegała też w Henningu Jontego. Ten błysk w oczach i lekko zaciśnięte nozdrza, cecha dziedziczona od Bóg wie ilu pokoleń.
– Nic? – dopytywał.
Pokręciła głową. Nic a nic. Poprzednim razem przynajmniej znalazła czaszkę jakiegoś małego zwierzęcia.
– Tak mi przykro, Stino. Ten trop naprawdę wydawał się wiarygodny, myślałem… Nieważne, co mówi Martin, następnym razem ci pomogę.
Zawsze po stronie smutnych.
– Zobaczymy. Ale i tak dziękuję – powiedziała z uśmiechem.
Minie trochę czasu, zanim wróci do kopania. To zajęcie wydawało się coraz bardziej bezsensowne i coraz trudniejsze do ukrycia przed mężem. Coś zaskrzypiało na wietrze. Zerknęła w stronę domu, ale nie, to pewnie tylko maszt flagowy.
– No proszę, cześć, chłopie, już wstałeś? – powiedział Henning.
Duck, pies rasy border collie, który najwyraźniej uznał stryja za swojego nowego pana, wsunął nos między nogi Henninga. Kiedyś ciągle martwiła się jego szczekaniem, ale z wiekiem się uspokoił.
– Widziałaś osuwisko? – spytał Henning, drapiąc psa pod brodą.
– Nie, ale czytałam o tym dziś w nocy. Przed wyjazdem.
– Straszne, że wszystko tak po prostu może się osunąć. To potężna siła.
– Ale chyba nikt nie jest tym zaskoczony, biorąc pod uwagę, jak długo natura była tu doprowadzana do granic wytrzymałości, w tej wiosce i w całych górach – oznajmiła Stina, starając się nie podnosić głosu.
Przez chwilę patrzył na nią z uniesionymi brwiami.
Była to zupełnie zrozumiała reakcja, natychmiast zdała sobie z tego sprawę. Henning nie miał pełnego obrazu tego, co się działo w jego rodzinnych stronach przez ostatnią dekadę. Nie wiedział o tych wszystkich zawirowaniach oraz zatargach. W końcu nie było go tutaj przeszło trzydzieści trzy lata. To całe życie. Martin twierdził, że w takim czasie można się całkowicie zmienić, i na podstawie starych zdjęć Henninga oraz jego żony znalezionych w internecie wyrobił sobie o nim zdanie.
– No tak, jasne, ale mimo wszystko – powiedział w końcu Henning. – Podobno ktoś zginął. Właśnie o tym czytałem.
Ta informacja wywołała w niej jedynie uczucie pustki. Wielkie kryzysy sprawiają, że człowiek staje się jednocześnie silniejszy i bardziej kruchy, ale także nieco odrętwiały.
Po wejściu do domu zdjęła z siebie ubranie i wrzuciła je do pralki, po czym zarzuciła na siebie znoszony szlafrok. Zajrzała do Martina. Woń owczarni wydostawała się przez pory w jego skórze i docierała do niej przez szparę w drzwiach. Jego duże, ciężkie ciało przewróciło się na drugi bok, po czym zamruczało coś przez sen. Ostrożnie zamknęła drzwi i na palcach poszła do kuchni.
W dzbanku zostało trochę herbaty. Oczywiście zimnej. Podgrzała ją w mikrofali, objęła kubek dłońmi i usiadła przy stole z laptopem.
W „Jämtlandsposten” na pierwszej stronie oczywiście znalazł się artykuł o osuwisku. Dziennikarka, która o nim pisała, była jej dobrze znana. Vera Bergström. Stina nie miała siły ani oglądać filmików, ani czytać tekstów.
Zamiast tego weszła na Facebooka. Grupa „Znaleźć Jontego” liczyła sobie siedem tysięcy członków i wciąż dołączali nowi. Na zdjęciu w tle widniała ostatnia fotografia jej brata. Stał na środku rynku w Åre, roześmiany, w czarnym T-shircie, wzorzystej koszuli i niebieskich dżinsach. Jego smukłe palce, jak u pianisty, w przeciwieństwie do jej krótkich i pulchnych, trzymały piersiówkę, którą zaraz miał schować do tylnej kieszeni spodni. Tatuaże pięły się po jego ramieniu.
Wyglądał jak żywy. To było niewyobrażalne.
Chciała, żeby właśnie to zdjęcie zapadło ludziom w pamięć. Może pewnego dnia rysopis okaże się pomocny. Może będzie kluczowy. Miała inne wspomnienia o nim, które pielęgnowała bardziej, ale stawały się coraz bardziej zamglone.
Martin, który w ogóle nie rozumiał mediów społecznościowych, oczywiście nic nie wiedział o tej grupie na Facebooku. Myślał, że Stina stała się odludkiem, że tylko krąży między owcami, ogrodem i kuchnią, i nie miał pojęcia, że tak naprawdę ma kontakt z większą liczbą ludzi niż kiedykolwiek.
Jonte skończyłby dzisiaj dwadzieścia pięć lat. Większość członków grupy o tym wiedziała.
Zaginięcie człowieka wpływa na ludzi. Niektórzy wręcz czerpią z tego energię. Znajdują pocieszenie w tak tragicznym losie. Nauczyła się przymykać oko na takie rzeczy, ponieważ chęć rozwiązywania zagadek leży w ludzkiej naturze. Albo ktoś żyje, albo nie. Młody człowiek nie mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Zabójstwa się zdarzają, ale nie zniknięcie bez śladu. Prawda musi w końcu wyjść na jaw.
Skrzynka odbiorcza pękała w szwach. Stina wiedziała, że naprawdę nie powinna czytać tych maili, bo wpływają na nią bardziej, niż może to sobie wyobrazić, i z każdym miesiącem jest tylko gorzej, lecz wiedziała również, że jest to silniejsze od niej. A co, jeśli wśród nich kryje się jakaś cenna wskazówka? Świadek, który coś widział albo słyszał.
Gdzie położyła okulary? Na okapie. Skanowała wzrokiem maile, niemal jak lekarz przeglądający kartę pacjenta. Wiele osób twierdziło, że znało Jontego. Życzenia, emotikony – czerwone serduszka, róże i urocze pieski rozkładające łapki do uścisku. Zdążyła się rozluźnić i właśnie dlatego ostatnia wiadomość uderzyła w nią mocniej, niż powinna, była jak gwałtowne porażenie prądem. Kiedy zobaczyła zdjęcie, rozlała herbatę na obrus.
Claes przemknął korytarzem. Zaraz po wejściu na żywo zawsze czuł euforię, miał wrażenie, że jest bliżej życia. Tym razem stylista naprawdę się postarał. T-shirt, jasna marynarka i nonszalancki szalik. Wyglądał świetnie, letnio, miejsko. Koledzy uśmiechali się do niego. Uwielbiał być w budynku telewizji o poranku. Zapach świeżego chleba i ta ekscytacja w powietrzu. Wszystko mogło się jeszcze wydarzyć, a dziennikarskie nosy intensywnie szukały nowych tropów.
Przy wejściu złapał go Max.
– Claes! Cholera, to było mocne, ten przekręt z bitcoinami. Dobra robota.
– Dzięki, naprawdę miło to słyszeć. – Przeczesał włosy palcami i zaczął zapinać płaszcz.
– A co zaplanowałeś na jutro? Najlepsze wina świata?
Claes zrobił krok do tyłu, choć był przyzwyczajony do tego, że ludzie chcieli mu się przypodobać do tego stopnia, że czasem miał wrażenie, jakby wchodzili mu pod skórę.
– Nie, nie, to dopiero w sierpniu. Więc stay tuned. – Uśmiechnął się i wyprostował. – Teraz idę na urlop, w piątek jedziemy do Åre.
– Szczęściarz. Od dawna macie tam dom letniskowy, prawda?
– Od kiedy byłem dzieckiem. Rodzice kupili go w latach sześćdziesiątych, za półdarmo. Teraz to nie do pomyślenia. – Zaśmiał się, po czym nagle spoważniał. – Ale to osuwisko… dobrze, że skończyło się tak, jak się skończyło. No a jutro mam pierwszy wolny poranek od ponad tygodnia. Cudownie będzie nie musieć wstawać o trzeciej w nocy.
Max uśmiechnął się i założył plecak.
– No tak. Udanego wyjazdu i pozdrów Vicky. Jest w domu?
– Przylatuje wieczorem. Chcę ugotować coś dobrego i ją zaskoczyć. Może wpadnę do hali i kupię homara.
– Wow, luksus jak na wtorek. Ale jest tego warta.
Claes uśmiechnął się pod nosem i rozłożył ręce. Przez chwilę stał nieruchomo, patrząc, jak Max oddala się z plecakiem obwieszonym lampkami rowerowymi z każdej strony, na szelkach, po bokach i z tyłu. W dzisiejszych czasach rowerzyści wyglądają jak choinki w obcisłych strojach z lycry. Zastanawiał się, czy ich żony wciąż ich pożądają. Zwłaszcza gdy ciągną te swoje przyczepki rowerowe. Pajace.
Parking był cholernie drogi, ale wart każdej korony. Nie miał zamiaru jeździć rowerem ani, co gorsza, tłoczyć się w komunikacji miejskiej. Nie w tych czasach. To dobre dla tych, którzy odczuwają przyjemność, mając czyjąś pachę tuż przy swojej twarzy.
Wjechał na E20, skręcił do sklepu Ica w galerii Lindhagen i kupił kiełbasę parówkową z makaronem. Przy okazji zwinął czekoladę, uwielbiał ten dreszcz emocji, gdy adrenalina zaczynała pulsować w mięśniach.
Mniej więcej pół godziny później dotarł na Skånegatan i zaparkował przed wejściem. Latem ulica była zamknięta dla ruchu samochodowego, ale jemu udało się zdobyć jedno z tych nielicznych, upragnionych miejsc parkingowych dla mieszkańców.
Dochodziła dziesiąta, a ulice wciąż były opustoszałe. Żałosne jak na stolicę. Chciał, żeby miasto tętniło życiem całą dobę, marzył o winie, kokainie i zaparowanych szybach barów. Ale hipsterzy, yuccies i inni egzystencjaliści zapewne już czekali w blokach startowych, gotowi zająć wszystkie stoliki, zanim pojawią się turyści. Kiedyś on i Vicky siadali w oknie i pękali ze śmiechu, obserwując turystki w białych szortach i z praktycznymi, czarnymi plecaczkami, chcące poczuć atmosferę SoFo1, ale nigdy niemogące znaleźć miejsca przy ogrzewaczach na podczerwień.
Mijając salon masażu, z przyzwyczajenia pociągnął za klamkę. Byłoby miło wpaść tam choćby na chwilę. Góra na kwadrans. Pomyślał, że pewnie zdążyłby przed prezentacją mieszkania, ale gdyby się spóźnił dziesięć minut, to też nic by się nie stało. Gdyby prezentacja się przedłużyła, zawsze mógł zadzwonić do przedszkola. Na pewno by zrozumieli. Praca prezentera to przecież coś więcej niż tylko siedzenie na kanapach telewizyjnych, pewnie by tak powiedzieli, jednocześnie wycierając Lukasowi buzię po lunchu.
Ale potem zobaczył na rogu mężczyznę ze słuchawką w uchu i puścił klamkę jak poparzony. A więc to był kolejny salon, do którego miała wkroczyć policja. Musieli dostać cynk.
Założył okulary przeciwsłoneczne. Nigdy nie wiadomo, kto go obserwuje z daleka. To by była katastrofa, gdyby został wystawiony na publiczny ostracyzm z powodu anonimowych plotek w mediach społecznościowych. Poza tym gazety w obliczu feministycznej nagonki tracą kontrolę nad standardami etyki dziennikarskiej. Lepiej nie rzucać się w oczy albo pójść do innej Tajki. W końcu ich nie brakuje.
W promieniach słońca wirowały drobinki kurzu. Podniósł kołnierz i schował za nim usta. Gdzieś przeczytał, że kurz jest bardziej niebezpieczny, niż się wydaje, a pył księżycowy może na przykład stanowić poważną przeszkodę w przyszłych podróżach kosmicznych. Ciekawe, co na to miliarderzy chcący kolonizować inne planety. Może to temat na rozmowę w porannym programie. Pył księżycowy. Zaprosi na pogawędkę Christera Fuglesanga, a w telewizyjnej kuchni będą powstawać niebiańskie desery. Uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z własnej pomysłowości.
Mieszkanie, które miał obejrzeć, znajdowało się tylko rzut kamieniem od ich obecnego lokum. Oczywiście było mniejsze, ale i tak czteropokojowe. Chłopcy dostaliby własne pokoje, czego więcej można chcieć. Tuż przy wejściu wyjął z kieszeni telefon i zaczął przeszukiwać pocztę. Wiedział, że dostał mailem kod dostępu. Jak się nazywała ta kobieta, która mu go wysłała? Czyjaś sekretarka. Za nic nie mógł sobie przypomnieć jej nazwiska, lecz nie musiał się długo nad tym głowić, bo drzwi otworzył mężczyzna w średnim wieku, w jasnoniebieskim garniturze, białej koszuli oraz żółtych oprawkach okularów i uśmiechnął się na jego widok.
– Witam, to ty jesteś synem Daga af Sandeberga? – spytał.
– Tak, nazywam się Claes af Sandeberg.
Chciał dodać, że jest kimś więcej, ale pomyślał, że facet i tak to sobie uświadomi, o ile przez ostatnie lata nie był odizolowany od świata.
– Miło mi. Lars Birnbaum. – Uścisnęli sobie dłonie. – Przepraszam, jeszcze nie byłem w mieszkaniu, więc nie wiem, w jakim jest stanie. Dopiero co wróciłem z Nowego Jorku… ale proszę za mną.
Gustowna klatka schodowa świadczyła o tym, że to nie jest byle jaki adres w Sztokholmie. Marmurowa biała posadzka, ciemnoszare listwy przypodłogowe, czarne poręcze i czerwone drzwi. Nie wsiedli do windy, tylko ruszyli po wzorzystym czerwonym afgańskim chodniku, wijącym się od samego wejścia aż na trzecie piętro, na którym Lars Birnbaum użył kilku kluczy, by otworzyć drzwi.
– Proszę zobaczyć, jakie są ciężkie. Nowoczesne zabezpieczenie najwyższej klasy – powiedział, gdy weszli do środka. Po kilku włamaniach niestety musieli wymienić stare, klasyczne drzwi.
Wszystkie sypialnie w mieszkaniu były urządzone jak luksusowe pokoje hotelowe, z puszystymi kołdrami, zasłonami na szynach sufitowych i wykładziną. Lars Birnbaum odchrząknął i otrzepał trochę udawanego kurzu z kołnierza marynarki.
– Wynajmowaliśmy je na Airbnb przez ostatnie lata, ale po wakacjach może być twoje, na przełomie sierpnia i września, jeśli chcesz. Zaoferujemy dobrą cenę, o ile się zdecydujesz. Musimy tylko załatwić sprawy administracyjne i oczywiście zorganizować, żeby ktoś zabrał meble.
– Serio?
– Tak, tak, oczywiście, pomożemy Dagowi. Żaden problem. Twój ojciec mówił, że znowu pisze. Wciąż jest w świetnej formie, co?
Powiedział to z podziwem w głosie. Claes się wzdrygnął, ale zmusił się do uśmiechu, mimo że ta informacja o ojcu do niego nie dotarła. Nie widywali się zbyt często, a kiedy ojciec był pochłonięty pisaniem nowej powieści, stawał się jeszcze bardziej nieobecny, zarówno mentalnie, jak i fizycznie. Przenosił się do domku letniskowego w Österlen i całkowicie skupiał na pracy nad książką. Nic dziwnego, że matka w końcu miała tego dość.
– Ojciec nigdy nie przestanie pracować, bo dlaczego miałby to robić? Pisarz nie musi przechodzić na emeryturę – powiedział ze śmiechem.
Lars Birnbaum skinął głową z powagą.
– To prawda.
Wymienili się numerami i umówili na telefon za miesiąc.
Potem odebrał chłopców, którzy byli podekscytowani z powodu nadchodzących wakacji. Oskar przeszedł ze świetlicy do oddziału przedszkolnego Lukasa, a Luella pomagała mu spakować torbę, żeby zabrał do domu wszystkie rzeczy. Często zapominał o spodniach przeciwdeszczowych Lukasa, a będą potrzebne, jeśli Vicky postanowi zabrać dzieciaki do Vitabergsparken w weekend.
– A, zanim zapomnę. Pod koniec września organizujemy dzień napraw i będziemy wdzięczni, jeśli jak najwięcej rodziców się zaangażuje – poinformowała Luella z uśmiechem.
Claes odwzajemnił uśmiech.
– Brzmi fajnie!
– Prawda? Zarówno dzieci, jak i rodzice zwykle cenią sobie okazję do lepszego poznania się. Będziemy też grillować kiełbaski. Mogę przynieść listę, żebyś mógł się od razu zapisać, to zajmie tylko… – Wykonała ruch sugerujący, że chce wrócić na salę.
– Yyy… nie mam teraz przy sobie kalendarza, a poza tym muszę to omówić z Vicky. Ale dam ci znać, jak tylko będę coś wiedział.
Co oni sobie myślą? Że będzie malował kącik zabaw albo, co gorsza, grabił liście na podwórku? Nie ma mowy. Przecież co miesiąc płaci podatki właśnie po to, żeby unikać takich rzeczy.
– Okej.
Nie musiał patrzeć na zawiedzioną minę Luelli, bo Lukas skakał wokół niego, ciągnąc go za sweter.
– Co będziemy robić w Åre, tato?
– Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś ekscytującego, jak zawsze – odparł, łapiąc syna za nos.
– Chcę jeździć na rowerze – wtrącił Oskar.
– Jasne, pojeździsz, ale wymyślimy coś jeszcze. – Claes spojrzał na zegar i zauważył kolorowe serpentyny oraz balony lewitujące pod sufitem. Że też mają na to siły – pomyślał.
– Na pewno przeżyjecie mnóstwo przygód. Wasz tata wydaje się bardzo pomysłowy – zachichotała Luella, zarzucając włosami.
Niektóre młode przedszkolanki były naprawdę seksowne. Rozmawiając z nimi, boleśnie uświadamiał sobie wiek Vicky.
Ich ostatnie wspólne wakacje. Ostatnie rodzinne lato. Potem zacznie się nowy etap życia. Na samą myśl o tym niemal mu stanął.
Ktoś wczoraj zginął. To była moja pierwsza myśl, gdy obudziłam się rano na redakcyjnej kanapie ubrana w kombinezon do jazdy skuterem śnieżnym.
Późnym wieczorem poprzedniego dnia policja poinformowała, że w gruzach po osuwisku znaleziono martwą osobę. Specjalnie przeszkolone psy wskazały to miejsce. Próbując zasnąć, cała dygotałam. Zarządca nieruchomości jak zwykle oszczędzał na ogrzewaniu, a ja nie zdążyłam sobie jeszcze zorganizować żadnego koca. Minęło zaledwie sześć miesięcy, odkąd „Jämtlandsposten” ponownie otworzyła redakcję w Järpen. Wcześniej pracowałam zdalnie. W końcu poszłam do samochodu po kombinezon, który zawsze miałam w bagażniku, na wypadek gdybym gdzieś utknęła. Tym razem spełnił funkcję śpiwora.
Przesunęłam dłonią po twarzy, na policzku wciąż miałam ślady po poduszce śmierdzącej starym psem. A może to ode mnie pochodził ten nieprzyjemny zapach? Usiadłam, lekko rozpięłam zamek błyskawiczny i się powąchałam. Nie, poczułam jedynie woń wilgoci i błota. Wszystkie ubrania, które miałam na sobie poprzedniego dnia, wisiały, brązowe i sztywne, na oparciach krzeseł w kuchni. Włożyłam dłoń między piersi i podrapałam miejsce, w którym ukąsił mnie komar. Zerwałam strupek, ale ranka była na tyle mała, że nie krwawiła jakoś szczególnie.
Podniosłam telefon leżący na podłodze. Wciąż nie miałam od Thomasa odpowiedzi na wiadomość, którą wysłałam mu tuż przed snem. Dziwne. Kontaktowaliśmy się kilka razy w tygodniu, odkąd wyjechał do Argentyny, wysyłaliśmy sobie zdjęcia i zabawne SMS-y. Tak, jak to robią przyjaciele. Myślałam, że przejmie go wiadomość o osuwisku, ale może po prostu nie miał możliwości odpowiedzieć.
Za to czekał na mnie SMS od Strömmena. „Ofiara to pracownik budowlany z Litwy. Wszystkie papiery wydają się w porządku. Ale postaraj się o komentarz od przewodniczącego rady gminy, najwyższy czas przyprzeć polityków do muru” – napisał. Odpowiedziałam kciukiem w górę.
Od czasu, gdy Państwowy Instytut Geotechniczny wskazał Åre jako miejsce o wysokim ryzyku osuwisk w skali całego kraju, analizowaliśmy zagrożenia związane z rozbudową infrastruktury turystycznej w tym regionie, a projekt Kopparbranten od samego początku był tykającą bombą. Napisałam całą serię artykułów o konfliktach pomiędzy różnymi grupami interesów, od przedsiębiorców i zwykłych mieszkańców wsi, po właścicieli ziemi i ekologów. Może do ludzi w końcu dotrze, że krytycy tego projektu mieli rację, twierdząc, że natura powiedziała dość, zanim jeszcze zaplanowano nową trasę narciarską i wyciąg w tym rejonie.
Oparłam czoło na opuszkach palców. Cztery teksty, transmisja na żywo i seria zdjęć odcisnęły się na moim karku.
Co pokazano wczoraj w regionalnych wiadomościach? Kliknęłam na najnowszą transmisję i zobaczyłam dramatyczne obrazy z osuwiska pomieszane z archiwalnymi materiałami z dnia, gdy odbyło się pierwsze, symboliczne wbicie łopaty w Kopparbranten. Pojawił się oczywiście sam beneficjent, Leif Tronde, razem z przewodniczącym rady gminy, socjaldemokratą Morganem Brodinem. Stali tam w kaskach, uśmiechnięci. Tronde nie był tak pulchny, a jego nos tak czerwony jak zwykle, więc musiało to być tuż po jego występie w Let’s Dance, a atmosfera była chyba radosna właśnie z powodu jego popularności oraz udziału w tym programie. W młodości tańczył na stoku i stał się ikoną narciarstwa alpejskiego, zarówno w Åre, jak i w całej Szwecji, co później wykorzystał do promocji Åre jako atrakcyjnego miejsca turystycznego.
Kolejny projekt Trondego zakładał zabudowę doliny Torvdalen. Kilka lat temu jego firma kupiła ziemię od gminy, która tym samym porzuciła plan budowy nowych mieszkań komunalnych, tak samo jak swoje obietnice dotyczące ochrony środowiska. Wiele osób uznało to za skandal, że interes turystów okazał się ważniejszy, ale Tronde szybko zrozumiał, jak istotne jest przypodobanie się odpowiednim osobom.
Zaskrzypiały drzwi kwiaciarni obok. Uderzyły o ścianę, a potem zapadła cisza. Głosy nigdy do mnie nie docierały, mimo że często naprawdę wytężałam słuch.
Tęskniłam za głosem ojca. Zamyślona, wybrałam numer Słonecznej Polany. Maggan poinformowała mnie ciepłym głosem, że tata jeszcze śpi. Wolała go nie budzić, potrzebował teraz odpoczynku. Oczywiście to rozumiałam.
– Proszę wpaść jutro na strogonowa, zawsze robimy kilka dodatkowych porcji. Algot zwykle jest w formie w porze lunchu.
– Dziękuję, przyjdę, jeśli dam radę.
– Domyślam się, że ma pani teraz urwanie głowy przez to osuwisko. To straszne, że ktoś musiał zginąć. Kopparbranten miało być takie piękne, a teraz wszystkie prace budowlane stanęły w miejscu. Człowiek sobie uświadamia, jak bardzo zależymy od turystyki…
– Tak, to prawda.
Słuchając Maggan, przypomniałam sobie pierwsze zebranie mieszkańców w sprawie Kopparbranten, kiedy Tronde opowiadał o nowych firmach i miejscach pracy, o znaczeniu pracy zespołowej. Jakiś starszy pan podniósł rękę i zwrócił uwagę na ryzyko erozji, lecz Tronde tylko się roześmiał i zapytał, czy na sali są jeszcze inne osoby, które mają problem ze zmianami, bo jeśli tak, to może im załatwić terapię poznawczo-behawioralną. Nikt się nie zgłosił, żaden niechętny zmianom maruder. Od tamtej pory nastawienie się zmieniło, choć nadal wiele osób uważało, że były narciarz działa w interesie lokalnej społeczności.
– No dobrze, mam nadzieję, że jutro się zobaczymy – powiedziała Maggan. – Zapraszam serdecznie!
– Dziękuję.
Przeniosłam się do biurka. Wpatrywałam się przed siebie, starając się nie zwracać uwagi na papiery piętrzące się wokół ekranu komputera. Pomyślałam, że zanim coś zrobię, muszę się napić mocnej kawy. Jaka była pogoda? Chyba znowu padało.
Kciukiem i palcem wskazującym zrobiłam małą szparę w żaluzji i w tej samej chwili zobaczyłam na zewnątrz jakąś kobietę. Szarpała za klamkę, a potem osłoniła dłonią oczy, by zajrzeć do środka przez otwór w drzwiach na listy. Miała na sobie poplamione dżinsy, a przetłuszczone czerwone włosy przylegały do skóry głowy.
Wahałam się. Czy powinnam odsłonić żaluzję? Kiedy była opuszczona, mogłam udawać, że mnie nie ma. Ale może ta kobieta ma dla mnie jakąś cenną informację? Ciekawość zwyciężyła nad zmęczeniem. Otworzyłam okno na świat.
Kiedy kobieta mnie zobaczyła, energicznie pomachała i przyłożyła telefon do szyby. Podeszłam bliżej. Wskazywała na coś. Na zdjęcie, na którym była bransoletka.
– Jak to możliwe, że bransoletka została znaleziona w Sztokholmie, skoro on zaginął w Åre? Nie rozumiem, sześćset kilometrów od miejsca, gdzie widziano go po raz ostatni? To nie może być przypadek. Chcę, żeby pani o tym napisała. Zrobi to pani? – Kobieta spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem, miała zaczerwienione oczy. Zupełnie nie zwróciła uwagi na to, że w środku lata mam na sobie kombinezon do jazdy skuterem śnieżnym.
Spytałam, czy mogę nagrać naszą rozmowę.
– Tak, oczywiście. – Westchnęła i zaczęła skubać paznokieć kciuka palcem wskazującym. Przy samej skórce zrobiła się ranka.
Włączyłam w telefonie funkcję nagrywania, jednocześnie obserwując, jak kobieta przechadza się tam i z powrotem po pomieszczeniu. Przypominała tygrysicę krążącą za kratami w zoo. Wyglądała jakoś znajomo. Czy już się kiedyś spotkałyśmy? Czasem przeprowadzałam długie wywiady z ludźmi, których po kilku latach w ogóle nie rozpoznawałam.
– Proszę usiąść, musimy zacząć od początku – powiedziałam, klepiąc dłonią siedzisko skórzanego brązowego fotela, porzuconego przez fryzjera, który wynajął ten lokal krótko po zlikwidowaniu redakcji pięć lat temu.
Kobieta spojrzała na pęknięcia w zniszczonej skórze i przetarła piegowate czoło grzbietem dłoni.
– Wyglądają jak nerwy – stwierdziła, krzywiąc się.
– Faktycznie. – Uśmiechnęłam się. – Ale skóra to przecież żywy materiał, więc to nic dziwnego.
Ta kobieta wydała mi się jakaś dziwna i nagle pożałowałam, że ją wpuściłam. Ale w obecnych czasach już prawie nikt nie przychodził do redakcji z informacjami. Wszystko przeniosło się do mediów społecznościowych i czasami brakowało mi prawdziwego kontaktu z ludźmi. Jeśli „Jämtlandsposten” naprawdę chciała być blisko swoich czytelników, co podkreślano w reklamach, to powinna być otwarta na kontakty z nimi.
Kobieta usiadła na samym brzegu fotela. Jej oczy nerwowo błądziły po pokoju, skanując biurko, krzesło, szafkę z elektroniką i regał na książki, na którym znajdowały się tylko dwa tytuły: najnowsze wydanie Zbioru praw Szwecji oraz Prawo autorskie. Zakaszlała, to był taki mokry, rzężący kaszel, a na jej czole pojawiły się kropelki potu. Ile mogła mieć lat? Maksymalnie trzydzieści.
– Przyniosę pani wody – powiedziałam i poszłam do kuchni.
Nagle spojrzałam na wszystko jej oczami. Jak tu było pusto. Nigdy nie odważyłam się urządzić tego miejsca jakoś bardziej przytulnie. To była bezwzględna branża, która traktowała ludzi jak pionki i maksymalnie odchudzała swoje struktury. Nie zapomniałam o tym, że po ponad trzydziestu latach lojalnej pracy straciłam stanowisko w lokalnym oddziale redakcji. To, że ponownie mnie zatrudniono, zawdzięczałam wyłącznie temu, iż państwo nagle zdało sobie sprawę, że pewne części gminy Åre są białymi plamami na mapie mediów lokalnych i to ja miałam je wyciągnąć z medialnego cienia. Byłam jedyną dziennikarką w jedenastej co do wielkości gminie w Szwecji. Zero presji, prawda?
Kobieta wypiła wodę duszkiem. Poczekałam, aż skończy.
– Kojarzę panią, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd – oznajmiłam.
– Jonte Andersson – odparła kobieta, stawiając szklankę na biurku. Mimo że sprawiała wrażenie spiętej, jej ruchy były pewne i spokojne. – To mój brat zaginął.
Rozłożyłam ręce.
– No tak! Przepraszam.
Gospodarstwo rolne specjalizujące się w hodowli owiec na zachód od Åre, nazywane po prostu Anderssonowie z Ängena.
Kobieta pokręciła głową.
– Wcale mnie to nie dziwi. To było dawno i rozmawiała pani wtedy tylko z moim mężem, Martinem. Ja nie miałam siły…
Tak, teraz to sobie przypomniałam. Drugiego dnia po zniknięciu Jontego Anderssona. Jak ktoś zaprowadził mnie do tej ciemnej kuchni, w której siedział jej mąż, z zapadłymi oczami w paskudnym dresie. Cała wioska brała udział w akcji poszukiwawczej zorganizowanej przez Missing People. Mimo że sprawa była delikatna, pisałam kolejne artykuły. Czytelnicy byli nienasyceni. Ale czas mijał, a policja nie miała żadnego tropu, i ludzie zaczęli znów myśleć o czymś innym. Życie wróciło do normy. Także w gazecie. Jonte Andersson zapadł się pod ziemię.
Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć nazwisko tej kobiety.
– Stina. Stina Bylund. Wciąż prowadzimy z Martinem gospodarstwo, które kiedyś należało do Einara…
– Dokładnie! Einar… Jak on się miewa?
Nie znałam Einara, ale dzielił nas tylko rok. Oboje chodziliśmy do gimnazjum w Duved, on o klasę niżej ode mnie, a ja byłam bardziej zainteresowana starszymi chłopakami. Jeśli dobrze pamiętam, miał też młodszego brata. Był towarzyski i zabawny.
Kobieta pokręciła głową.
– Ojciec niestety zmarł pół roku przed zaginięciem Jontego. Na raka.
– Ojej, nie wiedziałam. Bardzo mi przykro.
Na jej twarzy pojawił się smutek.
– Einar nie był moim prawdziwym ojcem, a Jonte… nie był moim prawdziwym bratem, ale i tak traktowałam ich jak rodzinę. Rozumie pani? Czasami więzi emocjonalne mogą być równie silne jak te biologiczne.
– Rozumiem.
Czy rozumiałam? Przecież całe życie szukałam miłości poza własną rodziną i nieustannie ponosiłam porażki.
– Jak to się stało, że trafiła pani do Anderssonów?
– Matka Jontego zmarła młodo, a potem Einar poznał nową kobietę, moją mamę, która już miała mnie. Niestety mama zginęła w wypadku samochodowym, gdy miałam siedem lat, ale Einar się mną zajął i… tak zostałam w gospodarstwie.
Tyle śmierci. Po co w ogóle siedziałam i słuchałam tego wszystkiego? Istniało tyle możliwych i niemożliwych układów w rodzinach. Ale ta młoda kobieta z jakiegoś powodu wzbudziła moje zainteresowanie.
– A więc była pani pasierbicą Einara. A pani biologiczny ojciec?
– Mama zaszła w ciążę na wakacjach w Paryżu. Niestety nie pamiętała nawet imienia mojego ojca.
– Ale Einar pani nie adoptował?
– Nie. Gdyby mama żyła, może tak by się stało. Chociaż z drugiej strony, nigdy się nie pobrali. Einar nie był fanem świąt i formalności, dla niego liczyła się tylko ciężka praca. Tak naprawdę to myślę, że zostałam tam dzięki Jontemu. Na pogrzebie mojej mamy cały czas trzymał mnie za rękę i nazywał swoją siostrą. Od tamtego czasu byliśmy dla siebie naturalnym wsparciem.
Poczułam jakiś niezrozumiały smutek. Kim się stajemy bez tych, których kochaliśmy? Bez tych, którzy nas kochali? Najpiękniejszą rzeczą, jaką możemy otrzymać jako ludzie, jest poczucie, że do kogoś przynależymy, że jesteśmy dla kogoś ważni. Ten dar Stina otrzymała od Jontego i zrozumiałam, że nigdy nie porzuci nadziei.
Spojrzałam na swoje dłonie. Zauważyłam, jakie są delikatne w porównaniu z rękami Stiny. Skórzany fotel zaskrzypiał, gdy zmieniła pozycję. Poklepała się po kieszeniach dżinsów, jakby czegoś szukała, i jednocześnie bąknęła coś pod nosem.
– Przepraszam, może pani powtórzyć?
Głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Powiedziałam, że mimo wszystko cieszę się, że Einar nie musiał przeżywać zniknięcia Jontego. Ta niepewność jest… niemal nie do zniesienia. Jedna noc zmieniła wszystko.
Na zewnątrz przez chmury zaczęło się przebijać słońce, a zaspane promienie zajrzały do środka, oświetlając trzy nieumyte filiżanki po kawie stojące na stercie dokumentów.
– Pewnie macie teraz dużo pracy, prawda? – spytałam.
– Tak, na szczęście mamy Henninga.
– Henninga?
– To brat Einara, nasz wujek, mój i Jontego. Pomaga nam w gospodarstwie, odkąd ojciec zachorował.
– To dobrze. No tak, Henning, właśnie się zastanawiałam, co się z nim stało – powiedziałam.
Stina wydawała się mnie nie słyszeć, znowu wyjęła telefon i pokazała mi zdjęcie szerokiej bransoletki ze stali nierdzewnej.
– Jonte dostał ją od nas w prezencie z okazji ukończenia szkoły, wygrawerowano na niej Åre, trzynasty czerwca. Jak, do cholery, znalazła się w Sztokholmie?
Wyjaśniła, że zdjęcie było wielokrotnie udostępniane w mediach społecznościowych. Pewna młoda dziewczyna znalazła bransoletkę na jednej z ulic w Sztokholmie i najpierw próbowała namierzyć jej właściciela na Facebookowej grupie „Sztokholmczycy”. Dopiero później zdjęcie trafiło na grupę „Mieszkańcy Åre”. Bransoletkę rozpoznał jeden z członków grupy „Znaleźć Jontego” i przesłał fotę Stinie. Teraz bransoletka była już w drodze do niej, wysłana pocztą.
– I jest pani pewna, że miał ją na sobie tego wieczoru, gdy zaginął?
– Na sto procent. Widać ją na ostatnim zdjęciu, które mu zrobiłam na początku szlaku skuterowego. Po jego koncercie w Kåsan podwiozłam go do Copperhill, a potem poszedł na afterparty u Leifa Trondego. Tam się rozstaliśmy.
Zapomniałam, że Leif Tronde również występuje w kontekście tej sprawy. Po zaginięciu Jontego przesłuchano wszystkich uczestników afterparty, na które się wybierał, lecz nikt nic nie widział ani nie słyszał. Nikt też, podobno, nie opuścił domu, w którym szampan lał się strumieniami, a kokaina była na wyciągnięcie ręki, aż do południa następnego dnia. Wszyscy ręczyli za siebie nawzajem. Od zawsze nienawidziłam nieformalnych układów.
Stina ponownie wyciągnęła telefon, odblokowała ekran i podała mi go.
– Tu jest zdjęcie Jontego.
Widziałam je już wcześniej na Facebooku, poza tym było też wielokrotnie publikowane w gazecie. Jonte był przystojny. Jego długa ciemna czupryna okalała figlarne, a jednocześnie nieco melancholijne oczy, którym trudno się było oprzeć. I rzeczywiście, na jego nadgarstku widać było bransoletkę, identyczną jak ta znaleziona.
– Bardziej wygląda na muzyka niż rolnika – stwierdziłam z uśmiechem.
– Jonte nie był… nie jest niechlujem – odparła kobieta ostro, jakby te dwa określenia zawsze szły w parze. Wyrwała mi telefon z ręki i zaczęła chaotycznie opowiadać o swojej walce, by odnaleźć brata.
Przerwałam jej.
– Rozmawiała pani z policją? O tej bransoletce.
– Tak. – Stina spojrzała na swoje paznokcie, za którymi miała czarne obwódki.
– I?
– Powiedzieli tylko, że Jonte pewnie ją zgubił, a jakiś sztokholmczyk albo turysta po prostu ją znalazł i zabrał do domu. Policja ma już przecież swoją teorię na temat tego, co się stało.
– Teorię, która jest…? Przepraszam, ale chyba musi mi pani odświeżyć pamięć. Chodziło o jakiś wąwóz, prawda? – Pochyliłam się nad szufladą biurka, wyjęłam mapę Åre i rozłożyłam ją sobie na kolanach.
Stina zakręciła palcem w powietrzu, po czym mocno wcisnęła go w papier.
– Tutaj. Twierdzą, że wpadł do wąwozu, kiedy poszedł się załatwić. Owszem, pił alkohol i szedł na afterparty, ale nie wierzę, że się po prostu potknął i spadł.
– No tak, rzeczywiście. – Przypomniałam sobie ostatnią konferencję prasową policji: Główna hipoteza to nieszczęśliwy wypadek. – Dlaczego pani w to nie wierzy?
– Wąwóz znajduje się zbyt daleko od szlaku skuterów śnieżnych. Będąc samemu pośrodku gór, człowiek sika tam, gdzie stoi. Po prostu tam, gdzie akurat jest.
Pokiwałam głową. To miało sens. Gdyby był w mieście, prawdopodobnie poszedłby w jakieś ustronne miejsce między drzewami. Ale nie w dziczy, późno w nocy.
Stina wysunęła podbródek do przodu.
– Poza tym ci policjanci to żółtodzioby. Strasznie mnie to irytuje.
Rzeczywiście, wydział kryminalny w Åre był stosunkowo młody.
– To co według pani się stało? – spytałam, podwijając rękawy kombinezonu. – Jeśli miałaby pani zgadywać.
Odpowiedź nadeszła szybko, ale głos osłabł.
– Nie chcę zgadywać. Chcę wiedzieć. Dlatego go szukam, jeśli pojawia się jakiś trop na facebookowej grupie. Kopię.
– Kopie pani?
– Tak. Podejrzewam, że Jonte nie żyje. Musiałam to zaakceptować. Zbyt długie życie nadzieją może doprowadzić do szaleństwa. Pytanie tylko, jak i dlaczego umarł. Nie zaznam spokoju, dopóki nie poznam prawdy. Byliśmy sobie bliscy. – Przełknęła ślinę. – Może pani też ma kogoś, kto jest pani bliski?
Na pytanie odpowiedziałam pytaniem.
– Gdzie ostatnio pani kopała?
– W Gråsjön, w nocy.
– Opuszczona wioska w pobliżu rezerwatu przyrody?
– Dokładnie.
– Piękne miejsce.
Kobieta parsknęła.
– Do przetrwania w jakimś miejscu potrzeba czegoś więcej niż piękna.
Miała rację. Państwo w lekceważący sposób myślało o całej północnej Szwecji, jakby miejscowi żyli jedynie świeżym powietrzem i pięknymi widokami, tak jak turyści, a realne wsparcie nie było im potrzebne. Åre powoli stawało się coraz bardziej skomercjalizowane, turystyka i biznes przejmowały kontrolę nad tym miejscem. Nas, którzy chcieliśmy tam normalnie żyć, powoli wciągało bagno.
– Dam pani numer telefonu do osoby, która znalazła bransoletkę. – Stina wyjęła długopis z organizera na biurku i nabazgrała cyfry na kilkutygodniowej gazecie ze szklarnią na okładce. Nagłówek głosił: Czas rozpocząć sezon ogrodniczy!. Wbiła we mnie wzrok. – Napisze pani artykuł?
Otworzyłam kalendarz, wypełniony moim niechlujnym pismem.
– Najwcześniej jutro, ale niczego nie obiecuję.
W głębi duszy już podjęłam decyzję. Czytelnicy uwielbiali tajemnice, a to była tajemnica. Czekając na odpowiedzi od polityków i urzędników w sprawie osuwiska, mogłam to zrobić.
– Proszę – wyszeptała. – To pierwszy i jedyny ślad od ponad roku. Zaczynam zapominać, jak wyglądał.
Odprowadziłam ją wzrokiem. Lekko przechyliła głowę na bok i wymachiwała jedną ręką. Zegar na ścianie pokazywał dziesiątą. Parking przed ICA zaczynał się zapełniać, a wózki sklepowe hałasowały na asfalcie. Jacyś wandale pod osłoną nocy pomazali fasadę sklepu. A dopiero co pisałam o wybitych szybach w szkole. Akty wandalizmu stawały się chlebem powszednim.
Pomyślałam, że najwyższy czas zacząć dzień, ale najpierw musiałam zdjąć kombinezon.
Szybko odświeżyłam się nad umywalką. Rury zabulgotały, zanim woda w końcu zrobiła się letnia. Unikałam własnego odbicia w lustrze, doskonale wiedziałam, jak wyglądam. Zmarszczki smutku wokół krzywego uśmiechu, zmarszczki mimiczne rozchodzące się promieniście od kącików oczu aż po policzki, a także te blond włosy, które pomimo moich pięćdziesięciu ośmiu lat wciąż opadały na ramiona. Rzeczy, za które można być wdzięcznym.
Trzęsąc się z zimna, umyłam piersi, pachy oraz twarz płynem do mycia naczyń. Palcami zatoczyłam kółka wokół jednej brodawki, a potem do zewnątrz. Żadnych guzków. To samo powtórzyłam na drugiej piersi. Poczułam gryzącą, sztuczną woń zielonego jabłka i pieczenie skóry. Pomyślałam, że muszę kupić do biura mydło oraz ręcznik. Woda chlupała na wykładzinie korkowej, gdy się opłukiwałam. Wytarłam się papierem toaletowym, który rozpadał się na kawałki i osiadał na mojej skórze. Cholera.
Potem założyłam nieświeże majtki, polar i dżinsy. Ubrania pachniały zjełczałym masłem i nadal były lekko wilgotne, a skarpetki tak mokre, że włożyłam je do reklamówki. Poprzedniego dnia woda przelała się przez cholewki moich butów, a mnie wciąż było zimno. Ale co z tego? Wczoraj ktoś zginął, został żywcem pogrzebany w ziemi. Człowiek, który był daleko od swojej rodziny.
Pili kawę przy stole w kuchni. Na talerzu, pomiędzy mężem a stryjem, leżały plastry suszonej jagnięciny. Zwyczajny dzień. Nieuczesane czarne włosy Martina i rolniczy kombinezon opinający brzuch, jego twarde, pomarszczone dłonie spoczywające na stole. Widać było, że policzki Henninga w końcu trochę ogorzały od słońca, ale wciąż blade ręce miękko spoczywały na jego kolanach niczym lniane serwetki.
Wrzuciła kluczyki od samochodu do koszyka na mikrofali.
– W samą porę – bąknął Martin. – Wyręczyliśmy cię, Stino. Ja zajrzałem do owiec, a Henning naciągnął druty w pastuchu.
– E tam, to nie było jakieś wielkie poświęcenie z mojej strony. Przynajmniej nie będę musiał dzisiaj wymachiwać hantlami – powiedział Henning, puszczając do niej oko.
Henning ma umiejętność łagodzenia napięć i sprawiania, że ludzie nie czują się winni – pomyślała Stina. Ale Martin ma inny styl.
– Tutaj nie chodzi o to, żeby ktoś się poświęcał, do cholery! W gospodarstwie wszyscy muszą się wspierać, pomagać sobie nawzajem, szczególnie teraz. Skoro sytuacja jest tak zła, że nie stać nas nawet na wysyłanie zwierząt do rzeźni, to przynajmniej nie pozwolę, żeby poszły na zmarnowanie. – Zmierzył ją wzrokiem. – A tak w ogóle, to gdzie byłaś?
Obowiązkowa kontrola. Jego wzrok palił ją przez kuchenne okno, gdy szła przez podwórze. Podniosła papierową torbę, otworzyła drzwi lodówki i zaczęła wyjmować zakupy.
– Skończyły nam się mleko i ketchup.
– Stino, tak się dłużej nie da. Mamy gospodarstwo. Życie musi toczyć się dalej. Musimy iść naprzód. Zacznij sprzątać w starej ubojni, jeśli mamy ruszyć ze sprzedażą naszych produktów. Potrzebujemy pieniędzy… Niedługo nie stać nas będzie na paliwo i folię do balotów.
– Łatwo ci mówić. Nigdy go nie lubiłeś.
Martin westchnął głęboko.
– To prawda, że ja i Jonte mieliśmy trochę inne zdanie na temat prowadzenia gospodarstwa, ale to nie znaczy, że cieszę się, że go nie ma. Nie o to chodzi.
– Tak, nie o to chodzi, Stino.
Współczujący ton Henninga. Zauważyła zaschnięty sos śmietanowy na szklanym talerzu w mikrofali. Znowu poczuła niepokój w żołądku i pomyślała, że zaraz będzie musiała pędzić do toalety. Oparła się o blat. Jak zwykle wsunęła dłonie do kieszeni dżinsów i dotknęła gładkich tabletek Zoloftu. To wystarczyło, by się uspokoić. Odstawiła leki, gdy na początku miesiąca nie dostała okresu. Miała nieprzyjemne objawy, ale nie chciała ryzykować, że lek zaszkodzi płodowi. Nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Już się nie zabezpieczała. Nadzieja rosła z każdym dniem. Była gotowa na dziecko i chciała, by się pojawiło.
– Musimy zgłosić tę sprawę z pastuchem. Nie psuje się sam tak często. Ktoś robi to celowo – powiedziała, czując, jak blat wbija jej się w plecy.
Martin nabrał powietrza.
– Ale dlaczego ktoś miałby to robić? – wyrzucił z siebie. – Masz jakiś pomysł?
Nienawidziła jego protekcjonalnego tonu, lecz postanowiła go zignorować.
– Nie wiem, ale mam już tego dość. Ty też powinieneś mieć tego dość.
Kuchnię wypełnił wymuszony śmiech.
– Mam dość od dawna. Mam dosyć twojej paranoi. Przestań wierzyć w to, że wszystko, co złe, ma związek ze zniknięciem Jontego. – Martin zerknął na Henninga, a potem wbił w nią wzrok.
Przełknęła ślinę.
– Okej, odpuszczę. Ale wczoraj wydawało mi się, że kogoś widziałam – wymamrotała.
– To na pewno tylko jakiś dzieciak, który chciał popatrzeć na jagnięta – oznajmił Martin.
– Nie sądzę – powiedziała, lecz pomyślała, że może Martin ma rację. Próbowała sobie przypomnieć całą tę sytuację, ale wydarzenie wydawało się umykać.
Zacisnęła usta, wiedząc, że stają się niemal żółte. Martin uważał, że wąskie wargi nie pasują do pełnych bioder. Kobieta powinna być miękka wszędzie. Mimo to wiedziała, że on ją kocha. Że się kochają. Nie widziała przeszkód w tym, by byli razem, i miała nadzieję, że z czasem wszystko się ułoży.
– Powinniśmy zainstalować monitoring, żeby wykluczyć… Einar pewnie by tak zrobił – powiedział Henning.
Wyczuła, że Martin zaraz wybuchnie. Że burzy mu się krew.
– Tak sądzisz? – odezwał się Martin.
– Owszem. A co, jeśli rzeczywiście mamy tu intruza? To naprawdę dziwne. Myślę, że powinniśmy poważnie potraktować niepokój Stiny i że mój brat byłby tego samego zdania.
Martin chwycił nóż Mora i nadział na niego kawałek mięsa, który następnie włożył sobie do ust. Powtórzył tę procedurę jeszcze raz, po czym zaczął żuć. Stina wstrzymała oddech.
Wtedy Martin uderzył pięścią w stół. Talerz z mięsem podskoczył.
– Dowcip polega na tym, że możesz tylko zgadywać, co Einar by pomyślał i zrobił. Nie znałeś go w dorosłym życiu! – wrzasnął.
Henning spuścił wzrok.
– To nie był mój wybór.
– Czyżby? A nie było tak, że takie życie ci nie pasowało? Nie było cię przez trzydzieści lat, a potem nagle wracasz, gdy twój brat jest na łożu śmierci, bo masz wyrzuty sumienia?
– Martin, przestań! Co się z tobą dzieje?
Czasami Stina niemal czuła, że Martin jest zazdrosny o relację, jaką stworzyła z Henningiem przez te dwa lata, gdy u nich mieszkał. Zauważyła, że mąż jest bardziej zrelaksowany i weselszy co drugi tydzień, kiedy stryj jechał do Therese i dzieci w Trondheim.
– Spokojnie, Stino – powiedział Henning z grymasem. – Jest wam ciężko od dłuższego czasu i rozumiem, że to was wyczerpało. Ale chyba czujesz się trochę lepiej, więc może pora, żebym…
– Nie, absolutnie nie! Zostań tak długo, jak chcesz i możesz – wykrzyknęła.
Martin przewrócił oczami, lecz nie powiedział nic więcej, chociaż było jeszcze wiele do powiedzenia. Po prostu wstał i energicznym gestem wylał resztkę kawy do zlewu.
Na początku, po śmierci Einara, również był wdzięczny za dodatkową parę rąk do pracy. Wtedy Henning gotował, parzył kawę, kupował papier toaletowy, biegał po wodę, zmieniał pościel. Potem, w całym tym chaosie po zaginięciu Jontego, pomoc stryja też była nieoceniona. Stina kompletnie się rozsypała, podczas gdy Martin walczył o to, by związać koniec z końcem. W tym czasie Henning założył robocze ubrania i jakby nigdy nic poszedł do obory. Naprawdę chciał im pomóc, twierdził, że i tak planował mniej pracować i przez chwilę zająć się czymś innym. Stać ich było na to, jego i Therese. Teraz przez pewien czas wspólnie pełnili funkcję prezesa firmy zajmującej się hodowlą ryb w Trondheim, którą założył jej ojciec.
Stina i Martin czytali o jego osiągnieciach w norweskich gazetach, które przeplatały zdjęcia celebrytów z wiadomościami o tej parze. Utknął jej w pamięci nagłówek dotyczący ekspansji firmy na rynek międzynarodowy: Henning Andersson daje rybom skrzydła – to sekret jego sukcesu.
Ale teraz, gdy znów miała siłę pracować, Martin stwierdził, że poradzą sobie sami. Potrzebowali pieniędzy, które mogli dostać za wynajem domku gościnnego na Airbnb. Były dużo ważniejsze niż dodatkowa pomoc w gospodarstwie, zaoszczędziłyby im sporo stresu, a pomocnika i tak jakoś by znaleźli. Wiedziała o tym, lecz mimo to bała się dnia, w którym Henning miał na stałe wrócić do Norwegii. W jej sercu kłębiły się mieszane uczucia. Stryj był jej jedynym łącznikiem z rodziną, z której się wywodziła, co sprawiało, że jeszcze bardziej niż kiedykolwiek tęskniła za własną.
– Masz klucz do starej ubojni? – zapytał Martin, wyciągając rękę.
– Nie – skłamała i mocno zasznurowała usta.
– Jak to nie?
– Nie mam pojęcia, gdzie jest. Przecież mówiłam. Nikt nie otwierał tych drzwi od czasu, gdy policja przeszukiwała komputery Jontego, dobrze o tym wiesz.
Stina przygryzła wargę. Klucz leżał w wazonie na regale, w miejscu, o którym wiedziała, że Martin nigdy nie będzie tam szukał. Gdyby go znalazł, mógłby zacząć demontować studio muzyczne, które Jonte tam urządził. Każdą koronę zarobioną jako DJ w Kåsan przeznaczał właśnie na to.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. SoFo (South of Folkungagatan) to popularna, modna dzielnica Sztokholmu, znana z kawiarni, sklepów vintage i hipsterskiego klimatu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
