34,99 zł
Wojenna zawierucha
Przewrotny los
Niespodziewana miłość
Ile trzeba stracić, by odnaleźć wszystko, co najważniejsze?
Wraz z wybuchem wojny kończy się beztroskie życie Karli. Dziewczyna traci ukochanego, ojca, ojczyznę. Przed pogrążeniem się w rozpaczy ratują ją przyjaciele i myśl, że nawet najciemniejsza noc kiedyś się kończy.
Tymczasem praca w szpitalu w sercu Londynu nie daje Karli ani chwili wytchnienia, a okrutny los nie przestaje jej doświadczać. Raz za razem przekonuje się, jak kruche i niewiele warte jest ludzkie życie. A kiedy wydaje się, że już nigdy nie przydarzy się jej nic dobrego, przychodzi niespodziewana wiadomość…
Piekło bombardowanego Londynu, powojenny Nowy Jork, niebezpieczna Gwatemala i egzotyczny Oran – w nowej, pełnej tajemnic i niebywałych zwrotów akcji powieści o Karli Linde Marzena Rogalska zabiera czytelnika w niezwykłą podróż w poszukiwaniu tego, co może się wydawać bezpowrotnie utracone.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 529
Data ważności licencji: 11/3/2026
W pokoju Karli panowała zupełna cisza.
Przez szczelnie zamknięte okna nie przedostawał się z zewnątrz żaden dźwięk. Półmrok, w którym pogrążony był pokój, rozświetlała tylko wąska szczelina w zaciągniętych kotarach, przez którą prześwitywało zachodzące słońce. Pionowa smuga szkarłatnego światła przekroczyła już ramę wiszącego na ścianie obrazu i powoli, acz nieuchronnie, milimetr po milimetrze, odsłaniała ruiny i zgliszcza tła, rozświetlając żar pełgający pod twarzą dziewczyny wyłaniającą się z muszli, tak że stawał się on niemal rzeczywisty.
Karla ze znużeniem uniosła się z fotela, podeszła do okna i gwałtownym ruchem dociągnęła kotarę. Promień światła zniknął, zniknęły też zgliszcza i czerwień żaru. Po omacku wróciła na swoje miejsce i ponownie usiadła.
Nawet nie drgnęła, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Do pokoju wsunęła się Dorothy.
– Karla – powiedziała cicho – zejdź na kolację. Proszę.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Dorothy podeszła bliżej.
– Proszę – powtórzyła, czując, że zbiera się jej na płacz. To było gorsze od buntu, od niezgody, od wściekłości Karli na los, który zabrał jej dwóch najbliższych mężczyzn. Dorothy przeżyła już wszystko, krzyk, płacz, agresję. Od niemal miesiąca Karla nie chciała widzieć nikogo, od tygodnia prawie nie jadła. Ze ślicznej, pewnej siebie i szczęśliwej dziewczyny został cień, pusta, trawiona przez smutek powłoka.
Karla wciąż milczała. Dorothy podeszła do niej i dotknęła jej ramienia. Dziewczyna wzdrygnęła się lekko.
– Chodź – poprosiła Dorothy jeszcze raz. – Będziemy same. Tylko my.
– Nie. Chcę spać. Nigdzie nie idę.
Dorothy zbliżyła się do okna i uchyliła kotarę. Promień słońca padł tym razem na drugi z wiszących na ścianie obrazów. Przez chwilę Karla ujrzała swojego ojca spoglądającego spokojnie, z jakąś nadnaturalną jakby wszechwiedzą. Przez jej twarz przemknął grymas bólu. Odwróciła wzrok i nie patrząc w stronę starszej przyjaciółki, podeszła do niepościelonego łóżka i położyła się na nim.
Dorothy odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Oparłszy się o balustradę schodów, jakby zabrakło jej sił, kilka razy nabrała głęboko powietrza. Po chwili niepewnie ruszyła w dół.
Powoli zeszła do salonu i usiadła przy wygasłym kominku. W jej głowie tkwiła głęboko, jak cierń, pewna myśl, którą odrzucała przez długie tygodnie, myśl, która jej samej zdawała się zła, oszukańcza i w jakiś sposób podła, nikczemna, choć bezwzględnie konieczna. Dorothy nie wierzyła w mniejsze zło, całe swoje życie stawiała czoła trudnościom i nigdy, ale to przenigdy nie godziła się na oszukiwanie samej siebie. Teraz jednak gra szła o dużo wyższą stawkę.
Podniosła się i skierowała kroki do hallu. Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer. Telefonistka zgłosiła się niemalże natychmiast.
– Z rezydencją lorda Ashleya – rzekła oschle. – Powiedziałam wyraźnie: lorda Ashleya, nie lady Ashley. – Zniecierpliwienie w jej głosie było aż nadto wyraźne. – Tak. Londyn.
Stała chwilę przy aparacie, wyczekując znajomego głosu.
– Ashley – usłyszała. Wyjęła z kieszeni papierośnicę i otwarła ją. Była pusta. Zmełła w ustach przekleństwo i odrzuciła srebrne pudełeczko.
– Ciągle sam odbierasz telefony? – rzuciła w słuchawkę prawie ze złością.
– Przecież wiesz o tym – zauważył lord. – Cóż w tym złego?
– Skończyły mi się papierosy – warknęła. – Gdyby odebrał kamerdyner, miałabym czas ich poszukać.
– Możesz poszukać ich teraz.
– Nie – odparła twardo Dorothy. – Przejdę od razu do rzeczy. Potrzebuję twojej pomocy.
Ashley nie odpowiedział od razu.
– Jesteś tam? – zaniepokoiła się Dorothy.
– Lepiej idź po te papierosy. Poczekam.
– Dlaczego?
– Od kiedy pamiętam – rzekł Ashley łagodnie – nigdy nie prosiłaś mnie o pomoc. Owszem, czasem czegoś żądałaś. Albo przychodziłaś z gotowym pomysłem i nie pozostawiałaś mi wyboru. Ale pomoc? Zapal sobie najpierw.
Dorothy się zawahała.
– Poczekaj chwilę.
Odłożyła słuchawkę obok telefonu i wróciła do salonu. Z hebanowego pudełka, mieszczącego na oko ze dwie setki papierosów, wyjęła kilkanaście. Po drodze podniosła papierośnicę, sprawdziła, czy w kieszeni kamizelki ma swoją ulubioną zapalniczkę, i podeszła do aparatu. Podniosła słuchawkę i przytrzymując ją ramieniem, zaczęła układać papierosy w puzderku.
– Jeszcze moment – rzuciła.
– Czekam cierpliwie – zgodził się Ashley. – Cóż mi pozostało?
– Nadal w niełasce?
– Nie zapominaj, że to ja się wycofałem, a nie mnie odsunęli.
Dorothy zostawiła sobie jednego papierosa, zapaliła go i zaciągnęła się głęboko. Wydmuchnęła z ulgą kłąb błękitnego dymu.
– Nie zapominam – powiedziała już spokojniej, chwytając pewnie słuchawkę. – Ale wiem, że wrócisz.
– Nie prędzej, niż się zacznie wojna – zgodził się lord. – A wtedy będzie już dla mnie za późno.
W jego głosie brzmiała jakaś nieznana dotąd Dorothy nuta, zniechęcenia, może fatalizmu.
– Nie powiesz mi chyba… – zaczęła niepewnie.
Ashley żachnął się niecierpliwie.
– Nic nie powiem. Mów, czego ci trzeba. Za bardzo przeciągamy tę rozmowę.
Dorothy zyskała już pewność, że Ashley coś przed nią ukrywa. Teraz jednak nie było to ważne.
– Chodzi o Karlę – wyjaśniła. – O Karlę Linde. I o jej ojca.
Nie spodziewała się tego, co nastąpi.
– Jak mogę pomóc bardziej, niż już pomogłem?! – wybuchnął Ashley. Cały jego dotychczasowy spokój prysł nagle jak bańka mydlana. – On zniknął, rozumiesz? Przepadł, zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Wiem tylko tyle, że stawił się w punkcie mobilizacyjnym i że ostatni raz go widziano po połowie września w szpitalu polowym pod Sochaczewem. Wiesz, co było później? Słyszałaś o klęsce? Mówiłem ci z tysiąc razy, nie ma go na listach jenieckich, to imię i nazwisko nigdzie się nie pojawia, nikt go nie widział ani nie słyszał o nim od ponad pół roku. Moim zdaniem to na nic, on nie żyje…
– Nie pytałam cię o zdanie – ucięła twardo Dorothy. – Może i nie żyje.
– To jak mam ci pomóc? – jęknął Ashley z rozpaczą. – Wiesz, jak boli, że nie mogę nic zrobić?
Kobieta znów zaciągnęła się wonnym dymem.
– Masz go wskrzesić – rzekła spokojnie.
– Albo kpisz, albo do cna oszalałaś.
– Nie oszalałam. Masz go wskrzesić, a wtedy ja wskrzeszę kogoś innego.
Lord Ashley zrozumiał nagle.
– Karla… – westchnął, po czym odetchnął głębiej. – Mów, czego chcesz – dodał już spokojniej. – Zrobię wszystko, co będzie trzeba.
*
Tydzień później, w sobotnie popołudnie, w domu Dorothy rozległ się głośny, natarczywy dźwięk dzwonka przy drzwiach wejściowych. Susan podreptała do hallu i zerknąwszy przez półmatowe szyby, rozpoznała Dorothy i Kathy Baring. Dorothy raz po raz niecierpliwie naciskała na guzik.
– Już otwieram, proszę pani – powtarzała przez drzwi Susan, mocując się z zamkiem. – Już otwieram!
– Kto to widział, zamykać drzwi na dzień – sarkała Dorothy. – A mnie gdzieś przepadły klucze, tyle emocji dzisiaj!
Wreszcie Susan otworzyła drzwi i odsunęła się od nich prędko. Pierwsza z impetem wpadła Kathy.
– Gdzie panienka Karla? – spytała.
– Na górze, u siebie – odparła zdumiona Susan.
Kathy minęła ją i wbiegła na górę. Tymczasem Dorothy podała służącej swoją podróżną torbę.
– Czas na obiad – powiedziała. – I cokolwiek by się działo, nie dziw się.
Kathy bez pukania wpadła do pokoju Karli. Zaduch uderzył ją w nozdrza tak mocno, że prawie się cofnęła. Powstrzymała się w ostatniej chwili. Rzuciła się do zasłoniętych kotar, odsunęła je na całą szerokość, wpuszczając do wnętrza promienie kwietniowego słońca, po czym otworzyła gwałtownym ruchem okno i dopiero wtedy się odwróciła. Aż jęknęła, gdy ujrzała Karlę, wymizerowaną, zaniedbaną, mrużącą oczy od rażącego ją światła.
– Kto to? – dobiegł głos z fotela.
Zdawał się tak obcy i słaby, że Kathy z trudem rozpoznała w niej dawną przyjaciółkę. Odniosła wrażenie, iż słowa wypowiada ktoś zupełnie inny, jakaś obca jej kobieta, która wcieliła się w Karlę.
– To ja, Kathy – powiedziała z mocą. – Mam wielkie nowiny, ale musisz zejść na dół, musisz się stąd ruszyć! Musimy się naradzić!…
– Kathy?… – rzekła już przytomniej Karla. – Tak dawno cię nie widziałam…
Kathy przełknęła ślinę.
– Nie pora teraz na moje przeprosiny – oznajmiła stanowczo. – Idziemy do łazienki, i to natychmiast. Musisz się też przebrać. Stało się coś wielkiego!
– To bez znaczenia. – Karla odwróciła głowę do ściany. – To kompletnie bez znaczenia.
– Chodzi o twojego tatę! – wypaliła Kathy. – Dorothy ma o nim jakieś wiadomości, ale powiedziała, że mi nie powie i że chce cię widzieć na dole, doprowadzoną do stanu odpowiedniego dla panny Linde…
Słysząc to, Karla poderwała się z fotela i złapała Kathy kurczowo za ramiona, aż ta jęknęła z bólu.
– Mów! – krzyknęła. – Natychmiast mów!
– Puść, boli!…
Karla zwolniła uścisk.
– Ja nic nie wiem. – Kathy odetchnęła. – Powiedziałam tylko to, co mi kazała powtórzyć Dorothy…
– Skąd się tu wzięłaś?
– Spotkałyśmy się z Dorothy przed rezydencją lorda Ashleya. Miałam list od… – zawahała się – od przyjaciół, chciałam go przekazać. Weszłyśmy razem na górę i wtedy stało się to…
– Co?
– Lord Ashley dał Dorothy do przeczytania jakiś dokument albo list, sama nie wiem. A Dorothy… cóż, przeczytała go i roześmiała się. Zapytała, czy może go ze sobą zabrać, na co Ashley stanowczo odmówił. Dorothy wówczas powiedziała, że choć przepisze fragment, wtedy lord zgodził się łaskawie, choć niechętnie. Szybko to zrobiła i oświadczyła, że musimy natychmiast wracać do domu. Chciałam zostać, ale kazała mi iść ze sobą. Nie powiedziała mi po drodze, w czym rzecz, ale myślę, że to dobre nowiny…
Karla pobladła. Poczuła, że uginają się pod nią nogi.
– Chodź – powiedziała Kathy. – Doprowadzę cię do porządku i razem zejdziemy do salonu.
Dorothy czekała na nie, krążąc niecierpliwie od kominka do drzwi. Gdy zobaczyła dziewczyny, znieruchomiała, badawczo im się przyglądając.
– Nareszcie jesteś podobniejsza do siebie – powiedziała. – W jej głosie brzmiała stanowczość, wręcz kostyczność, zupełnie jak w czasach, gdy jako Mrs Dorothy budziła trwogę, a później miłość małej dziewczynki. – Siadajcie, proszę.
– Mów, co się stało. – Karla stała nadal, oparta o stół. – Muszę to wiedzieć. Natychmiast.
– Widziano twojego ojca – oświadczyła Dorothy ze spokojem. – Żywego.
Karla rzuciła się z płaczem w jej ramiona.
– Kiedy? Gdzie? – powtarzała. – Mów, mów natychmiast!
– Uspokój, się, proszę. Siadajcie.
Dziewczyna z trudem oderwała się od przyjaciółki i usiadła. Z oczami pełnymi łez wpatrywała się z nadzieją w Dorothy.
– To długa historia – zaczęła mocnym głosem. – Wiesz, że choć lord Ashley nie służy już rządowi swoimi umiejętnościami ani wiedzą, to jednak wciąż zachował pewne wpływy. Ostatnie pół roku strawił na bezskutecznych poszukiwaniach twojego ojca, działając wszelako zupełnie innymi kanałami niż my. My pisałyśmy do Czerwonego Krzyża, szukałyśmy protekcji u ludzi, na tyle wysoko postawionych, że mogli się czegoś gdzieś dowiedzieć, wysyłałyśmy setki listów do krewnych albo w miejsca, które może już nie istnieją. Tymczasem lord Ashley postępował inaczej. Żądał raportów od ludzi, których kiedyś opłacał. Raportów, w których znajdowałyby się wszelkie możliwe informacje zza linii frontu. Sam decydował, które są istotne, a które nie.
Kathy spoglądała z podziwem na Karlę, która choć widać było, że słucha uważnie, aż drżała z niecierpliwości.
– Raporty przemycano na Wyspy, głównie przez Szwecję i Norwegię – ciągnęła dalej Dorothy. – Niektóre szły południowym szlakiem, ale ten się niedawno zamknął. W większości nie było w nich żadnych nazwisk, nie byłoby to ostrożne. Raczej opowieści, sytuacje, opisy. W jednym z nich zupełnie nieoczekiwanie pojawił się ktoś…
– … kto i gdzie? – przerwała Karla.
Dorothy wytrzymała pauzę.
– Lekarz. W Finlandii. W małej wiosce.
– W Finlandii? Przecież tam jest wojna!…
– Była – poprawiła Dorothy. – Skończyła się miesiąc temu. Mamy kwiecień.
– A kiedy nadeszła wiadomość?
– W zeszłym tygodniu. – Dorothy popatrzyła Karli w oczy. – Ale została wysłana przed miesiącem. Czyli przeżył wrzesień, przeżył najazd sowiecki i przeżył wojnę w Finlandii.
Dziewczyna nie spuszczała z niej wzroku.
„Wróciła wreszcie”, pomyślała Dorothy. Nie zdziwiło ją następne pytanie.
– Skąd wiadomo, że to on?
– Wszystko się zgadza – dodała może nieco zbyt szybko. – Polak, mówiący po niemiecku jak Niemiec, do tego dawny lekarz wojskowy, jakieś pięćdziesiąt lat, od dawna w stanie spoczynku. Mieszkał w jakiejś maleńkiej wioseczce pod Viipuri. Po traktacie pokojowym wysiedlono ich, a informator…
– … ten informator – rzekła powoli Karla – dotarł do Anglii?
– Nie – mruknęła niechętnie Dorothy. – Został na terenie okupowanym przez Sowietów.
– A list?
– Dotarł przez Szwecję.
– Czyli i on może tam być! – wykrzyknęła z determinacją Karla. – Czy możesz spróbować…
Dorothy popatrzyła na nią pobłażliwie.
– Już to zrobiłam. Ashley uruchomił wszystkie swoje kanały, by się czegoś dowiedzieć. Najważniejsze, że Emil przeżył.
– Jedziemy do Londynu – oznajmiła stanowczo Karla. – Muszę się spotkać z lordem Ashleyem.
– Wykluczone – zaprotestowała kategorycznie Dorothy. – Zostajesz tutaj. Niczego więcej się od niego nie dowiesz. I powiem ci, twój ojciec zawsze miał w zanadrzu jakiś plan.
– To dlaczego nie napisał?
Kathy postanowiła włączyć się wreszcie do rozmowy.
– Może napisał – powiedziała – może list nie dotarł, a może po prostu nie mógł pisać? Może wiedział, że jesteś bezpieczna i że nigdy w niego nie zwątpisz?
Karla zawahała się. W jej oczach zalśniły łzy.
– Nigdy nie odżałuję Janka – powiedziała z prostotą. Kathy aż się wzdrygnęła, słysząc w głosie przyjaciółki ból. – Nigdy go nie odżałuję, ale co do niego miałam chociaż pewność. Dwie wiadomości, z dwóch różnych źródeł, zgadzały się ze sobą doskonale. Będę cierpiała pewnie jeszcze długo, wiem jednak, stało się, co się miało stać, i nic już tego nie odwróci. Ale ojciec… Dlaczego los mnie skazuje na wieczne domysły, podrzuca złudne nadzieje? I dlaczego tato nie daje żadnego znaku?
– Musisz na niego czekać – powiedziała energicznie Dorothy. – Musisz robić wszystko, czego cię nauczył. A jednego nie nauczył cię na pewno.
– Czego?
– Jak porzucać nadzieję. I nie próbuj pochylać głowy. Wyprostuj się, dziewczyno. Idź do siebie i zacznij wszystko od nowa. Kathy, masz dwie godziny, aby pomóc Karli wrócić do życia. Zacznijcie od przygotowania ubrań.
Dziewczyna posłusznie podniosła głowę.
– Dziękuję – szepnęła cichutko, a jeszcze ciszej dodała: – Mrs Doris.
Po czym odwróciła się i wyszła z saloniku, a Kathy pospieszyła za nią. Dorothy wpatrywała się chwilę w przestrzeń, którą opuściły.
– Boże… – mruknęła wreszcie, gdy dziewczęta były już na górze – jedno wiem z całą pewnością. Jeśli istniejesz, za to, co właśnie zrobiłam, z całą pewnością mnie potępisz.
Zastanowiła się chwilę. Nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
– Albo zbawisz – dodała głośniej i sięgnęła po papierosa. – Tylko przyrzeknij mi, że nie będziesz się z tym zbytnio spieszył.
Tymczasem na górze Kathy z Karlą bebeszyły szafę.
– Nie myślisz – spytała nieśmiało Karla, przerywając wydobywanie rzeczy z półek – że teraz, kiedy giną ludzie…
Kathy popatrzyła na nią z oburzeniem.
– Nie pomożesz im wszystkim – prychnęła – swoją żałobą…
Ugryzła się w język za późno.
– Ja jestem w żałobie – powiedziała po prostu Karla. – Mam ją w sobie, mam ją w głowie, mam ją w całym ciele. Ty masz swojego Petera. Ja tylko grób, którego nawet na oczy nie widziałam, i kto wie, czy kiedyś zobaczę…
– Przepraszam cię. – Kathy przypadła do przyjaciółki i objęła ją mocno. – Przepraszam za wszystko. Przepraszam za Petera, przepraszam za to, że tak strasznie się wstydziłam i bałam, przepraszam, że wystawiłam na szwank naszą przyjaźń. Przepraszam, że byłam taka straszna…
– Przestań już – odrzekła Karla, oddając uścisk. – To nie najlepsza pora na wypominki. Pewnie, że ubodło mnie to, ale rozumiałam. Tobie też nie było łatwo.
– Nie jest łatwo teraz – poskarżyła się Kathy. – Boję się bardzo. Wiesz, że Peter jest teraz w RAF-ie?
– Został pilotem? – zdumiała się Karla. – Przecież jedyne, co pilotował za mojej pamięci, to rower! A pamiętasz, co mówił o wojsku!
– Jeszcze nie jest pilotem, ale ma być – rzekła ponuro Kathy. – Co gorsza, jego rodzice popierają tę decyzję, mimo że przecież jest ich dziedzicem i bardzo się o niego boją. Uparł się jednak, kończy kurs pilotażu. Dobrze chociaż, że nie ma wojny.
– Co ty pleciesz! – zaprotestowała Karla. – Jak to nie ma wojny?
– To wojna lokalna – wyjaśniła Kathy. – Niemcy dostali swój Gdańsk… – urwała nagle, widząc furię w oczach przyjaciółki.
– Wojna lokalna – syknęła wściekle Karla. – Niemcy dostali swój Gdańsk, a przy okazji zagarnęli połowę mojego kraju, drugie pół wzięli Sowieci. Zabili mi ukochanego chłopca, zabrali ojca, ci, co przeżyli, mogą zginąć w każdej chwili, może nawet teraz giną! I ty mówisz, że nie ma wojny…?!
– Ale przecież…
– Milcz! – W głosie Karli wibrowała wściekłość. – Wszyscy jesteście tacy sami. Głupi, przewidywalni, zadowoleni z siebie. Co?… – dodała drwiącym tonem. – Myślicie, że się na tym skończy? Że Hitler po was nie przyjdzie?
– Mówisz jak twój ojciec – rozsierdziła się Kathy. – Powtarzasz tylko głupie plotki, rozsiewasz złe wiadomości, snujesz czarne proroctwa. Nic, co daje nadzieję!
Nie była przygotowana na to, co się miało stać. Karla popatrzyła na nią z chłodem, który ją przeraził.
– Nauczyłam się czegoś – odpowiedziała z lodowatym spokojem. – Wszystko, co usłyszałam od ojca, a w co nie chciałam uwierzyć, dokonało się. Czekam, aż jego przewidywania spełnią się do końca. I zdaje mi się, że Peter to rozumie. Zawsze rozumiał. Szkoda, że nie poznał mojego taty. Zrozumieliby się doskonale.
– Ależ ja… – zaczęła obronnie Kathy.
Przyjaciółka powstrzymała ją jednym gestem.
– Ty nie chcesz rozumieć. – Pokręciła głową. – Wolisz się pławić w złudzeniach, jak wy wszyscy. Ja nie mam złudzeń. Dla moich bliskich kres czasów nastąpił ostatniej jesieni. Módl się, żeby dla twoich nie przyszedł tego lata.
To rzekłszy, odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. Zatrzymała się przed drzwiami łazienki. Oparła się czołem o framugę i rozszlochała się rozpaczliwie, jak dziecko. Nie znalazła nawet dość siły, by odepchnąć Kathy, która wyszła za nią i przytuliła ją mocno do siebie.
– Nie wolno mi płakać… – wymamrotała przez łzy.
– Przeciwnie – szepnęła jej do ucha Kathy. – Płacz. Może masz rację, a może i nie, nie wiem. Przepraszam za wszystko. Za moje słowa, za moje myśli, za moje milczenie… i za Petera…
Karla już chciała jej coś odpowiedzieć, gdy nagle poczuła za plecami ruch. Odwróciła się gwałtownie. Stała przed nimi Dorothy.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała z oburzeniem. – Do łazienki. Natychmiast. Nie pora na szlochy. Ile razy mam powtarzać?
Zaciągnęła się papierosem.
– Za godzinę – dodała – macie być na kolacji. Skoro mamy wojnę, tym bardziej musimy wymagać od siebie. Zrozumiałyście?
Głos Dorothy był jak ze stali.
Godzinę później trzy kobiety, dwie młode i jedna starsza, prowadziły przy obiedzie rozmowę o sprawach zdawałoby się obojętnych. O pogodzie, o golfie, koniach i wydarzeniach na królewskim dworze. Żadna z nich słowem nawet nie zająknęła się o tym, co się może wkrótce wydarzyć.
*
Niemal dokładnie miesiąc później Niemcy zaatakowały Francję, a tego samego dnia, dziesiątego maja 1940 roku, dotychczasowy pierwszy lord Admiralicji sir Winston Churchill objął funkcję premiera Wielkiej Brytanii. O ile pierwsze z tych wydarzeń o niczym na razie nie przesądzało, o tyle drugie musiało być brzemienne w skutki. Stało się jasne, przynajmniej dla Dorothy, że lord Ashley wraca do gry. Chory, nękany przez nieżyt żołądka arystokrata odbył z Churchillem tylko jedną jedyną rozmowę. Nie trwała dłużej niż minutę.
– Wystarczyłoby nawet mniej czasu – rzekł Ashley, gdy siedzieli wraz z Dorothy przy stole w jego londyńskiej rezydencji.
– Mniej niż minutę?
– Ile mogło to potrwać? Powiedział, że wiedziałem wszystko. Ja na to, że i on nigdy nie miał złudzeń. A wtedy lord Churchill wstał, podał mi rękę i rzekł: „Szkoda tylko zmarnowanego czasu”. Na koniec spytał, skąd wiedziałem. Odparłem, że umiałem słuchać mądrzejszych, którzy lepiej niż ja rozumieli historię. Tylko pokiwał głową.
– A jakiś bon-mot? – spytała z niewesołym uśmiechem Dorothy.
– Nie usłyszałem nic więcej. Wierz mi, zdania, które się będzie cytowało w podręcznikach historii, nigdy nie przychodzą do głowy w odpowiednich chwilach. Politycy przygotowują je sobie dużo wcześniej, Churchill nie jest wyjątkiem.
– A co do mądrzejszych… – Dorothy zawiesiła głos.
Ashley pokręcił ze zniechęceniem głową.
– Nadal nic. Dziwię się, że Karla uwierzyła w to wszystko, co jej wtedy naopowiadaliśmy… – przerwał nagle. W jego oczach błysnęło zrozumienie.
– Ona potrzebowała w coś uwierzyć, rozumiesz? – powiedziała po prostu Dorothy. – Mieć jakiś punkt oparcia, po śmierci Janka, po tej złowróżbnej ciszy, po strasznych doniesieniach o rodzinie Donimirskich, po zastrzeleniu Winicjusza, po śmierci Heleny… Ona nie miała nawet siły ich opłakać. Była w ciągłej żałobie, jej świat się nagle zawalił, a nie udało jej się zbudować nowego, bo nie miej złudzeń: Anglia nigdy nie będzie jej światem. Nawet gdyby teraz wszystko się skończyło, i tak nie miałaby dokąd wrócić. Ona to doskonale wie i czuje.
– Nie skończy się – mruknął Ashley. – Niestety, to dopiero początek.
Wstał.
– Muszę cię pożegnać – rzekł. – Mam jeszcze dużo pracy.
Dorothy nawet nie drgnęła.
– Jesteś mi jeszcze coś winien. Informację.
Ashley westchnął ciężko.
– Jaką?
– Chyba nie myślisz, że pytam o to, kiedy się skończy racjonowanie cukru – prychnęła ze złością.
Ashley skrzywił się nieznacznie.
– Dobrze – odparł. – Banki utrzymają depozyty, ale niewykluczone, że na jakiś czas je zamrożą. Nie spodziewaj się wielkich zmian. Na razie.
– Przynajmniej tyle – skwitowała Dorothy, wstając. – Nie, nie chodzi mi o mnie. Chodzi o Karlę.
– Ona chyba nie ma zbyt wiele pieniędzy… – zauważył Ashley, idąc do drzwi.
– Na razie nie. Ale liczę, że po mojej śmierci – i owszem.
Ashley zatrzymał się w pół kroku.
– Zbierasz się do grobu? – spytał z niedowierzaniem. – Że ja, to oczywiste. Ale ty?
– Jesteśmy rówieśnikami – przypomniała mu Dorothy. – I mamy wojnę.
– To prawda – przyznał Ashley. – Skoro tak, przyjmij moją radę. Niech Karla złoży wniosek o obywatelstwo. Oferuję wszelką pomoc. W przeciwnym razie może nie odebrać nawet tego, co jest jej własnością, a co dopiero schedę po tobie, pojmujesz?
Dorothy spochmurniała.
– Nie zgodzi się – mruknęła niechętnie. – Zwłaszcza teraz.
– Więc postaraj się, żeby się zgodziła.
– Wiesz, że się nie zgodziła nawet wtedy, kiedy zaaranżowałeś aferę z jej paszportem – wytknęła mu Dorothy. – Myślisz, że się zgodzi teraz, gdy chodzi tylko o pieniądze?
– Nieważne. Postaraj się. Na razie jest bezpaństwowcem. Polski nie ma, choćbyśmy nie wiem jak tego faktu dyplomatycznie nie uznawali, a przecież Karla uchodzi za Angielkę, i to z wyższych sfer.
– Tak… Dopóki nie pokaże dokumentów. Masz sporo racji. Muszę nad tym pomyśleć.
Wracała do Oksfordu, zachodząc w głowę, w jaki by tu sposób najdelikatniej rozstrzygnąć tę kwestię, najlepiej definitywnie. Wszystkie myśli wywietrzały jej jednak z głowy, gdy weszła do domu i stanęła naprzeciw Karli. Dziewczyna wyglądała na zdeterminowaną.
– Dorothy – powiedziała z mocą – muszę ci coś wyznać. Zapisałam się na kurs pielęgniarski. Od jutra idę do szpitala.
– Ale jak to… – po raz pierwszy Dorothy poczuła, że brak jej słów. Karla jakby nie dosłyszała.
– Nie wrócę na studia – oświadczyła buńczucznie. – Podstawowy kurs pielęgniarski ukończę w sierpniu, przynajmniej się na coś przydam. Jest wojna. Wolę ratować ludzi niż jak żołnierze ich zabijać.
Dorothy zdało się nagle, że słyszy w głosie Karli ton i nieustępliwość Emila. Zacisnęła mocno powieki i po chwili je otwarła. Ruszyła z wysiłkiem do salonu, sięgając po drodze po papierosy.
– Nic mi nie powiesz? – zdumiała się Karla.
– Cóż mam ci powiedzieć? – Dorothy wzruszyła ramionami, szukając zapałek. – Jesteś dorosła. Sama o sobie decydujesz.
Dziewczyna chyba nie tego się spodziewała.
– Zdarzyło się coś jeszcze – powiedziała powoli. – Była u nas Kathy. Nie, nie sama. Z Peterem. Rano, zaraz gdy tylko wyjechałaś.
– Ale przecież Peter jest na służbie?
– Zdał egzamin i dostał dwadzieścia cztery godziny przepustki. Ma wolne, nim dostanie przydział.
Dorothy zapaliła wreszcie. Malująca się na jej twarzy ulga była aż nadto wyraźna.
– Mów – zażądała, sadowiąc się wygodnie.
– Cóż mam ci powiedzieć? – Karla z trudem powstrzymywała wzburzenie. – Ta sama Kathy, która nie kryjąc zadowolenia, opowiadała mi, jak to rodzice Petera sprzeciwiają się jego wojskowej karierze, a teraz szczebioce jak skowronek, że ma męża pilota. Biedny Peter nadrabia miną, ale ma dość wyobraźni, żeby wiedzieć, co się może stać. Widywał już w szpitalu swoich starszych kolegów – jej głos załamał się na chwilę – tych, którzy na swoje nieszczęście przeżyli. A dziś w nocy wraca do jednostki. Relokują go pewnie do którejś z baz, nie chciał nam nawet powiedzieć, do której. Rozmawialiśmy prawie jak… jak obcy, rozumiesz? Tak jakby Peter bał się odsłonić przed Kathy, a ja wiem, że się boi.
– Tylko szaleńcy się nie boją – zauważyła Dorothy zza błękitnego obłoczka dymu papierosowego. – A Peter nie jest szaleńcem. Zresztą, dlaczego mi o tym mówisz? Przecież jeszcze nie tak dawno przekonywałaś mnie, że żołnierze powinni bronić swojego kraju…
– Żołnierze – przytaknęła dziewczyna z powagą – a nie dyplomanci Oksfordu.
– Nie masz widzę dobrego mniemania o jego umiejętnościach bojowych. – W głosie Dorothy nie było krzty żartu.
– Nie mam. – Przez twarz Karli przemknął cień. – Tacy giną najszybciej. Teraz pozostaje się tylko modlić. I mieć nadzieję, że nie spotkam go w szpitalu.
– Dostać się w twoje ręce to chyba najlepsze rozwiązanie. Powiedz mi tylko, w jaki sposób dostałaś się do tej szkoły pielęgniarskiej? Przecież…
– Przecież nie mam paszportu – dokończyła niemal pogodnie Karla. – Ale nadal jestem immatrykulowaną studentką Oksfordu. – Uśmiechnęła się. – Kwestura potwierdziła ten fakt – jak to ujął kwestarz – z najwyższą przyjemnością.
– Zdążyłam już zapomnieć o twojej zaradności. – Dorothy zdusiła niedopałek w popielniczce i zakaszlała głośno. – Rozumiem, że rzecz jest postanowiona. Gdzie będziesz praktykować?
– W Londynie. W Szpitalu Świętego Tomasza.
Dorothy zdziwiła się nieco.
– Ze względu na widok? To prawie naprzeciw parlamentu.
– Ze względu na jakość – odrzekła z naciskiem Karla. – I tradycję. Przecież Florence Nightingale…
– Wiem, wiem – żachnęła się Dorothy. – A gdzie będziesz mieszkać?
– U Kathy. Petera i tak nie ma, będzie jej raźniej. Już z nią o tym rozmawiałam.
– Wszystko przemyślałaś, prawda?…
Karla zawahała się.
– Niezupełnie – przyznała ze skruchą. – Obawiam się, że potwierdzenie z Oksfordu nie na długo wystarczy.
– I to jest właśnie problem – zgodziła się Dorothy. – Któż mógł przewidzieć to, co się wydarzy, prawda? Masz dwie możliwości, moja droga. Albo zrezygnujesz, albo rozpoczniemy proces naturalizacji. Staniesz się poddaną Jego Królewskiej Mości i przynajmniej część trudności zniknie.
– Ja jestem obywatelką – obruszyła się Karla – a nie poddaną. Chyba nie wyobrażasz sobie, że wyrzeknę się obywatelstwa?
– Nie wyobrażam sobie.
– No więc?
Spojrzenie Dorothy było aż nadto pobłażliwe.
– Jesteśmy Brytyjczykami i nie obchodzi nas, kto ani jakie ma w kieszeni dokumenty. Jeśli spełniasz wymagania, możesz być Angielką albo kim tam sobie chcesz.
– Ty jesteś Angielką dopiero w drugim pokoleniu – wytknęła jej złośliwie Karla.
– Z urodzenia w pierwszym – poprawiła Dorothy z łagodnym uśmiechem. – I jakoś nie widzę specjalnych problemów. Może dlatego, że obracam się w odpowiednich środowiskach.
– Odpowiednich?
– Tych nieco mniej snobistycznych – sprecyzowała przyjaciółka. – Niestety naturalizacja nie może się dokonać zaocznie. Przyrzeknij mi, że podpiszesz dokumenty, które ci dostarczę, odbędziesz konieczne spotkania i nie będziesz protestować.
– Zastanowię się – odparła niepewnie Karla.
– Czyli sprawa załatwiona – ucieszyła się Dorothy. – Tymczasem wystaram ci się o coś lepszego niż papier z oksfordzkiej kwestury. Na początek świadectwo postępowania naturalizacyjnego podpisane przez kilka figur na tyle ważnych, by co najmniej podniosły brwi u oglądających.
– Może lorda Churchilla? – zakpiła Karla, ale uśmiech zastygł na jej wargach, gdy zobaczyła, że Dorothy z pełną powagą kiwa głową.
– To leży w zasięgu moich możliwości – powiedziała – ale musisz się zadowolić kimś innym niż premier, co nie znaczy, że niższej rangi. Może być George Lloyd? Przewodniczący Izby Lordów?
– Drwisz sobie ze mnie!
– Nigdy w życiu – oburzyła się Dorothy. – Ale on nie wchodzi w rachubę, studiował w Cambridge. O, mam. Lord John Anderson, wicehrabia Waverlay. Wprawdzie pierwszy wicehrabia, ale co tam.
– I kto tu mówi o snobizmie – mruknęła Karla. – Ale przecież to lord przewodniczący Rady!
– Był ministrem spraw wewnętrznych. Przywykł do podpisywania dziwnych papierów.
Karla nie odezwała się.
– Stało się coś? – W głosie Dorothy zabrzmiał niepokój.
– Nie mogę zrozumieć jednego – rzekła z ociąganiem dziewczyna. – Zastanawiasz się, którego z ludzi, którym powierzono pieczę nad całym krajem, skłonić do wsparcia mojej sprawy. A co z tą inną, dla mnie ważniejszą? I może nawet prostszą? Co z moim ojcem?
Dorothy wyjęła z torebki notes i odkręciła pióro.
– Podpisz się – zażądała, otwierając notes i podając go na pustej stronie.
Karla wzięła do ręki pióro i spojrzała zaskoczona na Dorothy.
– No już! – ponagliła ją przyjaciółka. Karla bez wahania złożyła swój ładny, zdecydowany podpis. Dorothy odebrała od niej notes i pióro.
– Widzisz, jakie to łatwe? – dodała ciszej. – Jeden podpis, to wszystko. Dzięki Ashleyowi Emil jest teraz jednym z najbardziej poszukiwanych przez wywiad ludzi na ziemi. Nikt nie zrobił dla niego więcej niż właśnie lord Ashley.
Karla westchnęła. W jej oczach zalśniły łzy.
– Musisz być cierpliwa – przypomniała Dorothy. – Masz dużo czasu. Wierz mi, tacy ludzie jak Emil, jeśli znikają, to tylko dlatego, że chcą albo że muszą.
– Ale przypadki chodzą po ludziach…
– Wierz mi, kochana. – Dorothy wstała i objęła Karlę matczynym gestem. – Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Jest tylko przeznaczenie. Wierzyłam twojemu ojcu i nigdy się nie zawiodłam. Ja, być może, już go nie zobaczę, ale ty na pewno.
Karla przytuliła się mocno.
– Na razie rób swoje – podjęła Dorothy, gdy Karla zwolniła uścisk. – Zaczynaj ten swój kurs, pozdrów ode mnie Kathy, przyjeżdżaj na weekendy, póki się da. I módl się, by twoje nowe umiejętności nigdy się nie musiały przydać.
*
Nawet jeżeli Karla w skrytości ducha modliła się o to – jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Wojna, która od miesięcy szalała na kontynencie, z wolna, acz nieuchronnie zbliżała się do Wysp. Systematycznie, dzień po dniu rosła liczba rannych, których przewożono z przepełnionych, nieprzygotowanych na najgorsze scenariusze cywilnych szpitali poza Londynem. Z początku były to ofiary pierwszych niemieckich nalotów bombowych. Ale wkrótce zaczęli się pojawiać również młodzi, najwyżej dwudziestokilkuletni chłopcy, w których dokumentach widniał niegdyś magicznie brzmiący, teraz złowróżbny skrót RAF. Złowróżbny, bo nie musiało się patrzeć w dokumenty, by rozpoznać ich przynależność. Zdradzały ich oparzenia, głównie twarzy i przedramion od glikolu z przestrzelonych chłodnic silników, oraz połamane nogi tych, którzy wprawdzie zdążyli wyskoczyć z uszkodzonych maszyn, ale spadochrony nie dość zwolniły ich pęd ku ziemi. Codziennością były rany po kawałkach blachy lub rozcięcia spowodowane przez pękające owiewki kabiny, zszywane potem starannie przez chirurgów. I to, czego nigdy się nie spodziewała ujrzeć w oczach młodych mężczyzn. Pierwszy, prawdziwy, zaznany w życiu strach.
Mogło to oznaczać tylko jedno: front walk powietrznych przeniósł się znad Kanału nad brytyjską ziemię. Dla olbrzymiej większości tych, których zestrzelono nad wodą, nie było żadnego ratunku.
Tydzień lub dwa później zaczęła zdawać sobie sprawę z czegoś jeszcze, co łączyło wszystkich tych chłopców: pochodzili oni z dobrych, znakomicie ustosunkowanych rodzin, jeśli nie arystokratycznych, to przynajmniej znanych i majętnych. Wśród odwiedzających Karla z zaskoczeniem rozpoznawała sporo znanych jej osób, które z kolei z trudem rozpoznawały ją lub też nie chciały jej rozpoznać. Karla w rzadkiej chwili przerwy w obowiązkach ośmieliła się spytać o to doktora MacMillana, szefa jej zmiany. Lekarz, jako jeden z nielicznych przyjaźnie nastawionych do pielęgniarek, spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Rozumie pani wszak – rzekł – że z wojskowego punktu widzenia jesteśmy cywilnym szpitalem ulokowanym na tyłach frontu. Dostanie się do nas to rzadki przywilej, któremu krewni pomagają jak tylko mogą.
– Ale przecież… – zaczęła Karla.
MacMillan położył dłoń na jej ramieniu.
– Niech pani się tym nie zajmuje nadmiernie – poradził. – Nie mamy wpływu na to, kto ani w jakiej chwili wpłynie na rozkazy przenoszące pacjentów akurat do nas. Ma to swoją dobrą stronę – dodał z cynizmem, o który Karla nigdy by go nie podejrzewała – mamy dzięki temu dostęp do leków, których zaczyna nam pomału brakować. Proszę mi wierzyć, wypełnianie zamówień to teraz przyjemność. Starczy dołączyć kartkę, że potrzebujemy lekarstw, dajmy na to, dla młodego lorda Brixtona, który otoczony wielbicielkami leży obecnie na sali numer osiemnaście. I nikt się nie zastanowi, czy naprawdę lord Brixton potrzebuje dodatkowego tysiąca pięciuset dawek penicyliny…
– A my potrzebujemy?
Stary lekarz pokręcił głową.
– Jeszcze nie – przyznał. – Ale już wkrótce. Proszę mi wierzyć. I niech już pani wraca do pracy.
Egzamin pielęgniarski zdała w rekordowym czasie, odbywając półroczny, skrócony kurs w dwa miesiące. Przewodniczący komisji egzaminacyjnej nie chciał uwierzyć, że jedynym jej wcześniejszym doświadczeniem była opieka nad chorą babcią, lata temu. Pokiwał tylko ze zrozumieniem głową, gdy Karla oświadczyła, że jej ojciec jest lekarzem z ponad dwudziestoletnią praktyką.
– W innych warunkach – rzekł uroczyście – choć jestem z definicji temu przeciwny, namawiałbym panią na studia medyczne. Pani ojciec byłby z pani dumny.
– Dlaczego: z definicji? – ośmieliła się spytać Karla.
– Bo, wyjąwszy niektóre przypadki, uważam, że kobiety nie nadają się na lekarzy – rzekł stanowczo. Karla kiwnęła głową. Logika wywodu zdawała jej się pokrętna i bardzo wątpliwa, postanowiła jednak nie wdawać się w dyskusję. Dość już miała rozważań na temat tego, czym powinna się zajmować kobieta; od chwili, w której podjęła pracę w szpitalu, zdarzyło się to więcej razy niż w całym jej dotychczasowym życiu. Co tylko sprzyjało dylematom: czy rzeczywiście szpital jest dla niej najlepszym miejscem. Tymczasem jednak pracowała ciężko i czuła się potrzebna. Bezmiar cierpienia, jakiego dzień w dzień doświadczała, pozwalał jej zagłuszyć i oswoić własny ból. Choć nadal nie wiedziała, czy ani ile czasu zostanie w szpitalu.
*
Wszystkie te dylematy zniknęły jak zdmuchnięte 17 lipca. Akurat obejmowała nocny dyżur, gdy do szpitala przywieziono czterech nowych rannych.
– Znowu RAF – westchnęła przełożona pielęgniarek. – Karla, idź pomóc doktorowi. I pamiętaj, przypilnuj formalności, bo po ostatnim wyczynie Pameli, kiedy musieliśmy czekać, aż się pacjent wybudzi, by się dowiedzieć, kim jest, i dopasować go do dokumentów, doktor Dill wściekł się i obiecał, że jeśli się to powtórzy, pierwszą pielęgniarkę, która mu się nawinie przed oczy, przeniesie do obsługi kostnicy.
– Jest to pomysł – kiwnęła głową Karla, przebierając się spiesznie. – Trzeba tylko wyczekać na odpowiedni moment i wypchnąć mu przed twarz Mathildę Birdshaw…
– Ani słowa – ostrzegła ją przełożona, ale przez twarz przebiegło jej coś na kształt uśmiechu. – Szkoda byłoby… doktora Dilla.
Karla zachichotała. Wiedziała doskonale, że przełożona po cichu nazywała Mathildę krową i modliła się żarliwie o jej przeniesienie. Niestety panna Birdshaw znajdowała się pod protekcją nie gorszą niż niejeden z pilotów przeniesionych do Szpitala Świętego Tomasza. Może nawet lepszą, w szpitalu szeptało się bowiem, że jest kochanką samego dziekana Thompsona, który choć już nie ordynował, miał w szpitalu opinię wszechwładnego. Karla nie dawała raczej wiary tym plotkom, szczerze wątpiła, czy dziekan Thompson, otyły i ponadsześćdziesięcioletni, jest w stanie wykrzesać z siebie cokolwiek więcej niż dość obrzydliwe opowiastki o swoich niegdysiejszych miłosnych podbojach.
– Idę – rzekła.
Szybkim krokiem poszła w stronę schodów. Niedługo później była już w izbie przyjęć. Na łóżkach z kółkami, przeniesieni z wojskowych karetek leżeli czterej mężczyźni. Wszyscy opatrzeni, obandażowani, pewnie pod wpływem środków nasennych. Chirurg, doktor Morris, przeglądał karty i po chwili podał je Karli.
– Proszę ich wprowadzić do księgi chorych – zaordynował. – A potem przypilnować przewiezienia na górę.
Karla kiwnęła tylko głową. Zaczęła przygotowywać wpisy, gdy nagle zamarła. Na formularzu dostrzegła znajome nazwisko. Serce zadudniło jej mocno w piersi. Pobladła.
Lekarz spojrzał na nią z pobłażaniem.
– Jeszcze, widzę, nie przywykła pani do widoku ran i do bólu – zauważył. – Kobiety jednak nie powinny się zajmować takimi sprawami.
Dziewczyna z trudem się otrząsnęła.
– To mój przyjaciel – rzekła cicho. – Peter Cressley. Znamy się od lat, studiowaliśmy razem w Oksfordzie. Jego żona jest moją przyjaciółką…
– Pani studiowała w Oksfordzie? – zdziwił się lekarz. – I zna pani sir Petera Cressleya?
Ale Karla już go nie słuchała. Gorączkowo przeglądała informacje w karcie.
– Nic mu nie będzie – uspokoił ją lekarz. – Zostaną mu najwyżej blizny na lewym policzku, lewej ręce, lewym boku. No i pewnie nie będzie za dobrze chodził.
Spojrzał uważnie na zdjęcie rentgenowskie.
– Chociaż… – zastanowił się – może rzeczywiście dałoby się go złożyć? Tak, daję słowo! Gdyby tak…
Karla nie słuchała, jak na głos planuje operację. Rzuciła się do telefonu. Po krótkiej chwili usłyszała rozespany głos Kathy.
– Kto mówi? – spytała nieprzytomnie.
– Karla. Przyjeżdżaj natychmiast do Świętego Tomasza. Przywieźli Petera. Jest ranny, ale będzie dobrze.
– Już???
Karli zdawało się, że śni.
– Co to znaczy: już? – Zerknęła na leżącego, nieprzytomnego Petera. – Wiedziałaś?!
Kathy w jednej chwili zrozumiała, jaki popełniła błąd. Daleka była jednak od tego, by się do niego przyznać.
– Przecież ostatnio mieszkasz w szpitalu, a nie ze mną – sarknęła z udawanym wyrzutem. – Nie widziałam cię od trzech dni, wiem o wszystkim od przedwczoraj. Ojciec Petera załatwił przeniesienie, mówi, że Peter czuje się dobrze. Mieli go przewieźć jutro.
– Przyjedziesz?
– Przyjadę jutro rano. Teraz pewnie śpi. Tobie też radzę.
Karli nadal się to nie mieściło w głowie.
– Mam dyżur – mruknęła.
Odłożyła słuchawkę bez pożegnania. Popatrzyła bezradnie na lekarza, który przysłuchiwał się ostentacyjnie rozmowie.
– Dzwoniła pani do jego żony – domyślił się.
– Dzisiaj mam dzień utraty złudzeń – rzekła z goryczą Karla. – Znamy się od tylu lat, mieszkamy ze sobą, a Kathy nawet nie uznała za stosowne mnie powiadomić. W dodatku potwierdziło się to, co słyszałam, że trzeba specjalnych koneksji, by się dostać do tego szpitala, a miałam go za taki egalitarny…
Podeszła do Petera. Obandażowaną twarz ledwo było widać spod opatrunków.
Dotknęła lekko jego prawej, odsłoniętej dłoni.
– Wszystko będzie dobrze – szepnęła ciepło.
Odwróciła się do lekarza.
– Biorę jutrzejszy dyżur – oznajmiła stanowczo. – A raczej już dzisiejszy.
Lekarz wzruszył ramionami.
– Proszę to ustalić z przełożoną pielęgniarek, a nie ze mną – odparł, po czym zerknął na czekających pielęgniarzy. – Tymczasem proszę wszystko zorganizować.
– Dziękuję – odrzekła. – Tak zrobię.
Lekarz ruszył do drzwi. Karla nie odprowadziła go spojrzeniem, wciąż wpatrywała się w Petera. Wychodząc, doktor nagle odwrócił się do niej i odchrząknął. Karla podniosła na niego oczy. Raptem uświadomiła sobie, jak bardzo jest zmęczony. Z lekarskiego półboga stał się małym, udręczonym, starszym mężczyzną, który oglądał cierpienia i śmierć tak często, że zobojętniał na ludzi i świat. Karla przez ułamek sekundy oczami wyobraźni ujrzała swojego ojca. Czy i on byłby taki?
– I jedno jeszcze pani powiem – rzekł doktor Morris, otwierając drzwi. – To nie moja sprawa, lecz wygląda na to, że ten młody człowiek mógł o wiele lepiej ulokować swoje uczucia.
Po czym wyszedł. Karla powiodła wzrokiem po salowych.
– Sala numer szesnaście – zarządziła. – Ten – wskazała na najciężej rannego – na jedenastkę.
– I tak ich jak nic porozwożą po separatkach – wymamrotał cockneyem jeden z salowych. – Widzisz pani, że jeden w drugiego panisko…
Karli nagle zachciało się śmiać. Napięcie kilku ostatnich minut zelżało.
– Nie mamy dość separatek – przypomniała, perfekcyjnie naśladując jego sposób mówienia. – Powiadają, Gordon, że u nas leżą same landlordy, kto by to pomieścił.
Gordon uśmiechnął się tylko.
– Bierzcie się do roboty – dodała Karla stanowczo, nie dopuszczając do dalszej dyskusji. Wsunęła kopie kart w metalowe obejmy przy łóżkach. – Jedźcie. Ja przyjmę ich na stan.
Mężczyźni posłusznie wytoczyli wózki, Karla zaś przysiadła przy biureczku. Z trudem zmusiła się do wypełnienia dokumentów. Kiedy kończyła, do izby zajrzała przełożona.
– Wszystko dobrze? – spytała.
– Nie za bardzo – mruknęła Karla. – Zaczynają przywozić moich przyjaciół.
Przełożona spojrzała pytająco. Karla streściła jej całą historię.
– Wezmę przedłużony dyżur – powiedziała na koniec. – Zajmę się nim.
– Nie ma mowy. – Szefowa była samą stanowczością. – Bierzesz przedłużone dyżury prawie bez przerwy, długo tak nie wytrzymasz. Na nic mu się teraz nie przydasz, zajmie się nim ktoś inny. Nic się nie martw – dodała pojednawczo, widząc niepokój na twarzy Karli – twój przyjaciel pobędzie tutaj trochę. Będziesz miała jeszcze niejedną okazję, żeby go zobaczyć. Zrozumiałaś?
– Ale…
– Powiedziałam: nie. Możesz iść do niego na chwilę, ale pamiętaj, że masz swoją pracę.
Karla opuściła głowę.
– Tak jest – odparła bez przekonania.
– To już lepiej – pochwaliła ją szefowa. – Tymczasem idź na szóstkę, pomóż Pameli.
Dziewczyna kiwnęła tylko głową i wyszła. Na biurku wciąż leżały gotowe papiery. Przełożona zerknęła w nie z uwagą.
– Sir Peter Benjamin Cressley – wymamrotała pod nosem. – No, no, no, kto by pomyślał. Ładna historia. Ciekawych przyjaciół ma ta dziewczyna.
*
Tej nocy Karla wiele razy zaglądała do sali, w której leżał Peter. Jego stan rzeczywiście nie był taki zły, choć odurzony lekami przeciwbólowymi trwał w półśnie, nikogo nie poznając. Dopiero nad ranem Karla, poprawiając mu posłanie, poczuła na sobie wzrok przyjaciela. Spoglądał przytomnie.
– Karla… – wyszeptał.
Próbował się uśmiechnąć, ale tylko skrzywił się z bólu.
– Nic nie mów. – Karla dotknęła jego zdrowej dłoni. – Wszystko będzie dobrze. Pamiętasz, co się stało? Nie, lepiej nic nie mów – powtórzyła. – Jeśli tak, mrugnij raz. Jeśli nie, dwa razy. Nie chcę, żeby cię bolało.
Peter mrugnął.
– Jesteś w Londynie u Świętego Tomasza. Kathy pisała ci pewnie, że mieszkamy razem i że pracuję tutaj.
Peter mrugnął dwa razy. Karla przyjrzała mu się uważnie.
– Na pewno nic ci nie wspominała? – zdziwiła się.
Peter mrugnął raz.
– Przyjdzie tu dzisiaj. Będą też twoi rodzice.
Mężczyzna spojrzał na nią pytająco. Poczuła, że rozumie go bez słów.
– Ja nie – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Chciałam wziąć dyżur, ale przełożona mi zakazała. Zresztą myślę, że nie jestem mile widziana.
Peter mrugnął dwa razy.
– Nie, nie zaprzeczaj – mruknęła. – Będziesz miał tu najlepszą możliwą opiekę, gwarantuję. Muszę już iść.
Pogłaskała go po dłoni, którą Peter nagle mocno chwycił.
– Przychodź, proszę – rzekł wyraźnie.
– Ani słowa – odparła z uśmiechem. – Nie bój się, nie zostawię cię samego. Bardzo boli?
Mrugnął dwa razy.
Wyswobodziła się z mocnego uścisku jego dłoni i wyszła na korytarz. Zajrzała do dyżurki.
– Peter Cressley – zwróciła się do lekarza. – Jest przytomny i chyba bardzo cierpi.
– To dobrze – skwitował lekarz. – Znaczy, że żyje.
– Pomoże mu pan?
Lekarz ciężko się podniósł z leżanki.
– Proszę pójść na salę ogólną – powiedział. – Zajmę się tym.
Gdy po obchodzie Karla zdawała dyżur, Peter pogrążony był we śnie. Wychodziła ze szpitala z niechęcią, bardzo chciała zostać, usiąść przy nim, być w chwili, gdy się zbudzi. Tymczasem przez zmęczenie i obezwładniającą senność przebijała się do jej świadomości uporczywa myśl, że za chwilę spotka się z Kathy, a rozmowa do jakiej bez wątpienia dojdzie, nie będzie przyjemna.
Od stacji metra do apartamentu Petera i Kathy dzieliło ją zaledwie kilkaset jardów. Gdy otwarła cicho drzwi i wsunęła się do środka, jej uszu dobiegła ożywiona rozmowa. Nie mogła się powstrzymać. Zdjęła buty i cichuteńko, na palcach podeszła do drzwi sypialni Kathy.
– Jest bohaterem, rozumiesz? – usłyszała Karla. – Przyjdź do szpitala na dwunastą. Kwiaty? Mogą być kwiaty. Kto będzie? Wszyscy!
Karla pokręciła z niedowierzaniem głową. Skierowała kroki do swojego pokoju, po czym wyjęła zmianę bielizny i z ulgą zamknęła się w łazience. Po chwili stała pod prysznicem, zmywając z siebie ostrą woń lekarstw i środków dezynfekujących, którą każdego dnia przynosiła ze sobą ze szpitala. Pamiętała, jak Kathy, nie mogąc tego znieść, dyskretnie spryskiwała perfumami wszystkie wspólne miejsca, tak jakby chciała zabić w sobie instynktowny strach przed szpitalem, chorobą i śmiercią. Teraz jednak najwyraźniej obowiązki towarzyskie sprawiły, że strach znikł. Myślała, jak bardzo wszystko się zmieniło po ślubie z Peterem i jak bardzo się zmieniła sama Kathy. Poczuła się winna. Przecież to ona jej podpowiedziała, jak może zbliżyć się do jej przyjaciela, jak sprawić, by spojrzał na nią inaczej niż dotąd.
Spłukała z siebie resztki mydła i szybko zakręciła kurek. Przebrała się błyskawicznie i wyszła z łazienki.
– Wszystko dobrze? – Kathy czekała na nią przed drzwiami.
– Zależy, o co pytasz – westchnęła Karla.
– No, jak zwykle. Jak było.
– W porządku. Nie pytasz o Petera?
Kathy przeciągnęła się rozkosznie.
– Lekarz – rzekła beztrosko – ma obowiązek dzwonić z informacjami o wszystkim, co się dzieje. Nie na darmo najęliśmy go do osobistej opieki.
– Który? – zdumiała się Karla.
– Nie pamiętam – odparła lekceważąco przyjaciółka. – Rodzice Petera to załatwili.
Karla tylko pokręciła głową.
– Wierz mi – rzekła – że gdybym była na twoim miejscu, od dawna byłabym w szpitalu i czekała, aż Peter się przebudzi. Chciałabyś chyba, żeby cię zobaczył jako pierwszą?
– Zobaczył pewnie którąś z pielęgniarek – wzruszyła ramionami Kathy. – Jakie to ma znaczenie? Odwiedzę go w południe, teraz chyba nie ma po co.
Karla poczuła w jej głosie nutkę fałszu.
– Jak chcesz – odrzekła zmęczonym głosem. – Idę spać. Jakie masz plany na przedpołudnie?
– Mam się spotkać z przyjaciółkami – powiedziała wymijająco Kathy. – Zobaczę zresztą.
– Na razie – mruknęła Karla.
Weszła do swojego pokoju i z ulgą rzuciła się na łóżko. Jeszcze przez chwilę z goryczą rozmyślała o towarzyskim spotkaniu przy łóżku bohatera, ale po chwili odpłynęła; sen zmorzył ją błyskawicznie.
Obudziła się późnym popołudniem wściekle głodna. Kathy nie było w domu. Poszła do kuchni zrobić sobie jakąś kanapkę. Jedząc, przekręciła włącznik radia i zaczęła szukać gałką na skali jakiejś muzyki. Miała ochotę chociaż na moment o wszystkim zapomnieć, zasłuchać się, zabić w sobie uporczywe myśli o świecie, w którym przyszło jej żyć. Dopiero po chwili znalazła jakąś stację z muzyką. Orkiestra grała walca Straussa z lekkością i elegancją; przez chwilę poczuła, jakby cofnęła się w czasie do beztroskiego świata, do chwil, gdy zdawała maturę, szła z ojcem do dobrej restauracji, snuła plany na przyszłość, gdy marzyła o tym, by zwiedzać świat…
– Hier spricht Radio Berlin – usłyszała nagle. Gwałtownym ruchem wyłączyła odbiornik i przesunęła gałkę na skali. Nagle stanął jej przed oczyma Janek, ojciec, jej bliscy, ci, z którymi los obszedł się okrutnie, albo o których nie miała żadnych wieści.
Zrobiło jej się niedobrze. Odłożyła niedojedzony kawałek chleba na talerz i poszła do przedpokoju. Podniosła słuchawkę i zamówiła rozmowę z Oksfordem. Już po chwili w słuchawce odezwała się Dorothy. Karli zrobiło się lżej na duchu.
– Dobrze cię słyszeć – powiedziała.
Po drugiej stronie rozległ się przerywany kaszlem śmiech.
– Po długiej przerwie, prawda?
– Wiesz, że pracuję – rzekła Karla z poczuciem winy. – Nie dlatego dzwonię. Peter jest w szpitalu. Ranny.
– Nic o tym nie wiem. – Dorothy spoważniała w ułamku chwili. – Co się stało?
– Nie wiem. Wiem tylko to, co jest w karcie pacjenta.
Dorothy zawahała się. Karla zrozumiała, że boi się spytać o szczegóły.
– Niewielkie poparzenia i dość poważna kontuzja nogi – powiedziała pospiesznie. – Naprawdę nie wiedziałaś?
– Naprawdę.
– Jak się to stało, że wiedzieli o tym wszyscy z wyjątkiem nas?
Usłyszała w słuchawce pstryknięcie zapalniczki.
– Nie pal tyle – powiedziała odruchowo. – To ci szkodzi.
– Mnie już nic nie zaszkodzi – mruknęła Dorothy, zaciągając się głęboko. – Cressleyowie rzeczywiście nie odzywają się do mnie od pewnego czasu, a w szpitalu mam tylko jedną agentkę, i jesteś nią ty.
Karla uśmiechnęła się.
– Wiesz, że Kathy… – zaczęła.
– Domyślam się – ucięła Dorothy. – Zostaw to. Kathy to problem Petera, nie twój. Niech ma te swoje chwile chwały. Jest teraz żoną bohaterskiego, ranionego w walce pilota, a nie córką bankiera, który szczęśliwie dla siebie uciekł z nową żoną do Ameryki.
Karli zdawało się, że się przesłyszała.
– Co ty mówisz… – wyjąkała. – Ale przecież Kathy ma znakomite nazwisko, koneksje, zna wszystkich i wszyscy ją znają…
– Karla – wyjaśniła cierpliwie Dorothy – czy ty nie rozumiesz, że to wszystko czasami może być za mało?
– Nie – rzekła już bardziej stanowczo Karla. – Jak dotąd spotykałam głównie ludzi, dla których to jest wszystkim.
Dorothy zaśmiała się chrapliwie. Odchrząknęła głośno.
– Dla innych może tak. Ale czy nie myślałaś, kochanie, że jest to za mało dla niej? Muszę kończyć. Odwiedzę Petera jutro albo pojutrze. Dasz się zaprosić na obiad?
Karla znów poczuła głód.
– W tym tygodniu biorę nocne dyżury – powiedziała. – Późne popołudnia mam wolne. Zadzwoń, kiedy będziesz w Londynie.
– Dobrze. Do usłyszenia wkrótce.
*
Karla nie spotkała się tego dnia z Kathy. Gdy przyszła na nocną zmianę, dwie pielęgniarki z dziennej z niegasnącym ożywieniem opowiadały sobie o południowych odwiedzinach u Petera. Karla nie zamierzała tego słuchać.
– Gdzie on jest? – spytała bez ogródek.
– Na czwartym – odpowiedziała Justine. – W pojedynce.
Karla pokiwała głową.
– Może i dobrze – mruknęła. – Jak się czuje?
– Śpi – rzekła Margot. – Każdy by spał po takim dniu. I po takiej dawce morfiny.
– Niech śpi – westchnęła
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Projekt okładki
Zofia Różycka
Opieka redakcyjna
Dorota Gruszka
Katarzyna Mach
Adiustacja
Ewdokia Cydejko
Korekta
Anastazja Oleśkiewicz
Copyright © by Marzena Rogalska
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2021
ISBN 978-83-240-6378-9
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
