Dobrissimo! Opera od kuchni - Marzena Rogalska, Aleksandra Kurzak - ebook

Dobrissimo! Opera od kuchni ebook

Marzena Rogalska, Aleksandra Kurzak

0,0
63,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pasjonująca rozmowa o miłości do muzyki, życia i gotowania.

Dobrissimo to długie rozmowy prowadzone ciepłym letnim wieczorem przy kieliszku dobrego wina.

To przyjaźń, która rodzi się niepostrzeżenie podczas zajadania się truskawkowym tortem.

To wspólne spędzanie czasu na słuchaniu muzyki, pasjonujących rozmowach o niej, na wspólnym gotowaniu i jedzeniu.

Dobrissimo to esencja tej wyjątkowej książki.

Aleksandrę Kurzak, najsłynniejszą polską śpiewaczkę operową, oraz Marzenę Rogalską, dziennikarkę uwielbianą przez Polki, połączyła miłość do opery. Porywające historie o emocjach i namiętnościach stały się inspiracją do rozmowy o tym, co im w duszy gra.

Bo opera to tak naprawdę życie. To radość bycia razem, którą Aleksandra i Marzena chcą się podzielić z każdym z nas. Przywołując operowe smaczkii rozkoszując się smakami ulubionych, jeszcze parujących potraw, przy pięknie zastawionym stolerozmawiają o rodzinie, przyjaźni, pasji i muzyce, która bywa światłem w najtrudniejszych momentach życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 458

Data ważności licencji: 11/15/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jak to się wszystko zaczęło? Wyobraźcie sobie Nowy Jork, marcowy wieczór w przeddzień spektaklu Napoju miłosnego w Metropolitan Opera i nas: mnie i mojego przyjaciela Adama, niemogących się doczekać chwili, w której wreszcie zobaczymy i usłyszymy wspaniałą, wielką Aleksandrę Kurzak. Mieliśmy bilety zdobyte cudem, zupełnie jak lata wcześniej, gdy heroicznym wysiłkiem udało mi się dostać na Traviatę w Operze Narodowej w Warszawie, aby pierwszy raz usłyszeć boski głos divy. Pozostawało więc tylko czekać. I wtedy Adaś dopuścił się czegoś, co w pierwszej chwili uznałam za świętokradztwo. Bo jak inaczej nazwać pomysł, aby w przeddzień spektaklu zaproponować Aleksandrze Kurzak spotkanie i nagranie kilku słów dla widzów porannego programu? Spojrzenie przyjaciela było jednak twarde jak stal – nie miałam wyjścia, musiałam to zrobić. Nie uwierzycie, ale uzyskanie jej numeru telefonu potrwało zaledwie kwadrans. A kiedy wiadomość została już wysłana – dopadło mnie przerażenie. Zerknęłam na twarz przyjaciela, który wydawał się w doskonałym nastroju, i już, już miałam zamiar mu go zepsuć jakąś gorzką złośliwością, kiedy usłyszałam dźwięk przychodzącego SMS-a. Wpatrywałam się w ekran i nie mog­łam uwierzyć. Te słowa znam na pamięć. Dzień dobry, bardzo mi miło :-) Do zobaczenia jutro na backstage o 19, wejście stage door, przyjdę po Państwa i zabiorę do garderoby.

Gdy następnego wieczoru prowadzono mnie do garderoby, serce biło mi mocno jak nigdy. Ja, zahartowana w bojach dziennikarka, po raz pierwszy czułam się nieswojo. Cały mój niepokój zniknął jak zdmuchnięty, kiedy Ola – bo tak mogę już teraz o niej mówić – z całym swoim ciepłem i bezpośredniością przywitała mnie w garderobie. A gdy jeszcze zdradziła, że oglądała mój program Miasto Kobiet i zawsze chciała mnie poznać – otworzył się przede mną raj. I ten raj trwa nadal. Naszą przyjaźń zapoczątkował więc Napój miłosny Gaetana Donizettiego, ta piękna historia o niełatwej do osiągnięcia miłości, ukoronowana w dodatku szczęśliwym zakończeniem. A jak wielkie znaczenie ma ta opera dla Oli – przeczytacie w niniejszej opowieści.

Co sprawiło, że ta książka powstała? Cóż, trzeba to powiedzieć głośno – zawdzięczamy ją w pewnym sensie pandemii. Ola, jak wielu z nas uwięziona w swoim domu, miała wreszcie czas na szaleństwa kulinarne. I kiedy po raz kolejny wysłała mi zdjęcie fantastycznego, jeszcze parującego dania, przy najbliższej telefonicznej okazji trochę żartem powiedziałam: „Nie dręcz mnie, bo ślinka mi cieknie, napisz lepiej książkę kucharską”. Usłyszałam: „A żebyś wiedziała. Chcę to zrobić, ale tylko razem z Tobą”.

Któż by odmówił? Na pewno nie ja. I odtąd każda niemal nasza rozmowa, każde spotkanie miało swój dodatkowy, kulinarny i operowy podtekst. Większość tej książki powstała latem 2021 roku na Lazurowym Wybrzeżu, w gościnnym domu Oli Kurzak i Roberto Alagni, gdzie wspólne gotowanie łączyło się z równie smakowitymi jak potrawy opowieściami gospodarzy – i ślicznymi autorskimi spektaklami, których nie skąpiła nam Malèna, córeczka Oli i Roberto. To był dla mnie trudny czas, tego lata straszna, śmiertelna choroba zabrała mi wielką przyjaciółkę. I za te wspólnie spędzone chwile, w których gościnność państwa Alagna, ich ciepło i zrozumienie głuszyły mój ból, jestem całej trójce bezmiernie wdzięczna.

Potem były telefony, rozmowy wyznaczane kolejnymi miejscami, w których występowała Ola. Nowy Jork, Londyn… Raz nawet Kraków, pamiętam, jak w przeddzień jej koncertu na pięknym arkadowym dziedzińcu wawelskiego zamku roztrząsałyśmy we francuskiej restauracji problemy zazdrości. Otello przy znakomitych karczochach, macie pojęcie???

Muszę się przy tej okazji do czegoś przyznać. Historia mojej przyjaźni z operą nie jest tak piękna i beztroska jak dzieje mojej przyjaźni z Olą. To prawda, mój dom był pełen muzyki i płyt, ale trudno było w nim znaleźć operowe nagrania. W dodatku pierwszym moim świadomym operowym wspomnieniem był wysłuchany na żywo na etapie liceum Straszny dwór Moniuszki, który – jak mi się wtedy zdawało – był… rzeczywiście straszny. Czy to moja licealna niedojrzałość, czy może słabiutki tenor, którego zapamiętałam, dość, że operę uznałam za formę, która nigdy do mnie nie przemówi. Ot, buta młodości.

Ale gdy po raz pierwszy usłyszałam Traviatę, zmieniło się wszystko. Nie wiem, czy do opery trzeba dojrzeć, może zwyczajnie trzeba ją przyjąć, znaleźć w sobie dla niej miejsce. Kiedy to się stało, zaczęłam chłonąć tę muzykę, szukać jej, przekonywać się do niej coraz bardziej i bardziej. Właśnie do takiego otwarcia się na operę chciałabym was wszystkich, którzy czytają te słowa, przekonać. A któż mógłby być lepszym przewodnikiem na tej drodze niż Aleksandra Kurzak, wielka operowa diva, a zarazem fantastyczna, pełna ciepła i prawdziwego uroku kobieta? Tylko ona, która żyje operą, może opowiadać o operze, ściągając ją niejako z piedestału, przywoływać jej smaczki – ale i kojarzyć ze smakami swojej fantastycznej kuchni.

Tak więc, drodzy czytelnicy, zapraszamy was w podróż po miejscach, wydarzeniach, operach i potrawach; podróż, która powinna podziałać na wasze wszystkie zmysły. Wzrok i słuch – to wspaniałe operowe historie i wielka kariera Oli na najznakomitszych scenach operowych świata. Węch i smak – to wszystko, co umie wyczarować przy kuchennym stole. Dotyk – to wasze dłonie niecierpliwie przewracające karty tej książki w poszukiwaniu kolejnych historii i kolejnych smaków. A szósty zmysł – w który niezłomnie wierzę – każe mi sądzić, że radość i ciepło, z którymi Ola snuła swoje historie, staną się też waszym udziałem.

I jeszcze jedno, na sam koniec. Do miłości nie można nikogo zmusić, ale wierzę, że czasem miłości można pomóc. Pomagamy więc tej miłości do opery i jedzenia, oddając w wasze ręce Operę od kuchni, a ja dziękuję Oli za wszystko, co od niej otrzymałam, a co wspólnie przekazujemy wam: radość bycia razem, przy muzyce i stole, choćby najskromniej zastawionym. Byle z miłością! Evviva!

MARZENA ROGALSKA

Jest 1 września. Siedzę sobie przy Piazza Bra, otulona promieniami porannego słońca, rozkoszuję się kremowym cappuccino w mieście przepełnionym miłością, muzyką i cudownymi smakami. Nie mogę się nasycić przepięknym widokiem. Przede mną starożytna Arena di Verona. Dziś wieczorem będę słynną damą kameliową. Verdiowską Traviatą.

Moja wymarzona, wyczekana książka ukończona, ale pozostał jeszcze wstęp, kilka słów od serca, do Państwa, do czytelników, którzy kochają muzykę tak samo jak ja, lub do tych, którzy może dopiero dzięki tej książce pokochają tę wyjątkową dziedzinę sztuki.

W pewnym momencie uświadamiam sobie, że historia zatoczyła koło.

Jest kwiecień 2020 roku, siedzę w ogrodzie przy porannej kawie. Jakimś cudem udało mi się w ostatniej chwili uciec z Londynu, gdzie poprzedniego wieczoru śpiewałam Traviatę.

Patrzę na krzak kwitnących kamelii, które w zależności od koloru, przypięte do sukni Marie Duplessis, w subtelny sposób przekazywały intymne informacje zauroczonemu tłumowi wielbicieli.

Te w moim ogrodzie mają kolor czerwieni, czyli „dziś nie”, odpoczynek.

Tak, mam wrażenie, że nie tylko ja, ale cały świat się zatrzymał.

Wszystkie spektakle odwołane, brak perspektyw na powrót na scenę i bardzo dużo wolnego czasu. Tak zaczyna się moje wielkie gotowanie.

Dzielę się moimi kulinarnymi dziełami poprzez media społecznościowe, gdzie w miarę upływu czasu skromne brawa zamieniają się w owacje, aż zostaję obsypana komplementami i okrzykami: „Bis, bis, przepis! Pani Olu, powinna Pani wydać książkę z tymi przepisami!”.

W tym momencie zaczyna kiełkować myśl.

Mój zawód to nie tylko uwielbienie, ale także krytyka, która tym razem jest bardzo łaskawa. Pewnego razu w trakcie obiadu pytam:

– Allora, Roberto, buono? Malèna, dobre?

Zapada cisza, a potem pada odpowiedź:

– Buono, buonissimo.

– Anzi, DOBRISSIMO!

ALEKSANDRA KURZAK

„Żegnajcie radosne marzenia przeszłości. Już dawno zgasł róż mych policzków. Brakuje mi miłości Alfreda, pocieszenia i wsparcia udręczonej duszy. Pocieszenia! Wsparcia! Ach, ta, która zbłądziła, uśmiecha się do swych pragnień. Boże, wybacz jej i weź ją do siebie. Ach, wszystko skończone! Teraz wszystko jest skończone”.

1. La Traviata

Traviata

Piękna kurtyzana dla jedynej prawdziwej miłości porzuca swoją profesję, rezygnując równocześnie z kariery utrzymanki bogatego barona, po czym, chora i znękana, umiera na rękach swojego ukochanego w chwili, w której wydaje się, że miłość zwycięża wszystko. Słowem – La Traviata Giuseppe Verdiego, operowa adaptacja Damy kameliowej Aleksandra Dumasa (syna). Zdawałoby się – banalny wyciskacz łez. Nic bardziej mylnego.

Sama historia tej opery roi się od paradoksów, niejasności i pomyłek, oczywistych przemilczeń oraz niejednoznaczności źródeł. Autorem libretta był Francesco Maria Piave, posiłkujący się wersją sceniczną Damy kameliowej. Premiera spektaklu odbyła się w weneckim La Fenice 6 marca 1853 roku, ale już wtedy – w związku z zastrzeżeniami weneckiej cenzury – akcja sztuki ze współczesności przeniosła się w czasy kardynała Richelieu. Niektóre źródła podają, że tytuł La Traviata, czyli „zbłąkana” lub „ta, która zeszła na manowce”, również nie był do przełknięcia dla cenzury, proponującej raczej mało oryginalną Miłość i śmierć. Tytuł musiał budzić nie lada kontrowersje, skoro jeszcze dwa lata później w Parmie wystawiano Traviatę jako… Violettę.

Podobne kontrowersje wzbudziła sama premiera. Może nie była spektakularną klęską, lecz publiczność, zachwycona pierwszym aktem, na kolejne zareagowała nieprzyjaźnie. Trudno powiedzieć, czy problem leżał w nie najlepiej dobranym sopranie Fanny Salvini – Donatelli, ponoć jedynej, która była podówczas do dyspozycji, czy też w kontrowersyjnej historii z płatną miłością w tle, lecz krytyka odniosła się do opery jak najfatalniej. Verdi zakazał wystawiania spektakli na kolejny rok, by wreszcie zezwolić na pokazanie opery w weneckim San Benedetto, dosłownie w ostatniej chwili dokonując zmian. Tym razem spektakl stał się olbrzymim sukcesem, w pełni zasłużonym. La Traviata to ukoronowanie idei opery współczesnej, realistycznej, ze znakomitym librettem i niesłychanie piękną muzyką, przechodzącą od beztroski przez dramaturgię do bólu i melancholii. A prawdziwy paradoks tego widowiska polega na tym, iż wizytówką owej pięknej, wzruszającej i nieszczęśliwie zakończonej historii stał się pełen wdzięku, beztroski i czaru duet Libiamo ne’lieti calici, Więc pijmy za zdrowie miłości. Choćby i takiej, która kończy się źle.

Na stole prawdziwa symfonia kolorowych, soczystych i świeżych warzyw.

To ratatouille – przepyszne, lekkie, letnie francuskie danie serwowane zazwyczaj w porze obiadowej.

Tyle szczęścia naraz w jarskim daniu jednogarnkowym.

Powiedziałabym, że to taki francuski bigos, zrobiony głównie z bakłażana, cukinii, cebuli, pomidorów i papryki. Pyszny, lekki, aromatyczny, bogaty w smaku. Legendy mówią o tym, że ratatouille została stworzona przez ubogich rolników, którzy zaczęli przetwarzać zebrane na własnych ziemiach warzywa na pożywne i ciepłe danie. Dusi się je z dużą ilością ziół prowansalskich, najlepiej świeżo zerwanych w ogrodzie, jest tu świeży rozmaryn, tymianek i wiele innych ziół i jest to prze-pysz-ne!

I kojarzy nam się z Traviatą.

Zdecydowanie tak. Ma kolory miłości i namiętności – to czerwona papryka; żółta papryka to zazdrość. Mamy też ciemny bakłażan, który kojarzy mi się z chorobą Violetty. No i Paryż, gdzie mieszka Violetta, bo ta historia dzieje się w Paryżu, gdzie odbywały się największe imprezy i bale, ale także południe Francji i wspomniana Prowansja, z której pochodzi jej ukochany Alfredo. Ja też tutaj, w Nicei, skosztowałam po raz pierwszy ratatouille. Niby proste danie, ale jego smak jest absolutnie wyjątkowy, niezapomniany.

Podobno sekret tkwi w tym, aby każde z warzyw smażyć oddzielnie, poza pomidorem, czosnkiem i ziołami.

Ja to ignoruję. Aspekt estetyczny również. Nie bawię się ani w spektakularne układanie warzyw, ani w ich oddzielne smażenie, a danie i tak smakuje obłędnie. Smażę warzywa wszystkie naraz i dodaję jeszcze trochę pikanterii – mojej magicznej przyprawy, którą kupiłam na Sycylii. To jest mój sekret. Używam jej właściwie do wszystkiego. To jest twist, który niesamowicie podkręca w potrawie smak.

A ja doprecyzuję, że słowo ratatouille wywodzi się z francuskiego i nawiązuje do czasownika touiller,oznaczającego mieszanie. Verdi po mistrzowsku namieszał w Traviacie. Tu nie brakuje niczego: ani pikanterii, ani słodyczy, ta opera smakuje najlepiej na świecie!

Traviata to rola, z którą byłam bardzo zżyta, ponieważ to była rola życia mojej mamy, Jolanty Żmurko. Wtedy jeszcze opery były śpiewane po polsku, więc jako dziecko bardzo szybko nauczyłam się wszystkich ról na pamięć. Miałam cztery latka i cała podekscytowana spektaklem śpiewałam wszystkie głosy wszystkich postaci. Losy Traviaty rozgrywały się regularnie w moim dziecinnym pokoju. Gdybyś Ty widziała, jak otoczona wszystkimi lalkami odgrywam scenę przyjęcia u Flory, kiedy Alfredo obraża Violettę i upokarza ją na oczach wszystkich gości! Jak ja przeżywałam tę historię, jak rzucałam tymi lalkami, jak ja się wczuwałam nie tylko w Traviatę, ale absolutnie w każdą rolę! Rodzice i ich przyjaciele musieli mieć ze mnie niezły ubaw, śmiało mogę powiedzieć, że to właśnie Traviata była pierwszą rolą, którą odegrałam.

A ja śmiało mogę rzec, że kiedy w naszej Operze Narodowej grałaś Traviatę, zdobycie biletu graniczyło z cudem!

Co ciekawe, nigdy nie marzyłam o tej roli. Wiele koleżanek sopranistek mówi, że Traviata skłoniła je do kariery śpiewaczki operowej. A ja zawsze chciałam śpiewać Toskę i Madamę Butterfly, to były moje role marzeń. Ale propozycja Traviaty wcale nie przyszła sama, ja ją sobie wymyśliłam. Przeczytałam w internecie, że w Warszawie w Operze Narodowej przygotowują Traviatę, i pomyślałam, że może najwyższy czas poszerzyć swój repertuar o tę rolę. Zadebiutowałam na scenie już w 1999 roku, a to był rok 2009, więc stwierdziłam, że po dziesięciu latach doświadczenia mogę się zmierzyć z rolą Violetty. Zadzwoniłam do mojego polskiego menedżera i poprosiłam, żeby zapytał, czy w spektaklu znajdzie się dla mnie miejsce – zostałam zaakceptowana z wielką przyjemnością. I tak się wprosiłam do obsady.

Czyli postanowiłaś wziąć się do Traviaty trochę z rozsądku, tymczasem znawcy mówią, że dla sopranów to jedna z bardziej błyskotliwych ról!

I bardzo mi ta Violetta posmakowała, ale żeby było jasne – zawsze miałam duży respekt do tej roli, bo to bardzo trudna partia i taka kompleksowa, wymagająca ogromnej różnorodności i sprawności wokalnej. Mówi się, że trzeba mieć do niej trzy głosy – pierwszy akt jest koloraturowy, lekki, zwiewny i jeszcze z wysokim Es, czyli aż trzy dźwięki powyżej słynnego C. To nie jest nigdzie napisane, ale tak się przyjęło, stało się to tradycją. Wisienka na torcie, na którą bardzo czeka publiczność. Tu potrzebne jest największe skupienie, bo ta aria Sempre libera jest bardzo trudna technicznie.

Ja nawet doskonale pamiętam, jak kiedyś po paryskiej Traviacie powiedziaś: „Byle przejść przez Sempre libera, a później jest już z górki!”.

Och, zdecydowanie tak jest w moim przypadku. W drugim akcie są fragmenty wymagające głosu bardziej ekspresyjnego, dramatycznego, a do trzeciego potrzebny jest głos bardziej spokojny, liryczny, taki wręcz gasnący, charakterystyczny dla osoby umierającej.

Trzeci akt w całości poświęcony jest umieraniu, Violetta gaśnie w oczach, kaszle z powodu gruźlicy, a pomiędzy atakami kaszlu ma jeszcze śpiewać – to nie może być łatwe zadanie.

Mam to szczęście, że z natury mam łatwość śpiewania pian, oczywiście to jest coś, czego można się nauczyć dzięki technice, ale moim zdaniem z tym się trzeba jednak urodzić, mieć do tego piana predyspozycje. Dzięki pięknym pianom mogę być bardziej wiarygodna w przekazywaniu emocji osoby, której zostało dosłownie kilka godzin życia, kobiety zmęczonej nieuleczalną chorobą. Tymi pianami zasłynęła hiszpańska sopranistka Montserrat Caballé, a mnie w jednej z recenzji po paryskiej Traviacie nazwano jej następczynią, napisano, że zaśpiewałam Violettę w jej stylu. Dla mnie to wielki zaszczyt – móc być przyrównaną do tej wielkiej śpiewaczki. Niestety ta piękna recenzja zbiegła się ze śmiercią Montserrat.

Dodajmy jeszcze, że Violetta to rola wymagająca niezłej kondycji, bo ta postać prawie wcale nie schodzi ze sceny.

Dokładnie tak, więc w trzecim akcie ma się prawo już być zmęczoną, a tu nie dość, że musisz znowu inaczej śpiewać, to jeszcze trzeba wykazać się aktorsko i pokazać za pomocą subtelnych środków wyrazu kruchość tej postaci. Małymi kroczkami. Plus ten kaszel, o którym wspomniałaś. Moim zdaniem trzeci akt w tradycyjnych spektaklach jest najpiękniejszy, ponieważ w scenografii jest do dyspozycji łóżko i dzięki temu jeszcze bardziej można pokazać tę bezsilność Violetty, która ledwie trzyma się na nogach. Wszystko wygląda jeszcze bardziej dramatycznie.

Jakkolwiek to zabrzmi, przyznaję, że umieranie w Traviacie opanowałaś do perfekcji.

Bo to chyba jedna z najpiękniej opisanych śmierci w operze. To odchodzenie głównej bohaterki jest przedstawione przejmująco i do bólu prawdziwie. Weźmy chociażby ten moment, kiedy Violetta nagle czuje się lepiej i mówi: „to dziwne, boleści ustają, we mnie, odradza się, odradza się, wstrząsa mną zwykły wigor, ale ja, ale ja wracam do życia, o radości”. I umiera. Przejmujący jest ten moment i do cna prawdziwy. Przecież często tak się zdarza, że na krótko przed śmiercią u umierającego jest niespodziewana chwilowa poprawa.

Verdi naprawdę solidnie się przyłożył do swojego dzieła, tu nie ma słabych momentów.

O Traviacie mówi się, że to opera doskonała. Te melodie są fenomenalne, po prostu przepiękne, a poza tym Verdi przywiązywał wagę do libretta, do słowa, on potrafił jedno słowo zmieniać po dziesięć, piętnaście razy, zastanawiając się, czy na tym dźwięku, na tym akordzie, w tej harmonii to słowo dobrze brzmi i czy dobrze się to słowo wypowie. To jest niesamowite, jak ten kompozytor dbał o najmniejsze szczegóły. Z całą pewnością w procesie tworzenia niebagatelną rolę odegrał wątek autobiograficzny. Verdi był do głębi poruszony powieścią Dumasa. Historia Damy kameliowej wywołała w nim bolesne wspomnienia z przeszłości związane z jego partnerką, a potem drugą żoną Giuseppiną Strepponi, śpiewaczką operową, z którą zamieszkał jeszcze przed ślubem. Do tego była ona kobietą z przeszłością, matką trójki dzieci, nieposiadających tego samego ojca, i to bardzo nie podobało się opinii publicznej w XIX wieku…

Na szczęście Verdi zagrał jej Traviatą na nosie, bo to jedna z najbardziej lubianych i najczęściej wystawianych oper na świecie.

A w mojej historii z Traviatą było trochę zawirowań. Pierwszy raz zagrałam ją w Warszawie, rok później w Turynie, ale później nie dostawałam propozycji tej roli. W ogóle. Miałam pewność, że dobrze ją śpiewam, ale mi jej nie proponowano. Następną Traviatę śpiewałam w Operze Wiedeńskiej, kiedy już byłam w piątym miesiącu ciąży z Malèną. Było mi bardzo ciężko, mogę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu wpadłam w panikę tuż przed spektaklem. Roberto wszedł do mojej garderoby, chciał życzyć mi powodzenia, a ja się rozpłakałam z nerwów, mówiłam, że umrę za chwilę, że nie daję rady, że to będzie wstyd i skandal. To było do mnie niepodobne, ponieważ zazwyczaj nie denerwuję się przed występami. Mam totalny luz. Owszem, stresuję się, ale najbardziej przed pierwszą próbą. Natomiast wtedy miałam poczucie, że oszaleję ze zdenerwowania, i wiedziałam, że nie mam co marzyć o tej wisience na torcie, że na pewno nie dam rady zaśpiewać tego wysokiego Es. Pamiętam, jak Roberto wspierał mnie w domu, pokazywał, jak śpiewać te wysokie dźwięki, i co zabawne – śpiewał mi je, choć te dźwięki praktycznie są poza możliwościami tenora. A mnie się wydawało, że to koniec, coś jest nie tak, bo jak śpiewam, to czuję, że gardło rozrywa mi na kawałki. No, po prostu nie mogę, nie wychodzi, nie potrafię. Zaśpiewałam dwa spektakle, po drugim się rozchorowałam, dopadło mnie przeziębienie. Poszłam w tym Wiedniu do laryngologa, który uświadomił mi, że przecież nie może mi nic zaproponować, bo jestem w ciąży i większości lekarstw nie wolno mi brać. Pooglądał dokładnie moje gardło i powiedział: „A poza tym to pani teraz nic nie zaśpiewa”. „Dlaczego?” – spytałam. I usłyszałam w odpowiedzi: „Jest takie nabrzmienie strun, ma pani tak zatrzymaną wodę, hormony pracują, struny się nie stykają i to w ogóle cud, że pani te dwa spektakle zaśpiewała”. Cóż mogłam zrobić. Reszty spektakli musiałam odmówić. Traviata to była moja rola, którą się pożegnałam. Przerwa w śpiewaniu trwała dziewięć miesięcy.

A potem zaczął się prawdziwy pochód z Traviatą po różnych scenach.

Potem wróciłam do niej w paryskiej Opéra Bastille. Ale w tym samym czasie zadzwoniono do mnie z pytaniem, czybym zaśpiewała Medeę w Berlinie. Nie znałam tej opery, oczywiście wiedziałam, że to wielka rola Callas, ale odmówiłam. Bo kiedy zapytałam o datę premiery i usłyszałam, że to już za dwa tygodnie, że mogę przyjechać choćby dziś, to pomyślałam, że mam już tę swoją Traviatę, jestem w domu i nigdzie nie muszę się ruszać. Roberto śpiewał akurat Samsona w Nowym Jorku, więc musiałabym zostawić Malènkę, która właśnie zaczęła chodzić do przedszkola. Dom był przeważającym argumentem w podjęciu decyzji. Postanowiłam, że zostanę w Paryżu, zagram swoje dziesięć spektakli i nie będę nic robić na wariackich papierach. Nie lubię już tego wskakiwania w rolę w ostatniej chwili. Te nagłe zastępstwa są atrakcyjne w młodości, bo są to okazje, kiedy można zaistnieć.

A zatem Violetta została w Paryżu i dobrze się stało, bo dzięki temu zobaczyłam Cię w tej roli w Opéra Bastille i było to piękne przeżycie!

Dobrze się stało, bo ta Traviata była przeolbrzymim sukcesem. A później było jeszcze piękniej, ponieważ koniec mojego grania w Traviacie połączył się z premierą naszej pierwszej wspólnej płyty Puccini in Love. Jej data zbiegła się dokładnie z końcem produkcji. Pomyślałam, że wspaniale by było jakoś to uczcić. Mojego męża początkowo miało nie być ze mną w tej Traviacie, ale poddałam taki pomysł menedżerowi pod rozwagę. Oczywiście wszystko zostało załatwione bardzo elegancko, tak żeby nic nie stracił śpiewający ze mną tenor. Po prostu dołożono jeden dodatkowy spektakl.

A co na to sam Roberto?

Zadzwoniłam do niego do Nowego Jorku i spytałam: „Roberto, zaśpiewasz ze mną?”. I słyszę w słuchawce: „Zwariowałaś?! Ja tego nie śpiewałem ze dwadzieścia pięć lat!”.

Dodam, że rola Alfreda w Traviacie to był jego debiut. Ale także ta partia wiąże się ze smutnymi dla niego wspomnieniami, bo gdy wystawiano Traviatę, w której grał, jego żona leżała śmiertelnie chora w szpitalu.

Zważywszy na historię bohaterki, musiały mu się boleśnie splatać te dwa światy, każdy z nich naznaczony nieuleczalną chorobą. A wracając do Waszej wspólnej Traviaty, powiedzmy, że dał się w końcu namówić na bycie Alfredem u Twego boku.

Na początku trochę się opierał, ale głównie dlatego, że bardzo długo tej roli nie śpiewał i nie było szansy na żadną próbę! Trochę wzięłam go pod włos, że przecież lubi wyzwania.

Widzisz, Roberto nie bał się wskoczyć w rolę na wariackich papierach!

To prawda, nie bał się, ale to był skok do domu i w ramiona żony, to jednak trochę inna sytuacja niż ta z Medeą. Poza tym pamiętaj, że on rolę Alfreda znał, kiedyś ją śpiewał. Cudownie, że Roberto się zgodził. Na tę Traviatę przyjechał prosto z Nowego Jorku. Nie mieliśmy żadnej reżyserskiej wspólnej próby i pierwszy raz zobaczyliśmy się na scenie. Do opery przyszła cała rodzina. Zagraliśmy przepiękny spektakl. Roberto bardzo się wzruszył i z trudem mógł dośpiewać do końca, kiedy mu umarłam na kolanach w ostatniej scenie. Obudziły się w nim emocje z tamtego czasu. Ornella, jego córka z pierwszego małżeństwa, przyszła zapłakana do naszej garderoby, ona przecież wie, że straciła wtedy mamę. Dla wszystkich było to bardzo emocjonalne przeżycie. Były tłumy ludzi na spektaklu, totalny szał na widowni. A potem przez kilka godzin podpisywaliśmy naszą płytę Puccini in Love i ten tłum zachwyconych ludzi cały czas z nami był. Przepiękny wieczór. Na zawsze go zapamiętam.

A potem powędrowałaś z Traviatą za Wielką Wodę…

Tak, następną Traviatę zagrałam w Metropolitan Opera i bardzo się cieszyłam z powrotu do Met. Rolą Violetty potwierdziłam, ugruntowałam tam swoją pozycję, ponieważ znowu był istny szał na punkcie Traviaty. To była odmienna inscenizacja od tej w Paryżu, przyjechałam na pierwsze wznowienie, sezon wcześniej grała inna śpiewaczka i muszę Ci powiedzieć, że na próbach czułam, iż ten spektakl był przygotowany pod kogoś innego, kilka rzeczy mi nie pasowało. Ale trudno się dziwić, każdy odczuwa inaczej. Była na przykład taka scena pod koniec pierwszego aktu, w arii, gdzie miałam rzucać poduszkami. Ja tego kompletnie nie czułam i zmuszałam się do tego. Zapytałam, czy mogę to zmienić…

I co? Doszłaś z nimi do porozumienia? Zaproponowałaś konkretne zmiany?

Praca z asystentem reżysera bywa bardziej skomplikowana, bo nie ma on całkiem wolnej ręki. Reżyser daje ci większą swobodę i dokonuje zmian. Kiedy widzi, że innej śpiewaczce coś nie pasuje, często pozostawia jej trochę miejsca do popisu, aby dopasować środki wyrazu do jej osobowości. Reżyser spektaklu przyszedł obejrzeć próbę generalną. Po próbie przychodzi na scenę i mówi: „To, co zrobiłaś ze śmiercią, to jakiś obłęd!”. Bo ja inaczej pokazałam śmierć Violetty, inaczej technicznie padłam na łóżko. Zrobiłam coś w rodzaju śruby, przekręciłam się tak, że wszyscy krzyknęli z przerażenia, myśląc, że skręciłam sobie kark.

Tymczasem tu nie było żadnego przypadku.

Moja droga, ja pamiętam od małej dziewczynki, jak moja mama umierała w Traviacie. Miałam wtedy zaledwie pięć czy sześć lat, ale do dziś widzę każdy szczegół tej sceny – jak moja mama leżała połową ciała na łóżku, jak zwisały jej długie czarne włosy i miała otwarte oczy. Takie oczy pełne przerażenia. Ja cały czas mam ten obraz w sobie. Tak to we mnie zostało. I ukradłam to umieranie od mamy, bo nigdy później nie widziałam, żeby ktoś tak samo jak ona tę śmierć grał. No więc reżyser powiedział, że właściwie to nie ma uwag, wszystko jest genialne, tylko te poduszki… I ja na to: „Widać, że to fałsz, prawda? Właśnie chciałam cię o to poprosić. Ja tego nie czuję”. Na co on: „Wyrzuć te poduszki, nic na siłę, ufaj temu, co robisz. Masz niesamowitą intuicję i rób wszystko po swojemu”.

Dobrze, że to dostrzegł i też Ci zaufał, bo po premierze pisano o Tobie wyłącznie z zachwytem, na przykład w „New York Classical Review”: „Jeśli można w ten sposób powiedzieć o doświadczonym artyście, w piątek wieczorem w Met narodziła się gwiazda, gdy sopran Aleksandra Kurzak rządziła sceną przez trzy godziny jako Violetta w Traviacie Verdiego”.

Ta premiera to był obłęd, recenzje niesamowite, ale przyznam się, że ten jedyny raz byłam strasznie zdenerwowana przed występem. Wiedziałam bowiem, że to jest moje być albo nie być w Met, bo właściwie nic (oprócz Musetty, której wówczas nie doceniałam, ale o tym opowiem Ci później), nie miałam po tym kontrakcie i byłam świadoma, że jak dobrze zagram i zaśpiewam, to ta rola po mnie zostanie i będę tu wracać. Podczas premierowego spektaklu byłam zestresowana, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że wszyscy czekali na tę najtrudniejszą arię, czyli Sempre libera. I to Es, które musi wyjść perfekcyjnie, i recenzje były po tym takie: Flawless Violetta, czyli bez żadnej skazy. A po spektaklu reżyser przyszedł z dyrektorem Peterem Gelbem i padł przede mną na kolana: „Aleksandra, niech to będzie świadectwem tego, co mam Ci do powiedzenia”. Ta nowojorska Traviata była dla mnie ważna, bo scena w Met była w sferze moich największych marzeń od zawsze. Tutaj czuję, że żyję, inaczej oddycham, jakaś niesamowicie pozytywna energia we mnie wstępuje, chodzę ulicami, uśmiecham się, ja się tu czuję namacalnie szczęśliwa. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tak po prostu mam. Tak samo na mnie działa Werona. Kocham te dwa miasta.

Czyli był to powrót w wielkim stylu i po takim sukcesie czeka się na kolejne wspaniałe propozycje, prawda?

Dokładnie tak się nastawiłam, że przyjdą same ciekawe oferty. I nagle dzwoni telefon. Chce ze mną rozmawiać dyrektor. Idę więc na to spotkanie pełna nadziei, zastanawiam się, co usłyszę po tej spektakularnej premierze, chyba będzie dobrze, myślę, recenzje genialne. Spotykamy się w jego gabinecie i otrzymuję propozycję przesłuchania…

Jak to przesłuchania? Jak się z tym poczułaś, to jednak trochę dziwne.

Raz, że nie lubię, a dwa, no poczułam się dziwnie – dopiero co zaśpiewałam genialną premierę. Słyszę, że dyrektor Met chciałby mi zaproponować Toskę, moją rolę marzeń od dzieciństwa, ale najpierw chciałby mnie w niej usłyszeć na głównej scenie. Zaproponował mi coś w rodzaju przesłuchania. Nie chciałam działać w emocjach, więc odpowiedziałam, że dobrze, a ze sobą umówiłam się, że pomyślę o tym później – jak nieco ochłonę. Byłam bardzo zaskoczona, że z jednej strony taka mocna rola, a z drugiej – przesłuchanie. Nie rozumiałam tego kompletnie, ale nie zadawałam pytań. Problem był w tym, że wówczas nie znałam tej roli, więc od razu mówię dyrektorowi, że jedyne, co znam z Toski, to ten pierwszy duży duet, który nagrywaliśmy z Roberto na naszą płytę Puccini in Love, i czy ewentualnie mogę to zaśpiewać. A on spojrzał na mnie: „Ale to duet…”. „Poproszę Roberto” – odpowiedziałam. „Zgodzi się?” – mówi zdziwiony dyrektor. „Nie wiem – powiedziałam – spytam go…” I zaczęliśmy się śmiać, bo to było kuriozalne, że słynny Roberto Alagna, weteran Met, po trzydziestu paru latach śpiewania na tej scenie ma przyjść tutaj na przesłuchanie.

A zatem jaka była reakcja małżonka na tę niecodzienną propozycję?

Na szczęście się zgodził, za co jestem mu niesamowicie wdzięczna. I co było najtrudniejsze? Otóż znalezienie terminu na to przesłuchanie. Ponieważ musiał to być dzień, w którym ani Roberto, ani ja nie mamy zmęczonego głosu po spektaklu lub nie jesteśmy przed. Nie wiadomo było, czy to się uda, bo każde z nas śpiewało w innych terminach. Wariactwo. Jakimś cudem znaleźliśmy termin i poszliśmy razem na to moje przesłuchanie. I teraz się cieszę, że to zrobiłam. Mam satysfakcję, że poszłam i zaśpiewałam dla dyrektora głównego i dyrektora muzycznego. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że to był dobry ruch.

Zaśpiewałam z Roberto dosłownie ze dwie kartki i słyszę: „Thank you, I know everything!”. „Dziękuję, wiem wszystko!”. I tyle, i dostałam tę rolę.

To była też lekcja pokory, kiedy dumę trzeba schować do kieszeni.

Absolutnie tak. I nigdy nie czuć się zbyt pewnie. Zawsze można strącić gwiazdę z nieba, więc tym bardziej cieszę się, że poszłam na to przesłuchanie. Wszyscy w teatrze byli mocno zdziwieni, że mam casting po takiej wspaniałej premierze. A ja naprawdę się cieszyłam, że to zrobiłam, bo mogłam dzięki temu inaczej wejść w rolę Toski, odpowiedzialność była inaczej rozłożona.

Moja ukochana Traviata przyniosła Ci szczęście!

Może masz rację?… Nagle okazało się, że w tym samym sezonie śpiewam w Met i Toskę, i Musettę. Pewnie jakaś śpiewaczka zrezygnowała i zwolniła się dla mnie tytułowa rola – i to rola moich marzeń, a mój mąż był zakontraktowany dużo wcześniej do głównej roli męskiej. Taki piękny zbieg okoliczności. Pomyślałam, że świat naprawdę mi sprzyja, zadebiutuję Toską w Met i na dodatek z Roberto u boku!

Chociaż debiut Toski miał być wcześniej, bo w 2021 roku w Paryżu, i też z Roberto u boku, ale z powodu pandemii wszystko zostało odwołane.

Ale dzięki temu zwolniły mi się terminy i zawitałam w pięknym Neapolu, i wskoczyłam w tamtejszą Traviatę. Kolejny przyjemny zbieg okoliczności. Bardzo mnie to ucieszyło, bo już dawno miałam tam śpiewać w kilku operach, jednak ciągle były jakieś przeszkody. Do tych wszystkich ważnych scen dodajmy na koniec Traviatę w Królewskiej Operze w Londynie, graną tam od co najmniej trzydziestu lat i co sezon wznawianą z innymi śpiewaczkami. Londyn to dopiero było szaleństwo, ponieważ zaczynała się pandemia.

Mieliśmy próby, trwały przygotowania do premiery, podczas gdy zamykała się prawie cała Europa. W Londynie natomiast żadnych obostrzeń, wszystko otwarte – jakby to nie była ich sprawa. Co się dzieje, dziwiłam się, czy to ich nie dotyczy? Nagle z dnia na dzień wyjechał nam dyrygent i zaczęło się robić naprawdę dziwnie. Zostaliśmy przed premierą bez dyrygenta. Ponieważ był Włochem, pewnie obawiał się, że nie wróci do domu. Zagraliśmy premierę i zadecydowałam, że rezygnuję z dalszych spektakli, nie chciałam zostać uziemiona w tym mieście. A ponieważ to był weekend, poproszono mnie w teatrze, żebym dała im czas na zorganizowanie zastępstwa i zaśpiewała jeszcze drugi spektakl. Zgodziłam się. Roberto śpiewał akurat w Wiedniu w Turandot, ale Wiedeń też się zamykał. Śledziłam na bieżąco wydarzenia, byłam już strasznie zdenerwowana tą sytuacją, niepewnością i chciałam jak najszybciej wrócić do domu, miałam już nawet spakowaną walizkę. W dniu spektaklu przyszłam do opery półtorej godziny wcześniej, siedziałam już w garderobie i się rozśpiewywałam, kiedy ktoś zapukał do drzwi i przekazał mi, że spektakl odwołany. Wsiadłam w samochód i pojechałam prosto po walizkę, a potem szybko taksówką na dworzec. Nie mogłam się połączyć z internetem, zadzwoniłam do przyjaciółki, która dosłownie w ostatniej chwili zdążyła mi kupić bilet na Eurostar i ostatnim pociągiem z Londynu wróciłam do Paryża. O północy granica z Francją była już zamknięta. Roberto zjechał z Wiednia i zaczęła się nasza pandemia.

I zaczęło się też Twoje wielkie gotowanie!

RATATOUILLE

pomidory

cebula

czosnek

czerwona i żółta papryka

cukinia

bakłażany

oliwa z oliwek

sól, pieprz

zioła prowansalskie

rozmaryn

Cebulę i czosnek podsmażyć na patelni, następnie wyłożyć na dno żaroodpornego naczynia. Na kołderce z cebuli ułożyć na przemian plastry pokrojonych warzyw. Skropić oliwą z oliwek i włożyć do piekarnika nagrzanego do 180°.

Piec około godziny, do momentu, aż warzywa będą miękkie.

„Piekielna zemsta kipi w moim sercu, śmierć i rozpacz płoną wokół mnie! Sarastro nie doznał z twojej ręki śmiertelnego bólu, więc już nie jesteś moją córką. Bądź wyklęta na wieczność, bądź opuszczona na wieczność, zdruzgotana bądź na wieczność przez wszystkie watahy natury, skoro Sarastro nie zginął z twojej ręki! Słuchajcie, bogowie zemsty, słuchajcie matczynej przysięgi!”

2. Die Zauberflöte

Czarodziejski flet

Czarodziejski flet, czyli najpiękniejszy patchwork w dziejach muzyki. I nie ma w tym najmniejszej przesady. Patchworki bywają cudownie kolorowe, miękkie, różnorodne, otulające, dające ciepło, radość, wzruszenie i ukojenie. A to, że pozszywane z setek niepasujących do siebie na pozór fragmentów, nie ma przecież żadnego znaczenia. Najważniejsze jest to, co czujemy, gdy otulamy się nimi w chłodny zimowy wieczór. Ciepło i przekonanie, że tym jednym gestem wchodzimy w inny, bezpieczniejszy i przyjaźniejszy świat.

Gdy Mozart pisał tę operę, określaną przez fachowców pośledniejszą nazwą singspiel – śpiewogra – był już u schyłku życia. Umarł niespełna trzy miesiące po jej premierze, która miała miejsce 30 września 1791 roku w wiedeńskim Freihaustheater, kierowanym przez Emanuela Schikanedera, przyjaciela, a czasami również zleceniodawcę Wolfganga Amadeusza. Sam Schikaneder był również autorem libretta, słabego, czasami przeczącego logice, ale przecież nie to było istotne w tych pisanych na potrzeby mało wyrobionej publiczności tekstach, poruszających się pomiędzy wzniosłością przesłania – uwieńczoną szczęśliwym zakończeniem drogi dojrzewania do prawdziwej jedynej miłości – a jarmarczną farsą wywołującą wybuchy śmiechu, przeplataną iście teatralnymi efektami: latającą machiną albo zstępującą z nieba Królową Nocy śpiewającą jedną z najsłynniejszych arii sopranowych w historii opery. Wszystko to byłoby jednak niczym bez muzyki, cudownie zorkiestrowanej, niezwykle zróżnicowanej formalnie, czerpiącej z całego przekroju inspiracji, gdzie na jednym biegunie mamy niemieckie i włoskie buffo, a na drugim – czterogłosowy protestancki chorał. Muzyki w niewytłumaczalny sposób łączącej całe przedstawienie w harmonijną całość, która nie przestaje wzruszać i zadziwiać widzów od pierwszego, zwieńczonego spektakularnym sukcesem przedstawienia aż po dziś dzień. Słodko-gorzkim paradoksem jest fakt, że ostatnia opera Wolfganga Amadeusza Mozarta zapewniła Schikanederowi dostatek, jeśli nie bogactwo. Przez kolejnych dziesięć lat tylko w jego teatrze Czarodziejski flet miał ponad dwieście przedstawień, a liczba teatrów wystawiających operę w całej niemal Europie szła w dziesiątki. I tak jest do dziś: po rolę Królowej Nocy sięgały i sięgają najwspanialsze soprany w historii muzyki, a sama opera stała się najbardziej bodaj rozpoznawalnym scenicznym dziełem Mozarta.

I jak tu nie kochać patchworków?…

Na stole kusi tort truskawkowy, wygląda przepięknie, bajkowo wręcz!

Bo truskawka, a szczególnie ten obłędny tort truskawkowy, jest dla mnie cudownym, bajecznym smakiem. Rozpływa się w ustach. Truskawka zerwana z grządki kojarzy się z dzieciństwem, a dzieciństwo to bajkowy czas dla większości z nas. Radość, totalna beztroska i poczucie bezpieczeństwa! Truskawka to jeszcze dla mnie smak lata, wakacji i wolności.

Mów do mnie jeszcze, Olu, za taką rozmową tęskniłam całe lata… chcę beztrosko zanurzyć łyżeczkę w tym truskawkowym raju!

I kiedy to zrobisz, poczujesz się szczęśliwa i absolutnie wolna od jakichkolwiek problemów.

Dlatego wybrałam Czarodziejski flet, który kojarzy mi się z najpiękniejszą bajką operową, z morałem, z ukrytymi symbolami, z pochwałą człowieczeństwa, gdzie dobro zwycięża nad złem. Takie spektakle mogą rozkochać w operze nowe pokolenia.

Truskawka według mnie to owoc doskonały, z jednej strony piękny, smaczny, a z drugiej – ma niewiele kalorii, poza tym dobry na chrypkę i gardło.

Tego nie wiedziałam, a przecież gardło musi być perfekcyjne do arii Królowej Nocy z Czarodziejskiego fletu.

Podobno jednej z najtrudniejszych arii w historii opery!

Królowa Nocy jest jedną z najtrudniejszych arii? To najłatwiejsza rola, jaką śpiewałam. „Jak się to ma, to się ma” – tak powiedziałaby moja mama, która wykonała tę rolę ponad tysiąc razy.

To godne podziwu, ale o co chodzi z tym „jak się to ma, to się ma”?

Chodzi o to wysokie F! Aż pięć dźwięków powyżej wysokiego C.

Ty też je masz, często podkreślasz, że aria Królowej Nocy była Twoim paszportem do kariery światowej, glejtem, który otwierał granice.

To prawda, ale było mi bardzo ciężko podejść do tej roli, i to nie tyle fizycznie, ile psychicznie. Ta rola kosztowała mnie dużo nerwów. Byłam od dziecka nasiąknięta Królową Nocy, bo moja mama była znakomitą odtwórczynią tej partii i śmiem twierdzić, że jej Królowa Nocy była najlepsza, jaką kiedykolwiek słyszałam – nie tylko na żywo, ale łącznie ze wszystkimi nagraniami i płytami, które wpadły w moje ręce. To, z jaką łatwością i szlachetnością wykonywała te najwyższe dźwięki, zasługuje na najwyższy podziw, a one odbijały się tak lekko i delikatnie jak bąbelki w szampanie – ona naprawdę robiła to bez najmniejszego wysiłku. Było to absolutnie piękne! Mama otrzymała kiedyś fenomenalną recenzję w Niemczech, gdzie – jak wiemy – Czarodziejski flet jest świętością i nie ma grudnia, Bożego Narodzenia bez tego spektaklu we wszystkich operach. Otóż napisano, że „Królowa Nocy jest warta Gwiezdnych wojen”. Wyobrażasz sobie, jak ona obłędnie śpiewała tę arię? Lata mijają, a ja nadal uważam, że Jolanta Żmurko była i jest najlepsza. I na szczęście przekazuje innym swoją wiedzę, ucząc śpiewania.

A Ty? Kiedy zmierzyłaś się z Królową Nocy?

Po raz pierwszy zaśpiewałam tę partię, jak miałam cztery lata, naśladując mamę, która zabrała mnie na Międzynarodowy Festiwal Moniuszkowski do Kudowy-Zdroju. Występowała tam na koncercie gwiazd, a kiedy w pokoju hotelowym ćwiczyła arię Królowej Nocy, nie dawałam jej spokoju i wszystko powtarzałam po niej. Mało tego – kiedy mama śpiewała wysoki dźwięk, to ja jeszcze wyżej, żeby tylko ją przebić. Tak się złożyło, że za ścianą mieszkał dyrygent Stefan Rachoń i przyszedł zapytać moją mamę, kto z nią śpiewa, czy jakaś śpiewaczka przyjechała do niej w odwiedziny. Kiedy mama wskazała na mnie, był bardzo zaskoczony, mówił, że to niemożliwe, żeby czteroletnie dziecko tak śpiewało. A gdy już uwierzył, otrzymałam propozycję nagrania pierwszej płyty i miały to być arie operowe z towarzyszeniem prawdziwej orkiestry symfonicznej.

Co na to rodzice?

Nie zgodzili się. Powiedzieli, że nie chcą mieć żadnego „cudownego dziecka” w domu. Bali się, że to będzie jakiś rodzaj wywierania na mnie presji, nacisku, że może mnie to zestresować i, koniec końców, zabrać chęć śpiewania na całe życie. Widzieli w tym większe zagrożenie niż korzyści, przewidywali raczej, że to mnie bardziej odstraszy od muzyki, niż do niej przybliży. Mama opowiadała mi o takim znakomicie śpiewającym chłopczyku, którym się wszyscy zachwycali. Najpierw było o nim bardzo głośno, a potem, jak trochę dorósł, przestał śpiewać, zniknął. Moi rodzice obawiali się właśnie takiego scenariusza.

Rozumiem tę argumentację, niemniej ich decyzja mnie jednak dziwi.

Z perspektywy czasu mnie też i gdyby moja córka Malèna dostała taką propozycję, i chciałaby to zrobić, to byłabym na tak. Natomiast moi rodzice poczekali trzy lata i posłali mnie do szkoły muzycznej. Wiem, że często się mówi: jakie to obciążenie dla dziecka ta szkoła muzyczna, ale absolutnie nie powiem, że tą decyzją zabrali mi dzieciństwo. Fakt, były momenty, że dzieci z mojego bloku bawiły się na podwórku, ja też chciałam, ale musiałam wyrobić tę swoją godzinę ćwiczeń. I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją muzyczną „harówkę” w dzieciństwie. Mam jak najlepsze wspomnienia z mojej muzycznej podstawówki i z muzycznej średniej, którą ukończył też mój tato. A żeby tradycji stało się zadość, posłaliśmy do tej samej szkoły Malènę.

A kiedy obudziła się w Tobie ponownie Królowa Nocy?

Pamiętam, że pod koniec mojego liceum zapanowała moda na wykonywanie muzyki Mozarta, baroku na starych instrumentach z epoki, i dostałam wówczas w prezencie płytę Czarodziejski flet nagraną właśnie w ten sposób. Któregoś dnia, kiedy zostałam sama w domu, włączyłam tę płytę i postanowiłam pośpiewać. Był to czas, gdy najbardziej pożądanym sprzętem muzycznym była wieża, która miała odtwarzacz płyt, ale miałam też stary magnetofon kasetowy, więc włączyłam na full tę arię na CD, nastawiłam kasetę i śpiewałam równolegle z płytą. Stało się tak, że nagrałam się ja, a głosu śpiewaczki z płyty w ogóle nie było słychać, tylko mój wokal z towarzyszeniem orkiestry. I tak oto, trochę przez przypadek i zupełnie spontanicznie, nagrałam swoją pierwszą płytę. Mama przyszła z pracy, a ja ją witam: „Puszczę ci Królową Nocy, niezła, nie?”. A ona słucha i mówi, że ta kobieta naprawdę dobrze śpiewa. Kazałam jej zgadywać, kto to jest, a mama na to: „Nie, to nie może być ona – i tu pada nazwisko jednej z jej koleżanek – na pewno nie, ona tak dobrze nie śpiewa”. Bardzo mnie to rozśmieszyło.

Ale w końcu przyznałaś się, że to Ty?

Tak, ale mama nie chciała mi wierzyć, bo nie rozumiała, skąd się wzięła orkiestra na nagraniu. Była w głębokim szoku. Poza tym jeszcze nie śpiewałam, to się zdarzyło rok przed maturą, więc dla niej to była duża niespodzianka. A później, jak już zdałam na studia, to poszło lawinowo – skoro matka sopran koloraturowy, to córka pewnie też. Rzeczywiście tak było, miałam bardzo wysoką skalę, więc poszłam w tę stronę. I czułam presję – jeżeli Jolanta Żmurko jest Królową Nocy, to i córka też być musi, a jednocześnie byłam świadoma, że tych Królowych Nocy jest bardzo mało. A wiesz, dlaczego tak niewiele śpiewaczek dobrze wykonuje tę partię?

Wyjaśnij, w czym problem, poza tym, że jest to trudne i trzeba mieć wysokie rejestry.

Do tej roli potrzebny jest jeszcze rzadki rodzaj głosu. Dramatyczny sopran koloraturowy. Koloratura to jest rodzaj techniki, czyli umiejętność wykonywania tych szybkich dźwięków, takich łańcuszków, ozdobników, a my często mylnie uważamy, że koloratura to rodzaj głosu. Tymczasem koloratura to jest technika śpiewania i często sopran, który ma predyspozycję do wykonywania właśnie takich szybkich pasaży, nazywany jest sopranem koloraturowym. W przypadku Królowej Nocy problem tkwi w tym, że najczęściej te soprany są takie subretkowe, delikatne i lekkie. Natomiast Królowa Nocy raz – jest matką, więc jej głos powinien być trochę poważniejszy w brzmieniu, winien budzić respekt; dwa – jest wredną, żądną władzy, zemsty personą, która namawia córkę do zabicia Sarastra. I to wszystko zawiera się w tej trudnej arii, którą trzeba zaśpiewać bardzo dramatycznie. Do tej roli potrzeba dużego, ciemnego, dramatycznego głosu, który mógłby spokojnie jeszcze w tej stratosferze się poruszać, i taki głos jest raczej rzadkością. Naprawdę bardzo trudno znaleźć taką odtwórczynię Królowej, ale jak już cię odkryją, to cię natychmiast szufladkują i nie wykonujesz nic innego – przecież „jak ona śpiewa Królową Nocy, to nie może śpiewać niczego innego”. Kolejna rzecz – ponieważ tych głosów jest tak mało, jesteś ciągle zasypywana pytaniami o tę rolę i kalendarz masz stale zapełniony Królową Nocy. Siłą rzeczy nie masz czasu, by śpiewać inny repertuar.

Czy tak było w przypadku Jolanty Żmurko?

Mama robiła karierę w innych czasach, bo zaczynała jeszcze przed upadkiem muru berlińskiego i przez wiele lat współpracowała z fenomenalną Warszawską Operą Kameralną, której współzałożycielem był Stefan Sutkowski. Ten teatr był po prostu znakomity i miał w repertuarze jako jedyna opera na świecie wszystkie dzieła Mozarta. Wykonywali je na bardzo wysokim poziomie i sporo występowali poza Polską, więc mama śpiewała bardzo często tę Królową Nocy. Później przez wiele lat jeździli na tournée z Agencją Artystyczną PRO MUSICA Marka Tracza i jestem pełna dla nich podziwu do dzisiaj, ponieważ nie pojmuję, jak to możliwe, że dawali radę.

No chyba tak jak Ty, która wciąż żyjesz na walizkach.

Oni mieli naprawdę trudno, by nie rzec hardcorowo, ponieważ jeździli tylko z jedną obsadą i w razie choroby nie mieli zastępstwa na pięćdziesiąt spektakli, które grali codziennie. Do tego dodaj podróże autobusem, od trzystu do pięciuset kilometrów, codziennie rano, więc dla mnie to jest niewyobrażalne, bo przecież znam doskonale to uczucie zmęczenia po spektaklu. Ono jest totalne, a tu musisz rano wstać, spakować się, jechać wiele kilometrów w autobusie, potem odbyć próbę, a wieczorem zagrać spektakl. I tak dzień w dzień bez odpoczynku i porządnej regeneracji musisz wyśpiewać tyle, że ja do dziś nie jestem w stanie zrozumieć, jak oni dali radę mimo takiego wysiłku. Pamiętam, że te wyjazdy przypadały zawsze na okres Bożego Narodzenia, często do nich dojeżdżałam i było to dla mnie superprzeżycie, ponieważ spektakle były na niesamowitym poziomie wokalnym. To byli wspaniali śpiewacy, najlepsi, powybierani z różnych teatrów w Polsce.

Najlepsi, ale nikt się z nimi nie cackał.

Tak, teraz jednak przypomniała mi się inna historia dotycząca Opery Kameralnej. Wyobraź sobie, że po jednym ze spektakli Opery w Hiszpanii moja mama i dyrygent Ruben Silva zostali zaproszeni na kontrakty osobiste do Hiszpanii, ale się o tym nie dowiedzieli, bo dyrektor Opery Kameralnej schował zaproszenia do szuflady i nigdy im o tym nie powiedział. I pewnie żyliby cały czas w tej niewiedzy, gdyby Ruben Silva – Boliwijczyk z pochodzenia, a więc znający język hiszpański – po jakimś czasie będąc w Hiszpanii, nie uciął sobie pogawędki z tym agentem, który zaproponował im kontrakty. I on po prostu spytał Rubena, dlaczego nie przyjęli tej propozycji i nie przyjechali. Tak oto sprawa wyszła na jaw. Dyrektor patrzył nie na dobro artystów, tylko na dobro teatru, pewnie nie chciał tracić swoich czarnych koni.

A wracając do Twojej Królowej Nocy…

… to muszę Ci jeszcze wspomnieć, że na początku mojej wokalnej drogi miałam trochę dziwny głos, im wyższe dźwięki, tym śpiewało mi się lepiej. Natomiast nie brzmiał w tej pierwszej zwykłej oktawie, czyli tam gdzie wszyscy śpiewamy Sto lat lub pieśni kościelne. Mój głos w tych rejestrach nie brzmiał w ogóle – wydobywałam z siebie ciepłe powietrze, te dźwięki były niepodparte i śpiewanie wychodziło mi tylko na samogłosce „i”. Zawsze więc szukałam tych wyższych arii, bo w nich naturalnie wchodził mój głos operowy, a w tak zwanej średnicy musiałam się nauczyć operowego śpiewania. Postanowiłam zabrać się do Królowej Nocy, a że wychodziła mi nieźle, to zaczęłam dzięki niej wygrywać rozmaite konkursy. I tak zdobyłam pierwszą nagrodę na Międzyuczelnianym Konkursie Wokalnym w Dusznikach-Zdroju. Ten sukces powtórzyłam później w Warszawie na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym imienia Stanisława Moniuszki. Zresztą mój pierwszy zagraniczny występ odbył się właśnie w tej partii, na południu Hiszpanii w Teatro Villamarta w miejscowości Jerez de la Frontera.

Proszę, mamy pierwszy występ zagraniczny. Skorzystałaś z zaproszenia?

Tak. I pamiętam, że na widowni był szał, publiczność biła brawo do rytmu à la flamenco, choć ja uwielbiam opowieść o hiszpańskich występach mojej mamy, która mówiła, że po każdym dobrze trafionym dźwięku F publiczność krzyczała olé! – prawie jak na corridzie! [śmiech]

Tak więc na wszystkie późniejsze konkursy brałam arię Królowej Nocy, bo wiedziałam, że jest to rodzaj przepustki i nie ma siły, żebym nie przeszła dalej. W Helsinkach również znalazłam się w gronie laureatów i dostałam nagrodę specjalną dla młodego talentu. Barcelona dała mi nagrodę Mozarteum i nagrodę publiczności i jeszcze w tym samym roku przyznano mi III nagrodę w Kantonie w Chinach. Z kolei I nagrodę zdobyłam w Konkursie imienia Elise Meyer w Hamburgu.

Nieźle porządziła Królowa Nocy na tych międzynarodowych konkursach wokalnych.

Jedynym konkursem, na którym nie zdobyłam nagrody, a nawet nie zakwalifikowałam się do finału, był konkurs Operalia Plácida Dominga. Pamiętam, że trzeba było mieć przygotowane tylko cztery arie, oczywiście bez wahania wybrałam dwie arie Królowej Nocy i dołożyłam do nich arię Verdiego i Rossiniego. W pierwszym etapie można było samemu wybrać jedną arię, a o drugiej decydowało jury, więc dałabym sobie rękę uciąć, że jurorzy nie będą chcieli już drugiej arii Królowej Nocy w tym samym etapie. A tu niespodzianka, bo zażyczyli sobie właśnie Królową. I tak oto przeszłam do drugiego etapu. To było jak profesjonalne przesłuchanie do roli, zresztą w jury zasiadali dyrektorzy castingów w najważniejszych operach na świecie. Jak się później okazało, była to przełomowa chwila w mojej karierze, ponieważ tam usłyszał mnie Peter Mario Katona, dyrektor odpowiedzialny za obsadę w The Royal Opera House w Londynie.

I złożył Ci czym prędzej propozycję śpiewania w Operze Królewskiej?

Ale jesteś w gorącej wodzie kąpana! Spokojnie. Wróciłam do domu i mimo że nie zdobyłam żadnej nagrody, cieszyłam się z tego doświadczenia, bo poznałam fajnych ludzi, zwiedziłam Los Angeles, zobaczyłam, jak wygląda Hollywood. Pół roku później przyszedł list, w którym Peter Katona pisał, że słyszał podczas przesłuchań konkursowych moją Królową Nocy i bardzo mu się podobało. Pytał, jak rozwija się moja kariera i jakie mam plany. A dokładnie po czterech latach od konkursu w Los Angeles spotkaliśmy się w Hamburgu. Jak widać, znowu porządziła Królowa Nocy.

Dopiero po czterech latach?! W operowym świecie jakoś inaczej płynie czas.

Na pewno potrzebna jest cierpliwość. Przez te cztery lata zrobiłam sporo rzeczy, zdążyłam napisać pracę magisterską, zgadnij, na jaki temat – oczywiście Królowej Nocy. Obroniłam dyplom, przez rok pobyłam na etacie w Operze Wrocławskiej, a później zamieszkałam w Hamburgu, gdzie najpierw dostałam angaż w Międzynarodowym Studiu Operowym przy Staatsoper. Peter Katona przyjechał do Hamburga na premierę Nabucco, powiedział, że minęły cztery lata i że chce mnie znowu posłuchać. Kiedy śpiewałam, słuchał w ogromnym skupieniu, nie patrzył na mnie, tylko ciągle coś notował, w pewnym momencie podniósł wzrok i dosłownie już do końca arii nie spuszczał go ze mnie. A kiedy skończyłam, powiedział: „To, że pani ma wysokie dźwięki, koloratury – pamiętam z konkursu, a teraz słyszę, że głos pięknie się rozwinął w średnicy, ma ciemniejszą barwę i teraz mogę pani zaproponować role, o których myślałem wcześniej, że nie są dla pani”. I od razu wyłożył karty na stół, mówiąc, że mają problem z solistką, która się wycofuje z premiery Mozarta, a premierę zaplanowano za rok. ­Peter Katona od razu chciał mnie zaangażować, ale byłam wówczas tak zwanym no-name, nie miałam jeszcze dwudziestu siedmiu lat, a że chodziło o rolę pierwszoplanową – nie chciał widocznie sam podejmować tak ważnej decyzji.

To jednak duża odpowiedzialność i pamiętajmy – chodzi tu o Operę Królewską!

I ja to doskonale rozumiałam. Poprosił więc, bym przyjechała do Londynu, żeby mogli posłuchać mnie jeszcze inni. Nauczyłam się dwóch arii Aspazji – roli, do której mnie potrzebowali. Tym razem na castingu obecny był również dyrektor muzyczny opery Antonio Pappano. Zaśpiewałam, wróciłam do Hamburga i nie wiedziałam, czy mam tę rolę czy nie. A już za tydzień znów pojechałam do Londynu na kolejne przesłuchanie do opery w Chicago i zaśpiewałam…

… poczekaj, niech zgadnę – Królową Nocy?

Tak, bo szukano kandydatki właśnie do tej roli, i jeszcze arię Blondy. Wykonałam więc arie do tych konkretnych ról i od razu dostałam dwa kontrakty. „Bierzemy panią – zakomunikował mi dyrektor – i przy okazji gratuluję, słyszałem, że tu, w Covent Garden, będzie pani śpiewała premierę w przyszłym roku!” Byłam zaskoczona. „Naprawdę? Nic mi jeszcze nie wiadomo, ale to wspaniale!” W taki oto sposób dowiedziałam się, że wygrałam również ten pierwszy casting, tylko nikt mnie jeszcze o tym nie poinformował, za to dyrektorzy przekazali sobie nawzajem obsadowe newsy. To była prawdziwa klęska urodzaju, bo w tym samym roku odbieram telefon od mojego agenta i dowiaduję się, że pewna sopranistka jest w ciąży i wycofuje się z roli Olimpii w Nowym Jorku, więc zapraszają mnie bez przesłuchania za trzy miesiące do Metropolitan Opera do Opowieści Hoffmanna! Zastanawiałam się, kto tam usłyszał o jakiejś dwudziestosiedmioletniej Kurzak… Po paru latach dowiedziałam się, że to Peter Katona polecił mnie tamtejszemu dyrektorowi od castingu.

Niech żyje zatem Królowa Nocy! Naprawdę przyniosła Ci wiele szczęścia.

Co najzabawniejsze, w małych teatrach w przeróżnych miasteczkach, na przykład w Szwajcarii, nie dostałam angażu na tę partię Królowej Nocy po przesłuchaniu, ale do Met się nadawałam. Pamiętam też, jak po skończeniu studiów chciałam znaleźć agenta, więc przygotowałam pięćdziesiąt folderów z moimi nagraniami, które wysyłałam na przykład na konkursy, do jakich się zakwalifikowałam, i wysłałam je do pięćdziesięciu agencji, głównie w Europie. Odpowiedziały tylko dwie. Pierwszą była państwowa agencja niemiecka, a z drugą, prywatną, wiąże się całkiem niezła historia. Otóż był to znany niemiecki agent, który odpisał mi, że fałszuję i że właściwie się do tego nie nadaję. Zastanawia mnie, po co w ogóle odpisywał. Pamiętam, jak podczas Konkursu Moniuszkowskiego pani Halina Słonicka, wybitna śpiewaczka operowa i wspaniała pedagog wokalistyki, powiedziała do mnie i do Kasi Trylnik: „Obie śpiewacie dobrze, ale jeden lubi gruszkę, a drugi woli jabłko, oba owoce są piękne i smaczne”.

Jest jeszcze jeden ważny aspekt, na który warto zwrócić uwagę, mianowicie – taki wyrok wydany szybko i lekko może komuś odebrać wiarę w siebie.

Dużo w tym racji, ale ja poza tym, że jestem śpiewaczką operową, mam jeszcze solidne wykształcenie muzyczne, uczyłam się tego fachu od siódmego roku życia i nie dam sobie wcisnąć jakichś bredni, że fałszuję. Wiesz, jaką mam satysfakcję, jak teraz widuję tego agenta gdzieś za kulisami podczas moich premier?

Myślisz, że to pamięta?

Nie jestem tego pewna, ale czasem mnie korci, by pokazać mu ten list [śmiech].

Wracajmy zatem do Królowej Nocy.

Królowa Nocy to jest ciężka i trudna rola. Potrzebne są do niej niezwykła sprawność i odpowiedni głos, ale piekielnie ważna jest też psychika śpiewaka. Moim zdaniem to jest siedemdziesiąt procent udanego spektaklu i jeśli zaczynasz w siebie wątpić – a może mam z gardłem coś nie tak, a może się źle czuję, a może mi nie wyjdzie – to choćbyś była najlepsza na świecie, tego nie zaśpiewasz. W ogóle w tym zawodzie głowa jest niesamowicie ważna. Ćwiczysz w domu i wszystko się udaje, a na próbie czy w garderobie raptem nie i wpadasz w panikę, że podczas spektaklu nie dasz rady. Jak nie jesteś odporna psychicznie, to nic z tego nie będzie. Mnie Królowe Nocy najlepiej wychodziły bez prób i z zaskoczenia. Pamiętam, że w Hamburgu, kiedy byłam przewidziana do roli, zetknęłam się na próbie z dość wrednym dyrygentem, który na siłę chciał wszystko dyrygować w swoim tempie. Są pewne rzeczy, które się jednak akompaniuje, i Królowa Nocy z całą pewnością do takich należy. Jesteśmy w tej arii jeden na jeden – ja i dyrygent – i miło by było, gdybym to ja rozdawała karty, gdyby to on się do mnie dostosował, zwłaszcza że każda śpiewaczka wykonuje to trochę inaczej. U każdej z nas w innym tempie dobrze funkcjonują te wysokie nuty. W przypadku wspomnianego dyrygenta nie było mowy, żeby się nagiął, on narzucał swoje tempo, nie słuchał mnie i bardzo rozciągał mi tę arię, a że próba odbywała się rano, kiedy człowiek jest jeszcze nierozśpiewany, zdenerwowałam się, że nie zaśpiewam, że nie dam rady.

Nabawiłaś się strachu przez tę jedną próbę?

I to jakiego strachu! Właśnie wtedy pierwszy raz odmówiłam mojego spektaklu. Doszło do takiego paradoksu, że w domu na okrągło śpiewałam, sprawdzając, czy mam te najwyższe dźwięki. Tym też się można nieźle umęczyć, ale było to silniejsze ode mnie. Zamiast dać odpocząć strunom, śpiewałam i sprawdzałam przez cały dzień, byłam tak potwornie zestresowana. Przez tę jedną próbę i jedną wredną osobę przestałam wierzyć, że potrafię to robić. Raz pojechałam na występ do Berlina, zaśpiewałam spektakl i zdarzyło się tak, że jeden z tych czterech wysokich dźwięków w arii mi nie wyszedł, nie było fałszu, po prostu zamiast dźwięku była cisza.

Chyba każdemu śpiewakowi coś takiego się zdarzyło?

Dla mnie to był koniec świata, całą noc nie spałam, rano zadzwoniłam do agenta, żeby odwołał kolejnych pięć spektakli w Berlinie. Mało tego – powiedziałam, że ma odwołać absolutnie wszystko, bo mam dosyć i więcej nie będę tego śpiewać. Pamiętam, była wtedy ze mną mama i patrzyła na mnie jak na wariatkę. Ale kosztowało mnie to zbyt wiele nerwów i już nie dbałam o to, że odwołuję Met czy Covent Garden – nie chciałam tych teatrów, pieniędzy i tego stresu. Dyrektorzy z Berlina dopytywali, dlaczego nie chcę tego śpiewać, że przecież byli na spektaklu i było tak pięknie. A ja już dłużej nie mogłam, chociaż nie wyszedł mi zaledwie jeden dźwięk. Tak się pożegnałam z Królową Nocy. Dzisiaj, kiedy o niej myślę, to z jednej strony cieszy mnie, że dzięki mamie tak szybko nauczyłam się techniki i mogłam ją śpiewać, a z drugiej – wiem, że bałam się samodzielności. Uświadomiłam sobie, że przez cztery lata w domu nie wydobywałam dźwięków z siebie sama, tylko zawsze przy mamie, pewnie dlatego w Hamburgu miałam moment pogubienia się i straciłam wiarę w siebie. Nie potrafiłam sobie pomóc.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Tak, Stello!

Trzy kobiety w jednej kobiecie!

Trzy dusze w jednej duszy!

Artystka, dziewczyna i kurtyzana!

Moja kochanka? Nie!

Powiedzcie lepiej: trzy kochanki!

Urocze trio czarodziejek,

Które dzieliły ze mną dni!

Chcecie opowieści tych szalonych miłości?”

3. Les contes d’Hoffmann

Opowieści Hoffmanna

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Dworzanie – obrzydła, przeklęta raso, za jaką cenę sprzedaliście mój skarb? Dla pieniędzy zrobicie wszystko, ale moja córka jest cenniejsza niż złoto. Oddajcie ją, albo z mojej dłoni, choć nieuzbrojonej, spotka was kara. Nic na ziemi nie straszne człowiekowi, który broni honoru swych dzieci. Mordercy, otwórzcie te drzwi!”

4. Rigoletto

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Moja Norino, piszę do Ciebie ze śmiercią w sercu,

Don Pasquale, uskrzydlony przez tego łobuza, przez fałszywego Doktora,

poślubia jego siostrę,

wypędza mnie ze swojego domu, w końcu… wydziedzicza.

Miłość każe mi wyrzec się ciebie,

jeszcze dziś opuszczam Rzym, a potem Europę.

Żegnaj. Bądź szczęśliwa; oto moje żarliwe ślubowanie.

Twój Ernesto”.

5. Don Pasquale

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Powiedzcie mi, panowie, czy historia z testamentem Buosa mogła skończyć się lepiej?

Za tę dziwaczność wrzucili mnie do piekła... i niech tak będzie;

ale za pozwoleniem wielkiego ojca Dantego,

jeśli dobrze się dziś wieczór bawiliście,

potraktujcie to...

jako okoliczność łagodzącą”.

6. Gianni Schicchi

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Nie ma większego szaleństwa niż

kochanie jednego przedmiotu:

Rozkosz, a nie nuda, przynosi

przyjemność każdego dnia.

Pszczoła, wiatr, rzeka nie kochają tylko jednego kwiatka,

Kapryśne usposobienie i serce –

tak chcę kochać, taka chcę być”.

7. Il Turco in Italia

Turek we Włoszech

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Póki od wina gorące głowy, przednią zabawę gotować każ. Spotkasz na placu jakieś dziewczątko, spróbuj je również z sobą sprowadzić. Niech zamieszanie będzie na sali: jeden menueta, inny follię, ktoś alemannę – dopatrz, by tańczył. A ja tymczasem z boczku, na stronie, z jedną czy drugą chcę poflirtować. Na mojej liście do jutra rana dziesiątkę imion dopisać masz”.

8. Don Giovanni

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Jedna sekretna łza zalśniła w jej oku, zdawała się zazdrościć tym wesołym dziewczętom. Czego chcieć więcej? Kocha mnie! Tak, kocha mnie, widzę to. Widzę to. Gdybym tylko przez chwilę mógł poczuć bicie jej pięknego serca! Gdyby nasze westchnienia stały się jednością! O, nieba! Wtedy można umrzeć! O więcej nie proszę, nie proszę. O, nieba! Można umrzeć! Można umrzeć z miłości”.

9. L’elisir d’amore

Napój miłosny

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Recytować! Gdy chwyciło mnie delirium, nie wiem już, co mówię i co robię! Przecież taka jest potrzeba, wysil się! Ba! Czy jesteś człowiekiem? Jesteś pajacem! Włóż kostium i pudrową maskę. Ludzie płacą i chcą się śmiać. I jeśli Arlekin kradnie ci Kolombinę, śmiej się, pajacu, a wszyscy będą klaskać! Przemień w dowcip swój żal i płacz, w grymas przemień swe łkanie i ból. Ach! Śmiej się, pajacu nad swoją zniszczoną miłością! Śmiej się z żalu, który zatruwa ci serce!”

10. I Pagliacci

Pajace

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Ty to wiesz, mamo, że zanim Turiddu poszedł do wojska, Lola przysięgła mu na wieczność. Wrócił i odkrył, że ona jest mężatką. Więc nową miłością chciał ugasić płomień, który palił mu serce. Kochał mnie i ja kochałam jego. Ta zazdrośnica, zawistna o każdą moją rozkosz, zapomina o swoim mężu, płonie zazdrością... Porwała mi go... Pozostałam pozbawiona mego honoru. Lola i Turiddu się kochają, a ja płaczę, ja płaczę!”

11. Cavalleria rusticana

Rycerskość wieśniacza

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Tak, nazywają mnie Mimì, ale mam na imię Łucja. Moja historia jest krótka. Na płótnie lub na jedwabiu haftuję w domu i poza nim... Jestem pogodna i radosna (…). Sama robię sobie obiad. Nie zawsze chodzę do kościoła, ale modlę się do Pana. Żyję sama, samiuteńka, tam, w białym pokoiku, patrzę na dachy i na niebo (…). Więcej o sobie nie umiałabym powiedzieć. Jestem twoją sąsiadką, która przychodzi, tylko by zawracać ci głowę”.

„Na imię ma Musetta... na nazwisko – Pokusa! Jej powołaniem jest bycie różą wiatrów – często się kręci i zmienia kochanków oraz miłości... Jest jak sowa, jak krwiożerczy ptak; jej codziennym pożywieniem jest serce... zjada serce! Dlatego ja już go nie mam”.

12. La Bohème

Cyganeria

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Kwiat, który mi rzuciłaś, towarzyszył mi w więzieniu. Zwiędły i suchy, ale zachował swój słodki zapach. Przez niezliczone godziny, gdy tylko zamknąłem powieki, odurzony tym zapachem, widziałem cię wśród nocy! Zaczynałem cię przeklinać, wykrzykiwałem z nienawiścią: „Dlaczego przeznaczenie postawiło ją na mojej drodze?”. Potem oskarżałem się o bluźnierstwo i czułem w głębi serca tylko jedno pragnienie, jedną nadzieję: że cię jeszcze zobaczę, Carmen! Bo odkąd się pojawiłaś, odkąd rzuciłaś mi jedno spojrzenie, stałaś się treścią mojego życia, o, moja Carmen! Jestem cały twój! Carmen, kocham cię!”

13. Carmen

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„O, Palermo, ty ziemio uwielbiona moich młodzieńczych lat, śmiechu miłości, podnieś oburzone czoło. Twój powrót do zdrowia – pierwotna wspaniałość! Prosiłem o pomoc obce narody, strażników o zamek i miasto. Ale, nieczuli na żarliwe zachęty, odpowiadają z daremną litością! Sycylijczycy! Gdzie wasze dawne wartości? Powstańcie do zwycięstwa, walczcie o honor!”

14. Les Vêpres Siciliennes

Nieszpory sycylijskie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Książęta, którzy w długich karawanach przychodzicie z całego świata i oddajecie swój los w moje ręce, zemszczę się na was.

Ta czystość, ten płacz i ta śmierć! Ten krzyk i ta śmierć!

Nikt, nikt mnie nigdy nie będzie miał! Horror zabitych żyje w moim sercu.

Nie, nie! Nikt mnie nigdy nie będzie miał!

Ach, odradza się we mnie duma z wielkiej czystości!

Cudzoziemcze! Nie próbuj szczęścia!

Zagadki są trzy, śmierć jest jedna!”

15. Turandot

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Niech nikt się mnie nie boi, nawet jeśli z bronią mnie widzi. Oto koniec mej drogi życia... Och, chwała! Otello był.

A ty... Jaka jesteś blada i znużona, milcząca i piękna, pobożna istota zrodzona pod złą gwiazdą. Zimna jak twoje czyste życie... i do nieba zabrana. Desdemono! Desdemono! Ach, martwa! Martwa! Martwa!… Nadal mam broń.

Zanim cię zabiłem, żono... pocałowałem cię. Teraz, umierając w cieniu, w którym legnę... jeden pocałunek... jeszcze jeden pocałunek... kolejny pocałunek...”

16. Otello

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Przed stoma lat mój zacny dziad

zbudować ten nakazał dwór

i dziewczę kwiat zaślubił rad,

a Bóg im dał aż dziewięć cór!

Pierwsza z tych róż, gdy wzrosła już,

gdy powab głoszono jej,

zjawił się tuż młodzian…

i wnet zakochał się w niej. Za tamtą trzy, hoże jak skry,

więc młodzież sąsiednich strzech

w konkury grzmi, zajeżdża…

I? I ożeniło się trzech.

W taki to ślad, przez kilka lat,

za zięciem zjawiał się zięć,

aż zacny dziad wyprawił w świat

najmłodszych dziewczątek pięć.

Lecz gdy tu hucznie wesela grzmiały,

wkoło kaducznie panny się starzały,

więc matki, ciocie w próżnym kłopocie,

w daremnej złości czekając gości,

za gratką gratka, gdy je mijały,

dwór mego dziadka

Strasznym przezwały!”

17. Straszny Dwór

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Ty, który znałeś marności świata i cieszysz się głębokim odpoczynkiem w grobie, jeśli w niebie jeszcze się płacze, płacz nad moim bólem i zanieś moje łzy do tronu Pana.

Carlos ma tu przyjść! Potem odejdzie i zapomni... Przysięgłam, że będę czuwać nad jego losem. Podąży w chwale za swoim przeznaczeniem. Dla mnie… mój dzień dobiega końca!

Francjo, szlachetna ziemio, tak droga moim młodym latom!

Fontainebleau! Do ciebie podążają moje myśli.

Przysięgę wiecznej miłości tam usłyszał ode mnie Bóg, ale ta wieczność trwała tylko jeden dzień.

Jeśli Carlos musi wśród was, leniwe ogrody tej iberyjskiej ziemi, jeszcze dziś wieczorem zatrzymać swoje kroki, niech grudy ziemi, strumienie, źródła, lasy, kwiaty śpiewają harmonijnie o naszej miłości. Żegnajcie, piękne złote sny, stracona iluzjo! Węzeł się rozerwał, zgasło światło ! Żegnajcie młodzieńcze lata! Poddając się okrutnemu losowi, me serce ma tylko jedno pragnienie: wieczny spokój!”

18. Don Carlos

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Trzech agentów, powóz. Szybko! Śledź ją, gdziekolwiek pójdzie!... Nie daj się zobaczyć! Dopilnuj tego!

Idź, Tosko! Scarpia zakorzenia się w twoim sercu!... Idź, Tosko! Scarpia pozwala odlecieć jastrzębiowi twojej zazdrości. Ile obietnicy w twoim podejrzeniu! Scarpia zakorzenia się w twoim sercu! Idź, Tosko!

Chcę dwie zdobycze upolować, ale to nie głowa buntownika jest najcenniejsza.

Ach, zobaczyć ogień w tych władczych oczach! Umierającą w spazmach miłości, w moich ramionach.

Jeden na szubienicy, druga w moich ramionach... Tosco, sprawiasz, że zapominam o Bogu!”

19. Tosca

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

„Pewnego pięknego dnia zobaczymy na horyzoncie morza unoszące się pasmo dymu. Potem ukazuje się statek. Następnie biały statek wpływa do portu, grzmi salwa powitalna. Widzisz? Wrócił! Nie wyjdę na jego spotkanie. Zatrzymam się tam, na krawędzi wzgórza i poczekam długo, ale nie ciężkie mi długie czekanie.

Wyszedł z ludnego miasteczka człowiek, mały punkcik, wspina się po wzgórzu. Kto to jest? Jak tu przyjdzie? Co powie? Zawoła Butterfly z daleka. Nie odpowiem, pozostanę w ukryciu, trochę dla żartu, a trochę… żeby nie umrzeć przy pierwszym spotkaniu. A on z wielkim trudem zawoła: „Maleńka, żoneczko, aromacie werbeny – imiona, którymi mnie nazywał, przybywając. –Wszystko to się wydarzy, obiecuję ci. Pohamuj swój lęk, ja wiernie na niego czekam”.

20. Madama Butterfly

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Źródła fotografii

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

www.panczakiewicz.pl

Fotografia na okładce

Marlena Bielinska

Fotografie w książce (poza fotografiami ujętymi w spisie)

Stella Vitchénian

Fotoedycja i opracowanie graficzne

Dominik Krupczak

Wybór cytatów

Aleksandra Kurzak

Konsultacja redakcyjna

Zuzanna Hwang-Cempla

Redaktorka nabywająca

Dorota Gruszka

Redaktorka prowadząca

Agata Ługowska

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach

Adiustacja

Anastazja Oleśkiewicz

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Katarzyna Onderka

Copyright © by Marzena Rogalska & Aleksandra Kurzak

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-240-6651-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz