Odzyskany los. Saga o Karli Linde tom 4 - Marzena Rogalska - ebook

Odzyskany los. Saga o Karli Linde tom 4 ebook

Marzena Rogalska

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Inspirująca historia o nadziei kiełkującej na gruzach dawnego świata

Któż mógłby przypuszczać, że gdy tylko ucichnie wojenna zawierucha, Karla porzuci bezpieczny Londyn dla niepewnej przyszłości w stalinowskiej Polsce? I kto mógł podejrzewać, że ta decyzja na dobre odmieni jej życie i sprawi, że nareszcie znajdzie w nim sens i cel? Czy odnajdzie po latach swoją dawną miłość? Jak wychowana w dostatku młoda kobieta poradzi sobie w zgrzebnej rzeczywistości PRL-u?

Karla staje się mimowolnym świadkiem historii trudnych powojennych lat. Na kanwie jej barwnego, prywatnego życia splatają się wątki najważniejszych wydarzeń powojennej Polski, nieoczekiwanie odmieniając losy jej i jej bliskich. A mądra szkoła Emila i Dorothy pozwala jej na to, by w najtrudniejszych chwilach zachować to, co najważniejsze: własną godność.

Marzena Rogalska w znakomitym zwieńczeniu swojej tetralogii o dziejach Karli Linde jak nikt opowiada o kobiecej sile, ludzkiej przyzwoitości, o lojalności wobec najbliższych, i o tym, czego wszyscy przecież pragniemy – odnalezieniu sensu życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 596

Data ważności licencji: 5/4/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część IPowrót

Ile czasu trzeba, by opowiedzieć o dziesięciu latach życia, z których sześć zabrała wojna?

Ile, by opowiedzieć o końcu świata? O starszej pani Anieli Donimirskiej, która powędrowała w ślad za swoim mężem Hieronimem w pierwszych dniach września trzydziestego dziewiątego roku, umierając spokojnie w swoim łóżku, nim jeszcze do majątku wkroczyli Niemcy. O Janku, który ciężko ranny, cudem wyczołgał się spod trupów i dotarł półżywy do wioski, gdzie trafił na dom, w którym miłosierdzie wzięło górę nad strachem. O Winicjuszu, który zginął z bronią w ręku jeszcze we wrześniu, o jego żonie Krystynie, rozstrzelanej niedługo później. O Helenie, siostrze Krystyny, wywiezionej do Niemiec na roboty, z których już nigdy nie wróciła.

Przeszło jej naraz przez myśl, z jaką łatwością tego wszystkiego słucha. Zobojętniała na poczucie straty, bo sama straciła najbliższych, i zobojętniała na śmierć, bo sama się o nią wiele razy otarła. Tym większą czuła teraz radość, że ktoś ocalał. W Krakowie, prócz Józi i ciotki Anny, która wyszła za pana Karola i owdowiała rok później, żył jeszcze mecenas Szułdrzyński, stary już i schorowany. A gdzieś, w Warszawie lub – jak przypuszczała Józia – w Lublinie: Janek Donimirski.

Tę radość niweczyło jednak wrażenie obcości, wszechogarniającej, odpychającej dziwności, która zdawała się zewsząd otaczać Karlę i systematycznie coraz mocniej wdzierać w jej świadomość, w myśli i plany.

Od tego jesiennego dnia roku czterdziestego siódmego, gdy znalazła się w Krakowie, od chwili, w której przestąpiła próg swego dawnego krakowskiego mieszkania, miała wrażenie, że znalazła się w dziwacznym śnie. I jak we śnie oglądała ze zdumieniem i rosnącym niepokojem wszystko, co ją otaczało. Czuła się tak, jakby przeszła przez lustro do innej, zniekształconej, ponurej wersji świata, w którym życie najbliższych zostało zastąpione pamięcią o nich, a wszystkie jej wspomnienia stały się odległą, niepasującą do szarej rzeczywistości mozaiką kolorowych plam. Na pozór wszystko wyglądało jak kiedyś, jak dawniej, Kraków wciąż trwał, może brudniejszy i smutniejszy, niż kiedy wyjeżdżała z niego przed laty, ale przecież był, istniał, nie został zmieniony w morze ruin. Jednakże w istocie zmieniło się wszystko.

Mijał właśnie trzeci dzień jej pobytu, w maleńkim pokoiku, który był niegdyś służbówką Józi, i Karla z wolna zaczynała rozumieć, co miała na myśli kucharka, gdy z nieukrywaną rozpaczą powtarzała to swoje: „Dlaczego panienka wróciła…?”. Wtedy nie zdawała sobie jeszcze sprawy ze znaczenia tych słów, zbyt była zmęczona tym nagłym przejściem z jednego świata do innego, przejściem, którego dokonała z własnej, nieprzymuszonej woli. Aczkolwiek sama już nie wiedziała, ile w tej woli było rozsądku, a ile miłości i może głupoty.

Tego wieczoru, trzeciego po powrocie, gdy siedziały obie przy herbacie i chlebie z marmoladą, Józia spojrzała Karli w oczy.

– Panienko – zaczęła nieśmiało – jeśli panienka zostanie, to trzeba by panience zorganizować tu jakieś życie. Na razie dałam łapówkę w meldunkowym, żeby panienka mogła tu być, powiedziałam, że chora krewna przyjechała, co to ma od lat zrujnowane przez wojnę zdrowie, a w państwie ludowym prędzej ją wyleczą…

– Zaraz – przerwała jej Karla. – Była Józia na policji?

– Na milicji – poprawiła ją Józia. – Musiałam, zanimby ktoś doniósł, i dopiero by było nieszczęście.

– Doniósł? – zdumiała się Karla. – A o czym miałby donosić? Mam przecież paszport, przez granicę przejechałam, nikt mnie o nic nie pytał…

– Teraz są takie czasy – przerwała jej kucharka – że nie ma legalnie albo nielegalnie. Jest tak, jak oni chcą. I kropka. Jak chcą, żeby było nielegalnie, to będzie nielegalnie. Dobrze, że choć łapówki biorą – dodała trzeźwo. – I lepiej, żeby, jak panienka chce zostać, poszukać jakiejś pracy.

Karla wyczuła w głosie Józi nutę nieśmiałości. Jak zwykle zrozumiała w lot.

– Józiu – powiedziała cicho – ja…

Józia przyłożyła tylko palec do ust. Karla umilkła posłusznie, a kucharka doskoczyła do drzwi i otworzyła je gwałtownie. Do środka, tracąc równowagę, wpadła z impetem jakaś korpulentna kobiecina, która najwyraźniej, oparta głową o drzwi, starała się nie uronić słowa z toczącej się rozmowy.

– Witamy panią Pietrusińską – rzekła zjadliwie Józia. – Podróż się udała? Bo to sąsiadki nie widziałam od tygodnia prawie.

– Przywitać się przyszłam – odrzekła niestropiona Pietrusińska, otrzepując się i wstając z podłogi. – I zapoznać.

Karla w pierwszym odruchu chciała wstać, ale powstrzymała ją dłoń Józi.

– To jest sąsiadka Pietrusińska – wycedziła Józia. – A to Karolinka, moja kuzynka. Ze wsi do Krakowa przyjechała. Już się Pietrusińska zapoznała, to niech Pietrusińska teraz idzie i nie podsłuchuje pod drzwiami ludzi rodzinnych spraw. I niech się Pietrusińska nie trudzi z tym iść na milicję, bo już wszystko uzgodnione i papier z pieczątkami na to jest, że tu Karolinka ze mną jakiś czas pomieszka.

– A co mi tam… – mruknęła wrogo Pietrusińska. – Póki kto po moje nie sięga, nic mi do tego.

To rzekłszy, odwróciła się na pięcie i wyszła, zamykając za sobą głośno drzwi. Józia odczekała chwilę, aż ciężkie człapanie sąsiadki ucichnie na korytarzyku, po czym odwróciła twarz do Karli.

– Niech mi panienka wierzy – powiedziała – że nawet mi się śmiać nie chce. Niech panienka tylko uważa, bo tu jeden drugiego by jak Judasz wydał, i to nie za trzydzieści srebrników, tylko za meldunek w mieszkaniu albo i pokój więcej…

– Ale przecież… – zaczęła Karla.

Józia przerwała jej jednym gestem.

– Panienko – odrzekła z troską – panienka to chyba nic nie rozumie. Teraz w tym kraju nic panienka już nie ma. Ani Byszewa, co to teraz jest w Związku Sowieckim, ani kamienicy przy Karmelickiej, nie mówiąc już o mieszkaniu, które pan Emil, świeć Panie nad jego duszą, w swojej kamienicy tak ładnie przysposobił. I niech ręka boska panienkę broni, żeby się za łatwo do tego przyznawać, że panienka to jego córka. Zaraz powiedzą, że pani z wyzyskiwaczy, kamieniczników i że dosięgła takich sprawiedliwość ludowa.

– A co to ma do rzeczy?

– Panienko, niech się panienka przyzwyczai. Dawniej bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej, jednak jak ktoś miał do czegoś prawo, to je miał. Teraz już tak nie jest. Niech panienka o tym pamięta.

Karla pokiwała smętnie głową.

– Zapamiętam – rzekła strapiona. – A co do tego, co Józia mówiła, to damy sobie radę. Mam jeszcze trochę pieniędzy, a za łapówkę zwrócę. I do utrzymania przecież się dołożę…

– Obcych pieniędzy? A dużo?

– Nie za dużo, ale na kilka miesięcy dla nas obu wystarczy…

– Niech panienka to dobrze schowa – mruknęła Józia nieco uspokojona. – Będzie na gorsze czasy. I niech sobie panienka pracy jakiej poszuka. Byle jakiej. Byle papier był, że panienka pracuje.

– I jeszcze jedno – powiedziała Karla z uśmiechem. – Niech Józia przestanie do mnie wciąż mówić: panienko i panienko. Niech Józia zwraca się do mnie jak do kuzynki ze wsi. Karolinka, Karolcia czy jak tam Józia chce. Przecież prócz ojca to Józia mnie wychowała, nie matka… – urwała nagle. Widać było, że pożałowała tego słowa. Słowa, które od przyjazdu ani razu nie padło z jej ust.

Kucharka przytuliła Karlę.

– O pani Barbarze – szepnęła jej do ucha – nie pora teraz mówić. I lepiej na przyszłość nie wspominać. I tak dobrze, że z panem Emilem się rozeszli jeszcze przed wojną, bo to tak, jakby umarła.

– A żyje?

– Kto ją tam wie… Może i żyje, choć na pewno nie w Polsce. Niech panienka nie pyta. Szkoda słów.

Karla uwolniła się z objęć Józi i pokiwała głową.

– Nie będę pytała – przyrzekła. – A co do pracy: co ja mam właściwie robić?

– A co panienka… co pani Karla umie robić?

Dziewczyna z trudem opanowała uśmiech.

– Tak Józia mówi do kuzynek ze wsi? – zażartowała.

– Do panienki… do pani Karli nie umiem inaczej. To co pani Karla umie?

– Skończyłam na Oksfordzie prawo i nauki polityczne. Jestem pielęgniarką z angielskim dyplomem. Dobrze jeżdżę konno. Gram na fortepianie, nieźle sobie radzę z brydżem. Mówię świetnie po angielsku, dobrze po niemiecku, znam łacinę, grekę…

– To wszystko na nic – skrzywiła się Józia. – A rosyjski?

– Rosyjski nie.

– Czyli że pani Karla nic nie umie – skwitowała kucharka. – A do bycia pielęgniarką to niech się lepiej pani Karla nie przyznaje.

– Dlaczego?

– Trudną pracę niech sobie panien… niech sobie Karla zostawi na lepsze czasy. A poza tym więcej teraz pieniędzy się dostanie za sprzątanie niż za szpital. Coś jeszcze? Umie pani Karla może szyć na maszynie?

– Szyć to nie, ale pisać na maszynie umiem, i nawet szybko. Tyle że na angielskiej.

– To już lepiej. Przyuczy się pani Karla raz-dwa. To nie to samo po prawdzie co rok temu, ale i teraz chcą zatrudniać. Tylko na miłość boską, nie przyznawać się do Byszewa ani do tego, kim się było przed wojną. Lepiej mniej mówić, to mniej będzie w papierach. No to kim pani Karla była przed wojną w Polsce?

– Dzieckiem – odpowiedziała niefrasobliwie Karla. – Nieświadomym dzieckiem, córką lekarza społecznika, co to był jak doktor Judym, i matki, która ją opuściła, rozwiódłszy się z ojcem.

– O, tak! – Józia kiwnęła głową wyraźnie usatysfakcjonowana. – Już pani Karla rozumie. To i dobrze. Od jutra zaczynamy.

– Jutro chciałam wreszcie odwiedzić ciotkę Annę. I mecenasa Szułdrzyńskiego…

– Więc pojutrze. A jak by co nie poszło dobrze, zawsze się może Karla ze mną wziąć do sprzątania. Najważniejsze to mieć zatrudnienie. A jeszcze ważniejsze, żeby miała jakiś dobry papier.

– Ja mam dobre papiery – oburzyła się Karla. – Mam brytyjski paszport, zaświadczenie z Norymbergi z procesu zbrodniarzy, ostemplowane pozwolenia na przekraczanie stref okupacyjnych…

– Dobre papiery – przerwała jej Józia – to papier, że Karla jest Polką. Trzeba zrobić zaświadczenie, i to jak najszybciej.

– Jakie zaświadczenie?

– Wziąć świadków, iść do urzędu i potwierdzić, że Karla urodziła się i mieszkała w Krakowie. Potem wymyślimy jakąś historię, taką, żeby urzędnik zapłakał nad sierotą, odtworzył akt urodzenia i dał papier. Teraz papier jest ważniejszy od człowieka. Niech Karla o tym pomyśli.

– Co tu myśleć. Imię? Karla. Nazwisko? Linde.

– Zaraz powiedzą, że niemieckie…

Karla roześmiała się serdecznie.

– Wtedy ja powiem, że mój przodek Samuel Bogumił Linde wydał pierwszy słownik języka polskiego, a przecież gdyby był Niemcem, to jak by to zrobił?

– To prawda? – Józia popatrzyła na nią z zaskoczeniem.

– Oczywiście, że nie, ale co z tego? Kiedyśmy jechali z ojcem do Paryża i jakiś oficer, pewnie z Abwehry, próbował tacie wmówić, że jest żydowskim lekarzem, tata mu odpowiedział, że jest krewnym Carla von Linde, szlachcica i przemysłowca, który miał wielką fabrykę gazów szlachetnych. No i tamten uwierzył. To dlaczego moim przodkiem nie mógłby być Samuel Bogumił Linde? A kto mi udowodni, że jest inaczej?

– Karla też nie udowodni.

– Też. I co z tego?

– Nic. Co dalej?

– Ojciec Emil Linde, lekarz. Umarł w czasie wojny.

Józia skrzywiła się lekko.

– Lepszy byłby robotnik – powiedziała. – Albo chłoporobotnik.

– Kto to jest chłoporobotnik? – zdumiała się Karla.

– To jest chłop, który uprawia własne pole, ale pracuje też w fabryce – uświadomiła ją Józia. – Musi się Karla takich rzeczy wyuczyć. Kupię Karli gazetę.

– Będzie lekarz – powtórzyła Karla z naciskiem.

– To i będzie. Matka?

– Matka nieznana – rzekła twardo Karla.

Józia popatrzyła na jej nagle zaciętą twarz.

– Tak nie może być – zaoponowała.

– Nie tylko może, ale i musi. – Z głosu Karli biła żelazna stanowczość. – Wychowała mnie Józia z wdzięczności za to, że ją ojciec uleczył z ciężkiej choroby, i to nie żądając pieniędzy. To lepsza historia niż o matce, która miała tyle romansów, że nie wiedziała, kiedy się kończy poprzedni, a zaczyna następny. Poza tym sama Józia nie chce przecież o niej rozmawiać.

– Ale co sobie ludzie pomyślą… – zaczęła Józia i nagle parsknęła dławionym śmiechem. – A co mi tam, niech sobie głupi ludzie myślą, co chcą. Toż przecież każdy na oko widzi, że nie mogłabym mieć takiej pięknej córki nawet z tak przystojnym mężczyzną jak pan doktor, świeć Panie nad jego duszą.

Karla uśmiechnęła się, patrząc na kucharkę z czułością.

– Józia to zawsze umiała mnie rozbawić – rzekła. – Co dalej? Wykształcenie: średnie, matura przed wojną. W Anglii pracowałam jako maszynistka w redakcji gazety, a potem, gdy kapitaliści wyrzucili mnie z pracy, imałam się różnych zajęć, sprzątałam w szpitalu, byłam niewykwalifikowaną siłą roboczą. Tak chyba dobrze?

– O, tak! – W głosie Józi słychać było aprobatę. – Pani Karla napisze sobie teraz życiorys, będzie łatwiej wypełniać te papiery przy zatrudnieniu, a potem jakoś to będzie. Tylko trza schować ten paszport! Koniecznie!

– Dobrze, już dobrze. Jutro idę do mecenasa i do ciotki Anny. Ciotka Anna miała wrócić z Łodzi, może i wróciła, a nie chciałam do mecenasa, zanim się z ciotką nie porozumiem. Chociaż co ja mówię, jakie to ma teraz znaczenie, do kogo się wpierw idzie z wizytą.

– Może i nie ma, ale dawniej było jednak jakoś lepiej.

Dziewczyna kiwnęła głową.

– Tylko mi Józia adres napisze.

– To dwa kroki stąd. Kamienica obok starszej pani Anny. Przy Loretańskiej.

Karla zapisała na skrawku papieru adres.

– A co do pieniędzy – powiedziała – niech się Józia nie martwi. Damy radę. Najpierw ciotka i mecenas, potem na pewno znajdę jakąś pracę. I listy roześlę.

– Jakie listy?

Karla popatrzyła na Józię z pobłażaniem.

– Z Jankiem się muszę przecież zobaczyć.

Kucharka sprawiała wrażenie spłoszonej.

– Ale… – zaczęła.

Karla powstrzymała ją jednym gestem.

– Nowe czasy – powiedziała – nowe życie. Może jeszcze mnie coś w nim czeka?

Józia popatrzyła na nią tylko. Obie milczały.

– Każdemu wolno marzyć… – odezwała się wreszcie cicho Karla. – Każdemu wolno marzyć.

*

– A to się porobiło, pani Karlo kochana – westchnął ciężko mecenas Szułdrzyński. – A to się porobiło…

Karla żachnęła się.

– Tyle razy prosiłam pana mecenasa, żeby było jak dawniej – powiedziała z wyrzutem. – Wiem, może to i niemądre, ale dla pana mecenasa zawsze powinnam być Karlą i koniec. Siedzimy tu już tyle czasu, a pan mecenas ciągle swoje: „pani Karlo to, pani Karlo tamto”.

Mały, ciemny pokoik dawnej czynszowej kamienicy przy Loretańskiej ział nędzą. Przez okno wychodzące na studnię podwórka wpadało niewiele światła; z półmrokiem pochmurnego popołudnia bez powodzenia próbowała walczyć słaba żarówka nocnej lampki. W pokoju były tylko łóżko, nocny stolik, fotel i jedno krzesło, przez którego oparcie przewieszono garnitur mecenasa. Reszta ubrań, starannie złożona, leżała w dwóch otwartych walizach.

Szułdrzyński zaczerpnął powietrza, chcąc odpowiedzieć, lecz tylko rozkaszlał się gwałtownie. Karla przysunęła się bliżej łóżka, na którym leżał mecenas, poprawiła mu poduszkę, na której był wsparty, i podała wodę. Gdy pił chciwie, przytrzymywała szklankę przy jego wargach.

– Ot i jeszcze na to wszystko starość mnie dopadła – rzekł, gdy doszedł do siebie. – Byle tylko Stalina przeżyć, to już mogę spokojnie umierać.

– Ale żeby tutaj, w tym pokoiku… – Karla potoczyła wzrokiem po brudnych ścianach popstrzonych dziurami po gwoździach, na których kiedyś wisiały jakieś obrazy. – To już nie może sobie pan mecenas znaleźć lepszego miejsca na umieranie?

– A czy ja mówię, że Stalinowi zaraz przyjdzie ducha wyzionąć? – oburzył się Szułdrzyński. – Toż przecie, jak podjąłem takie zobowiązanie przedzjazdowe, że go przeżyję, to teraz się modlić o jego zdrowie wypada, a i może na mszę dać. Chociaż – zmitygował się prędko – może i poświęcić by samego siebie na ołtarzu historii bardziej by wypadało, żeby ta kanalia dłużej nie pożyła…

– Dobrze, żeśmy sami swoi – mruknęła Karla – a za drzwiami jakby pusto, to i nikt nie podsłucha. Panie mecenasie, niech pan wyjeżdża, póki jeszcze można.

– A pani Karla to przyjechała i sama chce zostać, a mnie stąd próbuje wyekspediować? – spytał bez złośliwości w głosie Szułdrzyński.

Popatrzyła nań smutno.

– Ja już nie mam do czego wracać, panie mecenasie – powiedziała. – Opowiadałam przecież panu dwie godziny bez mała. Mosty spalone. Tam już nie mam nikogo, z kim mogłabym zamienić z przyjaźni choćby dwa słowa. A tutaj jest pan mecenas, jest Józia, jest ciotka Anna, znalazłby się pewnie sprzed wojny jeszcze niejeden, który przeżył i mnie pamięta. No i jest Janek.

– Co prawda, to prawda, tyle że znaleźć teraz człowieka niełatwo. Długo jeszcze rodziny szukać się będą, choć to już dwa lata od końca wojny minęły. Dobrze, że to miasto się ostało, bo z Warszawy po wojnie przecie ni kamień na kamieniu…

– Wiem, że niełatwo, ale wiem też, że każdego można odnaleźć. Odnajdę i Janka.

Mecenas nie odezwał się.

– Dlaczego pan milczy?

– A cóż mam pani powiedzieć, pani Karlo? Dość już pani przeżyła, żeby samej rozumować bez mojej pomocy. Jedno tylko mogę powiedzieć, co pani świętej pamięci ojciec na pewno by rzekł.

– A co takiego?

– Żeby wierzyć w cuda, ale na nie nie liczyć.

– Zapamiętam. – Kiwnęła głową Karla. – A tymczasem znajdę Janka adres. Roześlę listy, poszukam przez Czerwony Krzyż. Cóż to za kłopot znaleźć człowieka, o którym się wie, że żyje, i wie, w jakim kraju?

– Z tym szukaniem to bym ostrożnie działał – mruknął Szułdrzyński. – Uwierz mi pani, że zaraz władze zaczną krzywo patrzeć na taką Angielkę z niemieckim nazwiskiem, co to mówi, że jest Polką i rozpytuje za dużo.

– Co też pan wygaduje – żachnęła się Karla.

Mecenas uśmiechnął się smutno.

– Ja wiem, co wygaduję. Tylko pani jeszcze nie wie, gdzie żyje.

Nic na to nie odpowiedziała. Lecz błysnęła w niej straszna myśl, że Szułdrzyński – jak zawsze – może mieć rację. Że to, co zrobiła, co zdawało jej się jedyne i słuszne – powrót do kraju – było największym, najpotworniejszym błędem w jej życiu. Tymczasem mecenas mówił dalej.

– Niech pani mnie słucha, pani Karlo. Tutaj już będzie tylko gorzej. Sowiecką republiką może i nie zostaniemy, ale sowieckie porządki zabiją ten kraj na długie lata. A do głów ludziom taką sieczkę nasypią, że i do siódmego pokolenia jej nie wymieciesz. Więc szukaj pani tego Janka Donimirskiego, ale patrz pani, żeby go rychło odnaleźć, bo inaczej pani tu już zostanie na zawsze. A szkoda by się było tak marnować.

– I pan to mówi, panie mecenasie?

– Ano ja. Kiedy się urodziłem, nie było jeszcze Austro-Węgier, przeżyłem dwóch cesarzy, trzech carów, wojnę francusko-pruską, rosyjsko-turecką, rosyjsko-japońską, Wielką Wojnę, wojnę polsko-bolszewicką, drugą wojnę światową, i powiem pani, pani Karlo, rzecz straszną. Mniej się boję wojen aniżeli sowieckiego pokoju, a uwierz mi, pani, nie przyjedzie Anders na siwym koniu i nie będzie nowej wojny, Amerykanie nie zrzucą atomowej bomby, żeby Sowieci się wynieśli. Mnie tam za jedno, jestem już stary i chory. Ale pani nie stać na to, żeby sobie życie marnować.

– Wszędzie można żyć. – Karla sprawiała wrażenie przytłoczonej wywodem mecenasa.

– W obozach też ludzie żyli – zgodził się Szułdrzyński. – Żeby przeżyć. A ci, co wyszli żywi, stracili pół duszy. Człowiek przetrwa wszystko, tylko co potem?

– Nigdy nie próbuj przegadać adwokata. – Karla westchnęła ciężko i wstała. – Zobaczę, może już ciotka Anna zjechała, a jak nie, to wracam do Józi. Jestem tu już tyle czasu, a jeszcze się nie mogę przyzwyczaić do tego wszystkiego.

– I niech mi pani przysięgnie, że nigdy, przenigdy pani się nie przyzwyczai. Choćby i nawet pani została.

Kiwnęła głową.

– Pewnie ma pan rację, panie mecenasie, ale jak tu nie przywyknąć i nie oszaleć? I jak z nimi wygrać?

Szułdrzyński znów się rozkaszlał.

– Jak wygrać, to nie wiem – rzekł, gdy wreszcie mógł złapać dech. – Ale powiem, co robić, żeby z nimi przegrać. Jeżeli choć raz wyjdzie pani rano z domu w brudnych ubraniach, nieumyta i nieuczesana, bo klasa robotnicza mówi, że pot, smród i brud są klasowo słuszne, już pani przegrała. Jeżeli choć raz wypije pani herbatę z cukrem w musztardówce, bo tak szybciej, choć w szafce jest czajniczek i ostatnia porcelanowa filiżanka, już pani przegrała. Jeśli choć raz wyjdzie pani na ulicę, przeżuwając kanapkę albo podgryzając ukradkiem z zatłuszczonego papieru i w kieszeń chowając, już pani przegrała. Jeśli choć raz przed wyjściem nie owinie pani szyi kolorowym szalikiem, bo inni nie noszą kolorowych szalików, bo wypada tylko czerwoną chustę, już pani przegrała. Jeśli zacznie pani robić choćby najdrobniejsze świństwa, żeby się lepiej żyło, nawet najdrobniejsze z drobnych, już pani przegrała. Czy pani mnie rozumie, pani Karlo, czy mam mówić dalej?

– Nie trzeba. – W jakimś odruchowym geście pochyliła się nad półleżącym mecenasem, po czym ucałowała go w policzek. – Wszystko rozumiem. Dobrze, że mecenasowi się udało zachować ten pokój, to chociaż pocałować go mogę bez świadków.

– Jak panią Karlę bieda przyciśnie, to może mnie zagęścić jeszcze – powiedział z uśmiechem mecenas. – Umrę z satysfakcją, że na stare lata stać mnie było, żeby z piękną kobietą w jednym pokoju zamieszkać.

– Mecenasa się tylko żarty trzymają – rzekła pogodnie Karla. – Z Józią na razie mi dobrze, czwarty dzień, a sąsiedzi jeszcze nie donieśli, ale kto wie, co się może wydarzyć. Józia coś pozałatwiała w urzędzie, tyle że ja pracy teraz szukam.

– Ludzie zawistni. – Kiwnął głową obojętnie mecenas. – Zawsze byli i zawsze będą. Jak za okupacji, tak i teraz. Niech mi pani Karla wierzy, kanalii zawsze łatwiej przetrwać trudne czasy niźli uczciwemu. No już, niech pani idzie. Jakbym co o pracy słyszał, to dam znać. A z tymi pieniędzmi, co pani mówiła, też trzeba porządek zrobić. Funty czy dolary?

– Dolary. Tak mi poradzili.

– Dobrze pani poradzili. Funt znów niewymienialny, na czarnym rynku nisko stoi. Dolary dobre, choć i tak złoto najlepsze. Złotówki tracą wartość, ale waluta zawsze będzie dobra. Niech się pani o nic nie martwi, i niech to pani dobrze ukryje. O reszcie niech sobie pani z Anną porozmawia, ona więcej o takich rzeczach wie, niż pani myśli, że wie.

Karla popatrzyła na niego z wdzięcznością.

– Dziękuję panu mecenasowi. Przyjdę jutro. Poradzi pan sobie?

– A jakże. Zawsze sobie radziłem, to i teraz poradzę. Z Panem Bogiem. Proszę ciotkę Annę ode mnie pozdrowić, choć ostatnio jakoś nierada mnie widzi.

Karla podniosła dłoń w pozdrawiającym geście i wyszła z pokoju. Następnie, zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zeszła ostrożnie po ciemnych, skrzypiących schodach oficyny.

Wyszła na ulicę. Zapadł już zmrok, a choć było prawie ciemno, latarnie wciąż się nie świeciły. Karla spiesznie przeszła pod murem kamienicy i weszła w następną bramę. Smród starego moczu i wymiocin uderzył w jej nozdrza tak samo mocno jak kilka godzin wcześniej. Sień kamienicy tonęła w mroku, Karla przyspieszyła więc kroku i na wpół po omacku przedostała się do pozbawionego drzwi przejścia, po czym przeszła przez podwórko i pchnęła drzwi oficyny. Nie ustępowały, coś je zapierało od drugiej strony. Spróbowała mocniej, aż wreszcie z całych sił. Na koniec drzwi ustąpiły na tyle, że zdołała się przez nie prześliznąć.

– Coo jest, kuuurwa…! – usłyszała nagle czyjś nagły sprzeciw dobywający się jakby spod ziemi.

Nie zdążyła się nawet przestraszyć, bo w jednej chwili zrozumiała, że przepchnęła drzwiami jakiegoś pijaka, który przysnął na schodkach i zwalił się na ziemię, tarasując sobą drzwi. Niewiele myśląc, przeskoczyła go jednym susem i wbiegła na schody. Z dołu dobiegł ją jeszcze jakiś nieartykułowany bełkot i znów zapadła cisza. Karla, zdyszana, wspięła się na piętro i zapukała do drzwi. Przez chwilę trwała cisza. Wytężyła słuch, po czym usłyszała wolny krok i stukanie laski.

– Kto tam? – rozległo się pytanie.

Tembr głosu był znajomy, budził dziesiątki wspomnień. Zalały ją nagłą falą tak mocno, że Karla zacisnęła z całych sił powieki, czując się tak, jakby próbowała utrzymać przed oczami znikający po przebudzeniu piękny sen.

– Kto tam? – rozległo się znów.

– To ja. Ja, Karla.

Za drzwiami zapadła taka cisza, jakby cały świat nagle wstrzymał oddech. Szczęknął zamek. W otwartych na oścież drzwiach stanęła krucha, drobna kobieta, wsparta na lasce. Karla stała bez ruchu, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, nie wiedząc, czy oślepia ją mocne światło czy łzy cisnące się do oczu.

– No chodź – usłyszała – bo zimno wchodzi.

W głosie ciotki Anny było wszystko. Jej dawna rzeczowość, kostyczność nawet, a równocześnie głęboko skrywane wzruszenie. Karla postąpiła o krok i objęła ją mocno. Teraz już nie zdołała powstrzymać płaczu. Nikt, kto nie przeżył wojny i nie spotkał się z tymi z najbliższych, którzy ją przeżyli, nie mógłby zrozumieć takiego wzruszenia ani takiej radości.

– No chodź. – Ciotka Anna z trudem wyzwoliła się z objęć szlochającej Karli. – Chodź dalej. I nie płacz już, bo sama się wnet rozpłaczę.

Przeprowadziła Karlę przez korytarzyk do niewielkiego pokoiku ze ślepą kuchnią.

– To moje królestwo – powiedziała. – Mieszkanie było takie, że nawet go Niemcy nie chcieli, za to komuniści i owszem, bo dokwaterowali mi jakieś małżeństwo, które marzy już tylko o tym, żebym wreszcie umarła, bo mieliby szansę na te nasze z Karolem dwa pokoje.

– Ale to nie o któreś z nich się potknęłam w oficynie?

– Jak się potknęłaś o pijaka, to pewnie był Walek – orzekła Anna ze spokojem. – Mieszka w suterenie, chyba jeszcze nigdy nie dotarł do tej swojej nory bez drzemki na schodach.

Karla ważyła przez chwilę zamiar, wreszcie się zdecydowała.

– Pan Karol… pan Chorodecki umarł, prawda?

Ciotka Anna zacisnęła wargi. Kiwnęła tylko głową. Karla dawno się już nauczyła, żeby nie pytać o więcej. Po dłuższej chwili cicho dodała:

– Zostaliście mi tylko wy. Ciocia, Józia i mecenas Szułdrzyński, byłam u niego, gdy czekałam na ciocię. I jeszcze gdzieś jest Janek.

– Mówili, że przeżył. – Ciotka kiwnęła obojętnie głową. – Siadaj, kochanie. Zrobię ci herbaty.

Karlę uderzyła jej nagła rezerwa. Obrzuciła ciotkę zaniepokojonym spojrzeniem.

– Coś się stało? – zapytała.

Starsza pani pokręciła głową.

– Nic. Straciliśmy całą bez mała rodzinę, najbliższych, tacy, o których mówiono, że nie żyją, ocaleli, inni, o których myśleliśmy, że mają się dobrze, umarli. Nasz świat się skończył, za chwilę przyjdzie pora, by się uczyć rosyjskiego, żeby się dogadać w urzędzie, ale nie, poza tym nic się nie stało.

– Ciociu… – zaczęła niepewnie Karla, jednak Anna nie dopuściła jej do głosu.

– Wyjeżdżaj stąd jak najszybciej. Jak najszybciej, zrozumiałaś? Mnie już stąd nie wypuszczą, umrę tutaj, ale ty masz przed sobą całe życie i nie dopuszczę, żebyś je zmarnowała. Masz przecież paszport, dla tych nędznych urzędowych gnid jesteś poddaną króla Anglii, i jeszcze przez jakiś czas co najwyżej mogą cię pocałować tam, gdzie słońce nie dociera. Cóż dla ciebie może znaczyć ten nędzny spłachetek ziemi wykrojony spomiędzy Niemiec a Sowietów, w którym rządzą ludzie przywiezieni ze Wschodu? Cóż z tego, że się tu urodziłaś? Zapamiętaj sobie, to nie jest już Polska, to Polska Republika Rad, choćby cię przekonywali, że jest inaczej. I nie odzyskamy tego kraju wcześniej niż w trzecim, czwartym pokoleniu, bo najlepszych młodych wymordowali nam Niemcy i Sowieci, a dzieci tych, którzy przeżyli, będą pokornie przytakiwać nowym panom, bo w szkołach wbiją im do głowy myśl, że Sowieci są niepokonani, a Polski nie mogło spotkać nic lepszego, niż stać u boku Stalina i budować komunizm.

Karla słuchała w oszołomieniu. Nigdy, przenigdy nie spodziewała się usłyszeć od ciotki Anny takiej perory.

– Ciociu – powtórzyła nieśmiało – przyjechałam tutaj dla ciebie, dla Józi, dla mecenasa, dla tych, co przeżyli. Dlaczego ciocia…

– … powtarzam ci – przerwała jej bezceremonialnie ciotka – wszyscy twoi bliscy pomarli, a i ja wkrótce umrę. Umrze mecenas… – umilkła nagle, jakby sobie coś przypomniała. – A co z Emilem?

– Umarł w Oranie w zeszłym roku – odrzekła cicho Karla. – Na moich rękach.

Ciotka sposępniała.

– Nie słuchaj mnie – odezwała się wreszcie. – Przepraszam cię, córeczko, że wylałam na ciebie tę żółć, co mnie dławi od środka, odkąd zrozumiałam, że przeżyłam Niemców, ale nie przeżyję Sowietów.

– Ciociu, jak to jest, że każdy, z którym rozmawiałam, pyta mnie z trwogą, po co przyjechałam. Dlaczego wszyscy mówią, że niczego nie da się zmienić?

Ciotka Anna ciężko usiadła na kozetce.

– Bo nikt temu nie daje wiary – powiedziała. – Bo wracają tylko ci, którzy mają do kogo wracać. Do kogo, bo do czego już nie. Zabrano im dawne życie, ich bliskich, ich własność. Ty masz nas troje…

– Czworo – przerwała jej Karla. – Jest jeszcze Janek Donimirski.

– Jest, choć nie wiadomo gdzie. I naprawdę dla tych czworga ludzi chcesz niszczyć sobie życie i zostać w tym smutnym kraju?

– Mówią, że najwyższym celem jest odbudowa kraju i podniesienie się z wojennej ruiny.

– Przeczytałaś to w jakimś komunistycznym szmatławcu – mruknęła ironicznie ciotka – i tylko pominęłaś ostatnie słowa: pod światłym przewodnictwem Związku Radzieckiego.

– Ciocia czytuje takie gazety?

– Nie muszę. Mogę sobie wyobrazić, co w nich jest. I jedno ci powiem: Emil dobrze zrobił, że umarł, a ty źle zrobiłaś, że przyjechałaś.

Westchnęła ciężko.

– Po tym wstępie, na który sobie zasłużyłaś – podjęła po chwili – mów. Opowiedz mi wszystko. Nie szkodzi, że po raz któryś z rzędu. Wszystko jest teraz ważne.

Dwie godziny później, gdy Karla zamilkła wyczerpana, ciotka Anna poczochrała ją z czułością po głowie.

– Sama nie wiem, córeczko, czy powinnam cię zganić, czy pocieszyć. Czy jedno i drugie.

– A ja chciałam ciocię prosić, żeby poświadczyła za mnie, razem z Józią. Tak żebym miała polskie dokumenty, ale żeby mi kiedyś nie zabrali paszportu. W sumie do kraju wjechałam trochę psim swędem, nikt mi nawet w dokumenty dobrze nie spojrzał, to mogę coś nawymyślać.

– Rozmawiałaś o tym z mecenasem? – Ciotka utkwiła w niej badawczy wzrok.

– Tak – skłamała gładko. – Muszę jakoś mieszkać, muszę gdzieś pracować. Przecież nie wiem, ile to wszystko potrwa. Mam rację, ciociu?

Kobieta zawahała się.

– Pomyślę – rzekła wreszcie – ale przysięgnij mi jedno: jak tylko znajdziesz Janka, zdecydujesz. Jeśli on powie to samo, co powiedziałam ci ja, jeśli nie znajdziesz żadnej innej racji, żeby zostać, wyjedziesz w te pędy. I pospiesz się z tym szukaniem, bo widzisz sama, że robi się coraz gorzej.

– Nie widzę.

– Pomieszkasz chwilę, to zobaczysz – skwitowała ciotka. – Idź, tylko uważaj na siebie, bo to już nie jest ten Kraków co dawniej. Ruskich sołdatów wprawdzie nie ma, lecz żulia na Rynku taka, jakiej przed wojną nawet na Podgórzu nie bywało. Strach po zmroku iść.

– Będę uważała, przyrzekam.

– Przyjdź jutro. – Ciotka podniosła się z jękiem. – Jak jakiej trutki mi nie zadadzą, będę tu jeszcze.

Uściskały się mocno. Karla zawinęła się w czarny gruby szal i włożyła płaszcz.

– Przyjdę przed południem – obiecała. – Przyniosę cioci coś do jedzenia.

Kobieta znów ciężko westchnęła.

– Nic mi nie przynoś – powiedziała. – Obiad mam proszony.

Karla spojrzała na nią z niedowierzaniem.

– No idź już, idź – ponagliła ją ciotka.

Posłusznie wyszła z pokoju. Gdy tylko rozbrzmiał dźwięk zamykanych wejściowych drzwi, starsza dama zerknęła na zegarek.

– Aż tak późno na wizytę to nie jest – mruknęła. – A pasowałoby.

Po chwili wolno, podpierając się laską, wynurzyła się ze swojego pokoju. Następnie starannie zamknęła drzwi na klucz i zeszła ostrożnie po schodach. Przy drzwiach oficyny pomacała laską, ale Walka już nie było.

Przejście do kamienicy obok kosztowało ją niemały wysiłek. Gdy stanęła przed drzwiami mieszkania, w którym mecenas zajmował pokój, ciężko dyszała. Postała jeszcze z minutę i wreszcie zadzwoniła. Czekała dłuższą chwilę, nim Szułdrzyński otworzył i stanął przed nią w drzwiach w szlafroku i kapciach.

– Ot i siurpryza – zaciągnął. – Czemu zawdzięczam honor?

– Mam do mecenasa słowo – powiedziała Anna, ignorując ironię w jego głosie, i bezceremonialnie wepchnęła się do mieszkania.

– Cóż zrobić – westchnął Szułdrzyński – bardzo przyjemnie. Chodź, pani, na salony, bacz tylko, co by się o co nie potknąć, służba wymówiła…

– Nie wygłupiaj się – sarknęła Anna, wchodząc do pokoju. – Chory jesteś?

Szułdrzyński natychmiast porzucił i akcent, i dialekt.

– Nie na tyle, żeby mnie na marach wynieśli – rzekł, wskazując Annie krzesło – ale na tyle, żeby się samemu o to nie prosić i nie wychodzić w taki ziąb.

– Tu nie cieplej.

– Nie cieplej. – Mecenas owinął się w kołdrę i usiadł. – Ale jak człowiek w łóżko wejdzie, to idzie znieść. Karla była u ciebie.

– I u ciebie też.

– No i?

Anna pomilczała, zbierając słowa.

– Nie wiem, co mam o tym myśleć – powiedziała w końcu. – Mówiła ci, że chce się iść zameldować do urzędu? Wziąć polskie papiery?

– Nie. Mówiła o wszystkim, tylko nie o tym. Prosiła mnie jedynie, żeby jej pomóc wymienić dolary. I że pana Jana Donimirskiego chce odszukać.

– Tylko po co?

– No właśnie! Tylko po co?

Znów zapadła cisza.

– Powinna iść do tego urzędu? – spytała po chwili Anna.

Szułdrzyński uśmiechnął się.

– Po mojemu – akcent wrócił, zupełnie jakby mecenasowi znudziło się mówienie do ciotki jak do poważnego klienta kancelarii za dawnych lat – to póki ten bałagan trwa, niech lepiej bumażki z pieczęciami zbiera, ale takie, żeby jej nigdzie w urzędach nie zapisywali. Na kwit z pieczątką teraz jeszcze wszystko przyjdzie załatwić, nim nasi władcy paluszkiem nas nie przyduszą, tylko się trzeba spieszyć. Słyszałaś pani plotki? Mikołajczyk zniknął.

– Zabili go? – poruszyła się niespokojnie.

– Gdzie tam – machnął ręką Szułdrzyński. – Jakby go chcieli zabić, toby go dawno zabili. Pewnie go zamknąć chcieli, jak innych z PSL-u, najpierw sfałszowali wybory, to potem się do ważniejszych dobrali, a na końcu chcieli jego dopaść, to uciekł. I mądrze zrobił, chociaż zaraz przeczytasz w gazetach, że zdrajca. Ale co ja to mówiłem? – Akcent znów zniknął. – Aha, niech się Karla pospieszy. Ten bałagan potrwa nie więcej niż rok. Potem wszystko urządzą na sowiecką modłę. Masz jakichś znajomych, żeby dali od ręki kilka zaświadczeń? Takich nieprawdziwych, ale z prawdziwymi pieczątkami. Zaświadczenie o pracy, coś podbite pieczęcią, żeby się żaden głupi patrol nie czepił.

– Coś pomyślę. Gorzej, że Józia już w urzędzie była.

– Żeby sąsiedzi nie donieśli…? – domyślił się mecenas. – Dała w łapę?

– Dała.

– To i dobrze – skwitował. – Jak dała, to pewność, że w rubrykach urzędowych Karli nie ma, ale papier jest. Tak najlepiej.

– To co ja mam zrobić? – Anna popatrzyła na mecenasa pierwszy raz bezradnie. – Co mam zrobić z tą idiotką, którą tak kocham, a która przyjechała, żeby zobaczyć ostatnich, którzy jej zostali?

Szułdrzyński długo ważył w sobie odpowiedź.

– Cierpliwości – rzekł wreszcie. – Wyjechać na razie może w każdym momencie, dość jej do ambasady brytyjskiej pójść i powiedzieć, że tak chce, i już. Chociaż niedobrze trochę, że na granicy, jak mówiła, przez jakiś przypadek jej nie odnotowali.

– Nie o tym mowa – przypomniała mu Anna. – Mowa o Janku Donimirskim.

Mecenas westchnął ciężko.

– Daj jej ten adres, ale poczekaj z tym jeszcze miesiąc–dwa. Powiedz, że lepiej ty się tym zajmiesz, żeby się kto z góry nią nie zainteresował.

– Uwierzy?

– Uwierzy – rzekł z przekonaniem. – Ja już jej podsunąłem, że teraz w tym kraju jest niebezpiecznie pytać za dużo, a lepiej nie będzie. A, i powiedziałem jej jeszcze, że jakoś siebie ostatnio nieradzi widzimy. Znaczy się ty i ja.

– Zwariowałeś?! – ofuknęła go Anna. – W tamto uwierzyła, ale w to nigdy.

– Może i tak, ale nie w tym rzecz. Lepiej niech nas razem nie widzi, bo wyjdzie, żeśmy w zmowie. Chociaż i inne powody mam.

– No dobrze, wiem, że słabsza jestem w głowie niż chytreńki mecenas, to i dochodzić prawdy nie myślę.

Słysząc to, Szułdrzyński zachichotał i w tej samej chwili rozkaszlał się strasznie. Gdy kaszel trochę się uspokoił, ciotka Anna podała mu stojący na stoliku kubek.

– Nie trzeba – wychrypiał z trudem. – Już mi lepiej.

– Chciałabym wierzyć, jednak trudno mi to jakoś przychodzi. Lekarstwa ci przyniosę jutro, z Warszawy przywiozłam.

– A cóżeś ty tam robiła? Cegłami z Wrocławia handlowałaś?

– Co robiłam, to robiłam, czym handlowałam, tym handlowałam – ucięła Anna. – Szabrem się nie zajmuję, to i sumienie mam czyste. Dość, że jest z tego i na życie, i na lekarstwa.

Mecenas pokiwał głową.

– Uważaj tylko.

– Uważam. Jak za okupacji mnie nie złapali, to i teraz nie złapią. Wszyscy myślą, że ciuchami handluję. – Zastanowiła się raptem. – Aczkolwiek coś mi się widzi, że to będzie lepszy interes niż waluta i złoto. Cioteczka UNRA już w grobie, teraz będą w paczkach rzeczy wysyłać. Po wsiach skupować, do Warszawy wozić czysty zysk. A tego się nie da zakazać – uśmiechnęła się – bo człowiek z gołym tyłkiem to obraza władzy ludowej przecie.

Szułdrzyński popatrzył na Annę z nowym zainteresowaniem.

– Karol byłby dumny…

Anna westchnęła cicho.

– Gdyby żył, już byśmy dawno byli w Ameryce. A tak, to chociaż jego grobem na Salwatorze ktoś się zajmie. Chociaż, Bogiem a prawdą, coraz mi trudniej na ten Salwator dojść.

– Młoda jesteś – zauważył Szułdrzyński – pożyjesz jeszcze dość, to i przyzwyczaić się musisz. A na Salwator każdy kiedyś trafi, nic się nie martw.

– Jak kto przeżył swoje – ciotka Anna utkwiła oczy w twarzy mecenasa – to choćby i młody był, to się zestarzał.

Szułdrzyński tylko się uśmiechnął, lecz coś mu się jakby nagle przypomniało.

– To jeszcze daj jej coś do czytania. „Przekroju” w kiosku nie kupi, „Tygodnika Powszechnego” tym bardziej. Chociaż co to dla niej, skoro z Londynu wraca…

– A nie lepiej na dziennikach ją trzymać? – zachichotała ciotka. – Prędzej wyjedzie, jak obrzydzenia większego nabierze.

– Obrzydzenia i tak nabierze. Dość jej będzie do sklepu wejść i zobaczyć, jak wygląda uspołeczniony handel mięsem. Rzecz jasna – uśmiechnął się sardonicznie – jeśli w kolejce wejścia do środka doczeka.

*

Mecenas Szułdrzyński miał rację tylko po części. Karla zwiedzała bowiem Kraków tak, jak się zwiedza miasto, które zna się tylko z odległych wspomnień. Przechadzała się ulicami, przyglądała z zaciekawieniem witrynom sklepów, słuchała rozmów w kolejkach, zerkała na przechodniów ukradkiem. Gdy po południu, zziębnięta i głodna, wróciła do domu, przywitała ją niespodzianka.

– Ciocia? – wyjąkała zdumiona, widząc siedzącą na Józinej kozetce Annę.

– A któż by inny? – żachnęła się ciotka. – Józia przygotowała nam coś ciepłego, zaraz ci odgrzeję, tymczasem się rozgość. Chciałabym powiedzieć: czuj się jak u siebie, ale Józia już ci to pewnie nieraz mówiła.

Karla zdejmowała z siebie kolejne warstwy odzieży.

– Coś ten koniec października wygląda jak zima w Londynie – powiedziała. – Tam aż tak bardzo nie czułam zimna, nie pamiętam też tego sprzed wojny.

– Byłaś dziesięć lat młodsza – przypomniała bezlitośnie ciotka.

– Mam zaledwie dwadzieścia osiem lat! – oburzyła się Karla.

Ciotka zaśmiała się tylko pod nosem. Podeszła do kuchenki. Po chwili w pokoju zapachniało rosołem.

– Bardzo mi było tego trzeba – westchnęła Karla, popijając gorący płyn z fajansowego kubka. – Naprawdę przemarzłam.

– Zobaczyłaś coś ciekawego?

– Zobaczyć, może i nie, ale… – dziewczyna zawahała się – usłyszałam niejedno.

– A co mianowicie?

– Jest trochę tak, jakby były dwa światy. W jednym się mówi głośno, a w drugim po cichu.

– Dziwisz się? – sarknęła nie bez ironii ciotka. – Rok temu ledwie wyszedł dekret, zgodnie z którym za rozpowszechnianie informacji mogących źle służyć ludowemu państwu grozi kara do pięciu lat więzienia.

Karla popatrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem.

– A jakież to mogą być informacje?… – spytała wreszcie. – I dlaczego za gadanie między sobą można iść do więzienia?

– W tym sęk, córeczko – ironia w głosie ciotki nie malała – że nikt nie wie, więc to zależy od tego, co sobie wymyśli jakiś prokurator.

– Ale żeby za mówienie… do więzienia?

– Nie inaczej.

Karli nadal nie mieściło się w głowie.

– Ale przecież – rzekła, przełknąwszy łyk rosołu – co komu szkodzi, że ludzie rozmawiają?

Starsza kobieta pokiwała głową.

– Tu nie chodzi o to, żeby ludzie rozmawiali albo nie rozmawiali. Tu chodzi o to, żeby ludzie sobie nie ufali.

– Dalej nie rozumiem.

– Nie szkodzi. Przyszłam, bo mam dla ciebie wiadomości. – Ściszyła nieco głos. – Po pierwsze, nie próbuj szukać Janka Donimirskiego przez biura adresowe, bo takie nie istnieją. Nie pisz do urzędów i nie dopytuj.

– Dlaczego?

– Bo teraz źle jest rozpytywać za dużo, a co gorsza, pod każdym z zapytań trzeba by ci się było podpisać. Ja się tym zajmę. Mam jeszcze jakichś znajomych z dawnych czasów, takich, którym można zaufać. Daj mi miesiąc, może więcej, a dostaniesz ode mnie adres Janka na srebrnej tacy.

– Wystarczy, że powiesz, srebrnej tacy mi nie trzeba – zaśmiała się Karla. – A nie dałoby się szybciej?

– Wiesz, ile teraz idą listy? – Ciotka Anna zdawała się wcieleniem pobłażliwości. – Tyle, że piechotą byłoby szybciej.

– Coś w tym jest – mruknęła Karla.

– Po drugie, nie pójdziesz do żadnego urzędu. Ani sama, ani ze mną czy z Józią.

– Przecież ja muszę…

– Wykluczone. – Pobłażliwość ciotki zniknęła jak zdmuchnięta. – Choćby dlatego, że mi skłamałaś. Nic nie mówiłaś mecenasowi, nie pytałaś go o radę, a wiesz, że nigdy, przenigdy w życiu na jego radach źle nie wyszłaś.

Dziewczyna opuściła głowę. Zrobiło jej się wstyd.

– Rozmawiała z nim ciocia? – spytała cicho.

– A i owszem, rozmawiałam. Chociaż powadziliśmy się troszkę, to jednak pasowało porozmawiać. I dostałam same dobre rady. Oraz trochę gotówki na twoje dolary – dodała prawie szeptem, zerkając w stronę wejścia.

Wyjęła pugilares. Karla podeszła do wejścia i schyliła się do dziurki od klucza. Nikogo na zewnątrz nie zobaczyła. Podeszła do kuferka i wydobyła książkę.

– Marek Aureliusz? – zdziwiła się ciotka.

Tymczasem Karla podważyła paznokciem skórzaną oprawę i wysunęła spod niej banknot dziesięciodolarowy.

– Chyba dobra kryjówka? – spytała niepewnie.

– W dzisiejszych czasach znakomita. – W oku ciotki błysnęła iskierka humoru. – Kto by tam czytał Marka Aureliusza, jeszcze do tego w oryginale…

Mówiąc to, odliczała z pugilaresu banknoty.

– Aż tyle? – zdziwiła się Karla, przyjmując plik.

– Dolary są teraz w cenie – mruknęła Anna – a ja nie Narodowy Bank Polski, żeby ci po czterysta złotych skupować.

– Ale jak to?

Ciotka spojrzała na Karlę z pobłażaniem.

– W krajach demokratycznych – pouczyła ją – różnica między kursem kupna i sprzedaży jest zyskiem banku, prawda?

– Prawda.

– A w krajach demokracji ludowej bank skupuje, ale nie sprzedaje, więc różnica podlega wycenie rynku. A rynek mówi, że dolar jest wiele więcej wart, niż chce bank.

– Ciocia studiowała ekonomię? – zdumiała się Karla.

– Ja nie – westchnęła – ale Karol nauczył mnie niejednego. Nie na darmo był przemysłowcem. Ech, gdyby żył…

Karla oglądała z ciekawością dziwne banknoty.

– To ile tego właściwie jest? – spytała niepewnie.

– Tyle, ile Józia zarabia w miesiąc, jak ma dobry czas.

W oczach Karli pojawiło się niedowierzanie. Już otwierała usta, żeby coś rzec, kiedy ją ciotka złapała za rękę.

– Chowaj to! Prędko! – syknęła. – Ktoś idzie.

Na korytarzu rozległy się kroki. Karla wepchnęła pospiesznie plik banknotów za dekolt akurat w chwili, w której do środka weszła Józia, zrzucając z siebie ciężki wojskowy płaszcz.

– Aleś nas wystraszyła… – jęknęła ciotka.

– Co miałam zrobić, proszę starszej pani – zmieszała się Józia. – Gdyby nie to, że ja do siebie, tobym zapukała przecie.

Karla jednym gestem wydobyła zza dekoltu plik uwierających ją banknotów. Zostawiła sobie dwa, a resztę podała Józi.

– To na nasze utrzymanie – rzekła stanowczo. – Nie może być tak, że Józia będzie na mnie pracowała. Przyda się na jakieś zakupy.

– To mnóstwo pieniędzy…

– Mnóstwo nie mnóstwo, żyć jakoś trzeba – ucięła Karla. – I ani słowa więcej o tym. O coś innego chciałam zapytać. Józia znała chyba wszystkich, którzy przed wojną przeszli przez ten dom. Niech mi Józia powie: z tych, których znałam, kto przeżył?

Ciotka Anna przyjrzała się Józi z zainteresowaniem. Tymczasem Karla rozpoczęła przesłuchanie.

– Doktor Świerz-Zaleski?

– A który to? – spytała niepewnie Józia.

– Pieczeń wieprzowa z kminkiem – doprecyzowała Karla. – Mówił, że z Józinej kuchni najlepsza.

– A!… ten!… – ucieszyła się Józia. – Pan doktor od zamku na Wawelu! Trzeba było tak od razu! Żyje, ale ponoć gdzieś do Kanady jeździ, w Krakowie go nie ma.

– Pan profesor Przychocki? Jego może Józia nie pamiętać, za mojej pamięci raz może był, likier różany. Arma virumque cano*…

Józia posmutniała.

– Zacny był pan. Umarł tej zimy.

– Pan profesor Michejda? Ten, co to z Wilna do ojca zjeżdżał, a jak ktoś sobie żarty z niego stroił, to groził, że chorobę złośliwą u niego zdiagnozuje.

Józia zachichotała.

– Żyje, żyje. Pan doktor Bujak mi mówił, że gdzieś w Gdańsku ordynuje, ale może i do Krakowa zjedzie.

– Pan doktor Bujak żyje – ucieszyła się Karla. – A doktor Gołąb? Ten, co go tata nazywał Jastrzębiem i straszył, że jak nadal będę udawała chorą, to mnie zaprowadzi do niego…

– Doktor Gołąb też umarł tego roku.

– Zaraz, zaraz – przerwała Anna, która od dłuższej chwili słuchała z niedowierzaniem. – To Józia tak o wszystkich wszystko wie?

– No, o wszystkich to może nie – stropiła się służąca – ale o niektórych to pewnie, że tak. O tych, co u nas częściej bywali…

– Pan prokurator Cyprian? – rzuciła Karla na próbę.

– W Warszawie urzęduje – wyrecytowała Józia. – I do Niemiec jeździł zbrodniarzy sądzić.

– Zgadza się co do joty – kiwnęła głową Karla. – Tam go właśnie spotkałam. I Józia teraz może powie, że nie wie, gdzie mieszka Janek Donimirski?

Tu Józia popatrzyła bezradnie na ciotkę Annę, po czym przeniosła wzrok na Karlę.

– Proszę panienki, ja naprawdę nie wiem…

– Niech się Józia nie martwi. – Karla zrozumiała, że przesadziła. – Przepraszam. Wie Józia, że dzisiaj, jak tak chodziłam po Krakowie, zrozumiałam, że ja już tu prawie nikogo nie znam. Nie miałam przyjaciół, a chłopcy, których mogłam znać, w najlepszym razie rozjechali się po świecie, w najgorszym poginęli. Klonowa już nie ma, Byszewa… – jej głos zadrżał widocznie, lecz się opanowała – Byszewa też już nie ma. Wszystko jest inne. A jeszcze jak mi Józia powiedziała, że to, co umiem, na nic mi się tutaj nie przyda, pomyślałam, że jednak to wszystko na nic. Że najlepiej by było spakować Józię, ciocię i pana mecenasa do dużej paczki, zaadresować na Londyn i wysłać.

– Ja tam bym się nigdzie nie ruszała – mruknęła Józia. – Co ja bym tam niby robiła, w tym całym Londynie? A starsza pani? A pan mecenas?

– Karla mówi – ujęła się za siostrzenicą Anna – że dobrze jest dożyć swoich dni w jakimś innym świecie. Może i racja, ale ileż nam tego życia zostało?

– Ciocia mi tu taki wykład daje, jakby miała sto lat – powiedziała Karla obronnie. – Mnie ciocia z powrotem wypycha, a sama…

– Nie rezonuj – ucięła ciotka. – Dość tego. Idę do siebie. Jutro wybieram się w podróż.

– W podróż? – W głosie Karli słychać było zdziwienie. – Dokąd?

– Pilnuj swego nosa – odparowała szorstko ciotka, zupełnie jak kiedyś, dawno temu, kiedy mówiła tak do małej, ciekawskiej dziewczynki.

Karla nie mogła się nie uśmiechnąć.

– Może i co z tej podróży będzie – dodała Anna już pogodniej. – Może się czegoś dowiem. Cierpliwości trzeba. Pooglądaj ten świat, w którym żyjemy, żebyś potem miała co na starość wnukom opowiadać. Nie bój się, i tak nie uwierzą, ale o czymś opowiadać przecie musisz.

Karla spochmurniała.

– Ja już mam o czym opowiadać – mruknęła. – I wystarczy.

– No i dobrze – zgodziła się dziwnie łatwo ciotka. – Ale i tak patrz, i pamiętaj.

*

Patrzenie i zapamiętywanie trwało dobrze ponad miesiąc. W Karli z wolna narastało nieznośne poczucie, że nic ją już z tym światem nie łączy. Że nawet pamięć o ojcu znikła wraz z ludźmi, którzy nie przeżyli wojny, i choć Karla żywiła przekonanie, że doktora Emila Lindego znał cały Kraków – trudno było znaleźć nawet jedną osobę, kogokolwiek, kto by pamiętał zarówno jego, jak i ją. Nawet sławny Dom Literatów na Krupniczej, o którym szeptano cuda, nie przyniósł spodziewanego wybawienia. Zaludniony bezlikiem nieznanych Karli osobistości, wśród których krakowian było niewielu, wydawał się dziwacznym zgoła mrowiskiem, gdzie każdy pretendował do miana co najmniej wieszcza. Karla, raz przypadkiem znalazłszy się w stołówce, nie mogła wyjść ze zdumienia, gdy się przypatrywała cudacznym obyczajom miejsca i ludzi. Tak innym niż to, o czym pamiętała, ale i tak różnym od tego, co widziała wokół, na ulicach. Zupełnie jakby ci zgromadzeni pod jednym dachem ludzie, połączeni literackim talentem, szukali gorączkowo sposobu na wydarcie dla siebie choć skrawka wolności w czasach, w których dramatycznie trudno było o wolność.

Jednak był ktoś, kto przeżył i kogo pamiętała sprzed wojny. Pan Kornel Makuszyński.

Karla powstrzymała szaloną ochotę, by ruszyć do Zakopanego natychmiast, gdy dowiedziała się, że Makuszyński przeżył. Pomna przestróg mecenasa Szułdrzyńskiego, zachowała się w sposób dość przedwojenny. Wysłała mianowicie na podany jej adres krótki list, w którym przypominała się i pytała nieśmiało, czy byłoby nadużyciem, gdyby złożyła panu Kornelowi krótką wizytę. Po tygodniu przyszedł z Zakopanego lakoniczny telegram składający się z trzech tylko słów:

ZAPRASZAM – STOP – NATYCHMIAST – STOP – MAKUSZYNSKI

Nietrudno było zrozumieć, co się kryło pod tą powściągliwością. Serdeczność, godność, wspomnienia – ale i przykra świadomość, że telegram staje się luksusem, a każde słowo kosztem.

*

Wybrała się do Zakopanego z początkiem grudnia. Coś, co w dawniejszych czasach byłoby przyjemnością, teraz stało się prawdziwą gehenną. Najpierw zmuszona była odstać dwie godziny w kolejce do dworcowych kas, później czekać półtorej godziny na opóźniony pociąg i wreszcie spędzić ponad siedem nocnych godzin w koszmarnym tłoku. Przepełnienie nie powinno było dziwić, pasażerskie wagony były wszak tylko dwa; poza nimi do składu pociągu podłączono tylko jeden wagon pocztowy z konwojentami i dwa towarowe. Na domiar złego w ośmioosobowym przedziale drugiej klasy próbowało się zmieścić dziesięć osób, przy czym dwie, pogodzone ze swoim losem, zajęły miejsca na podłodze. Karli jakimś cudem przypadło miejsce przy drzwiach, z dala od niedomykającego się okna. Smród niedomytych współpodróżnych szybko przestawał przeszkadzać, najgorszy był jednak ścisk i brak snu. Karla próbowała podrzemywać, co chwilę budzona przez gwałtowne podskoki wagonu na starych, niewymienianych od przedwojnia szynach. Pozostali podróżni zdawali się bardziej zahartowani.

Gdy po siedmiu godzinach Karli udało się wreszcie wysiąść na zakopiańskim dworcu, aż się zatoczyła uderzona czystym, zimnym, górskim powietrzem. Świeciło przepiękne słońce, a wokół śnieg skrzył się od jego promieni. Przy dworcu jak zawsze stali fiakrzy z saniami. Karla podeszła do pierwszego. Góral obrócił się na nią z kozła.

– Ka bedzie? – spytał.

– Na Tetmajera – powiedziała pewnie Karla. – Willa Opolanka.

– Siednijcie se, ponienko – rzekł góral.

Karla bez trudu wrzuciła lekką walizkę i trzymając w ręce tobołek, wskoczyła na sanie. Przykryła się baranicą, góral cmoknął na konia i ruszyli.

– Ale jakże to, gazdo – zagadnęła Karla po krótkiej chwili – przez Chramcówki na Tetmajera mnie wieziecie? To jakoś mi się widzi, że nieprędko zajedziemy, chociaż kiedyś tam w końcu zajedziemy.

– Jak-ze to? – zdziwił się góral i zaczął wstrzymywać konia.

– Bo świat, mówią, okrągły – ciągnęła Karla – to jak prosto przez Chramcówki pojedziemy, pewnie za sto lat dopiero na Tetmajera, do pana Makuszyńskiego, byśmy zajechali. Od drugiej strony znaczy.

Słysząc to, góral definitywnie wstrzymał konia. Odwrócił się do Karli.

– A ponienka do pana Makuszyńskiego? – zapytał niepewnie.

Karla uśmiechnęła się ślicznie.

– Już nie ponienka, ino poni – poprawiła. – Tak, do pana Makuszyńskiego i do pani Janiny. W gości.

– Przepytujem wos pieknie – stropił się góral – ino koniem obrócę.

– Nie szkodzi – rzekła pogodnie Karla. – Byleśmy dojechali.

Droga nie była daleka, po kwadransie byli na miejscu. Karla zapłaciła góralowi z naddatkiem, mając świadomość, że chyba policzył jej rabat z szacunku dla osoby, do której jechała. Pożegnała się i podeszła do furtki. Pożegnała się i podeszła do drzwi. Przycisnęła guzik dzwonka, ale nie usłyszała żadnego dźwięku. Westchnąwszy, nacisnęła więc klamkę, drzwi ustąpiły. Weszła do środka.

Wtem z góry dobiegły ją dźwięki pianina. Ktoś cicho grał, Karla rozpoznała od pierwszej nuty wstęp do znanej jej dobrze arii. Szybko wbiegła po schodach na piętro. Drzwi były uchylone, lecz Karla nie śmiała przerywać. Zastygła w oczekiwaniu. Nagle fortepian umilkł i sopran, niegdyś pewnie wspaniały, zaczął bardziej nucić, niż śpiewać:

Il dolce suono mi colpi di sua voce

Ah, quella voce m’e qui nel cor discesa!**

Śpiewaczka przerwała. Karla usłyszała tylko westchnienie i szelest przewracanych kartek. Wtedy odważyła się delikatnie zapukać.

– Proszę – usłyszała kobiecy głos.

Kiedy weszła do środka, po lewej stronie zobaczyła otwarte drzwi amfiladowego ciągu pokojów. Od pianina odwracała się ku niej kobieta może pięćdziesięcioletnia, może trochę starsza.

– Pani do kogo? – zapytała cicho i melodyjnie, jednak dość obojętnie. – Pewnie do Kornela? Dawna czytelniczka?

– Do państwa obojga. Jestem Karla Linde. Przysłałam list, dostałam telegram od pana Kornela.

Kobieta zawahała się.

– Nic mi nie mówił, ale nazwisko znajome…

– Jestem córką Emila – rzekła ciszej Karla.

– Mój świętej pamięci ojciec Antoni Gluziński – powiedziała nagle kobieta – przyjaźnił się z pani ojcem. A i ja dobrze pamiętam pana Emila, choć z panią nigdy nie miałam przyjemności się spotkać. Jestem Janina Makuszyńska, żona Kornela. Proszę, niech pani wejdzie, pomogę zdjąć płaszcz. Mąż jeszcze śpi, wrócił nad ranem z brydża…

Jej głos zmienił się nie do poznania. Karla pozwoliła sobie na uśmiech.

– Nigdy nie grałam z nim ani przeciw niemu – powiedziała – ale raz powołałam się na niego niecnie, tylko po to, żeby zagrać w Klubie Tatrzańskim. A byłam jeszcze nieletnią dzierlatką. Tyle lat minęło…

– Prawda. – Pani Janina pokiwała głową. – Na pewno pani zmęczona. Skąd pani przyjechała?

– Z Krakowa, nocnym pociągiem.

– To musiało doprawdy być przykre. – Odebrała od Karli płaszcz i gruby szal. – Herbaty z sokiem na rozgrzanie?

Karla spojrzała żywo na panią Janinę.

– Będę wdzięczna – powiedziała – ale najpierw… czy mogłaby pani dośpiewać tę arię? Tak cichutko, żeby nie zbudzić męża. Ja zagram…

I nie czekając na zgodę, usiadła, po czym zagrała z pamięci pierwsze akordy wstępu. Widząc to, pani Janina uśmiechnęła się ciepło, wyprostowała i nagle, w jednej chwili z korpulentnej kobiety o zmęczonej twarzy przeistoczyła się w divę, zupełnie jakby sama tylko wola i wspomnienia minionych lat uczyniły za nią ten cud. Karla nie zauważyła tego nawet. Wpatrzona w klawiaturę, odgrywała cichymi arpeggiowymi akordami wstęp. Pani Janina zaczęła śpiewać. Jej głos, choć stłumiony, był czysty i ustawiony dobrze. Mimo że śpiewała niepełnym głosem, nie prześliznęła się ani po jednej koloraturze, każdy dźwięk był na swoim miejscu. Karla akompaniowała jej z równym wyczuciem.

– Kto to gra? – dobiegło ich nagle z sąsiedniego pokoju.

Pani Janina przerwała.

– Nasz gość – powiedziała z uśmiechem. Położyła dłoń na ramieniu Karli. – Świetnie sobie pani radzi.

– To już przeszłość – westchnęła Karla.

Wstała od pianina akurat w chwili, gdy otworzyły się drzwi dalszego pokoju i stanął w nich Kornel Makuszyński. Postarzał się naprawdę mocno, twarz miał pooraną przez troski, ale jego oczy nadal błyszczały jasno. Jak zwykle nienagannie ubrany, w szarym garniturze z kamizelką i pod krawatem, właśnie narzucał marynarkę. Spojrzeli na siebie i Karla na jego twarzy zobaczyła prawdziwą dziecięcą radość i wzruszenie. Nie wiedziała, co ma powiedzieć, ale słowa przyszły same. Cóż mogło być lepszego niż żart?

– Nie spał pan w garniturze, prawda? – zapytała z uśmiechem.

Nagle jakby cofnął się czas, jakby znów gościli Kornela w mieszkaniu na Karmelickiej, jakby znów była tą samą kochaną przez ojca i gości rezolutną dziewczynką, tą, którą pan Kornel trzymał na kolanach, opowiadając jakieś zdumiewające historie. Objęli się mocno. Pani Janina przyglądała się temu z półuśmiechem.

– Zawsze lubił dzierlatki – rzekła pogodnie – ale żeby dorosłe kobiety?

Makuszyński z trudem oderwał się od Karli. Widać było, że i on był wzruszony.

– Emil? – zapytał tylko.

Karla pokręciła głową. Nie trzeba było słów.

– Widzi panna… – zaczął Makuszyński.

Karla spojrzała mu w oczy.

– Już nie panna, lecz wdowa – poprawiła go cicho. – Straciłam wszystkich bez mała. Przyjechałam, sama nie wiem po co, z Londynu, i wyszukuję, i zbieram dawnych przyjaciół tak, jakbym nizała perły na cienką nitkę, i wiem, na pewno już wiem, że nie zbiorę naszyjnika, lecz ledwie kilka kuleczek…

Pani Janinie łzy stanęły w oczach. Makuszyński tylko pokiwał głową.

– I cóż z tej radości, z którą pisałem – rzekł – kiedy się stało to, co się stało? Siądźmy, jesteś naszym gościem, najmilszym i najlepszym. Zostań, ile zechcesz.

– Co z pana książkami? Przecież one są cudowne zawsze, zawsze dawały i będą dawać radość.

– Nie drukują mnie wcale – mruknął z niechęcią Makuszyński. – Dostali zakaz. Rzymowski mi to załatwił, teraz minister, a dotąd mi pamięta, że to na jego miejscu w Polskiej Akademii Literatury zasiadłem. Sam sobie winien, nie trzeba mu było udawać Russella ani przepisywać z jego książek do swoich, a przecież nie ja to odkryłem. Choć właściwie – uśmiechnął się ironicznie – czegóż się dziwić, kradł Russellowi z Pochwały próżniactwa, całkiem à propos, prawda?

– Przestań już. – Zmarszczyła brwi żona. – Nie czas na takie historie. Idę przygotować coś do jedzenia, bo gosposia ma dzisiaj wychodne. Przecież pani Karla śniadania na pewno nie jadła, a ja bez herbaty nawet ją trzymam, bo się uparła na tego Dionizettiego, którego sobie nuciłam, gdy weszła…

Karla złapała się za głowę.

– Byłabym całkiem zapomniała – powiedziała nieśmiało. – Nie obrażą się państwo, jak się i ja przyczynię do tego śniadania? Przecież ciocia Anna i Józia zaopatrzyły mnie suto, żebym do państwa z pustą ręką nie jechała. W lepszych czasach pewnie bym przyszła z tatą całkiem zasłonięta przez wielki bukiet kwiatów dla pani domu, a tata wyjąłby butelkę przedniego koniaku albo najlepszego szampana…

– Piliśmy z Emilem gosseta – westchnął Makuszyński tęsknie. – Miał do niego słabość, a ja na tej słabości pasożytowałem…

– … a teraz z jajkami, szynką, kiełbasą i chlebem – dokończyła Karla. – Józia gdzieś to wszystko zorganizowała. A z tym pasożytnictwem to też niech pan, panie Kornelu, nie przesadza. Sama słyszałam, jak się ojciec zachwycał koniakiem od pana. To był otard, prawda?

– Prawda. – W głosie pisarza było rozrzewnienie. – Czterdziestoletni… Jedno jest pewne: poszedł w dobre ręce i godne gardło do smakowania takich przyjemności. I jak tu mimo wszystko nie kochać świata, skoro sprawia takie niespodzianki? A w brydża pani jeszcze grywa?

– Ostatni raz w wojnę – przyznała Karla. – Nie składało się, a później nie miałam już do tego serca.

– Później, czyli po czym? – obruszył się Makuszyński. – Jak można stracić do brydża serce?

– Po tym jak zginął mój mąż, najlepszy człowiek i cudowny partner na życie, a ja się ocknęłam po miesiącu. Kiedy bombardowali Londyn.

Makuszyński milczał. Milczała również jego żona.

– Wszyscy kogoś lub coś straciliśmy – powiedział wreszcie pan Kornel. – Ja pod gruzami Warszawy. Bomba trafiła w moją kamienicę w trzydziestym dziewiątym, z mojego mieszkania mało co zostało. A miałem tam wszystko, co zgromadziłem. Za to mam dla pani niespodziankę, później pokażę. Teraz śniadanie.

– Przyjmą państwo ten koszyk? – Karla przesunęła go nieśmiało w ich stronę.

Makuszyński nie wiedział, co ma powiedzieć. Wyręczyła go żona.

– Z wdzięcznością – rzekła tylko. – Takie mamy czasy.

Trzy dni spędzone u Makuszyńskich były chyba jednymi z najszczęśliwszych, jakie Karla przeżyła w ostatnich latach. Zakopane wydawało jej się jakąś enklawą, miejscem, w które nie docierał z taką intensywnością zewnętrzny świat. I choć sam pan Kornel przestrzegał, żeby nie ulegała złudzeniu, to jednak wrażenie pozostawało. Czas trawili na przesiadywaniu przy kawiarnianych stolikach, przy których wiedli pogodne rozmowy o przeszłości, oraz na spacerach, choć te, z uwagi na zdrowie gospodarza, nie mogły być długie. Karla akompaniowała często i chętnie pani Janinie, wspomagała również od klawiatury lekcje śpiewu, których gospodyni udzielała za grosze. Ostatni wieczór spędziła na mocno zakrapianym brydżowym wieczorze, przegrywając nawet do Makuszyńskiego jakieś niewielkie pieniądze. Co ciekawe, niemal wszyscy obecni tego wieczoru zarzekali się, że pamiętają Emila i że korzystali z jego lekarskich porad. Kornel zwrócił na to uwagę Karli, gdy wracali głuchą nocą. Karla była na rauszu, on przez chorobę pił ledwo co, ale humor miał taki, jakby wypił sam przez wieczór butelkę starki. Szli więc tak przez nocne Zakopane, podtrzymując się wzajemnie.

– Patrz… – Makuszyński definitywnie zerwał z tytułowaniem Karli już pierwszego wieczoru, i niemal wymusił na niej wypicie poimiennego – … każdy powiada, że to właśnie Emil go leczył. A przecież on był internista, nie wenerolog, nieprawdaż?

Karla roześmiała się, a Kornel bezlitośnie ciągnął dalej.

– Z katarem pewnie do ojca przychodzili i mówili: o, niech pan patrzy, panie doktorze, z tego kataru nos mi zaczyna odpadać, o, widzi pan? Niech pan doktor na to zaradzi, pan od chorób wewnętrznych specjalista, a to wszystko we mnie w środku przecie siedzi, ta chuć na kobiety. A Emil pewnie na to…

– Dosyć już – śmiała się Karla – Upiłeś się kieliszkiem koniaku!

– Ja? – oburzył się. – Ja się nigdy w życiu nie upiłem! No, może raz.

– I co wtedy zrobiłeś?

– Jak to co? – zatrzymał się tak nagle, że Karla o mało się nie przewróciła. – Przegrałem w brydża!

Ze śmiechem ruszyli dalej.

– Wiesz, Karlo – podjął Makuszyński, kiedy już dotarli pod Opolankę – jest dla ciebie niespodzianka. Jak kiedyś te tępe sowieckie łby zamienią Rzymowskiego na innego ministra, to wyjdzie moja książeczka, com ją napisał jeszcze w Warszawie, w czterdziestym roku.

– Cudownie – ucieszyła się szczerze Karla. – Dlaczego mi o tym mówisz?

– Bo jestem złodziejem. No, złodziejaszkiem może.

– Co ty wygadujesz za bzdury – ofuknęła go, ale zrozumiała, że tym razem mówi na serio.

– Rozumiesz, ukradłem trochę ciebie – ciągnął Kornel. – I to dwa razy, czyli jakby to powiedział mecenas Widukiewicz, ten, coś go tak haniebnie kiedyś z tą twoją Kathy ograła, „w warunkach recydywy”. Ten pierwszy raz wtedy, kiedy pisałem Pannę z mokrą głową, myślałem o tobie, jak objeżdżasz konie w Byszewie i tarzasz się z trawie z wyżłami. A drugi, jak przypomniałem sobie Zakopane sprzed lat, ciebie i Kathy. No i napisałem. Szaleństwa panny Karli. Taki będzie tytuł.

– Ani się waż – Karla uznała to wszystko za dobry żart. – Źle brzmi. Zmień go.

– Szaleństwa panny Kathy nie pasują – Makuszyński nacisnął klamkę. – A co z nią?

– Nie żyje – rzekła krótko. Nie chciała, aby te wieczór zakończył się kolejnym bolesnym wspomnieniem. – Zmień na krótsze. Co powiesz na Szaleństwa panny Ewy?

Makuszyński przystanął i zastanowił się głęboko. W końcu Karla zniecierpliwiła się.

– Wchodź, bo mróz – pospieszyła go. – Zamarzniemy, zanim się zdecydujesz.

– Może być – sapnął wreszcie. – Ewa, ładne imię. To teraz mnie broń przed innym imieniem. Przed Janką.

– Nie będzie trzeba. Tylko ciszej, pewnie śpi.

– Sfinks nigdy nie śpi – rzekł tak dobitnie i głośno, że słyszał go chyba cały dom. – Pierś ma kobiecą, ciało lwicy, a oczy gadzie, mieszka u mnie i zadaje zagadki, a jak nie odpowiesz, dusi, długo dusi, tak pomału, okrutnie… – Zaczął wstępować na schody. – Nawet Edyp mu nie sprosta.

– A jaka to zagadka na przykład? – zaciekawiła się Karla.

Wtem na piętrze otworzyły się drzwi i rozległ się surowy głos żony Kornela.

– A gdzieżeście tyle czasu byli? – zapytała.

Karla zaniosła się homeryckim śmiechem, który pani Makuszyńska złożyła na karb alkoholowych swawoli.

– Ładny przykład młodzieży dajesz – ciągnęła dalej perorę swoim szkolonym, operowym głosem – a w książkach sama cnota i poświęcenie!

– I widzisz, piękna dziewico – zwrócił się Makuszyński do Karli – Sfinks najsampierw dusić będzie, aby na koniec pożreć. Pójdź za mną w paszczę lwa, poprowadzę i wybawię.

Wspięli się na schody i weszli do mieszkania. Karla z ulgą usiadła na swojej rozłożonej w salonie kanadyjce.

– Przebacz – powiedziała do pani Makuszyńskiej – to jak strzemienny. Jutro muszę już jechać do Krakowa. Gość, jak to Kornel pisał, na trzeci dzień cuchnie…

– A tam! – Pani Janina popatrzyła na nią w zgorszeniu. – Z tobą do naszego domu przyszła radość, zostań, ile chcesz.

– Umarł Sfinks, niech żyje Janka – rzekł z emfazą Makuszyński, próbując objąć żonę.

Ta jednak łatwo wyswobodziła się z jego objęć.

– Idź spać – fuknęła. – Za stary jesteś na takie zabawy.

– Szaleństwa panny Karli – wymruczał Makuszyński. – Nie, nie, Szaleństwa panny Ewy. Dobre imię. Dobranoc szanownym paniom.

Zniknął w sypialni. Pani Janina zerknęła na Karlę. Natychmiast się zorientowała, że ta, choć rozweselona, jest jednak zupełnie świadoma.

– Rzadko to się zdarza – powiedziała. – Kornel jest zmęczony i chory, cukrzyca, co ją miał lata całe, teraz go jeszcze dożarła. Dobrze, że jedna lekarka z Ameryki przywiozła insulinę, to wydzielamy. Wojna go nadszarpnęła, a to, co teraz wokół nas, zjada mu po kawałku i duszę, i ciało. Nie powie ci tego, ale jemu już nie chce się żyć. Pojmujesz to? Temu bon vivantowi, ulubieńcowi Zakopanego, pieszczoszkowi Warszawy, kawalerowi orderów nie chce się żyć. Wokół niego… cisza.

– Jak to, cisza?

– Nikt go nie drukuje. Wydawcy milczą ostrzeżeni, że jeśli spróbują, będą mieć do czynienia z władzą. A władza to przydziały papieru, to zezwolenia na druk, to cenzura. Dobrze, że udało się zająć to mieszkanie, przez tyle lat zjeżdżaliśmy tutaj, kto by pomyślał, że tu właśnie los nas dopadnie i zgniecie. Wszystko jest inne, wszystko jest złe. – Machnęła z rezygnacją ręką. – I przyjdzie nam się borykać z tym złem do końca życia.

Karla słuchała tego z przerażeniem. Zrozumiała, że te trzy piękne dni, które spędziła w gościnnym domu Makuszyńskich, były chwilą zapomnienia, po której trzeba będzie stawić czoła okrutnej rzeczywistości. Zrozumiała też, że była aktorem przedziwnego spektaklu, w którym wszyscy grają komediowe role, mając straszną świadomość, że gdy zapadnie kurtyna, obudzą się nie w farsie, lecz w tragedii. Nie wiedziała, co ma powiedzieć.

– Nie winię Kornela za te chwile zapomnienia – podjęła po chwili pani Makuszyńska. – Boję się tylko, że gaśnie. Teraz, w te dni odżył, przez parę chwil widziałam go takim, jaki był przed wojną. Jest nam tak ciężko…

Urwała, mitygując się nagle.

– Idź spać – rzekła. – Każdy się mierzy ze swoim dramatem. Pozostaje tylko śmiech, ale czy wiesz, jak trudno się na niego zdobyć?

Przeszła obok milczącej Karli. Odwróciła się jeszcze w drzwiach i zanuciła:

– Ridi, Pagliaccio…***

Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Po twarzy Karli pociekły łzy. W ubraniu położyła się na łóżku i przykryła kocem. Tej nocy spała źle.

*

Pociąg do Krakowa odjeżdżał po południu. Karla około południa wyszła z willi, by jak mówiła, pożegnać się jeszcze z Zakopanem. Szybkim krokiem przemierzyła ulicę Tetmajera i doszedłszy na róg Krupówek, skierowała się do dawnej restauracji Trzaski. Na miejscu pomaszerowała wprost do sali restauracyjnej.

– Szatnia obowiązuje! – usłyszała za sobą piskliwy głos.

Nawet się nie odwróciła.

– Szatnia obowiązuje! – piskliwy głos stał się jeszcze donośniejszy.

Zignorowała go kompletnie. Weszła zdecydowanym krokiem w płaszczu do sali, tak bardzo zmienionej w porównaniu z tą, którą zapamiętała, i obrzuciła szybkim spojrzeniem zajęte stoliki. Odetchnąwszy z ulgą, podeszła do jednego z nich.

– Dzień dobry, panie mecenasie – przywitała się.

Mecenas Widukiewicz poderwał się na dźwięk jej głosu. Karla nawet nie dostrzegła wycofującej się w popłochu na z góry upatrzone pozycje szatniarki.

– Całuję rączki, pani Karlo – rzekł. Kiwnął głową na kelnera. – Proszę siadać. Widzi pani, co to się porobiło?

– Widzę – westchnęła Karla. – Trzaski już nie ma, Klubu też nie ma, Niemcy zrobili swoje, a komuniści jeszcze dołożą. Ale pan tu, widzę, ma i tak swoje stałe miejsce?

– Póki się personel nie zmieni – mruknął Widukiewicz, siadając. – Ten jeszcze pamięta dawne, lepsze czasy. Jak się to zmieni, będę siedział w „Dziurce”, trudna rada. Przy okazji, mam u pani dług wdzięczności.

– Za co? – zdziwiła się Karla.

– Za to, że nie opowiedziała pani wczoraj towarzystwu tej koszmarnej historii, jak to się dałem ograć w brydża pewnym dwóm bystrym panienkom…

Zaśmiała się.

– Nie gnębi się pokonanych – powiedziała.

Widukiewicz ze smutkiem potrząsnął głową.

– I owszem – mruknął. – Niech pani popatrzy wkoło, niech pani poczyta gazety.

– Prawda. Ale ja do pana mecenasa trochę w tej sprawie. Chciałabym o coś poprosić. O coś, czego się trochę wstydzę. Może ten dług wdzięczności będzie pan mógł jakoś spłacić.

Widukiewicz poprawił się w krześle.

– Słucham – powiedział.

W tej samej chwili pojawił się kelner.

– Coś podać? – zapytał.

– Herbatę – powiedziała Karla. – Bo na prawdziwą kawę pewnie nie ma co liczyć.

Mecenas uśmiechnął się.

– Czarną dla pani – powiedział. – Ty już wiesz jaką.

Kelner zniknął tak szybko, jak się pojawił. Karla wyraźnie się wahała. Widukiewicz czekał cierpliwie.

– Nie wiem, jak zacząć – rzekła Karla. – Kornel znał mnie jeszcze dzieckiem, przez mojego ojca, ojciec przyjaźnił się z jego teściem, wielkim lekarzem, a jego samego znał od dawien dawna, niejednego szampana i niejeden koniak razem wypili. Kiedy Kornel zjeżdżał do Krakowa, czułam się tak, jakby przyjechał ulubiony wujek, a ja dalej się wstydzę zaproponować pomoc, żeby go nie urazić.

Mecenas kiwnął głową.

– Wiem, że biedują – powiedziała krótko Karla. – Wiem, że Kornelowi nie wydają książek. Wiem, że te lekcje śpiewu Janki przynoszą marny grosz. Wiem też, że ani ona, ani on nie przyjmą pieniędzy, nieważne, czy jako dar, czy jako pożyczkę, a od kobiety to już na pewno. Jest tylko jeden sposób. Chcę pana prosić, panie mecenasie, żeby pan przyjął pewną kwotę ode mnie i powściągnął swoją sportową dumę, przegrywając od czasu do czasu do Kornela trochę pieniędzy w brydża. Nie mam za dużo, ale na jakiś czas wystarczy.

Mecenasowi zaszkliło się oko.

– Pani Karlo – rzekł łagodnie – wiem, że mnie pani nie zdradzi. Nie pani pierwsza na to wpadła. My, towarzystwo Kornela, sami nie mamy za dużo, ale rozumie pani, prawda?

Wyjęła z torebki plik banknotów. Podała bez liczenia Widukiewiczowi.

– Ufam panu, mecenasie – rzekła. – Niech pan zrobi, co trzeba.

Mężczyzna schował pieniądze.

– Niech się pani nie martwi – rzekł cicho. – Ale niech się modli, żeby się prędko coś zmieniło na lepsze.

– Kawa dla pani – usłyszała.

Zapachniało świeżą mokką.

– Jak przed wojną – zauważyła, podnosząc do ust małą filiżankę. Dwoma łykami wypiła kawę i wstała.

– Powodzenia – powiedziała. – I dziękuję.

Widukiewicz ucałował z szacunkiem jej dłoń.

– Może pani zawsze na mnie liczyć – rzekł.

Karla odwróciła się i skierowała do wyjścia.

Mecenas westchnął.

– Ech, gdybym tak był trzydzieści lat młodszy – mruknął, odprowadzając ją wzrokiem.

Karla, smukła, wyprostowana, zniknęła w drzwiach.

– Wasze szczęście, że pani do mecenasa – rzekła ponuro szatniarka. – Inaczej bym swego doszła.

Karla zerknęła na nią zdziwiona.

– Widziała pani, że ja tylko na chwilę.

– Dobrze, już dobrze. – Szatniarka chyba się pogodziła z losem. – Przecież widzę, że pani przedwojenna.

Dziewczyna uśmiechnęła się, rozumiejąc, że jest delikatnie manipulowana. Wyjęła z torebki banknot i wsunęła go pod zeszyt leżący na kontuarze szatni.

– I niech tak zostanie – powiedziała z pełnym przekonaniem do szatniarki i wyszła na Krupówki.

Gdy wróciła do Makuszyńskich, niemal zmusili ją do zjedzenia czegoś przed drogą. Gawędzili jeszcze, jakby starali się odsunąć jak najdalej chwilę rozstania, ale czas mijał nieubłaganie.

Pożegnanie było krótkie i serdeczne. Zupełnie jakby się rozstawali na krótką chwilę.

– Przyjeżdżaj, Karlo, jak najczęściej – namawiał Makuszyński. – Wiosną czy jesienią, latem czy zimą, bez zapowiedzi. My nie ruszamy się już prawie z Zakopanego, zdrowie nie to co dawniej, Warszawa nie ta…