Wyprzedaż snów - Marzena Rogalska - ebook + książka

Wyprzedaż snów ebook

Marzena Rogalska

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak długo można uciekać przed samym sobą, ile razy układać sobie na nowo życie?

Agata po ośmiu latach powraca do Krakowa, w którym spędziła najlepsze chwile swojej młodości. Nie wie, co pozostało z jej dawnych wspomnień, jak bardzo zmienił się świat i życie ludzi, którzy ją kochali, a których porzuciła. Czy czas może zniszczyć prawdziwą przyjaźń? Czy Agata, która nie ma nic i sama potrzebuje pomocy, może pomóc innym? Tak, jeśli magia spełniających się snów zadziała.

Oto powieść. Świetnie napisana, z niezwykłą biegłością, wrażliwością, czułością dla świata i ludzi. Dobra powieść – pełna tajemnicy, miłości, przyjaźni. Nie dajcie się zwieść. To nie dziennikarka telewizyjna Marzena Rogalska napisała książkę. To pisarka Marzena Rogalska pracuje w telewizji. Z wielką przyjemnością, bezinteresownie, z własnej i nieprzymuszonej woli o tym zaświadczam.

Katarzyna Grochola

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 556

Data ważności licencji: 10/17/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przyjaciołom, którzy są najlepszą częścią mojego życia

Szła powoli nad Wisłą w nasilającym się deszczu. Kraków tonął we mgle i smogu, na bulwarach było pusto. Nikt normalny nie spaceruje przecież w taką pogodę, niedzielni biegacze siedzą w najlepsze przed telewizorami, a prawdziwi już przebiegli swoje kilkanaście kilometrów wczesnym rankiem. W ich wypadku pogoda nie ma nic do rzeczy.

Plecak z przytroczoną karimatą, okryty przeciwdeszczową płachtą, wpijał się niemiłosiernie w ramiona. Skrzywiła się z bólu i wsunęła dłonie pod paski. Trochę pomogło. Zerknęła na zegarek i przyspieszyła kroku, stromymi schodkami zeszła na Tyniecką i ruszyła w stronę Rynku Dębnickiego. Casting był umówiony na czwartą i wyglądało na to, że spóźni się najwyżej parę minut. Nie lubiła się spóźniać, ale czasem jakoś tak wychodziło. Chyba że to miał być piątek o piątej? Nie, na pewno czwarta. Jeżeli się uda, to będzie dobry początek weekendu. Tym razem musi się udać.

Już po chwili była przy Różanej. Niska, piętrowa kamienica nie robiła dobrego wrażenia, z frontu odpadały ogromne płaty chyba jeszcze przedwojennego tynku. Agata zadarła głowę, przyglądając się starym, wysokim oknom. Na ich półokrągłych zwieńczeniach widać było zacieki wilgoci rozmywającej resztki sztukaterii. Padało coraz mocniej. Podeszła do pięknie rzeźbionej, lecz bardzo zniszczonej wąskiej bramy z trzema białymi przyciskami dzwonków. Nacisnęła trzeci. Po chwili rozległ się brzęczyk elektrycznego zamka, szybko pchnęła drzwi i wsunęła się do środka. Sień była mroczna, odrobina światła przenikała z oszklonych matową szybą drzwi prowadzących na podwórko. Skierowała się ku drewnianym ­schodom. Skrzypiały niemiłosiernie, tak jakby chciały, żeby każdy krok budził wyrzuty sumienia depczących je przez lata ludzi.

Potknęła się nagle, poczuła, że lewy but jest jakby luźniejszy. Po omacku, uważając, aby nie przeważył jej plecak, pochyliła się i zaczęła wiązać sznurówkę. Rozległ się cichy trzask.

– Jasna cholera!

Wyprostowała się ze sznurowadłem w ręku i nagle dostała ataku ­śmiechu.

„Znowu się zaczyna – pomyślała. – Po ośmiu latach!”

Kochała wiązane buty miłością wielką, choć nieodwzajemnioną. Szybko bowiem się okazało, że ciąży na niej przedziwne fatum. Jakaś kosmiczna siła śmiertelnie nienawidząca wszelkiego ładu sprawiała, że sznurówki przy lewych butach pękały i rwały się jak nitki. Zawsze przy lewych i zawsze w najgorszym momencie. Zwykłe sznurowadła, rzemyki, kolorowe plecionki, wszystkie spotykał ten sam los. Sytuacja na krótko się poprawiła, gdy Agata wpadła na pomysł, by wiązać buty cienkimi wspinaczkowymi linkami, jednak te szybko się rozwiązywały i ciągnęły się za nią jak cieniutkie, kolorowe węże, przydeptywane i wciąż zawiązywane na nowo.

Sytuacje, w których zrywała sznurowadła, były osobnym rozdziałem historii jej świata. W domu, przed pierwszą randką. Przed maturą, na którą o mało się nie spóźniła, bo przez pęknięte sznurowadło uciekł jej autobus. Na lotnisku w Tampie, gdzie po nieudanym wiązaniu butów zdjętych do kontroli bezpieczeństwa wchodziła do samolotu boso. Przyjaciele szybko przywykli do tego problemu Agaty, traktując całą sprawę w kategoriach osobliwości, bez których świat może byłby i prostszy, ale za to o wiele nudniejszy i nieskończenie bardziej przewidywalny. Fatum zniknęło, gdy wyjechała, gdy uciekła z Krakowa, i pojawiło się znów, tak jakby jakaś wszechmocna siła groziła jej żartobliwie palcem: wróciłaś, znowu będzie jak dawniej.

Na piętrze ktoś otworzył drzwi. Pas światła wydobył z mroku nędznie wyglądający szczyt schodów i krótki korytarzyk biegnący wprost do mieszkania.

– Pani na casting? – usłyszała.

Głos starszego mężczyzny był szorstki, ale przyjazny. Chyba usłyszał jej śmiech. Opanowała się z trudem.

– Tak, przepraszam.

Drzwi otworzyły się szerzej.

– Jeszcze nie ma za co – mruknął mężczyzna, zapraszając gestem do środka. – Niech pani zdejmie ten plecak i kurtkę. Zmokła pani pewnie.

Z ulgą zrzuciła plecak. Nagle oswobodzona z ciężaru poczuła, jakby jakaś siła unosiła ją w górę, zupełnie jak wtedy gdy na początku studiów chodziła w góry i po wielogodzinnym marszu z plecakiem z zapasami na kilka dni dochodziła wreszcie do schroniska czy zwykłej beskidzkiej koliby. Poruszyła obolałymi ramionami, z trudem zdjęła kurtkę i powiesiła ją w korytarzyku na solidnym haku wbitym obok starego bakelitowego licznika prądu. Schyliła się, żeby rozwiązać drugi but.

– Butów może pani nie zdejmować – usłyszała za plecami.

– Wolałabym zdjąć.

Agata, wciąż jeszcze z kolorową sznurówką w dłoni, odwróciła się do mężczyzny. Musiał mieć dobrze po siedemdziesiątce. Wychudzona twarz była pokryta tygodniowym szczeciniastym zarostem, spod szopy siwych włosów błyszczały świdrujące niebieskie oczy. Starał się trzymać prosto, był szczupły szczupłością mężczyzn, którzy aktywnie przeżyli swoje młode lata i nie pozwolili sobie na słabości wieku średniego.

„Kiedyś musiał być niesamowicie przystojny”, pomyślała.

– Jak pani chce – powiedział mężczyzna. – Nikt inny nie zdjął.

– Inni?...

Gaga poczuła, że robi się jej słabo. Oparła się o ścianę. Znowu zmarnowany czas i znów nic. Coś nieprawdopodobnego. Dwa dni chodzenia po mieście, sprawdzania ogłoszeń, awantura, gdy okazało się, że jeden z kamieniczników wyobrażał sobie wynajęcie mieszkania jako doskonały sposób na seks bez zobowiązań – i kolejne rozczarowanie. Jakieś nieuchwytne przeczucie mówiło jej, że tym razem będzie sama i że tym razem się uda. Nie miała wiele do zaproponowania w walce o te kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów kwadratowych podłogi. Na dopiero co założonym koncie było prawie pusto, umowa o pracę nie była jeszcze podpisana... Otaczało ją jedno wielkie „być może”.

– Przyszły cztery osoby. Pani jest piąta.

No tak. Gorzej być nie mogło. Z trudem zdobyła się na to, żeby spojrzeć mu w oczy.

– W takim razie już sobie pójdę. Dziękuję – powiedziała, sięgając po kurtkę.

Mężczyzna popatrzył z zaciekawieniem. Delikatnie chwycił ją pod ramię. Tak delikatnie, że Agata nie pomyślała nawet, żeby uwolnić rękę. Jego dotyk był ciepły, przyjazny i kojący.

– Niech pani wejdzie. Pogadamy, zobaczymy. Nikt nie zmókł tak jak pani, wszyscy przyjechali samochodami. Przynajmniej się pani zagrzeje.

Z trudem ruszyła się z miejsca, zniechęcenie walczyło o lepsze z wszechogarniającym zmęczeniem. Zdjęła buty, wyprostowała się i przeszła dalej.

– Tu są dwa pokoje w amfiladzie – usłyszała. – Niech pani idzie do drugiego.

Pierwszy pokój był biały, przecierany ręcznie tynk pokrywała niedbale nałożona farba. Zwracała uwagę podłoga ze starych, wytartych i szorstkich, lecz czystych desek i brak jakichkolwiek mebli. W kącie stał zielony kaflowy piec, jakby cudem ocalały z remontu, którego żywym i ciepłym dowodem były grzejące pod oknami kaloryfery. Podeszła do pieca, dotknęła go, przeciągnęła pieszczotliwie dłonią po ozdobnych tłoczeniach i ociągając się nieco, weszła do drugiego pomieszczenia.

– Jesteśmy w komplecie – powiedział mężczyzna. Potoczył wzrokiem po stojących wzdłuż ściany i zerknął na Agatę. – Jeżeli państwo chcą, proszę usiąść.

Tylko ona skorzystała z zaproszenia i usiadła na podłodze. Pozostali nie zareagowali, jakby kompletnie ich to nie dotyczyło. Pod ścianą stały cztery kobiety: matka z córką i dwie podobnie ubrane dziewczyny wpatrzone w swoje telefony. Wszystkie pewne siebie, nieco nonszalanckie, z wyjątkiem córki. Dziewczyna, najwyżej dwudziestoletnia, stała z opuszczonymi rękami i wzrokiem wbitym w podłogę.

– Zaczynamy. Dla porządku: jestem właścicielem tego mieszkania. Nazywam się Józef Chowaniec. Zależy mi na tym, żeby je wynająć komuś wiarygodnemu. Dlatego niech się panie nie obrażą, ale będę pytał o rozmaite sprawy, dobrze?

Agata nawet nie kiwnęła głową. Przez ostatnie dwa dni słyszała tę kwestię siedem razy.

Mężczyzna, nie doczekawszy się odpowiedzi, wyjął z kieszeni wydartą z zeszytu kartkę i długopis.

– Proszę się wpisać na listę – zarządził. – Imię, nazwisko, numer telefonu. Jak ktoś chce, może być też e-mail.

– A ochrona danych osobowych? – oburzyła się stojąca najbliżej Agaty kobieta.

Agata otaksowała ją wzrokiem bez specjalnego zainteresowania. Niewiele rzeczy było w stanie ją zdziwić. Tymczasem kobieta nie zamierzała na tym poprzestać.

– Córka – wskazała na nieco spłoszoną dziewczynę, która stała obok niej – nie będzie podawała swoich danych. Kto wie, kim pan jest?

Gospodarz popatrzył na nią ironicznie.

– Przedstawiłem się przecież – mruknął. – Nieważne. Jakoś przecież muszę panie powiadomić, kogo wybrałem. Może pani napisać: matka z córką i numer telefonu.

– Wystarczy sam numer – zarządziła matka. – Niuniu, pisz.

Dziewczyna posłusznie napisała coś na kartce. Matka przyjrzała się uważnie.

– Niuniu! – zawołała. – Przecież to twój numer! Napiszę mój. Ja będę negocjowała.

Wyrwała córce kartkę, starannie zamazała pierwszy numer i wpisała drugi. Mężczyzna czekał cierpliwie. Pozostałe dwie dziewczyny oderwały się od smartfonów i też napisały na kartce swoje numery telefonów. Wreszcie kartka trafiła do Agaty.

– Niech pani tak nie patrzy na te telefony – rozległ się znów głos matki. – Można by pomyśleć, że chce je pani sobie zapamiętać.

– O matko z córką! – mruknęła Agata niechętnie i dopisała się do listy.

Skąd się biorą tacy ludzie? Chciała, żeby ten koszmar jak najszybciej się skończył. Z drugiej strony w mieszkaniu było sucho, ciepło i przytulnie. To było dobre miejsce. Co z tego, skoro nie dla niej.

Właściciel zabrał kartkę i potoczył wzrokiem po zgromadzeniu. Chrząknął głośno, dziewczyny z trudem oderwały wzrok od ekraników. Matka lustrowała konkurentki, a jej córka stała z opuszczoną głową. Agata wciąż siedziała na podłodze. Czuła się trochę jak w kabarecie: cztery aktorki, konferansjer i ona, siedząca samotnie na widowni. Jej dłoń powędrowała do kieszeni polaru po notatnik.

– Może będzie najprościej, jeżeli będę zadawał pytania, a panie będą krótko odpowiadały, dobrze? Czy zamierzają panie mieszkać ze zwierzętami? Po kolei.

– Ależ skąd!

– Nie!

– Absolutnie nie!

Mężczyzna pytająco spojrzał na Agatę.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. Z drugiej kieszeni wyjęła ołówek.

– Skąd mam wiedzieć? – powiedziała niechętnie. – Pewnie tak.

W oczach stojących kobiet błysnęła radość. Wyglądało na to, że pierwsza konkurentka odpadła w przedbiegach.

– Pies czy kot?

– Jedno nie wyklucza drugiego.

Mężczyzna kiwnął głową i zaznaczył coś na kartce.

– Współlokatorzy? Mężczyźni? Kobiety?

Matka popatrzyła z oburzeniem.

– No wie pan?...

– Wiem, wiem. – Gospodarz pokiwał głową.

Agacie zaczęło robić się ciepło, rozpięła suwak polaru. Cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej zabawna. Dziewczyny znów jak na komendę pokręciły głowami.

– A pani?

Podniosła oczy na właściciela. Jej lewa dłoń, w której trzymała ołówek, sama, prawie bez jej świadomości, poruszała się w notesie.

– Nie mam pojęcia – rzekła – ale raczej się nie zanosi. Chociaż wszystko może się zdarzyć, rozumie pan.

– Rozumiem. Panie się uczą? Pracują?

– Moja córka jest studentką – pochwaliła się matka.

– A pozostałe panie?

– Ja pracuję – rzekła dumnie brunetka. – Mój chłopak też. – Za późno ugryzła się w język.

Matka popatrzyła z triumfem. Chyba odpadła kolejna konkurentka.

– Ja studiuję – oświadczyła blondynka. – Polonistykę. Zaocznie.

– A pani ma jakąś pracę? – zainteresował się właściciel, patrząc na Agatę.

– Mam mieć – westchnęła. – Od poniedziałku. Przynajmniej tak mi się zdaje.

Właściciel znów coś nabazgrał na kartce. Ołówek Agaty cały czas mechanicznie poruszał się w notatniku.

– No dobrze. Przejdźmy do rzeczy najważniejszej. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka, ciepła woda, ogrzewanie, internet. Mieszkanie po remoncie, łazienka i kuchnia są jak nowe. Sąsiedzi, powiedzmy, specyficzni, ale nie uciążliwi, i nie mają nic przeciwko wynajmowi. Średnie opłaty miesięczne to trzysta złotych. A co do czynszu, to proponuję małą aukcję. Startujemy od tysiąca złotych miesięcznie. Ile panie dają?

– Tysiąc – powiedziała pierwsza z dziewczyn, pisząc coś w telefonie.

Druga nawet się nie zawahała.

– Tysiąc sto.

Agata pokręciła głową z niedowierzaniem. Ludzie mają jednak więcej pieniędzy, niż można by się spodziewać.

– No co, córeczko, chcesz tu mieszkać.

Ton matki był twierdzący, decyzja na pewno została już podjęta. Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby chciała natychmiast uciec z mieszkania.

– Córeczko? – z troską w głosie spytała matka.

Dziewczyna kiwnęła głową. Matka potoczyła triumfalnym wzrokiem po zgromadzonych.

– Tysiąc czterysta – powiedziała dobitnie ze wzrokiem utkwionym w Agacie.

Właściciel spojrzał pytająco. Agata drugi raz popatrzyła mu prosto w oczy.

– Osiemset – powiedziała.

– Sprawa załatwiona. – Matka objęła zesztywniałą nagle pod jej dotykiem córkę. – Skontaktujemy się w sprawie umowy dzisiaj po południu. Teraz nam się śpieszy. Niunia! Idziemy!

Wymaszerowały z pokoju. Dwie pozostałe dziewczyny jak na komendę wzruszyły ramionami i wyszły bez słowa pożegnania. Trzasnęły drzwi, zajęczały schody.

Agata wstała. Nie patrząc, wydarła z notesu kartkę i zmięła ją w dłoni. Ruszyła w stronę pierwszego pokoju. Klęska była oczywista od samego początku, więc od początku niestraszna. Trzeba będzie wrócić do hostelu, wykupić kolejną noc, usiąść gdzieś, gdzie herbata jest najtańsza, internet za darmo i gdzie kelnerki nie będą co kwadrans dawały do zrozumienia, że zamówiła za mało i tylko zajmuje cenne miejsce przy stoliku, i zabrać się do dalszych poszukiwań.

– A pani dokąd? – usłyszała.

Nawet nie chciało się jej odwracać. Podeszła do pieca. Jej lewa dłoń znów dotknęła chłodnej glazury o intensywnym kolorze butelkowej zieleni. Prawa odruchowo wyrzuciła zmiętą kartkę do stojącej obok, niepotrzebnej już skrzynki na węgiel.

– Szukać mieszkania.

Poczuła znów delikatny dotyk na swoim ramieniu. Odwróciła się. Mężczyzna stał spokojnie, jego uśmiech sprawił, że wydawał się młodszy o cztery dekady. W dłoni trzymał plik papierów.

– Przecież je pani znalazła.

Zrobiło się jej gorąco z wrażenia. Nie mogła uwierzyć. To był chyba okrutny żart. Spojrzała jeszcze raz na twarz mężczyzny, szukając ironii czy złośliwości. Jedno spojrzenie wystarczyło. Naprawdę miała gdzie mieszkać.

– Ale przecież... – Głos uwiązł jej w gardle. – Ten pies czy kot...

Mężczyzna przypatrywał się jej uważnie. W jego oczach błyskały figlarne iskierki.

– Szanowna pani Agato – zatytułował ją, zerkając na kartkę z numerami telefonów. – Przecież wyraźnie mówiłem, że zależy mi na kimś wiarygodnym, prawda? Pani mówiła prawdę. Co do zwierząt, wszystkie panie gwałtownie zaprzeczyły, więc albo kłamały, albo nie lubią zwierząt. Jedno nieładne, drugie przykre. To samo z partnerami czy partnerkami, w dzisiejszych czasach różnie bywa...

Agata nadal nie wierzyła swemu szczęściu.

– Ale ja mogę płacić tylko tyle, ile powiedziałam.

Mężczyzna spoważniał.

– Wiem. Tylko że pani będzie płaciła ze swoich, nie z cudzych. Przyszła pani pieszo, z plecakiem, w deszczu. Wszystkie te dziewczyny przyjechały samochodami. Takimi, na jakie je nie stać. Naprawdę nie wynajmuję tego mieszkania dla pieniędzy, mam taką fanaberię, i kwita. – Spośród trzymanych w dłoniach papierów wyjął dwa. – Umowa jest standardowa, żadnych pomysłów, żadnych haczyków. Niech pani przeczyta, jeżeli wszystko będzie w porządku, proszę wpisać swoje dane, moje już wpisałem. Chce pani to zrobić od razu czy zostawimy to na później?

– Od razu – powiedziała i po raz pierwszy się uśmiechnęła. – Od razu, nim się obudzę.

Wzięła papiery, przysiadła oparta o piec i zaczęła przeglądać umowę. Szybko przepisała dane z paszportu. Nawet nie zauważyła, że Chowaniec schylił się, wyciągnął ze skrzynki na węgiel zmiętą kulkę papieru i schował ją szybko do kieszeni marynarki. Po chwili podniosła oczy.

– Jaką kaucję mam wpisać?

– Taką, na jaką panią stać.

W głowie Agaty zakiełkował cień podejrzenia.

– A jeżeli mnie nie stać? – zapytała.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– To niech pani wpisze, że żadna. Mówiłem już, że mam do pani zaufanie.

– Takie rzeczy się nie zdarzają. Niech się pan nie obrazi, muszę to powiedzieć. Jeszcze nie podpisałam tej umowy i trzeba postawić sprawę jasno. Jeżeli liczy pan na coś więcej niż te osiemset złotych miesięcznie, to lepiej, żebym teraz wyszła. Rozumie pan?

Mężczyzna popatrzył smutno. Znów wyglądał na swoje siedemdziesiąt kilka lat.

– Córeczko – powiedział takim tonem, że Agacie nawet nie przyszło do głowy oburzyć się na poufałość formy. – Córeczko, który to twój casting? Piąty? Dziesiąty?

– Od wczoraj ósmy – powiedziała spokojnie.

– Na ilu proponowano ci mieszkanie w zamian za seks?

Zacisnęła usta. Wspomnienie było tak upokarzające, że poczuła, jak spina się i tężeje. Odłożyła papiery na podłogę.

– Na dwóch – wycedziła. – Na jednym całkiem jawnie. Ten skończony drań powiedział, że jestem fajną mamuśką i że będzie przychodził raz w tygodniu na noc. Ten drugi chciał się ze mną przespać jednorazowo. Pozostali walczyli o kasę tak zajadle, że szybko uciekałam.

– I tak trudno ci uwierzyć, że na dwóch drani i pięciu chciwców może się zdarzyć jeden człowiek, który po prostu chce wynająć mieszkanie i mieć święty spokój?

Pokręciła głową. Zrobiło się jej wstyd. Napięcie opadło. Mężczyzna wyjął z kieszeni klucze.

– Dwie pary. Mogą się przydać. Chociaż i tak wiem, że kiedy wyjdę z moją kopią umowy, zadzwoni pani po ślusarza. Właściwie nie mam nic przeciwko temu. Na zaufanie trzeba sobie zapracować, więc się nie gniewam. I tak nie zobaczymy się prędko, bo wyjeżdżam. Niech pani dzwoni, gdyby były jakieś kłopoty. Powodzenia. Na umowie ma pani też hasło do wi-fi i jej konfigurację. Tam, z tyłu, drobnym druczkiem. To jedyny drobny druczek, jaki uznaję.

Odwrócił się na pięcie. Tym razem to on poczuł na ręce dotyk. Odwrócił się.

– Jeszcze umowa – cichutko powiedziała Agata, podając mu podpisaną przed chwilą kopię. – I bardzo panu dziękuję.

Mężczyzna zabrał umowę, nawet do niej nie zaglądając. Wsunął ją do niewielkiej skórzanej teczki.

– Niech się pani dobrze mieszka. To dobre miejsce. Niech pani do mnie kiedyś zadzwoni. W razie czego może pani liczyć na sąsiadów. Ma pani szansę dogadać się z nimi. Są inni, trochę jak pani czy ja. Powodzenia.

Skrzypnęły drzwi do mieszkania, po chwili zajęczały schody. Mężczyzna schodził bardzo wolno, ostrożnie. Na dole uchylił drzwi na podwórko, wpuszczając do sieni trochę światła, i sięgnął do kieszeni. Rozprostował kartkę i aż westchnął z zachwytu. Na kilkudziesięciu centymetrach kwadratowych papieru miękki ołówek dziewczyny naszkicował nieomylną kreską cztery sylwetki kobiet: dwie zajadle młócące w ekrany smartfonów, jedną stojącą bezradnie, z opuszczoną głową, jedną wściekle gestykulującą. Rysunek był znakomity, każda z postaci wydawała się mieć swój własny charakter, swoje uczucia, a sylwetki, choć uproszczone, wydawały się żywe. Odwrócił kartkę i zamarł. Zobaczył siebie, jakby w lustrze, ale młodszego o dwadzieścia, może trzydzieści lat. Pewność kreski była nieludzka. Lecz w tym rysunku było coś dziwnego, coś innego. Była w nim jakaś tajemnica, niedopowiedzenie, tak jakby portretowany nie dawał się poznać, jakby tylko on był zagadką. Mężczyzna troskliwie schował kartkę do teczki, zamknął drzwi na podwórko i przeszedł przez ciemną sień do wyjścia z kamienicy.

Agata stała nieruchomo w przedpokoju. Jeszcze nie mogła otrząsnąć się z wrażeń, jeszcze nie mogła uwierzyć, że to wszystko stało się naprawdę. Miała gdzie żyć. Po dniach starań i upokorzeń, które budowały w niej od nowa poczucie beznadziei, po koszmarze ostatnich miesięcy miała wreszcie coś. Jakiś punkt stały, miejsce, do którego będzie wracać, miejsce nieobarczone żadnymi wspomnieniami, takie, w którym stworzy na nowo to wszystko, co utraciła. Instynkt obudził się w ostatniej chwili, tkwiąca gdzieś w głębi nieuświadomiona mądrość kazała jej cofnąć się w czasie, wrócić do miasta, w którym przeżyła najszczęśliwsze chwile swojego życia, i szukać, gorączkowo, wariacko szukać sposobu, by narodzić się na nowo. Czasami pomoc przychodzi od ludzi, ale gdy wszyscy zawiodą, ratunek jest w nas samych. Byle nie dać się rozpaczy i nie ogłuchnąć na głos, który idzie z wnętrza, który każe działać, a nie czekać.

Działać. Musiała poczuć się bezpiecznie, zrobić ostatnią rzecz, która jej pozostała, i pierwszą, która będzie oznaczała powrót. Wyciągnęła telefon z kieszeni i zaczęła przewijać niekończącą się listę nazwisk, z których wiele nic jej już nie mówiło. Historia jej życia w małym świecącym okienku. Po chwili znalazła. „Jurek ślusarz, telefon stacjonarny”. Wybrała numer. W słuchawce odezwał się niski, burkliwy głos.

– Pogotowie ślusarskie, słucham.

Poznała ten głos. Niewiele się zmienił, był może nieco niższy, nieco bardziej burkliwy, ale niewątpliwie był to głos pana Jurka.

– Dzień dobry. Strasznie przepraszam, ale chciałabym zlecić wymianę zamków.

Po drugiej stronie zapadła pełna niedowierzania cisza. Niemal słychać było, jak pan Jurek bezskutecznie próbuje przełknąć ślinę w nagle wyschłych ustach.

– Pani Agatka? – zabrzmiało niepewnie z telefonu.

Nie było odwrotu. Agata, która jeszcze przez chwilę wahała się, czy nie rozłączyć się, zamknęła oczy. Stało się. To było jak coming out, jak pierwszy samodzielny skok ze spadochronem. Trzeba było odrzucić wahania. Nie było drogi odwrotu ani czasu na zastanawianie się.

– Tak, to ja, panie Jurku. Głos mi się chyba nie zmienił?

– Pani Agatka! – Ślusarz chyba nadal nie mógł dojść do siebie. – Pani Agatka! Głos owszem, tak, ale kto by inny mnie przepraszał, że chce mi dać zarobić, jak nie pani? Jakie szczęście! Tyle czasu, tyle czasu! Zniknęła pani tak nagle, nie wiedziałem, co się stało, bo przecież niemożliwe, żeby pani nie gubiła kluczy. Pani Agatko, jakbym wszystkie roboty od pani dawał czeladnikowi, to już dawno miałby dyplom mistrzowski i nawet nie musiałbym za tego lenia córki wydać!

Agata, słuchając radosnego monologu, wyciągnęła z plecaka ciasno zrolowany śpiwór. Podłożyła go sobie pod głowę i ułożyła się na wznak na deskach podłogi. Rozmowy z panem Jurkiem, choć raczej jednostronne, kiedyś nieodmiennie wprawiały ją w dobry nastrój. Świat wydawał się wtedy prosty i jednoznaczny, skupiony na domu, dzieciach i opowieściach o co ciekawszych historiach z zawodowego życia człowieka, który potrafił otworzyć chyba każdy zamek na świecie.

– A wydał ją pan? – zainteresowała się.

Pan Jurek jakby trochę stracił rezon.

– No, właściwie to nie musiałem, bo sama go sobie wzięła...

Agata roześmiała się szczerze.

– I jak im jest?

– Chwali sobie, ale mi go rozpuściła strasznie... Za to wnuki już mam! Dwóch chłopaków jak malowanie! Krzyś i Tomek! Za to on...

Ślusarz zaczął się rozkręcać. Jeśli mu nie przerwie, pan Jurek zacznie niekończący się monolog i nie spocznie, póki nie poinformuje jej w szczegółach o tym, co zdarzyło się w jego życiu przez ostatnie osiem lat. Byłoby to nawet miłe, ale na to jeszcze przyjdzie czas.

– Panie Jurku – wpadła mu w słowo – niech się pan nie martwi, córka panu porozpuszcza zięcia, a pan wnuki i będziecie kwita. Niech pan pamięta, ojciec to ojciec, ale dziadek to dopiero ktoś. Przyjedzie pan zrobić mi te zamki?

– Pani Agatko, natychmiast! Ale co, włamujemy się czy tylko wymiana?

– Tylko wymiana, panie Jurku. Wynajęłam mieszkanie, właściciel to chyba dobry człowiek, ale jednak wolę wymienić. Zresztą sam mi powiedział, że pewnie zaraz to zrobię.

– Przyjeżdżam zaraz, biorę sprzęt i już! Jeszcze tylko niech pani ­powie gdzie i już jadę.

– Niedaleko pana, ale po drugiej stronie Wisły. Na Różanej. Dwanaście przez trzy.

– Pani Agatko, godzinka i jestem. Proszę nigdzie nie wychodzić, ­dobrze?

– Kupię tylko coś do jedzenia i wracam. Niech się pan nie boi, panie Jurku, nigdzie nie ucieknę. Już nigdzie i nigdy. Do zobaczenia wkrótce.

– Do widzenia!

Rozłączyła się i schowała telefon. Nie chciało jej się wstawać. Było jej dobrze i ciepło, na polu robiło się coraz ciemniej. Bardzo chciało się jej spać. Nagle uświadomiła sobie, że nie jadła od wczesnego rana. Z hostelu wyszła przed ósmą, zdążyła wypić w mieście nie najlepszą kawę i zjeść pół obwarzanka na Plantach. Drugie pół oddała gawronowi. Nie miała sumienia mu odmówić, siedziała na ławce, jadła obwarzanek, a gawron patrzył na nią tak, jakby nic nie miał w dziobie od wczorajszej kolacji na wysypisku w Baryczy.

Głód przemógł lenistwo. Poderwała się sprężyście z podłogi i ruszyła do przedpokoju. Zaklęła pod nosem, przypomniawszy sobie urwaną kolorową sznurówkę. Szybko przesunęła w dziurkach to, co z niej zostało, i z trudem zawiązała but. Kurtka zdążyła trochę przeschnąć, zarzuciła ją na ramiona i wyszła z mieszkania.

Zamykając drzwi, zorientowała się, że coś jest nie tak. Klamka nie opuszczała się, czyli... Myśl była szybsza od ręki, dziewczyna nie zdążyła zareagować, drzwi zatrzasnęły się ze złowróżbnym szczękiem zapadki. Nie zabrała z sobą kluczy. Mimo wszystko zaczęła gorączkowo przeszukiwać kurtkę i kieszenie spodni, łudząc się, że choć jedna para pojawi się cudownie w kieszeni. Niestety, im bardziej ich szukała, tym bardziej ich nie było. „Pan Jurek będzie miał dodatkową robotę – pomyślała. – A ja mam wolną godzinę”.

Opadł z niej pośpiech, spokojnie zapięła kurtkę i wolno zeszła po schodach. Chwilę wahania przeżyła przy bramie. Co będzie, jeśli nikt jej nie otworzy? Zdecydowała się podeprzeć ją wycieraczką, na tyle nieznacznie, by wyglądała na zamkniętą. Sprawdziła efekt – przy dobrych wiatrach nikt nie zauważy.

Przestało padać, ale zrobiło się chłodniej. Znad Wisły szła mgła, wilgotna, oblepiająca, z każdą chwilą coraz gęstsza. Latarnie nie zdążyły się jeszcze zapalić. W obcym mieście poczułaby się nieswojo, lecz nie tutaj, gdzie mimo lat nieobecności, mimo czasu, który wszystko zaciera w pamięci, mimo dziesiątków nowych szyldów mury były te same, układ ulic znajomy. Na rogu Różanej skręciła w prawo i z całym impetem wpadła na obejmującą się czule parę, prawie przewracając oboje.

– Boże, strasznie was przepraszam – wyjąkała.

Dziewczyna, w pierwszej chwili przestraszona, odetchnęła z ulgą. Jej chłopak, odruchowo zasłaniający ją obronnym gestem, opuścił ręce.

– Nie ma sprawy – powiedział. – Ciemno tu trochę.

Agata się uśmiechnęła. Odeszła już kawałek, gdy tknięta nagłą myślą, odwróciła się gwałtownie.

– Przepraszam! – zawołała. – Możecie mi powiedzieć, gdzie tu można w miarę szybko zjeść coś dobrego?

Chłopak i dziewczyna spojrzeli po sobie. Dziewczyna była szybsza.

– Lubisz pizzę? – zapytała.

Agata skrzywiła się lekko. Pizza w Polsce kojarzyła się jej z tłustym, grubym ciastem przykrytym lejącym się, paskudnym w smaku najtańszym serem, polanym ketchupem.

– Prawdziwą. Taką jak we Włoszech – dodał chłopak, widząc jej minę.

Przełknęła ślinę. Napłynęły wspomnienia sprzed wielu lat, ale nie z Włoch. Jesień w Nowym Jorku sypała złotymi liśćmi. Ciepło, wiatr, młodość, studencka wiza, dwieście dolarów w kieszeni, dwieście pięćdziesiąt na karcie kredytowej i Anka, która niemal siłą zaciągnęła ją do małej pizzerii dwa kroki od mostu Brooklińskiego. Narożny jasny budyneczek i lokal, który niebawem miał obchodzić stulecie istnienia. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata i czuła się jak królowa życia. Miała świat u stóp. Nic wtedy nie było ważne prócz chwili, pięknej chwili, no i oczywiście Marka, który miał dolecieć do niej już tak niedługo.

Chłopak uznał jej milczenie za odpowiedź twierdzącą.

– Pójdziesz tam. – Wskazał ręką kierunek. – Wiesz, gdzie jest przystanek przy Konopnickiej?

– Pewnie, że wiem – kiwnęła głową. – Długo mnie tu nie było, ale jestem tutejsza.

– To świetnie – ucieszyła się dziewczyna. – To właśnie tam. Nawet nie ma aż tak dużej kolejki.

Agata zastrzygła uszami.

– Kolejki? Po pizzę? – spytała z niedowierzaniem.

Chłopak z dziewczyną popatrzyli na siebie ze zrozumieniem.

– Kolejki do wolnego stolika – sprecyzowała dziewczyna. – Tam nie ma rezerwacji, ale wszyscy wiedzą, że warto poczekać.

Nie mieściło się jej to w głowie, chyba rzeczywiście zmieniło się więcej, niż przypuszczała. Podziękowała i szybko ruszyła w stronę Konopnickiej. Już w połowie wąskiej uliczki, jeszcze przed biblioteką, poczuła zapach, którego nie da się porównać z niczym innym – tak pachnie tylko świeżo upieczone ciasto z bazylią i oregano. Skręciła za róg i szła, kierując się tym zapachem, bo szyld dostrzegła dopiero wtedy, gdy dochodziła do schodków. W drzwiach minęła się z wychodzącą dwójką ludzi, z wnętrza buchnęło ciepło i cudowna woń. Weszła do środka i gdy tylko zamknęła drzwi, dokuczliwy szum ulicy przemienił się w coś, co bardziej dało się wyczuć, niż usłyszeć. Gwar miejsca, w którym ludzie są zadowoleni, nawet szczęśliwi. Symfonia radości próbowania, pomruków zadowolenia, westchnień sytości. I rozmów, rozmów o wszystkim, co wesołe. Tutaj nie przychodziły zrywające z sobą pary na ostatnią kolację, tu przychodzili ludzie, który cieszą się z życia i cieszą się życiem.

Rozejrzała się uważnie. Po lewej stronie zobaczyła otwartą kuchnię z gigantycznym ceglanym piecem spiętym potężnymi kotwami. Niewysoki, prawie filigranowy człowiek z leciutko rysującym się pod białą koszulką jakby doczepionym brzuszkiem i krótkimi kręconymi włosami wyciągał właśnie z tego pieca pizze, płynnym ruchem obracał je, sprawdzając, jak dobrze są wypieczone. Dwie zostawił w środku, jedną wyjął, zrzucając ją na wielką, błyszczącą tacę. Chwilę później pizza, pocięta, posypana płatkami świeżo ciętego parmezanu i błyszczącą od oliwkowego dressingu rukolą, szybowała w dłoniach kelnerki do stolika.

– Pani sama? – Do Agaty podeszła kelnerka, wysoka, ciemnooka i czarnowłosa. – Zapraszam na werandę. Właśnie zwolnił się stolik.

– Zawsze u was taki ruch? – zapytała Agata.

Kelnerka uśmiechnęła się nieznacznie.

– Teraz nie ma ruchu, bo nie ma kolejki. Proszę za mną.

Przeszły przez długą salę na zakrytą, przygotowaną już do zimy werandę. Wszystkie miejsca były zajęte, tylko mały, dwuosobowy stolik na samym jej końcu czekał na nią; inna kelnerka, szczuplutka, wysoka, właśnie sprawnie go sprzątała i zmieniała nakrycia. Agata zdjęła kurtkę, przewiesiła ją przez krzesło i usiadła z ulgą. Zerknęła na zegarek – do przyjścia pana Jurka pozostało prawie pięćdziesiąt minut, dość, żeby spokojnie zjeść, nawet gdyby oczekiwanie miało potrwać dłużej.

Brunetka, która przywitała Agatę przy wejściu, przyszła z kartą.

– Proszę się zorientować – rzuciła. – Za trzy minutki będę.

Dziewczyna zatrzymała ją gestem.

– Kiedy wchodziłam, kucharz wyciągał z pieca pizzę, posypywaną parmezanem i rukolą. Pięknie wyglądała i jeszcze piękniej pachniała, chciałabym taką, tylko nie tak dużą.

– Czyli mała parma arughula. Z szynką parmeńską. A co do picia? Regionalne piwo? Herbata? Kawa? Woda? Sok?

– Może zieloną herbatę – zdecydowała się. Zerknęła na sąsiedni stolik. – Taki dzbanuszek.

– Jasne – podsumowała kelnerka, nie zapisując niczego, obróciła się jak fryga i prawie biegiem ruszyła w stronę kuchni.

Agata rozsiadła się wygodnie na krześle, wyjęła z polaru notatnik i telefon, tylko z przyzwyczajenia zerknęła na ekranik. Nie spodziewała się żadnych połączeń, nowego numeru telefonu nie znał prawie nikt, kartę kupiła tydzień wcześniej, jeszcze na lotnisku. Poprzednią złamała i wyrzuciła, gest bez wartości praktycznej, sama przecież wypowiedziała umowę i zlikwidowała abonament tuż przed wyjazdem. Odłożyła na bok telefon, zaczęła szukać ołówka, jednak nie było go w notesie. Zaczęła grzebać po kieszeniach. Oprócz portfela nie znalazła nic. Jeszcze raz przeszukała kieszenie. Niepokój rósł, próbowała sobie uprzytomnić, gdzie widziała go po raz ostatni. Musiał zostać z umowami na podłodze. Niepokój przeradzał się w popłoch.

– Zgubiła pani coś? – kelnerka postawiła na stole filiżankę i dzbanuszek.

Agata błagalnie spojrzała na kelnerkę.

– Ma pani coś do pisania?

Kelnerka sięgnęła do kieszeni fartucha i wyjęła długopis.

– Może być?

Agata odetchnęła z ulgą. Uspokoiła się natychmiast.

– Bardzo pani dziękuję. – Wzięła z ręki brunetki długopis.

– Nie ma sprawy.

Agata otworzyła notatnik, lewa ręka niemal mechanicznie zaczęła rysować. Kartka zapełniała się szybko. Akurat gdy zabrakło miejsca, zobaczyła kelnerkę niosącą jej parującą, pachnącą smakowicie pizzę.

– Nigdy pani u nas nie była, prawda? Powie pani później, czy była dobra. Smacznego!

Podziękowała wzrokiem, odsunęła notes i wzięła do ręki pierwszy kawałek – cieniuteńkie ciasto aż się prosiło o bezceremonialne ugryzienie, zbojkotowanie sztućców i talerzy. Ugryzła spory kęs i zamarła. Takiego smaku się nie spodziewała. Wszystkie składniki były wprost doskonałe, a ich połączenie dorównywało wszystkim pizzom, jakie kiedykolwiek jadła, a nawet je przewyższało. Pobłogosławiła w myślach szefa oraz przygodnie spotkanych ludzi, którzy ją tu przysłali.

Pierwsze kawałki pochłonęła łapczywie, a gdy zjadła już połowę, nalała sobie zielonej herbaty. Notes leżał spokojnie na stole. Poczuła, że jest jej dobrze, i sięgnęła po kolejny kawałek. Jej wzrok napotkał spojrzenie kelnerki, która szła do sąsiedniego stolika.

– Smakuje?

– Od lat czegoś takiego nie jadłam – przyznała się Agata. – Ostatni raz chyba w Nowym Jorku, kilkanaście lat temu. No, po prostu niewiarygodne.

Kelnerka się roześmiała.

– Powiem szefowi, ucieszy się. W Nowym Jorku też robił pizzę. Może jadła pani u niego, kto wie...

– Wątpię. – Ugryzła kolejny kęs. – Takie historie nawet mnie się nie zdarzają. Ależ boskie jedzenie...

Kelnerka kiwnęła głową i zajęła się rachunkiem ludzi siedzących przy sąsiednim stoliku.

Po kilku kolejnych minutach po pizzy nie było już śladu, a syta i zadowolona Agata dopijała zieloną herbatę. „Czas na mnie”, pomyślała. Wiedziała, że będzie tutaj wracała, i to wiele razy. Postanowiła zapłacić przy kasie. Odruchowo wydarła z notatnika kartkę, zmięła ją i zostawiła na stole. Schowała notes, telefon i z długopisem w dłoni poszła do kontuaru przy kuchni.

– Chciałabym zapłacić. – Wyjęła portfel. – Będę tu wracała, mieszkam niedaleko.

– Zapraszamy. – Kelnerka życzliwie zerknęła znad wstukiwanego w kasę rachunku.

Kwota nie była wygórowana. Agata położyła na kontuarze obok kasy długopis, zapłaciła gotówką i wrzuciła parę złotych do puszki na napiwki. Gdy odwróciła się do wyjścia, czekała ją niespodzianka. Przy wąskim przejściu pomiędzy ladą a zejściem do piwnicy stała szczuplejsza i wyższa z dwóch kelnerek i mężczyzna, którego widziała, wchodząc, jak wyjmował pizzę z pieca.

– Szefie – usłyszała za plecami – ta pani mówi, że pizza szefa jest lepsza niż w Nowym Jorku. Czyli że co, szef sam siebie przeskoczył? Tego to nawet baron Münchhausen nie potrafił, on tylko się wyciągnął za włosy z bagienka, prawda?

Szef machnął ręką.

– Nie gadałabyś głupot... Od kiedy robisz te swoje drugie studia, jesteś niemożliwa.

Podszedł do Agaty z wyciągniętą dłonią. Uścisnęła ją. Dłoń była ­gorąca, rozgrzana od pieca. Tymczasem niższa kelnerka nie dawała za wygraną.

– Niech pani powie szefowi coś miłego, potrzebuje się pozbierać po tym, jak ostatnio w telewizji ta pani, co ma włosy jak Villas, powiedziała, że dobra pizza to taka, że kiedy się wytnie trójkąt, to koniuszek musi sterczeć. A jak szef zrobi pizzę, to szefowi koniuszek opada. To co, mamy załatwić u doktora Przeciszewskiego viagrę dla pizzy szefa? Doktor zawsze przychodzi w soboty z żoną i z dziećmi, recepty nosi ze sobą, to będzie z głowy...

Agata prawie popłakała się ze śmiechu.

Szef pokiwał głową.

– Widzi pani, co ja tu mam? – powiedział melancholijnie. – Smakowało pani chociaż?

– Bardzo – wydusiła z trudem. Doprowadziła się do porządku głębokim wdechem i wydechem. – Niech pan powie, jak pan to robi? To znakomita pizza, naprawdę nigdy i nigdzie nie jadłam tak dobrej. Wszystko jest takie, takie... takie świeże, takie proste... i jeszcze ten świeżo mielony pieprz...

Szef się ukłonił. Zerknął w stronę pieca i z powrotem na Agatę.

– No i właśnie. Wie pani, ja naprawdę lubię to, co robię. Zapraszam częściej.

Agata pożegnała się i wyszła z pizzerii. Skręciła w prawo, prawie biegiem ruszyła w stronę sklepu spożywczego.

Tymczasem szczupła kelnerka sprzątała stół i dostrzegła zmiętą w kulkę kartkę z notatnika. Już miała ją wyrzucić, ale ciekawość przeważyła i rozprostowała papier. Wpatrywała się w kartkę dłuższą chwilę..

– No i co się tak zapowietrzyłaś? – dobiegło od niższej kelnerki.

– Ula – dziewczyna odwróciła się – popatrz na to.

Na niewielkiej kartce z notatnika widniały trzy portrety: dwóch kelnerek i szefa wyciągającego z pieca pizzę.

Po chwili do dziewczyn dołączył szef. Pomilczał chwilę.

– Ula – zarządził – jutro ramka, szkiełko i wieszasz to. Nie, nie na tablicy korkowej, bo ktoś zabierze, ale tutaj, obok dyplomu nad kasą. Kto to był, u licha?

Agata prawie biegiem wracała ze sklepu. Siatka nie była ciężka, jakieś pieczywo, ser, pomidory, trochę kosmetyków. Mgła zgęstniała, słabe światło latarni ledwie przebijało się przez ciemnoszarą zasłonę. Marzyła, żeby znaleźć się w domu, marzyła, żeby się przebrać, położyć w śpiworze i zasnąć. Jeszcze trzeba było się dostać do środka, ale tutaj polegała bezwzględnie na panu Jurku.

– Pani Agatka? – Zza stojącego przed bramą samochodu wyszedł ślusarz.

– To naprawdę ja. Strasznie panu dziękuję, że pan przyjechał.

Pan Jurek złapał dłoń dziewczyny i wycisnął na niej solenny pocałunek. Zawsze całował ją w rękę na przywitanie, kiedyś się przed tym wzbraniała, potem weszło to w zwyczaj. Najpierw raz, dwa razy w miesiącu, potem częściej, nie tylko dlatego, że Agata częściej gubiła klucze. Polubili się bardzo i gdy tylko miała czas, zaglądała do pracowni pana Jurka na Kazimierzu, choćby po to, żeby się przywitać, a częściej usiąść i posłuchać opowieści z bujnej przeszłości ślusarza. Pan Jurek swoją ślusarską karierę zaczynał we wczesnej młodości jako włamywacz. Ściśle mówiąc, jako człowiek, który otwiera drzwi, inkasuje umówioną kwotę od zleceniodawców i spokojnie wraca do domu. Na jego szczęście dość szybko zdarzyła się wpadka, w wyniku której dostał trzy lata – ze względu na niekaralność i sprawy, o których pan Jurek nie chciał mówić głośno nawet teraz – zawieszone na pięć. Wtedy oprzytomniał, ustatkował się, znalazł mistrza ślusarskiego jeszcze przedwojennego chowu, przeszedł całą szkołę od pomocnika do czeladnika, aż wreszcie zdał egzamin mistrzowski i założył własny warsztat. Z otwierania zamków uczynił prawdziwą sztukę i doskonalił ją nieustannie. Czasem w pracowni pojawiała się również żona pana Jurka, która kochała go wielką odwzajemnioną miłością. Agata zaprzyjaźniła się bardzo z obojgiem. A potem – zniknęła...

– Panie Jurku. – Agata popatrzyła na niego. – Strasznie pana przepraszam, ale...

– Włamujemy się – domyślił się pan Jurek. – No i co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Dobrze, że mam z sobą cały sprzęt.

– Gdzie ten sprzęt? – zdziwiła się.

Pan Jurek gestem rasowego ekshibicjonisty rozchylił poły płaszcza, ukazując kamizelkę wędkarską z bezlikiem wypchanych kieszeni.

– I to wszystko, żeby się do mnie włamać? – Agata pokiwała głową. Pan Jurek popatrzył wyrozumiale.

– Nie, nie. Żeby się włamać, wystarczy to. – Sięgnął do kieszeni i wyjął kilkanaście wytrychów rozmaitej wielkości na dwóch metalowych kółkach. – Ta reszta to wkładki do zamków i śrubokręty. Nawet nie pytałem, jakie ma pani zamki, bo i tak by mi pani nie odpowiedziała. Klucze do bramy też pani zgubiła, prawda?

– Nic nie zgubiłam – obruszyła się. – Tylko zatrzasnęłam w mieszkaniu. Wynajęłam je dzisiaj, w środku są wszystkie moje rzeczy. Marzę, żeby się wykąpać, przebrać i jak najszybciej pójść spać.

– A ja tu panią zagaduję. – Złapał się za głowę. – No już, już! Idziemy.

Brama była zatrzaśnięta. Pan Jurek nawet nie zadał sobie trudu, żeby zaświecić latarkę. Szybko pomanipulował czymś w zamku. Brama ustąpiła natychmiast. Trwało to tak krótko, że w pierwszej chwili była przekonana, że jakimś cudem miał do tej bramy własny klucz.

– Ale jak... – zaczęła.

Ślusarz zatrzymał się w drzwiach.

– Idzie pani czy nie?

Agata weszła do środka. Pan Jurek włączył latarkę i omiótł światłem klatkę schodową.

– Niech pani prowadzi – rozkazał.

Agata posłusznie go wyprzedziła i poprowadziła jęczącymi niemiłosiernie schodami na piętro. Weszli w korytarzyk, pan Jurek pewnym gestem zaświecił światło i wyjętą z jednej z kieszonek wykałaczką zablokował włącznik. Przyjrzał się zatrzaskowi, wzruszył ramionami i wsunął do zamka dwa dziwne, twarde druty. Rozległo się kilka cichutkich tyknięć. Pan Jurek jedną ręką przytrzymał wystające z zamka druty, drugą sięgnął po zagięty pod kątem prostym cienki śrubokręt, włożył go do zamka i delikatnie przekręcił. Drzwi ustąpiły.

Przyglądała się temu jak urzeczona.

– Można? – zapytał jak zwykle pan Jurek.

Agata zaczęła się śmiać.

– Niech pan wchodzi jak do siebie. Światło chyba po lewej. Po prostu nie wierzę, że tak się da.

– Pani Agatko – mruknął stary ślusarz, wchodząc do środka – pani rozumie, że człowiek czasem tak na warsztacie siedzi i się dziwi, po co te wszystkie zamki, jak można je otworzyć w dwadzieścia sekund, jak się ma pecha, a w dziesięć, jak się ma szczęście.

– A są jakieś zamki, których pan nie potrafi otworzyć? – zainteresowała się Agata, zamykając za sobą drzwi.

Pan Jurek nawet się nie obruszył.

– Teoretycznie są – potwierdził. – Ale wie pani – uśmiechnął się – teoria mija się czasem z praktyką. To co, wymieniamy na zwykłe wkładki czy staramy się o jakieś trudniejsze zamki?

– Przecież widzi pan, panie Jurku, że u mnie nie ma czego ukraść. Niech pan zmienia te wkładki, i tyle. Zrobić panu herbaty?

– Pani Agatko. – Ślusarz wyciągnął z kieszeni dwie wkładki z tkwiącymi w nich kluczami. – Teraz, jak już pani jest, wiem, że będziemy się częściej widywali. Zrobię robotę i znikam. Za pięć minut będzie gotowe.

Sprawnie rozkręcił zamki i wymienił wkładki. Zmontował wszystko w mgnieniu oka, sprawdził działanie obu zamków i wręczył jej klucze.

– Ile jestem panu winna, panie Jurku? – zapytała, wyciągając portfel.

Pan Jurek zamachał rękami.

– Teraz nic. Jak pani przyjedzie na herbatkę, to się policzymy.

– Wie pan doskonale – westchnęła – że pana żona w życiu nie pozwoli, żebym panu coś płaciła. Jeszcze wyjdę z ciastem i gołąbkami. Zawsze się tak kończyło, jak nie dawałam panu kasy do ręki.

Pan Jurek spochmurniał.

– Teraz będzie inaczej, pani Agatko – powiedział smutno. – Zmarła mi Mela dwa lata temu.

– Panie Jurku... – jęknęła. – Przepraszam... Co się stało?

Ślusarzowi w oczach błysnęły łzy.

– Nowotwór miała – mruknął. – Męczyła się bardzo. Może źle tak mówić, ale dobrze, że umarła.

Agata słuchała ze ściśniętym gardłem. Pani Mela z panem Jurkiem byli małżeństwem przez trzydzieści kilka lat. Nigdy nie wyobrażała sobie, że którekolwiek z nich może umrzeć. Byli w jej oczach ponadczasowi, nierozłączni i zakochani w szorstki sposób, za którym prócz uczuć kryła się ogromna, przeogromna przyjaźń. Kiedy widziała ich razem wiele lat temu, czuła, że poznali niezwykłą tajemnicę bycia razem. Coś, co jej nigdy nie było dane. Zawsze bała się ich zapytać, bała się być wścibska, choć była niemalże przyjacielem domu. A teraz już nigdy nie zobaczy, jak zapytani o cokolwiek, odpowiadają dwiema różnymi wersjami, uzgadnianymi między sobą wśród śmiechów i docinków. Byli prostymi ludźmi o wrażliwości, o którą nikt by ich nie podejrzewał. Naprawdę bardzo ich kochała.

– Niech pani tak na mnie nie patrzy, bo się rozryczę – burknął pan Jurek. – Pójdę już. Niech pani przyjdzie w któryś dzień, to pogadamy.

Już otwierała usta, by odpowiedzieć, kiedy usłyszeli tupot nóg na schodach. Po chwili ktoś walnął w drzwi.

– Policja, proszę otworzyć!

Pan Jurek spojrzał na dziewczynę.

– Podpisała pani umowę? – wyszeptał.

Kiwnęła głową. Ślusarz odetchnął z ulgą.

– Otwierać, bo wyważymy drzwi!

– Co zrobić – powiedział pan Jurek głośno. – Na władzę nie poradzę!

Nacisnął klamkę. Do przedpokoju wdarło się dwóch policjantów. Otaksowali wzrokiem kobietę i mężczyznę.

– Mieliśmy wezwanie o włamaniu – oświadczył wyższy. – Państwo tu mieszkają?

– Ja tu mieszkam – powiedziała spokojnie Agata. – Od dzisiaj.

– I co, włamała się pani do pustostanu? – spytał niższy. – To się jakoś tak teraz nazywa...

– To się nazywa squatting, ale nic z tych rzeczy. Za to zatrzasnęłam sobie klucze przy pierwszym wyjściu z mieszkania. Pan jest ślusarzem, wymienił mi zamki.

Policjanci spojrzeli na siebie z wyraźną ulgą. Chyba wieczór będzie jednak spokojny.

– Czy ma pani jakiś dowód na to, że wynajmuje pani to mieszkanie?

– Mam umowę najmu i paszport. Wystarczy?

– Wystarczy. Proszę pokazać.

– Niech panowie wejdą.

Razem weszli do pokoju, który w sztucznym świetle wydawał się jeszcze bardziej pusty. Na podłodze obok plecaka, karimaty i śpiwora leżały umowy i klucze. Agata podała policjantom papiery i paszport. Przejrzeli uważnie dokumenty.

– Wszystko się zgadza – ucieszył się jeden z nich. – A już się bałem, że znowu zacznę wyrabiać nadgodziny, bo zaraz schodzimy ze służby.

– A kto doniósł? – zainteresował się pan Jurek. – Sąsiedzi?

– Nie wolno nam powiedzieć – zwierzył się jeden z policjantów. Widać było, że w myślach już zdaje na komendzie broń, przebiera się w cywilne ciuchy i jedzie do domu na kolację. – Ale nieoficjalnie mogliby się państwo dowiedzieć, podsłuchując pod drzwiami, jak stukamy do sąsiadki na dole i informujemy o pomyłce, prawda?

– Prawda – przytaknęła z powagą Agata. – Dobrego wieczoru, panowie. Tak czy owak, dzięki za troskę. I proszę koniecznie powiedzieć tej sąsiadce, że jestem wdzięczna, bo kto wie, co by było, gdyby ktoś włamał się naprawdę.

– Ukraść to u pani raczej nie ma co. – Policjant ogarnął wzrokiem pusty pokój. – Ale wszystko może się zdarzyć. Kaloryfery też, widziałem, ludziom kradli, i to w sezonie grzewczym. Do widzenia państwu.

Policjanci zasalutowali i wyszli z mieszkania.

Pan Jurek spojrzał na dziewczynę.

– Jakbym nie wiedział, że to pani, pani Agatko, to i tak bym się domyślił. Takie rzeczy mogą się zdarzyć tylko pani. Ja też idę. Niech pani dobrze śpi i niech pani o mnie pamięta. Proszę.

Agata objęła starego ślusarza i wycisnęła na jego niedogolonym policzku rzetelny pocałunek.

– Dziękuję za wszystko, panie Jurku. Jeszcze porozmawiamy.

Pan Jurek kiwnął głową.

– Niech pani sobie przepnie klucze – poradził jeszcze na progu. – Od razu, bo jeszcze je pani pomyli ze starymi, dobrze? A tamte wkładki niech pani gdzieś schowa, mogą się jeszcze przydać.

Kiwnęła głową i cicho zamknęła za nim drzwi. Postała chwilę w przedpokoju, aż ucichł jęk schodów, i wróciła do pokoju. Czas było rozpakować dobytek. Niewiarygodne, że całe życie człowieka może zmieścić się w plecaku. Przypomniała sobie od razu nowojorską znajomą Cristine, która zawsze powtarzała, że wszystko, czego jej w życiu trzeba, ma w torebce. Trochę zmieniało sytuację, że torebka była od Vuittona, a Cristine nosiła w niej co najwyżej cztery rzeczy: puderniczkę, chusteczkę do nosa, najnowszego iPhone’a i portfelik z kartami kredytowymi, zawsze do konta męża. Od torebki zaczęła się też ich osobliwa przyjaźń. Cristine, wypielęgnowana do granic możliwości trzydziestoletnia blondynka, żona jednego z szefów konkurencyjnej agencji, samobójczo postanowiła na jakimś przyjęciu sprawdzić możliwości skromnie, lecz gustownie ubranej Agaty. Zapytała wtedy złośliwie: „Kochanie, dlaczego właściwie nie nosisz żadnych ludzkich ciuchów, z dobrych pracowni? A twoja torebka to chyba noname?”. W ciszy, która zapadła, Agata uśmiechnęła się serdecznie, nachyliła się do Cristine i powiedziała scenicznym szeptem: „Zdradzę ci pewną tajemnicę. Noname to jedyna marka, której nie da się podrobić”. Cristine zatkało, tłumione śmiechy wokół niej sprawiły, że szybko zniknęła, a gospodarz zręcznie zatuszował zgrzyt. Jednak już nazajutrz Cristine, wydostawszy od męża numer telefonu Agaty, zadzwoniła, żeby porozmawiać. I jak to rzadko, bo rzadko, ale jednak się zdarza, wcale nie okazała się stereotypową bogatą, wychudzoną na sałatach z jedną grzanką z ciemnego pieczywa nowojorską pindzią. W dodatku na całym etacie przy mężu i tuż przed pierwszym rozwodem. Teraz jednak nie było Cristine, nie było Nowego Jorku, był Kraków. Tamto zrobiło się nagle odległe i nieznaczące.

Kosmetyczka, druga para skórzanych brązowych butów i ładne czarne szpilki, dżinsy i płócienne spodnie, koszula, sweter, jakieś T-shirty, trochę bielizny, w osobnym przezroczystym worku mała czarna, zwinięty ciasno płaszczyk. Wszystko to wylądowało w równych stosikach pod ścianą. Agata wróciła do coraz bardziej pustego plecaka. Wyjęła mały laptop, który podłączyła do prądu kupioną dwa dni wcześniej przejściówką. Komputerek błysnął przyjaźnie żółtym oczkiem. Odstawiła go do kąta obok śpiwora, postawiła przy nim karimatę i sięgnęła w głąb plecaka. Delikatnie wyjęła z niego twarde plastikowe pudełko. W środku, pieczołowicie zapakowana w bąbelkową folię i styropian, znajdowała się piękna błękitno-biała filiżanka. Rozpakowała ją troskliwie, dokładnie obejrzała. Na szczęście szybkie pakowanie i podróż nie pozostawiły na niej żadnych śladów. Kupiła ją kiedyś pod Halą na niedzielnym targu staroci i natychmiast pobiegła pochwalić się zakupem do Krzysztofa, który mieszkał niedaleko. Krzysztof, historyk sztuki, mimo niedzielnego przedpołudnia zakopany w tysiącach stron skserowanych artykułów fachowych, nie zdziwił się nawet, gdy Agata zdyszana wpadła na jego strych, umeblowany głównie regałami pełnymi książek. Dziewczyna nie zadała sobie nawet trudu, żeby zapukać. Zresztą po co, skoro Krzysztof zamykał drzwi, tylko gdy wychodził, a i to nie zawsze.

– Krzysiek, zobacz to i powiedz, że nie wiesz, co to jest, ale że ci się podoba – jęknęła błagalnie i rozwinęła zdobycz ze starej gazety.

Krzysztof zdjął okulary, zlustrował Agatę badawczym wzrokiem, zerkając tylko na ułamek sekundy na błękitno-białe cudo w jej dłoni.

– Przynosisz mi takie dobre rzeczy, że wiem, co to jest, nawet bez okularów, i co mam zrobić? Ile dałaś?

– Nienawidzę cię – oświadczyła Agata. – Kocham i nienawidzę jednocześnie. Gdybyśmy się nie przyjaźnili, gdybyś wiedział mniej o sztuce i przede wszystkim gdybyś się nie spotykał z tą dziewczyną, której tak koszmarnie nie lubię, pewnie bym cię uwiodła.

– I gdybym był bardziej imprezowy, a mniej nudny i leniwy – dodał Krzysztof. – Ile dałaś?

– Czterdzieści.

– Niedużo.

Wstał zza biurka i ruszył do kuchni. Agata poszła za nim z filiżanką w dłoni. O mało nie potknęła się o wystającego tylną połową zza drzwi leżącego na podłodze Wieśka, goldenopodobnego znajdę, jeszcze bardziej spokojnego niż właściciel.

Krzysztof się odwrócił.

– Wiesiek, rusz dupę i przywitaj się – poprosił grzecznie.

Pies trzy razy ruszył ogonem i znów zamarł. Krzysztof machnął ręką zniechęcony.

– Był dzisiaj wcześnie rano nad Wisłą na spacerze, chyba już mu się nic nie chce. Umyj sobie tę filiżankę, zrobię ci kawy i powiem, co to jest, a jak zobaczę, co jest pod spodem, powiem ci wszystko, co wiem, i jeszcze w ramach premii, w jakiej książce to znaleźć.

– Najpierw mów – zażądała Agata. – Kawa później.

Krzysztof nacisnął przycisk młynka. Wizg żaren uniemożliwił jakąkolwiek rozmowę. Agata umyła filiżankę i wytarła starannie papierowym ręcznikiem. Gdy młynek się wyłączył, Krzysztof wymierzonymi gestami wyrzucił z łyżki ekspresu stare fusy, nasypał świeżej kawy, ubił specjalnym tłuczkiem i wkręcając z powrotem mocno łyżkę, nacisnął włącznik. Ekspres błysnął światełkami.

– Ta filiżanka pochodzi z duńskiej królewskiej manufaktury porcelany w Kopenhadze. Dekorowana kobaltem, delikatnie kanelowana, wzór Blue Fluted. Śliczna, wysokiej jakości porcelana. Ten wzór produkowany jest do dzisiaj. Jeśli pozwolisz mi zajrzeć pod spód, powiem ci, ile ma lat.

Agata podała mu filiżankę. Krzysztof sięgnął do kieszeni po okulary.

– Royal Copenhagen Denmark wokół korony, zielona drukowana pieczęć, potrójna malowana kobaltem fala. Wyprodukowana między tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim a dwudziestym dziewiątym rokiem.

– Czy już mówiłam, że cię nienawidzę? – Agata wyjęła z dłoni Krzysztofa filiżankę, wsunęła ją pod ekspres i wdusiła zielony przycisk. Ekspres zacharczał, do filiżanki pociekła złotobrązowymi strumyczkami wonna arabika. Gdy filiżanka wypełniła się do połowy, dziewczyna wyłączyła ekspres. – Jak to możliwe, żebyś wiedział wszystko o wszystkim? I skąd te fale?

Krzysztof roześmiał się głośno.

– Nikt nie wie wszystkiego o wszystkim. Fale to symbol trzech cieśnin duńskich, a ja jestem oszustem.

Podszedł do oszklonej serwantki i zza stojących tam filiżanek wydobył jedną. Identyczną jak ta Agaty.

– Teraz rozumiesz?

Dziewczyna zaczęła się śmiać.

– To jak je odróżnimy?

– Nie zauważyłaś czegoś. Przyjrzyj się jej dokładnie, najlepiej z góry.

Agata posłusznie nachyliła się nad cackiem, z którego unosił się oszałamiający zapach.

Tymczasem Krzysztof kontynuował.

– Twoja filiżanka jest jedyna w swoim rodzaju. Ma błąd. Przed wypalaniem ktoś pewnie chciał poprawić jej ułożenie na płycie. Brzegi nie są idealnym okręgiem, widzisz deformację? Ciekawe, jak to się stało, że mimo wszystko przeszła kontrolę jakości. Ktoś nie dopatrzył, a teraz ty masz rzecz niepowtarzalną. Niech ci dobrze służy.

Służyła dobrze. Przez te wszystkie lata Agata pilnowała jej jak źrenicy oka, uważała na nią bardziej niż na cokolwiek innego. Była dla niej czymś niezmiennym, co przetrwało niemal stulecie i pokolenia użytkowników i za wszelką cenę musi trwać dalej. Była jedyną rzeczą, która była naprawdę jej i tylko jej, nie do kupienia, nie do zastąpienia. Gdy w małżeństwie zrobiło się naprawdę źle, wynajęła skrytkę bankową tylko po to, żeby nie trzymać filiżanki w domu. Bała się, że Franz w kolejnym przypływie wściekłości pozbędzie się tego, co dla niej najważniejsze, tak jak pozbywał się z jej otoczenia ludzi, zwierząt, przedmiotów w jakikolwiek sposób zagrażających jego pewności siebie. Skrytka bankowa kosztowała wielokrotnie więcej, niż była warta sama filiżanka, lecz przecież nie to było ważne. Nie chciała się do tego przyznać, ale te kilkadziesiąt gramów cienkiej porcelany było jedynym łącznikiem między dwoma światami: tym, którego się wyrzekła, i tym, który osiem lat temu uznała za swój. Kawiarki się zmieniały, filiżanka zostawała.

Właśnie, kawiarka. Ta ostatnia, najzwyklejsza w świecie. Maleńka, na jedną filiżankę i samotne podróże. Coś, czego nie rozumieli w niej Amerykanie, a kochali Włosi i Francuzi. Agencja nie oszczędzała specjalnie na hotelach, w rubryce kosztów była to pozycja równie konieczna i nieunikniona jak, dajmy na to, nowe rzutki i tarcza do działu kreatywnego, rzadko jednak się zdarzało, aby w sieciowym hotelu rano pojawił się barista. Dlatego nie powinno Amerykanów zdumiewać, gdy przy śniadaniu jakaś dziwna kobieta z obco brzmiącym nazwiskiem, perfekcyjną angielszczyzną pytała, kto jest szefem hotelowej restauracji. Obsługa na ogół szczyciła się szefami, ale sztywniała, gdy Agata prosiła o sprowadzenie kogoś, kto odpowiada za poranną zmianę w kuchni, podejrzliwie wietrząc kłopoty. Scenariusz był zabawny i powtarzany po wielekroć: po kilku cichych zdaniach zamienionych z pracownikiem Agata wyjmowała z torebki malutką włoską kawiarkę i wręczała mu ją z czarującym uśmiechem. Pracownik przyjmował to na ogół z niepewnym ukłonem, ale wracał już wyprostowany i przejęty swą rolą, z tacą, na której parowała i syczała kawiarka, czekając z niecierpliwością, aż ktoś przeleje jej zawartość do filiżanki. W słowach Agaty nie było też niczego tajemniczego. Mówiła po prostu: Kocham dobrą kawę. Automaty na sali nie robią tak dobrej kawy jak ludzie, a na pewno jest na waszej zmianie ktoś, kto tak jak ja, kocha kawę. Proszę, niech zrobi taką, jaką by robił dla siebie. A w razie wątpliwości – proszę to przekazać szefowi z moim podziękowaniem. Skutkowało zawsze. Raz nawet za bardzo. Ujęty bezpretensjonalnością Agaty szef, Francuz, zaczął od położenia na tacy przy kawiarce pięknej czerwonej róży, ani chybi wyjętej z bukietu, którym przystrajano codziennie hotelowy hol, a gdy Agata poczuła się w obowiązku podziękować na wizytówce, zaprosił ją na kolację, uwodził cały wieczór rozmową i fantastycznym jedzeniem, a potem całymi tygodniami wydzwaniał do niej, wypytując, kiedy znów się pojawi w jego hotelu. Na szczęście skończyło się na kolacji, bo André gotów był dla niej zapomnieć o czekającej niecierpliwie w domu żonie i o dzieciach. Polubiła go bardzo, ale nie do tego stopnia. Zresztą André chyba też nie przeszedłby tej granicy, uwodzicielskość była raczej w sferze języka, barwnego i pociągającego, jego żywiołem był flirt i pokazywanie na każdym kroku, że ta, z którą siedzi przy stoliku, jest w tej chwili dla niego jedyna na świecie. Był odzwierciedleniem stereotypu Francuza, podbijającego serca wybranek, choć głównie przez żołądek, bo na pewno nie mógłby zrobić konkurencji Patrickowi Dempseyowi. Za to zostało po nim piękne wspomnienie i numer telefonu, pod który Agata obiecała zadzwonić, gdy tylko będzie potrzebowała czarującej obecności ambitnego szefa.

Rozejrzała się po pokoju, trochę mniej pustym niż jeszcze przed chwilą. Minimalizm ma swoje granice, brakuje tu mebli, przydałaby się jakaś komódka, stół, ze dwa krzesła. No i łóżko. Odwykła od spania na karimacie, dawniej nie przeszkadzało jej to kompletnie. Przed wyjazdem, gdy pomieszkiwała u Anki w Waszyngtonie, próbowała zmusić przyjaciółkę do odstąpienia jej kawałka podłogi, ale nic z tego. Był pokój gościnny, było nocne siedzenie przy winie i szorstka serdeczność takiej jakości, jakiej nie zaznała wcześniej nigdy i od nikogo. Może gdyby miała rodzeństwo, starszą siostrę, brata, takich, którzy nie dadzą zrobić krzywdy w szkole, którzy na co dzień opędzają się od małolaty, ale staną za nią murem, gdy życie pokaże, że potrafi być wredne, może wtedy zaznałaby czegoś podobnego. Anka była jednocześnie mądrzejszą siostrą i silnym bratem. Poznały się jeszcze w Anglii, gdy miały po niespełna szesnaście lat, gdzie dzieliły los cudzoziemki w prywatnej szkole, do której Agatę posłał dramatyczny zbieg okoliczności, a Ankę – ojciec, niższej rangi dyplomata na placówce w Londynie. Cztery lata trudów i upokorzeń, które solidarnie przetrwały, zaowocowało niewzruszoną przyjaźnią, złamanym sercem Anki, śmiertelnie a nieszczęśliwie zakochanej w zabójczo przystojnym wykładowcy nieodległego college’u, i perfekcyjną znajomością received pronunciation, która później tak wzruszała Amerykanów. Na nieoficjalnych przyjęciach wewnątrzagencyjnych współpracownicy tarzali się ze śmiechu, gdy Agata dawała się wreszcie namówić na improwizowanie przemówień królowej Elżbiety, zawsze na bieżące agencyjne tematy. To Anka, studiując chwilowo w Nowym Jorku, wynalazła Agacie półroczne stypendium, to ona wspierała ją w pierwszych, trudnych miesiącach po przyjeździe do tego miasta, nim Agata znalazła pierwszą poważną pracę.

Zerknęła na zegarek: było po szóstej. W Waszyngtonie południe. Anka pewnie stoi na sali wykładowej i tłumaczy cierpliwie jakiejś grupie studentów, na czym polega, dajmy na to, zjawisko splątania kwantowego, zasada nieoznaczoności Heisenberga albo jak to się dzieje, że kot Schrödingera jest jednocześnie i żywy, i martwy. Pal diabli Schrödingera, najważniejsze, że kot Anki, niejaki Kupek, był na pewno żywy, puszysty i mruczący. Był wcieleniem kocich cech w wersji waszyngtońskiej: ­zamiast na myszy, których brakowało, polował na smartfony. Na sumieniu miał już trzy, w tym jeden, który nieopatrznie pozostawiony na półeczce w łazience, został wrzucony do muszli jednym sprawnym ruchem łapy. Aparat stacjonarny tylko obgryzał.

Na Skype’a z przyjaciółką było za wcześnie. Anka powinna dotrzeć do domu za jakieś trzy–cztery godziny. Agata obiecała jej uroczyście, że odezwie się i poda nowy numer telefonu, gdy tylko znajdzie mieszkanie i rozpakuje plecak, a obietnica rzecz święta. Trzeba będzie jakoś zagospodarować czas do wieczora. Sięgnęła po czytnik e-booków napełniony przez Ankę chyba całą jej biblioteką.

Nagle ogarnął ją strach. Fizyczny strach, ściskający serce, odbierający oddech. Skuliła się z bólu, z trudem panując nad oddechem. Oparła się bokiem o ścianę. A jeśli coś się nie uda? Jeśli nie utrzyma się sama? Na koncie ma trzy tysiące. Nie ma nikogo, zerwała kontakty, spaliła za sobą mosty. Nikt jej pewnie nie pamięta, minęło osiem lat. Zdradziła wszystkich, których lubiła, kochała i szanowała. Osiem lat temu ucieczka była szaleństwem. Ale wtedy świat mówił do niej: musisz stąd odejść. Masz dwadzieścia cztery lata. Jestem twój. Rób ze mną, co chcesz, wszystko się uda, wszystko, po co sięgniesz, będzie twoje. Szeptał do ucha jak wytrawny kusiciel, że nie ma przeszłości, jest tylko przyszłość. Że to nie ucieczka, ale krok naprzód. I tak było, do chwili kiedy nieubłagany, obojętny los upomniał się o swoje. Podpisała weksel na życie, teraz trzeba go spłacić. Co mówiła terapeutka? Spokojnie oddychać, otworzyć się na świat, myśleć pozytywnie. Jasna cholera, wyrzuciła wtedy z siebie, zapłaciłam trzysta dolarów za wizytę i słyszę, że mam robić to, co robiłam dotąd? Całe życie byłam otwarta na świat i myślałam pozytywnie. Terapeutka nawet się nie obruszyła. Agresja w pani przypadku to rzecz zrozumiała, tłumiła ją pani przez ostatnie lata. Teza terapeutki potwierdziła się w pełni, drzwi, którymi trzasnęła Agata, wychodząc z gabinetu, mało nie wyleciały z futryny. Wtedy w taksówce, która ją wiozła do Anki, postanowiła stamtąd wyjechać i już nie wracać. Nigdy. Anka przyjęła to ze spokojem, jak wszystko. Z szafki kuchennej zza stosu ścierek wyciągnęła ukrytą potężną pakę chipsów o smaku octu balsamicznego, z lodóweczki na wina – odpowiednią butelkę, a z kieszeni – czerwony pendrive, który wręczyła Agacie. „To na trudne chwile w Polsce – mruknęła. – Wiedziałam, że tak będzie. Teraz siadaj, pijemy wino, gryziemy chipsy i oglądamy Chirurgów”.

Lęk odpuścił, Agata poczuła, że może już oddychać. Powoli, ostrożnie wyprostowała się. Ból osłabł, ale dławiące uczucie bezradności nie chciało ją do końca opuścić. Trzeba działać, trzeba coś robić. Przespać się choć chwilę, odezwać się przez Skype’a do Anki, zająć sobie dwa dni, w poniedziałek rano do pracy, podpisze umowę. Będzie dobrze, pieniądze niewielkie, ledwie wystarczą na życie, ale zawsze coś. Rozmowa telefoniczna, którą odbyła przed wylotem, była konkretna i jednoznaczna. Zatrudniają ją od szóstego kwietnia na płatny okres próbny, jej biegły angielski i niezły francuski zrobiły wrażenie na rozmówcy. CV było od początku do końca kłamstwem, prawdziwe było zwyczajnie za dobre na podobną pracę, ale taki był plan, trzeba zacząć od początku, spokojnie, bez pośpiechu, stresu, hałasu, bez setek e-maili i telefonów, bez nieustannej dyspozycyjności, wyjazdów na drugi koniec kontynentu tylko po to, by spotkać się z kimś i porozmawiać, jakby tego nie dało się zrobić w pokoju telekonferencyjnym albo nawet od biurka przez dowolny wideokomunikator. Odbudować to, co straciła. Powoli, powoli. Być kimś małym, nieznaczącym, zaszyć się w mysiej norce, móc czytać, rozmawiać raz na jakiś czas z Anką, słuchać muzyki. Muzyki nikt jej nie odbierze.

W komputerze miała jakieś dwieście ulubionych płyt, co najmniej połowa jazzowych, reszta – klasyka w znakomitych wykonaniach. Wszystko to przerzuciła z liczącej ponad dziesięć tysięcy pozycji domowej płytoteki, chluby Franza, który przypisywał sobie również wypracowanie gustu muzycznego żony. Było to wierutne kłamstwo, jedno z wielu, które tak przylgnęło do niego, że sam w nie uwierzył i rozpowszechniał na prawo i lewo. Tworzył wokół siebie mit, chciał być Pigmalionem, pokazując Agatę jak swoją własność i swoje dzieło. Wszyscy, którym choć trochę zależało na ogrzaniu się w jego sławie modnego w nowojorskim towarzystwie muzyka, wschodzącej gwiazdy dyrygentury, a przy tym naprawdę przystojnego i eleganckiego mężczyzny, przystawali na taką wersję. Ci, którym nie zależało, a którzy znali Agatę wcześniej, uważali po prostu, że jest pretensjonalnym idiotą, któremu wczesny sukces zawrócił w i tak już kompletnie pomylonej głowie. Trzeba było ich słuchać, ale myśl, że są dla siebie stworzeni, utrzymywała się w niej znacznie dłużej niż w nim. Zakładając oczywiście, że w ogóle kiedykolwiek zagościła. „Trzeba było” koniecznie musi zamienić na „trzeba będzie”. Trzeba będzie wrócić. Spróbować dotrzeć do starych przyjaciół, może wybaczą, może ten świat nie jest do końca podły i sprzedajny, może nie wszystkim zależy na sobie, biegu, sukcesie, na pieniądzach, na bywaniu w towarzystwie, na ochoczym wydeptywaniu czerwonych dywanów. Tylko jak wrócić? Do kogo zadzwonić? Co powiedzieć? Cześć, to ja, Agata, mówili na mnie Gaga, może mnie jeszcze pamiętasz? Wiesz, kiedyś się dobrze znaliśmy, jakieś osiem lat, dwa miesiące i szesnaście dni temu byłam nawet u ciebie w domu, ale potem jakoś się nie złożyło, jakoś nie miałam czasu zadzwonić, odezwać się. Pamiętasz? Tak, tak, było coś takiego. U ciebie wszystko w porządku? No tak, no tak, rozumiem, nie masz teraz czasu, to nic, zadzwoń kiedyś, jak znajdziesz chwilę, no, cześć, wszystkiego dobrego, powodzenia. Jak się zabrać do czegoś takiego po ośmiu latach? Przecież to ona uciekła, zostawiła ich wszystkich. Osiem lat to dziewięćdziesiąt sześć miesięcy, czterysta szesnaście tygodni, dwa tysiące dziewięćset dwadzieścia dwa dni. Jedna trzecia pokolenia. Dzieci poczęte osiem lat temu poszły właśnie do szkoły. To przepaść. Nie ma człowieka, który zostanie w tym samym miejscu i czasie przez osiem lat, nie ma ludzi żyjących poza czasem, bez chęci zmiany, jednym i tym samym życiem.

Naprawdę nie ma? Przed jej oczami pojawiły się nagle obrazy z najdalszych, najgłębszych wspomnień. Stare czarne pianino ze zdjętą przednią płytą obnażającą bezwstydnie osiemdziesiąt osiem młoteczków jak chrząstki rybiego szkieletu, pokrytych filcem, którego piękne écru zszarzało przez ponad sto lat, sterczących nad żółtawo-czarną klawiaturą z kości słoniowej. Nieludzko uporządkowany pokój, w którym nie było miejsca na choćby jeden przypadkowy przedmiot leżący bezładnie, gdzie planowość i sensowność rozmieszczenia rzeczy była, jakby powiedziała Anka, policzkiem wymierzonym entropii. Kostek. Szczupły, cichy i wiecznie zamyślony, o wysmukłych, pięknych dłoniach pianisty, dłoniach, których dotyk budził w niej dreszcz przy każdym przywitaniu i pożegnaniu. Trzeba do niego pójść, wejść na piętro małego domku w starej części Prokocimia, usiąść cicho na krześle przy zawsze pustym stole, najpierw przeprosić, a potem pomilczeć trochę. I jeszcze potem posłuchać. Takie proste. Może będzie dobrze. Może jej wybaczy. Nigdy nie zrobiła mu krzywdy, zawsze starała się pomóc. Pójdzie do niego w sobotę, nie, lepiej w poniedziałek, kiedy już umowa będzie podpisana, kiedy wyjdzie z biura pewniejsza siebie, spokojniejsza, z cyrografem, który za ileś tam godzin spędzonych na odbieraniu telefonów i organizowaniu prostych spraw da jej pieniądze, żeby jakoś przetrwać.

Orientowała się już mniej więcej w cenach podstawowych produktów, w pociągu z Warszawy przeliczała budżet. Uda się, na pewno się uda. Kiedy e-mailowo, a potem telefonicznie dopinała sprawy umowy o pracę, pan Jacek zauważył mimochodem, że warunki są całkiem dobre jak na Polskę. Pewnie tak. Trzy czterysta brutto, to na rękę jakieś dwa i pół. Osiemset mieszkanie, dwieście opłaty, sto internet, zostaje tysiąc czterysta. Sto pięćdziesiąt na środki czystości i kosmetyki i mamy tysiąc dwieście pięćdziesiąt. Trzeba jeszcze coś jeść. Pamiętała doskonale czasy studenckie, gdy za dwadzieścia złotych udawało jej się skomponować zgrabny obiad na dwa dni. Teraz nie będzie gorzej. Nawet lepiej, bo możliwości od tamtego czasu trochę się zwiększyły. Dla bezpieczeństwa powiedzmy, że trzydzieści złotych dziennie na jedzenie. Dziewięćset miesięcznie. Trzysta pięćdziesiąt zostaje na ubrania i jakąś przyjemność, raz na jakiś czas koncert, kino, może jakaś dobra kawa. Książki tylko z biblioteki, jest tuż obok, praca też blisko, będzie chodziła pieszo, czyli za darmo. Nie jest źle, minimalizm ma swoje zalety. Poczuła się lepiej. Za jakiś czas może uda się znaleźć jakąś inną, lepszą pracę. Ale koniecznie pójdzie do Kostka. Teraz ma jeszcze dwa dni na przejście się po mieście, na przypomnienie sobie starych kątów. Byle do poniedziałku.