Gra w kolory - Marzena Rogalska - ebook + książka

Gra w kolory ebook

Marzena Rogalska

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po dotkliwej stracie Agata dochodzi do siebie pod troskliwą opieką najbliższych. Kiedyś podzieliła się z nimi swoimi snami. Ale czy pojawi się ktoś, kto zechce dzielić z nią życie? I czy ona, targana wątpliwościami, będzie na to gotowa?

Aby być szczęśliwym, trzeba zrozumieć siebie. Marzena Rogalska poruszająco opowiada o wewnętrznym dojrzewaniu Agaty, odkrywa jej rodzinne tajemnice i pokazuje, że każdy może zmierzyć się z demonami zapomnianej i wypartej przeszłości. Trzeba tylko odwagi i… niewielkiej pomocy przyjaciół!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 573

Data ważności licencji: 2/28/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Czekając na Grę w kolory

Nie znam się na literaturze. Nie będzie to zatem opinia eksperta. Dziękuję Ci za zabranie mnie w podróż, podczas której odpoczęłam i na chwilę przeniosłam się do świata, o jakim każdy z nas marzy. Świata tylu pięknych emocji, wdzięczności i nadziei, i miłości. Świata, w którym istnieje prawdziwa bezinteresowna przyjaźń. Właśnie to odnalazłam ostatnio, spotykając się po latach z moimi przyjaciółkami w Koszalinie, a Twoja książka była wisienką na torcie weekendu w domu, który znów stał się moim domem. Trochę przez lata zaniedbałam przyjaciół, tak jak Twoja Agata. Pisz kochana, jesteś nam wszystkim potrzebna!!!! Czekam na kolejną część. 💋

Kasia Cerekwicka

Książka napawająca optymizmem. Napisana pięknym językiem. O szczególnym klimacie, który sprawia, że czyta się zachłannie od pierwszego zdania. Dziennikarka Marzena Rogalska – pisarka, a może pisarka Marzena Rogalska – dziennikarka. Okaże się. To jej pierwsza powieść. Bez obaw i z ogromną ciekawością sięgnę po kolejną jej książkę.

Anna

Świetnie, inteligentnie napisana, wielowątkowa powieść. Bardzo pozytywne zaskoczenie i zdecydowanie najlepsza obyczajówka, jaką ostatnio czytalam. Czekam na więcej książek pani Marzeny.

Magdanawakacjach

@marzenarogalska Właśnie dziś skończyła mi się, zdecydowanie za szybko, Wyprzedaż snów. Pochłonęłam ją wręcz! I z utęsknieniem czekam na ciąg dalszy.

Rozyckama

Zapomniałam o bożym świecie :-) Przecudownie, że będzie druga część ☺

Ruda_w_wielkim_miescie (Aga Wachel)

Ja chcę tę nową książkę już, natychmiast. Skończyłam Wyprzedaż snów i moje życie straciło sens. Nigdy żadna książka mnie tak nie wciągnęła jak Wyprzedaż... i historia Agaty.

martulciaaaxd

Mojemu Tacie, dzięki któremu wybieram słoneczną stronę ulicy :-)

Rozdział 1

Była pierwsza sobota lipca. Tego pięknego, ciepłego, wyzłoconego słońcem dnia zdarzyły się dwie najważniejsze rzeczy w jej czteroletnim życiu: nauczyła się wiązać buciki, a jej ojciec odszedł.

Siedziała wtedy w pokoju przy dziecinnym biureczku i z wysuniętym językiem rysowała piękne, rozłożyste drzewo. Dodawała kolejne gałęzie, zdobiła je zielonymi liśćmi. Trawa była już gotowa, zieleniła się soczyście pod brązowym grubym pniem.

– Idziemy na spacer, Agatko? – usłyszała. Zerwała się błyskawicznie, ruchliwa jak żywe srebro. Przemknęła do pokoju taty, który odwracał się właśnie od wielkiej deski przykrytej olbrzymim arkuszem papieru z mnóstwem przedziwnych, przecinających się kresek.

– Juhuuuu!!! – zawołała i z powrotem wpadła do przedpokoju. Szybko wzuła ukochane kolorowe tenisówki, prezent od cioci, przywieziony z dalekiej podróży. Tak dalekiej, że trzeba było najpierw długo jechać autobusem, a potem jeszcze dłużej, wiele godzin lecieć. Samolotem – i z powrotem, jak mawiał tata.

Stanęła, bezradnie patrząc w górę. Ojciec przyklęknął przed nią. Zawiązał sznurowadła pierwszego bucika.

– Teraz ty – usłyszała. – Popatrz, jeden sznureczek pod drugi. Dwie pętelki jak płatki kwiatuszka. Przewlekamy, ciągniemy za płatki… i jest kwiatuszek!

Patrzyła na to jak na magiczną sztuczkę. Widziała, naprawdę widziała, jak śliczny biały kwiatek ze sznurka wyrasta na kolorowej łące jej tenisówek.

Ojciec chwycił za jeden z koniuszków sznurowadła i pociągnął. Kwiatek natychmiast zniknął. Usta dziewczynki wygięły się w podkówkę i zadrżały leciutko.

– Już wiążemy – uspokoił ją ojciec. – Jeszcze raz. Jeden pod drugi, dwa płatki i kwiatuszek. Teraz ty, skarbie.

Spróbowała. Kwiatuszek się nie pojawił, za to na jego miejscu znalazł się spory węzełek.

– Nic nie szkodzi! – Ojciec szybko rozsupłał splątane sznurowadła. – Teraz spróbujmy razem, dobrze? Trzymamy o… tu, teraz tu… przewlekamy, nie, nie, tak, tutaj… o, właśnie! Świetnie!

Nie dowierzając własnym oczom, patrzyła na zawiązany bucik.

– Teraz rozwiąż. Nie martw się, zawiążemy jeszcze raz. I jeszcze raz, i jeszcze!

Przy którejś z rzędu próbie Agatka znów spojrzała na ojca.

– Teraz ja, całkiem sama – poprosiła. Wolno, jeszcze niezgrabnie, ale już samodzielnie, zawiązała sznurowadło.

Ojciec podniósł ją i przytulił.

– Moja prawie dorosła córka – szepnął. Pocałował ją w policzek i postawił na ziemi.

– Tatusiu – powiedziała zaczepnie dziewczynka – ale ten kwiatuszek ma tylko dwa płatki!

Ojciec spojrzał na Agatkę z czułością.

– Dwa płatki w lewym buciku, dwa płatki w prawym… Ile to będzie razem?

– Cały kwiatuszek! – zaśmiała się mała. Po chwili zawiązany był również drugi bucik. – Idziemy – zakomenderowała.

Ojciec kiwnął głową.

– Poczekaj, ja też muszę zawiązać swoje – powiedział. Wiązał buty, podczas gdy Agatka podskakiwała niecierpliwie.

– Pójdziemy do parku? Do parku, do parku! – podśpiewywała radośnie.

– Wychodzimy – powiedział głośno ojciec w stronę zamkniętych drzwi drugiego pokoju. Nikt się nie odezwał.

– Mamę boli głowa? – zapytała nieśmiało dziewczynka.

Ojciec popatrzył na nią smutno.

– Tak, pewnie tak – powiedział. – Chodź, idziemy.

Zeszli po schodach z pierwszego piętra. Agata dreptała obok ojca, raz po raz spoglądając w górę. Trzymała go za wskazujący palec prawej ręki. Wydawał się jej olbrzymi, jak wielki oswojony niedźwiedź, zawsze gotowy się z nią pobawić lub ją przytulić, który zawsze znajduje dla niej czas, nawet gdy obudzi się w nocy, a w jego pokoju wciąż będzie się palić światło. Wiedziała, że ojciec stoi wtedy nad wielkimi, rozpiętymi na desce arkuszami papieru i dorysowuje kolejne kreski do niezrozumiałej gmatwaniny, że jest zajęty, że nie powinna wchodzić. Ale i tak wchodziła, przytulała się, opowiadała mu swoje sny i zasypiała w jego objęciach spokojna i bezpieczna. Tak było, odkąd sięgała pamięcią.

Gdy wyszli z klatki schodowej, ojciec rozejrzał się.

– Popatrz, pani Ala. Pójdziemy się przywitać?

– Pewnie – zgodziła się Agatka.

Pani Ala, starsza, samotna sąsiadka, czasem bawiła się z nią lub doglądała jej, kiedy mała była chora, a rodzice musieli iść do pracy. Niekiedy gotowała też obiad. W hierarchii najukochańszych ludzi na ziemi zajmowała u Agatki wysokie, czwarte miejsce, tuż po rodzicach i babci. Z kolei w hierarchii pani Ali na początku była Agatka, a potem długo, długo nikt.

Dziewczynka podbiegła do ławeczki.

– Dzień dobry! – zawołała i błyskawicznie wgramoliła się na miejsce obok sąsiadki.

Pani Ala rozpromieniła się.

– Dzień dobry, skarbie! – Jej głos, choć nieco przytłumiony przez nieubłagany upływ lat, był ciepły i przyjazny, pasował do kruchej staruszki jak ulał. – Jesteś z mamą czy z tatą?

– Z tatusiem – odpowiedziała dumnie Agatka. – A ja już umiem zawiązywać sznurowadła! – pochwaliła się.

– Cudownie! – ucieszyła się pani Ala. – Pokażesz mi? Ja już prawie zapomniałam, jak się to robi, ciężko mi się schylać, może sobie przypomnę… O, dzień dobry, panie inżynierze.

– Pani Alu – rozległ się głos ojca – ile razy prosiłem, żeby mnie pani tak nie tytułowała? Przecież…

Urwał w pół słowa. Agatka poczuła, że coś się zmieniło. Dostrzegła, że ojciec jest jakiś inny, sztywny, ostrożny, że pani Ala rozgląda się uważnie. Coś się stało. Na pewno.

Miała rację. Ojciec przyklęknął przed nią.

– Kochanie, chyba nie będziemy mogli iść dzisiaj razem na spacer. Pobędziesz trochę z panią Alą, zjesz u niej obiad, a potem pójdziesz do mamy, do domu.

Agatka patrzyła na niego zdruzgotana. Wizja pięknego popołudnia w parku rozwiała się jak dym.

– Tatusiu… – zaczęła.

Ojciec wstał i uniósł ją wysoko. Przytulił mocno.

– Wrócę, córeczko – powiedział szeptem. – Bardzo cię kocham. Zostań z panią Alą.

– Ale… – próbowała dziewczynka.

Ojciec przerwał jej gestem.

– Naprawdę wrócę. Zawsze będę wracał, pamiętaj!

Ucałował ją mocno i postawił na ziemi. Agata nie rozumiała, co się dzieje, czuła tylko strach i niepewność.

– Chodź, córeczko – powiedziała pani Ala. – Przejdziemy się kawałek. Pomalutku. Chodź, tatuś musi załatwić swoje sprawy.

Agatka z ociąganiem podała dłoń staruszce. Powoli ruszyły. Dziewczynka co chwilę odwracała się do ojca, który stał nieruchomo przy ławce. Wreszcie zniknęły za węgłem.

Już po chwili przestała jednak o tym wszystkim myśleć. Zbyt dużo się działo. Prawda, spacer z sąsiadką nie był tak fajny jak z tatą. Pani Ala szła wolno, przysiadała na ławeczkach, ale za to opowiadała tyle ciekawych historii i tak się cieszyła, gdy Agatka zrobiła udanego fikołka na trawie, że trudno było narzekać. Szkoda tylko, że nie budowały z gałązek domków dla myszek ani nie rysowały patykiem na ubitej ziemi zwierząt i roślin. Nie było też zgadywania po kilku naszkicowanych przez tatę kreskach, co właśnie zostanie narysowane, ani opowieści o wielkich, fantastycznych, pięknych budowlach, które Agatka kiedyś zobaczy, gdy pojedzie daleko, daleko. Trudno. Tata mawiał, że co się odwlecze, to nie uciecze. Zawsze dotrzymywał słowa, więc nie było sprawy. W dodatku na obiad u pani Ali miała być pomidorowa z ryżem, z pomidorów z działki, którą uprawiał pan Roman. Pani Ala mówiła, że to jej syn, ale przecież to niemożliwe, żeby tak wielki i stary pan był synem pani Ali. Chociaż tata też był wielki, a babcia Ola – malutka. Wszystko to takie skomplikowane u dorosłych, u nich nawet dzieci są duże i dorosłe. Okropność. Ale pod jednym względem ten spacer był dziwny. Pani Ala nie śmiała się tak często jak zawsze, za to co jakiś czas tak się zamyślała, że aż trzeba było ją pociągnąć za spódnicę, żeby odpowiedziała na kolejne z wszystkich tych najważniejszych na świecie pytań, jakie jej zadawała mała towarzyszka.

Czas mijał szybko. Na obiad rzeczywiście była pomidorowa. Na drugie – ruskie pierogi. Pani Ala mawiała wprawdzie, że reumatyzm zjada jej palce, ale na szczęście to nie mogła być prawda, bo pierogi były tak dobre jak zawsze, a palce pani Ali – nienadgryzione. Jeszcze deser: ciasto z wiśniami i herbata. Potem znów długo rozmawiały, ale Agatka czuła, że pani Ala jest jakaś niespokojna. Wreszcie trzeba było się rozstać.

– Bardzo dziękuję za obiad – wyrecytowała Agatka, jak ją nauczono. – Bardzo mi smakowało.

– A tak od siebie? – zapytała pani Ala.

– Pycha! – wykrzyknęła dziewczynka, przytuliła się do sąsiadki i ruszyła w stronę drzwi.

Pani Ala zerknęła na kuchenny zegar. Od początku spaceru minęło sześć godzin.

– Agatko! – zawołała.

Zza framugi wyjrzała para ogromnych, ciemnych, niecierpliwych oczu. Pani Ala podeszła bliżej.

– Posłuchaj mnie, córeczko – powiedziała. – Tatusia pewnie jeszcze nie będzie w domu. Pomóż mamie we wszystkim, dobrze? A tatuś wróci, pamiętaj.

– Jasne! – zawołała radośnie dziewczynka.

Po chwili dało się słyszeć tupot na schodach. Agatka szybko pokonała półpiętro. Drzwi do ich mieszkania były uchylone.

– Mamusiu, zapomniałaś zamknąć! – powiedziała głośno i mocniej pchnęła klamkę.

W środku zobaczyła coś, czego nigdy by się nie spodziewała. Podłoga tonęła w ubraniach wyrzuconych z szaf w przedpokoju. Mała zrobiła dwa kroki, brodząc niezdarnie w stosach tkanin. Poczuła strach. Gdzie jest mama?

– Mamusiu?

Cisza. Zajrzała ostrożnie do łazienki. Szafka nad umywalką zwisała na jednym gwoździu, pod stopami zachrzęściło szkło z rozbitego lustra. W pokoju taty – pobojowisko. Na swoim miejscu były tylko przykręcone do ściany regały, zrzucone z nich książki zaścielały podłogę grubym, kolorowym dywanem. Sterty papierów z wybebeszonego biurka szeleściły cichutko w powiewie wpadającym przez uchylone okno.

– Mamusiu? – powtórzyła bezradnie. Zajrzała do mniejszego pokoju. I tam trudno było znaleźć choćby jedną rzecz, która leżałaby na swoim miejscu. Strach pełzł w stronę gardła, paraliżował, był coraz większy i większy. Ostrożnie, na paluszkach, podeszła do drzwi swojego pokoju. Trąciła je lekko, z wahaniem i obawą. A co, jeśli i tam nie będzie nikogo?

Popchnęła drzwi mocniej.

– Mamusia! – W ułamku sekundy mała wisiała już na szyi kobiety. – Mamusiu, co się stało?

– Jesteś!

Matka przytuliła ją gwałtownie, ale chwilę później mocno złapała ją za ramiona i odsunęła od siebie na odległość wyprostowanych rąk, tak szybko, że Agatka aż się przestraszyła. Wreszcie uścisk zelżał. Dziewczynka oswobodziła się, zrobiła dwa kroki i usiadła obok matki na łóżku, dorosłym łóżku, które dostała ledwo kilka tygodni wcześniej. Była taka dumna i szczęśliwa, że wreszcie pozbyła się okropnego dziecinnego łóżeczka, tego więzienia z pionowymi prętami, które przypominało jej klatkę w zoo.

– Mamusiu, co się stało? – powtórzyła bezradnie, ogarniając wzrokiem zdemolowany pokój. Patrzyła w twarz matki, ale kątem oka dostrzegała zniszczone zabawki, leżącego na ziemi misia Aleksego i rozrzuconą na podłodze pościel. Matka musiała płakać, ale teraz oczy miała już suche.

– Widzisz, co nam zrobił? – powiedziała głucho. – Widzisz? – powtórzyła.

Agatka nie rozumiała nic.

– Mamusiu – powiedziała z wahaniem – ale kto?

Matka nie odpowiadała przez chwilę. Wreszcie zwróciła spojrzenie ku dziewczynce.

– To przez niego – powiedziała pustym głosem. – To przez niego to wszystko. Przez twojego ojca. Widzisz, jak to wygląda? Widzisz?

– Ale jak to? – oburzyła się mała. Nie mieściło się jej w głowie, że można posądzać tatę o coś takiego. Zaczęła go żarliwie bronić. – Tatuś był ze mną na spacerze, tylko potem musiał gdzieś pójść, a pani Ala powiedziała, że my w takim razie przejdziemy się same, bo tatuś ma swoje sprawy. Przecież tatuś nie zrobiłby takiego bałaganu, prawda? On zawsze pomaga sprzątać i u siebie w pokoju ma taki porządek. – Dziewczynka zapalała się coraz bardziej. – I zawsze mył naczynia, tylko tę swoją filiżankę do kawy zostawiał brudną… Jak tata przyjdzie, pomoże nam posprzątać, zobaczysz!

– On już nie wróci – powiedziała sucho matka.

– Mamusiu, wróci – przekonywała dalej mała. – Powiedział mi, że wróci, tatuś zawsze dotrzymuje słowa, przecież…

– Nie! – krzyknęła matka takim głosem, że dziewczynka aż się skuliła. – Nigdy już nie wróci. On nie dotrzymuje obietnic, jesteśmy nikim, jesteśmy nieważne, rozumiesz? Nie rozumiesz! Nie zrozumiesz nigdy! Zawiódł mnie, zdradził, obiecał, że nigdy do tego nie dojdzie, a teraz jesteśmy same! On odszedł!

Agata, przerażona wybuchem matki, nie mogła wydobyć z siebie słowa. Tymczasem kobieta krzyczała dalej, a z każdym wykrzyczanym słowem stawała się straszniejsza, ciemniejsza, przerażająca jak Baba Jaga z teatrzyku cieni, jak zła macocha z bajki. Była w tym złość, ale było coś jeszcze. Jej lęk.

– Nie waż się mówić o nim! Nie waż się mi go przypominać! Nigdy mnie nie kochał i nie kochał też ciebie!

Oburzenie i poczucie potwornej niesprawiedliwości przywróciło na chwilę mowę dziewczynce.

– On mnie kocha! – krzyknęła z determinacją, bliska płaczu, z całych sił powstrzymując łzy. – Tatuś mnie kocha i ja go kocham! On wróci!

– Milcz! – krzyknęła matka. – Ani słowa więcej!

Agatka okręciła się na pięcie i wybiegła do przedpokoju. Wśliznęła się do łazienki, zatrzasnęła drzwi, przekręciła od wewnątrz klucz i rozszlochała się na cały głos. Podeszła do kąta i przycupnęła przy stosie wyrzuconych z szafki ręczników jak mały, przerażony i zmęczony ptaszek.

Po bardzo długiej chwili zobaczyła, że klamka porusza się delikatnie. Dziewczynka ani drgnęła, nadal siedziała w kucki w kąciku koło wanny. Klamka napotkała opór.

– Agata, otwórz! – usłyszała wołanie. Pokręciła tylko przecząco głową. – Agata, otwórz – powtórzyła stojąca na zewnątrz matka. – Nic ci się nie stało?

Agatka milczała. Milczała, gdy matka dobijała się do łazienki, milczała, gdy zawołany na pomoc sąsiad wyłamywał zamek, milczała, gdy matka wyciągała ją z kąta przy wannie i przenosiła do łóżka. Milczała całe popołudnie i wieczór, gdy matka doprowadzała mieszkanie do porządku. Nie tknęła kolacji, nie zmrużyła oka w nocy. Nasłuchiwała. Każde skrzypnięcie okna, każde kroki na schodach dawały jej nową nadzieję, która po chwili rozwiewała się bezlitośnie. Tata nie przychodził. Nie było go, ale inaczej, nie tak jak wtedy kiedy wyjeżdżał na kilka dni w delegację. Zupełnie inaczej. Nadal miała w uszach jego słowa, choć zagłuszane coraz bardziej przez głos matki, zmieniony, obcy, nienawistny. Ten kobiecy głos świdrował głowę, mącił myśli, odbierał sen. Dziewczynka nie płakała, wpatrywała się tylko w plamy światła na suficie, poruszające się wraz z nieznacznym ruchem zasłony. Zasnęła, dopiero gdy już świtało.

Kiedy otwarła oczy, pamięć o poprzednim dniu wróciła natychmiast, ale Agatka była już kimś innym. Wiedziała, że to nie był zły sen, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. I że chce tylko jednego. Żeby tata wrócił. Wstała i podeszła do biurka. Z szuflady wyjęła blok rysunkowy, wydarła jedną kartkę i zaczęła malować. Gdy skończyła, podreptała do kuchni.

– Córeczko… – usłyszała. Popatrzyła obojętnie na matkę, która siedziała przy kuchennym stole, w tej samej sukience co wczoraj, jakby nie kładła się tej nocy spać.

Położyła przed nią rysunek, odwróciła się na pięcie i wróciła do łóżeczka. Matka wolno sięgnęła po kartkę. Popatrzyła na nią – i zabrakło jej tchu. Poczuła strach, potworny, ściskający serce żelaznymi szponami. Na rysunku nakreślonym niepewną rączką czterolatki widniała dziewczynka w sukience.

Dziewczynka z twarzą bez oczu i ust.

*

– To moje pierwsze świadome wspomnienie – powiedziała Agata. – Do czasu wyjazdu do babci nie odezwałam się już ani słowem. Jeżeli czegoś potrzebowałam, rysowałam to, bo nie umiałam przecież jeszcze pisać. Właściwie… – Zawahała się. – Właściwie nie wiem, czy w tym domu wypowiedziałam jeszcze choćby jedno słowo. To już nie było moje miejsce.

Krzysztof milczał z dłońmi na kierownicy, patrzył uważnie przed siebie. Światła reflektorów wydobywały z ciemności drogę, z lewej i prawej majaczyły ciemne ściany lasu. Jechali już ponad pół godziny, zaraz powinni dotrzeć do skrzyżowania wyprowadzającego na dojazd do autostrady w stronę Krakowa.

– Dlaczego mi o tym mówisz? – zapytał wreszcie. – Nigdy nie opowiadałaś o dzieciństwie, zupełnie jakbyś urodziła się w dniu, kiedy umarł twój ojciec, a ty wyjechałaś do Anglii. Wcześniej nic. Biała plama. Ile wtedy miałaś lat?

Agata nie odpowiedziała od razu. Krzysztof cierpliwie czekał.

– Bo widzisz – powiedziała wreszcie – ja właściwie nie wiem, co się wtedy wydarzyło. Nie wiem, czy to się działo naprawdę, czy sobie to wszystko wymyśliłam. W każdym razie naprawdę w to wierzę. Miałam wtedy cztery lata i mój świat się zawalił. Potem legł w gruzach jeszcze kilka razy. Dwadzieścia lat temu umarł mój ojciec. Zabiłam w sobie wtedy wszystko, co było wcześniej. Zapewne tego właśnie by chciał. Urodziłam się na nowo. Zaczęłam żyć i wiedziałam, że muszę sobie poradzić sama. Zupełnie sama. Nie miałam wtedy prawie nikogo, a miałam piętnaście lat.

– Znam to – mruknął Krzysztof, zwalniając przed zakrętem i wypatrując słabo oznakowanego zjazdu. – Ale ja byłem trochę starszy.

Milczeli. Las rzedł, w świetle reflektorów błysnął wreszcie drogowskaz. Zjazd w prawo, potem czterysta metrów prosto i drugie, większe skrzyżowanie ze znakiem stopu. Krzysztof wrzucił lewy kierunkowskaz i zatrzymał się przed białą ciągłą linią na asfalcie.

– Nie – powiedziała nieoczekiwanie Agata. – W prawo.

– Ale… – zaczął Krzysztof i umilkł.

Agata odwróciła się do niego.

– W prawo – powtórzyła. – Bardzo proszę.

Krzysztof posłusznie skręcił w prawo i ruszył bez dalszych pytań. Podświadomie przeczuwał coś podobnego. Od śmierci Kostka minęło niewiele ponad miesiąc. Kilka tygodni w bieszczadzkiej chacie przyjaciół musiało być dla zdruzgotanej Agaty ledwie chwilą wobec całego życia, jakie tych dwoje miało razem przeżyć. Jak teraz wracać do Krakowa, gdzie każdy człowiek i wszystko, co mogło ją spotkać, przypominaliby jej o stracie?

Agata jakby czytała w jego myślach.

– Nie, Krzysiu, to coś innego, niż myślisz. – Zawiesiła głos, jakby oczekując na pytanie. Jej towarzysz jednak milczał. – Dzisiaj… nie, wczoraj wieczorem opowiedziałeś mi o Kostku – powiedziała wreszcie. – O was, o rzeczach i sprawach, o których nie miałam pojęcia. Nawet o tych, o których milczał Kostek, o których milczeliście wszyscy. Ja opowiedziałam tobie o pierwszym zapamiętanym dniu mojego życia. Mówiłam o ojcu. Czy wiesz, ile lat nie byłam na jego grobie? Dwadzieścia. Pierwszy i ostatni raz stanęłam tam na pogrzebie, pamiętam mały kościółek i garstkę ludzi, z których nikogo nie kojarzyłam. Znałam tylko panią Karlę, która mnie tam przywiozła, i nikogo więcej. Padało. Nie wiem, czy to właśnie dlatego na cmentarzu było tak pusto, czy po prostu ojciec nie miał już nikogo prócz tych kilkunastu osób. Później nie mogłam już tam wrócić. często o tym myślałam, ale nie miałam odwagi.

– Gdzie to jest? – spytał Krzysztof.

– Jakieś czterdzieści kilometrów od Lublina – powiedziała Agata. – Przepraszam cię, Krzysztof. Zrobisz to dla mnie?

– Dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Cztery i pół godziny – mruknął z rezygnacją. – Coś mi mówiło, że dzisiaj nie trafię jednak do łóżka. Ale to ty będziesz mnie tłumaczyła przed Joasią.

– Nie żartuj. – Agata uśmiechnęła się. – Ona nie jest z takich, którym trzeba się tłumaczyć. Nie ma w sobie nic z bluszczu, prowadzi własne życie, które na twoje szczęście zdecydowała się z tobą dzielić. Ufa ci, więc zrozumie. Ale dobra, jak chcesz, porozmawiam z nią rano. Z Gajką też mogę.

– Nie, nie – wycofał się Krzysztof – sam z nimi pogadam. Masz rację, to nie będzie trudne.

– To prawda – powiedziała Agata. – Przecież ty nigdzie nie odchodzisz.

Z tylnego siedzenia, gdzie w przypiętym pasami transporterze siedział Rudzik, dobiegło ciche miauknięcie.

– Pamiętam o tobie. – Agata odwróciła się do kota. – Będziemy się zatrzymywali po drodze, a rano dostaniesz pyszne śniadanie. Takich myszy, jakie łapałeś ostatnio, na pewno ci nie załatwię, ale mam dla ciebie coś innego. Czy to milczenie oznacza zgodę? No, nie obrażaj się. Wiem, że chciałeś jeszcze zostać z Kulką…

Nie doczekała się odpowiedzi. Koci foch był aż nadto odczuwalny.

– Trudno – skwitowała Agata. – Będziemy mieli ciche dni, ale w końcu się pogodzimy. Jak zawsze. Krzysztof, daj mi, proszę, swoją komórkę, wyślę esemes do Joasi, żeby się nie niepokoiła i że damy znać rano. A potem możemy włączyć jakąś muzykę.

– Wybierz coś. – Mężczyzna sięgnął ręką do schowka i wydobył futerał z płytami.

Agata szybko napisała wiadomość i zaczęła przebierać w srebrnych krążkach.

Z telefonu rozległ się dźwięk sonaru. Agata zerknęła na ekranik.

– Joasia pisze, że OK i żebyśmy uważali na siebie – powiedziała. – Zadzwonisz do niej rano.

Krzysztof tylko kiwnął głową wpatrzony w rozświetlaną reflektorami pustą drogę.

Z etui na płyty Agata wyłuskała jeden z krążków i wsunęła go ostrożnie do odtwarzacza. Z głośników popłynął ciemny, wyrazisty, kobiecy głos.

A desert road from Vegas to nowhere,

Some place better than where you’ve been

A coffee machine that needs some fixing

In a little café just around the bend

I am calling you

Can’t you hear me?

I am calling you…

– Zawsze marzyłam o takim miejscu – westchnęła Agata, ściszając odrobinę muzykę. – Jakie to wszystko było głupie i naiwne. Bagdad Café, Przystanek Alaska… Szukałam tego przez lata, a miałam to przecież na wyciągnięcie ręki. Po co wyjeżdżałam z tego Krakowa? Przecież…

Krzysztof poczuł, że musi jej przerwać.

– Gaga – powiedział nagle – stop. Teraz ja. Jevetta Steele niech sobie śpiewa, a ty posłuchaj mnie. Najpierw rzecz tak oczywista, że aż wstyd. To, o czym mówisz, docenia się tylko z jakiejś perspektywy, a nie siedząc od lat w jednym miejscu. My naprawdę nie dziękujemy codziennie losowi, że trochę tej przyjaźni nam zostało i pewnie zostanie jeszcze długo. Tak jest i już, nie ma o czym gadać. Mniej oczywiste jest coś innego. Szukałaś, miotałaś się po świecie, ale robiłaś swoje, a to, co robiłaś, robiłaś dobrze. My przez jakąś przedziwną magię wiele od ciebie dostaliśmy. Zuza spodziewa się wyczekanego dziecka, a Paweł chyba rzeczywiście zrobi karierę, coraz o nim głośniej. Rafał lata po świecie i jest szczęśliwy. Maciek i Gośka spełnili swoje marzenia. Ja nareszcie robię coś sensownego i pożytecznego, co pozwoliło mi jakoś ustabilizować życie. Ola zyskała Filipa…

– A ja straciłam Kostka – szepnęła Agata.

– Wszyscy straciliśmy Kostka – powiedział stanowczo Krzysztof – i wszyscy wiemy, jak potworna to strata. Mógłbym mówić, że cały czas jest z nami, że mamy go w sercach, że nie wszystek umarł, ale to wyświechtane komunały. Będzie nam go brakowało. A potem będziemy już tylko pamiętali, że nam go brakowało, zaczniemy opowiadać, jaki był, ubarwiać historie, dodawać do nich legendę, aż w końcu sami przestaniemy odróżniać to, co naprawdę się zdarzyło, od tego, co sobie wymyśliliśmy. Nie wiem, Agata. Mógłbym powiedzieć, że skończyłaś z ucieczkami, że jesteś już u siebie, i koniec, ale nie wiem, czy to prawda. Nie możesz widzieć świata tylko w czerni i w bieli. Zamykasz jakiś etap w życiu, zgoda, ale to nie znaczy, że masz natychmiast o nim zapomnieć. Nie zapomnisz nigdy o Kostku, dobrze, ja też nie zapomnę, ale boję się, że pewnego ranka zbudzisz się i pomyślisz, że musisz odejść, i to będzie silniejsze od ciebie.

– Ale… – zaczęła Agata i umilkła. Z głośników płynęło ciche, przejmujące solo harmonijki. Krzysztof wyczekał do ostatniej nuty.

– Nie wiem, czy jest jakieś ale – powiedział wreszcie. – Koty mają siedem żyć. Ty wykorzystałaś przynajmniej pięć. Pozostałymi lepiej gospodaruj rozsądnie.

– Co mam robić?

– Na początek jedziemy do twojego taty – powiedział Krzysztof. – Potem wracamy do Krakowa, tam zdecydujesz, co dalej. I czeka cię jeszcze jedno. Rafał wraca jutro, wczoraj przysłał mi wiadomość.

Agata podała mu telefon. Krzysztof zwolnił nieco i zerkając czujnie na drogę, odnalazł tekst. Dziewczyna nachyliła się nad świecącym jaskrawo ekranem.

– „Poproś Gagę, żeby mnie odwiedziła” – przeczytała. – „Przyjdźcie razem. Poniedziałek, 28.09, 19.00”. Ale przecież… – Zawahała się.

– Tak. – W głosie Krzysztofa słychać było śmiech. – Rafał nigdy nie zaprasza do siebie. Czy wiesz, że z nas wszystkich tylko ja widziałem jego mieszkanie? I jeszcze pan Jurek, kiedy Rafał się wprowadzał i przebudowywał je po swojemu.

– Był u Rafała? – roześmiała się Agata. Przed oczami stanął jej pan Jurek, stary ślusarz o złotym sercu.

– To za dużo powiedziane, zakładał mu zamki w drzwiach. To ja ich ze sobą poznałem. Ich spotkanie było śliczne: przywitali się, Rafał po swojemu, burkliwie powiedział coś uprzejmego, pan Jurek zaburczał równie uprzejmie. A potem się zaczęło.

– Co? – Agata nie przestawała się uśmiechać.

– Rafał wyciągnął plik kartek. Pan Jurek zaczął je przeglądać i po raz pierwszy i ostatni widziałem, jak go zatkało. Nawet nie wiem, co na nich było, żaden nigdy mi tego nie zdradził, ale zamówienie musiało być godne umiejętności starego ślusarza, bo kiedy już się odetkał, wsunął papiery do torby z jakimś nabożnym szacunkiem, burknął: „Odezwę się pod koniec tygodnia, to się umówimy”, kiwnęli sobie głowami i tyle go widziałem. Rafał wyczekał, aż zamkną się za nim drzwi, i powiedział tylko jedno zdanie: „On jest jak ja”. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedział tak o kimkolwiek. W każdym razie pan Jurek z końcem tygodnia się odezwał, a efekt zobaczysz sama.

– Tylko czego Rafał może ode mnie chcieć? – zastanowiła się Agata. – Mógł umówić się wszędzie, mógł zadzwonić…

– Nie mógł – przypomniał Krzysztof. – Od czterech tygodni jesteś bez telefonu. Na szczęście nie zabezpieczyłaś aparatu, więc wszystkie rozmowy przekierowaliśmy na Kalę. Wersja oficjalna jest taka, że jesteś w długiej podróży służbowej i wrócisz jutro.

– Boję się tego poniedziałku. – Agata wzdrygnęła się. – Wiesz, czego najbardziej?

– Wiem – mruknął Krzysztof. – Współczucia.

Kiwnęła głową. Milczeli długo.

– Prześpij się trochę – powiedział wreszcie Krzysztof. – Przed nami daleka droga.

– Nie chcesz się zatrzymać na chwilę?

– Zatrzymam się, jak będę zmęczony. Na razie wszystko w porządku.

Zatrzymali się tylko raz, na stacji benzynowej, gdzie Krzysztof kupił dwa podwójne espresso i colę. Z jedzenia zrezygnowali, bo kanapki, choć na oko apetyczne, miały ponadtygodniową przydatność do spożycia i zapewne wyprodukowano je w jakiejś fabryce przemysłowej żywności w Niemczech. Zresztą był środek nocy, lepiej było poczekać do rana i liczyć na jakieś śniadanie na miejscu.

Do miasteczka dotarli po piątej. Do świtu zostało nie więcej niż półtorej godziny. Nie było najmniejszego sensu szukać grobu po ciemku. Agata spała spokojnie. Krzysztof zaparkował nieopodal małego barokowego kościółka, na wszelki wypadek ustawił budzik na wpół do siódmej i zamknął oczy.

Wydawało mu się, że się zdrzemnął tylko na chwilę, jednak gdy się obudził – świtało. Zerknął w prawo – siedzenie obok było puste. Sięgnął do klamki i wysiadł z samochodu. Wzdrygnął się z zimna, z jękiem prostując ciało zdrętwiałe po kilku godzinach za kierownicą i drzemce w niezbyt wygodnej pozycji.

– Starzejesz się, Krzysiu – usłyszał za sobą. Odwrócił się i zobaczył Agatę przykucniętą na trawniku, z Rudzikiem uwiązanym na cienkiej, długiej, kolorowej lince. Kot uważnie badał otoczenie, etap protestu przeciw obróżce miał już pewnie za sobą i teraz uważnie obwąchiwał wysokie źdźbła trawy drżące w lekkim, porannym powiewie.

Krzysztof podszedł bliżej.

– Możliwe – przyznał. – Za to ty za chwilę będziesz główną atrakcją dla ludzi, którzy zaraz zaczną się schodzić na mszę. Jak myślisz, kiedy ostatnio widziano tutaj kobietę z kotem na smyczy?

– Nie wiem – Agata nadal obserwowała Rudzika – ale gdybyś wstał chwilę wcześniej, zobaczyłbyś dziewczynę spacerującą z tchórzofretką. Właściwie tchórzofretkiem, miał na imię Emil.

– I pewnie jesteś już do niej zaproszona na śniadanie? – zażartował Krzysztof.

Dziewczyna z powagą kiwnęła głową. Mężczyzna przyjrzał się jej uważnie. Zrozumiał, że nie żartuje.

– Agata, jesteś niemożliwa – skwitował. – Oczywiście opowiedziała ci też historię swojego życia?

– Niemożliwa? – oburzyła się Agata. – A co ja poradzę? Normalnie i po prostu zagadnęłam ją, jak właścicielka kota zagaduje właścicielkę tchórzofretka na porannym spacerze. I wcale nie opowiedziała mi historii swojego życia, tylko wspomniała, że rzucił ją chłopak i że mieszka w tamtym jasnym domu niedaleko kościoła, i że skończyła niedawno szkołę fryzjerską, a wolała wyprowadzić Emila teraz, bo idzie do kościoła na siódmą, a jak się zwierzątko nie wybiega, to robi w domu demolkę. Ma na imię Beata…

Krzysztof już miał na końcu języka prześmiewczą ripostę, gdy nagle doznał olśnienia. Zbeształ się w myślach za wszystkie żarty i złośliwości. Ta jej gadatliwość, to nienaturalne ożywienie stały się dla niego jasne. Agata po prostu się bała. Nic dziwnego: od pogrzebu jej ojca minęło dwadzieścia lat. Przyjechała tu, by odnaleźć zapuszczony, zarośnięty grób człowieka, dzięki któremu przyszła na świat, człowieka, który kiedyś był dla niej najważniejszy, który ukształtował ją i jej pomagał, by wreszcie odejść, umrzeć przedwcześnie, tak jak przedwcześnie odszedł Kostek. Musiała odnaleźć w sobie odwagę, by przyznać się do niemocy, lęków, obaw. Nic dziwnego, że tak lgnęła do obcych ludzi, szukając zapomnienia, chcąc jeszcze o chwilę odwlec to, co najtrudniejsze. Rozumiał to doskonale. Tylko co powinien teraz zrobić?

To chyba oczywiste.

– Agata – powiedział spokojnie i stanowczo – Rudzik się już wybiegał. Wpuść go do kontenerka. Jeżeli chcesz, zostanę z nim, a jeżeli wolisz, żebym poszedł z tobą, zostawimy go na kwadrans w samochodzie, chyba się nie obrazi. Musimy iść.

Agata podniosła się z ociąganiem.

– Rudzik, słyszałeś?

Kot zignorował ją kompletnie, tym razem zainteresowany małym chrząszczem wspinającym się powoli po betonowym płotku na granicy trawnika. Gdy kładł łapkę przed żuczkiem, owad stawał w miejscu. Gdy ją zabierał – żuczek ruszał. Zabawa stawała się jednak monotonna, więc Rudzik zepchnął nieszczęsnego chrząszcza w trawę, po czym z zapałem rozpoczął poszukiwania. Agata podeszła do niego i podniosła go w górę.

– Wystarczy tej zabawy – powiedziała i odpięła linkę od obróżki. – Wskakuj do kontenerka.

Rudzik powoli wszedł do pojemnika, a z całej jego postawy biła urażona godność.

– Kiedyś się nauczę, że nie mogę mieć w takich chwilach poczucia winy – westchnęła Agata. – Jesteś po spacerze, możesz na nas poczekać. W aucie nic ci nie grozi.

Krzysztof podniósł transporter z kotem i zaniósł go do auta. Zostawił leciutko uchylone okno, a następnie wydostał z bagażnika marynarkę – poranny chłód na zewnątrz dawał się we znaki. Zamknął samochód i podszedł do Agaty.

– Idziemy?

Przeszli przez placyk brukowany mozaiką różnokolorowych polnych kamieni. Cmentarz znajdował się tuż za kościołem. Otaczał go stary, niewysoki kamienny mur. Porastający go mech wciskał się w każdą szczelinę, barwiąc na zielono spoiwo zaprawy.

Agata przystanęła przed bramą i nacisnęła klamkę. Drzwi z kutych żelaznych prętów ustąpiły łatwo i bez skrzypienia. Zawahała się i spojrzała na Krzysztofa.

– Weź mnie za rękę – poprosiła cicho.

Podał jej dłoń. Weszli razem na cmentarz. Był niewielki, ale zadbany. Wysypane jasnym żwirem alejki odcinały się od wszechobecnej szarości i czerni nagrobków, ożywianej tu i ówdzie przez bukiety sztucznych kwiatów.

– Pamiętasz mniej więcej, gdzie był ten grób?

– Pamiętam – odpowiedziała z wahaniem Agata – że było to gdzieś dalej od wejścia. Padało wtedy bardzo i wszyscy się spieszyli, to było dziwne. Nie rozumiałam tego. Zupełnie inaczej niż na pogrzebie babci Oli. Tam ludzie rozmawiali ze sobą, było ich więcej, wszystko przebiegało jakoś wolniej i spokojniej. Tutaj – zupełnie inaczej. Ledwo zasypano dół, ludzie uciekli. Zostałam tylko ja i pani Karla, nawet nie pamiętam, czy ktokolwiek jeszcze.

Ścisnęła mocniej dłoń Krzysztofa. Spojrzała na niego z bólem.

– Nie szukaj po ładnych nagrobkach – powiedziała. – Minęło dwadzieścia lat. Nie wiem, czy ktoś przychodził do taty. Ja w każdym razie zawiodłam. Myślałam o nim tyle razy, ale tak się bałam tu przyjechać… Im dłużej mnie tu nie było, tym bardziej się bałam. Patrz na stare, zapuszczone groby, może znajdziemy sami. Jeśli nie, trzeba będzie poprosić o pomoc na plebanii.

– Dlaczego pochowali go akurat tutaj?

Agata milczała. Weszli na główną alejkę, biegnącą równolegle do cmentarnego muru. Krzysztof omiatał wzrokiem nagrobki i ziemne groby, bardziej rejestrował, niż czytał nazwiska na tablicach. Nagle zatrzymał się gwałtownie.

– Jak miał na imię twój ojciec? – zapytał.

– Piotr – odpowiedziała dziewczyna. – Chodźmy dalej, popatrz, w tamtej części są starsze i mniej zadbane groby. Tu nie mamy czego szukać.

Ruszyła, ale zatrzymał ją uścisk dłoni Krzysztofa. Zerknęła na niego zaskoczona.

– Patrz tam. Krzysztof wskazał jej kierunek. Agata odwróciła się gwałtownie.

– Jest… – szepnęła. – Ale jak… Jakim cudem…?

– A mówiłaś, że nie ma kto o niego dbać – mruknął Krzysztof. Patrzyli na szarą granitową płytę. Na grobie dopalał się jeden samotny znicz, świeże kwiaty w wazonie u podstawy kamiennego krzyża odcinały się od pstrokacizny chińskich namiastek z sąsiednich grobów. Proste strzeliste litery na sporej prostokątnej tablicy opartej krótszym bokiem o nagrobną płytę układały się w inskrypcję: Piotr Donimirski 24 V 1948 r. – 16 IX 1995 r. Cyfry zanurzały się w intensywnej czerwieni wczesnojesiennych astrów i gerber.

– Bo nie ma kto – powtórzyła Agata. Wyprostowała się, jakby z pleców spadł jej jakiś ciężar. – Naprawdę nie ma. Nie wierzę w to, co widzę.

Podeszli do grobu. Krzysztof pochylił się i odsunął nieco wazon z kwiatami.

– Chyba jednak musi ktoś być. Popatrz. W to też nie uwierzysz?

Agata po raz drugi zamarła w zdumionym bezruchu. Pod datami życia i śmierci jej ojca było puste miejsce. Dokładnie tyle, by wystarczyło na jeszcze jedną inskrypcję. Nie było mowy o pomyłce: kamień podobnie jak powyżej był delikatnie zeszlifowany, tak że patrząc nieco z boku, widziało się pusty prostokąt, czekający na drugie imię i nazwisko. „To niemożliwe” – pomyślała. Był sam, nie miał nikogo, a jednak stała tu, przed jego zadbanym grobem ze świeżymi kwiatami, grobem, w którym zostawiono miejsce jeszcze dla kogoś. Z kim można dzielić życie – i śmierć?

Krzysztof znów jakby czytał w jej myślach.

– Twój tata… z kimś był? – zapytał ostrożnie.

– Nie… Nie wiem – zająknęła się. – Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Nigdy nic nie mówił, unikał opowiadania o sobie. Mnie wystarczyło, że był, że przyjeżdżał do mnie do Krakowa każdej niedzieli rano, przez całe lata. Upiornie zmęczony, niewyspany, ale radosny, jakby zaczynał całodniowe święto spotkania ze mną. Ja też się cieszyłam, chociaż nie rozumiałam tego, że zawsze o szóstej po południu szedł na dworzec. Buntowałam się, chciałam, żeby coś zrobił, zamieszkał ze mną, ale on uśmiechał się tylko smutno, przytulał mnie na pożegnanie i wychodził. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć niedziele, które spędziliśmy osobno.

– Z kim wtedy mieszkałaś?

– Z ciotką. Starała się go unikać, jak tylko to było możliwe, a my tymczasem cieszyliśmy się sobą. Robiliśmy najróżniejsze głupstwa, łaziliśmy po mieście, gadaliśmy w nieskończoność, czasami jechaliśmy jakimś autobusem do końca, na pętlę, i szliśmy jeszcze kawał drogi, żeby zrobić sobie piknik na skraju jakiegoś pola. Ale zawsze przychodził moment pożegnania. Wiedziałam, że wróci za tydzień, ale nie znosiłam tej myśli i nie rozumiałam, czemu tak musi być. Właściwie nie chciałam tego zrozumieć i nie rozumiem do dzisiaj. Żyłam z myślą, że nie miał nikogo. Wiesz, jakie są moje najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa? Z wakacji z ojcem. Zawsze dwa tygodnie, na więcej nie pozwalała matka. Kiedyś spóźniliśmy się o jeden dzień, wracaliśmy z jezior. Ciotka doniosła natychmiast. Nie chcę pamiętać tego, co się później działo, niełatwo o tym zapomnieć.

Krzysztof stał nieruchomo wpatrzony w krzyż i inskrypcję.

– Opowiesz mi później – powiedział. – To nie miejsce i czas.

Agata wzdrygnęła się i skuliła z zimna. Niewyspanie, chłód poranka i powiew wiatru zrobiły swoje. Krzysztof zdjął marynarkę i zarzucił ją na ramiona przyjaciółki. Popatrzyła na niego z wdzięcznością. Spojrzał jej prosto w oczy.

– Umiesz się modlić? – zapytał nieoczekiwanie.

Agata milczała. Po chwili westchnęła.

– Sama nie wiem – przyznała. – Od lat nie byłam w kościele. Miałam nawet przyjaciela, który wstąpił do zakonu, chodziłam na msze, ale czy wierzę, czy umiem się modlić…? Sama nie wiem. Nigdy mnie o to nie pytałeś.

– Bo to nie moja rzecz – skwitował Krzysztof. – Jeżeli nie potrafisz, po prostu się przeżegnaj i pomyśl o nim tak, jakby żył albo patrzył na ciebie z góry. Mówiłaś, że był dobrym człowiekiem. Ja też pomodlę się, jak potrafię. O reszcie opowiesz mi, kiedy wyjdziemy z cmentarza. Nie zapalisz lampki, nie kupimy niczego w niedzielę o tej porze, ale sama widzisz, że jest ktoś, kto dba o ten grób. To duże słowa, ale ktoś nie pozwala światu zapomnieć o twoim tacie.

Agata kiwnęła głową. Przeżegnała się niepewnie, jakby przypominała sobie dawno zapomniany gest. Stali w ciszy długą chwilę.

– Chodźmy – powiedziała nagle. W jej głosie były pewność i determinacja. –Wiem, co muszę zrobić.

Ruszyli z powrotem w stronę cmentarnej bramy. Miejscowi, coraz liczniej spieszący na poranną mszę, z nieskrywaną ciekawością zerkali na okrytą męską marynarką kobietę i prowadzącego ją mężczyznę. Agata i Krzysztof podeszli do samochodu.

– Robimy z siebie widowisko, Krzysiu – zauważyła Agata. – Obcy, wychodzą w niedzielę o świcie z cmentarza, jeszcze do tego jakby niekompletnie ubrani. Zobaczę tylko, co u Rudzika, bierzemy ciepłe rzeczy i idziemy się przejść.

– Ale… – zaczął Krzysztof.

– Nie ma ale – powiedziała stanowczo Agata. – Idziemy na plebanię porozmawiać z proboszczem.

– Oszalałaś chyba – zaoponował. – W niedzielę o siódmej rano? Przecież on pewnie jeszcze śpi.

– To ty oszalałeś – skwitowała Agata. – W niedzielę? Na pewno zaraz odprawia mszę, kto wie, czy nie warto by było zostać w kościele. Gdyby nie Rudzik, pewnie bym tak zrobiła, ale nie będziemy go przecież trzymać w samochodzie. Weźmiemy kontener na plebanię. Idziemy do kancelarii.

– Agata, proboszcz od tego jest proboszczem, żeby wikary odprawiał za niego poranną mszę – zauważył mimochodem Krzysztof, wkładając z powrotem marynarkę i sięgając do bagażnika po prochowiec. – A kancelaria parafialna w niedzielę z samej zasady jest nieczynna.

– Mnożysz trudności. – Agata narzuciła kurtkę i sięgnęła do samochodu po koci transporter. – Idziemy.

– Mowy nie ma – postawił się Krzysztof. – Podstawowa zasada: niczego nie próbuj załatwiać na plebanii przed śniadaniem, w dodatku w niedzielę. Nie wprosimy się na poranną kawę, więc lepiej poczekać. Zobaczymy, o której suma, jeżeli o jedenastej trzydzieści, to najlepiej będzie poczekać do dziesiątej i wtedy spróbować. Będzie po śniadaniu, a do sumy zostanie jeszcze chwila, może proboszcz zechce z nami porozmawiać. Ale zobaczysz, nie będzie łatwo.

– Co my tu będziemy robili do dziesiątej? – Agata nie była do końca przekonana. – Zresztą to, co mówisz, to tylko teoria.

– To nie teoria – oświadczył pewnie Krzysztof – to lata praktyki, objazdów zabytkoznawczych, poszukiwań w archiwach parafialnych, kontaktów z księżmi… Nawet nie wyobrażasz sobie, kim jest proboszcz w wiosce czy niewielkim miasteczku. To prawie jak Pan Bóg, jak…

Urwał nagle, bo zobaczył, że Agaty już przy nim nie ma.

– Szczęść Boże, księże dobrodzieju – usłyszał jej głos i odwrócił się. Stała kilka metrów dalej przed niziutkim i łysym jak kolano księdzem, na oko po siedemdziesiątce. Luźny szary płócienny płaszcz narzucony na sutannę nie był w stanie ukryć ubocznych skutków wytężonej pracy plebańskiej kucharki. Zza okularów błysnęły ciekawością oczy.

– Daj Boże, córeczko – odpowiedział. – A co to się stało, że tak z rana mnie tytułujesz? Szybciutko, bo zaraz odprawiam.

Krzysztof, zdruzgotany fiaskiem swojej podpartej wieloletnim doświadczeniem teorii, stał przy samochodzie jak wrośnięty w ziemię. Tymczasem Agata nie traciła swady.

– Księże dobrodzieju, przyjechałam na grób taty – powiedziała. – Pół nocy z Krakowa jechaliśmy. Dawno mnie tu nie było, strasznie dawno. Nie wiem, czy wszystko dobrze, czy grób opłacony… Może po mszy świętej zajęlibyśmy księdzu minutkę? Bo to z księdzem proboszczem mam zaszczyt? Ale tak, żeby nie przeszkadzać.

Proboszcz nie powstrzymał ciekawości.

– A jak się tatuś nazywał?

– Piotr Donimirski – powiedziała Agata.

Proboszcz zafrasował się nieco.

– Piotr Donimirski, powiadasz. A dawno umarł?

– Dwadzieścia lat minęło. W tym roku.

– Oj, to mnie jeszcze tutaj nie było – sapnął z ulgą. – Bo myślałem, że już mi pamięć szwankuje… – Zerknął na zegarek. – Chodźcie do kościoła. A po mszy zapraszam na plebanię. Może coś w księgach wyczytamy.

– My jesteśmy we trójkę. – Agata wskazała na Krzysztofa, który ukłonił się niezręcznie.

– A to trzecie śpi pewnie w samochodzie? – domyślił się kapłan.

– To trzecie to kot – przyznała mężnie Agata. – Dlatego nie możemy do kościoła…

Proboszcz roześmiał się.

– Idźcie wszyscy pod chór. Może nie będzie miauczał. No, z Bogiem. Spotykamy się na plebanii zaraz po mszy świętej. Jak będą pytali, to powiedzcie, że do księdza proboszcza na śniadanie.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył szybko w stronę kruchty. Poły jego płaszcza pociesznie podskakiwały z każdym krokiem. Wyglądał jak szaroczarny wróbel z napchanym do granic możliwości brzuszkiem.

Krzysztof nie odzywał się nadal przytłoczony poczuciem klęski. Agata podeszła do niego.

– Nie martw się – powiedziała. – Tak wyszło i tyle. Wyjątki się zdarzają, nie ma co robić tragedii.

Rozdział 2

Śniadanie na plebanii było sute i konkretne. Nie było już wątpliwości, skąd wzięła się tusza księdza proboszcza i rosnące brzuszki wikarych – kucharka robiła, co mogła, donosząc co chwila kolejne talerzyki wędlin i powtarzając jak zaklęcie: „Jedzcie, jedzcie, dokroi się”. Proboszcz i dwóch wikarych zajadali z apetytem, jakby dopiero co skończył się post. Krzysztof i Agata byli trochę bardziej wstrzemięźliwi – ale tylko trochę. Nawet Rudzik skorzystał z gościnności proboszcza, podgryzając wśród zadowolonych pomruków pokaźny płat szynki.

Krzysztof po raz kolejny przekonał się, że w relacjach z obcymi ludźmi jest kompletnym amatorem, w dodatku mocno wycofanym i zamkniętym w sobie. Rozmowa prowadzona przez Agatę była wirtuozerskim popisem nawiązywania relacji. Nawet nie podejrzewał, że już po kwadransie atmosfera zrobi się tak familijna, iż proboszcz pozwoli sobie na ryzykowne dowcipy, a wikarzy zaczną patrzeć na Agatę z uwielbieniem. Ich zachwyt sugerował, że po kolejnych piętnastu minutach obaj będą gotowi zapomnieć, że jeszcze nie tak dawno ślubowali celibat.

Proboszcz zorientował się w sytuacji natychmiast.

– To co, przejdziemy do kancelarii? – zaproponował. – Wy nie – zgasił wikarych, którzy wyraźnie liczyli, że impreza zmienia tylko miejsce. – Kazik, konfesjonał. Władziu, przypilnuj kościelnego, żeby wszystko przygotował jak trzeba przed sumą.

– Ale… – zaoponował nieśmiało Władziu.

– Ani słowa, robaczku – powiedział proboszcz głosem, w którym mimo pozornej przyjacielskości dało się słyszeć zdumiewającą stanowczość.

Krzysztof pojął, że pozory mylą. Gdy było trzeba, proboszcz trzymał swoich żelazną ręką. Wikarzy zniknęli błyskawicznie, oglądając się tylko tęsknie za Agatą.

– Młodość – mruknął stary ksiądz, prowadząc gości do drugich drzwi amfiladowej jadalni. – Co ja ci będę mówił, córeczko.

Przeszli przez wąski korytarzyk i weszli do kancelarii.

– To co właściwie chcecie wiedzieć?

– Wszystko – powiedziała Agata.

– Wszystko… – powtórzył z namysłem proboszcz. – Tylko od czego zacząć?

– To na początek może księga metrykalna? – zasugerował nieśmiało Krzysztof.

Proboszcz spojrzał na niego z życzliwą pobłażliwością.

– Może i tak, ale co wam z tego przyjdzie, skoro to wszystko po łacinie? Tu taka tradycja. Niby można po polsku, ale poprzedni proboszczowie pisali po łacinie, ja też piszę… Najgorsi są młodzi, uczyć się nie chcą, błędy robią, myślą, że dajmy na to, consecutio temporum to jakieś magiczne zaklęcie, które należy egzorcyzmować.

Krzysztof cudem powstrzymał śmiech.

– Może jednak jakoś damy sobie radę – powiedział – z księdza proboszcza pomocą oczywiście.

Proboszcz pokiwał głową. Podszedł do oszklonej szafy i otworzył ją.

– Mówisz, córeczko – zwrócił się do Agaty – że kiedy się tatuś urodził?

– W tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym – wyrecytowała Agata. – Dwudziestego czwartego maja.

Ksiądz sięgnął do szafy, wyciągnął spory tom i położył go przed Krzysztofem i Agatą.

– Szukaj, synku, i przeczytaj, co tu napisane – powiedział. Wyglądało na to, że chce się zabawić jego kosztem. Jednak uśmiech na jego wargach szybko zgasł. Krzysztof wprawnie przekartkował księgę i zatrzymał się na interesujących go dniach.

– Ale się rozpisał – mruknął i bez namysłu zaczął czytać, od razu tłumacząc, niemal zupełnie płynnie. – „Dnia dwudziestego dziewiątego maja roku Pańskiego 1948, urodzony Jan Donimirski, dobrodziej naszej świątyni z rodu jej kolatorów, wraz ze świadkami godnymi, okazał tamże niemowlę płci męskiej, oświadczając, iż jest to jego pierworodny syn zrodzony dnia dwudziestego czwartego maja tegoż roku z łona Aleksandry z Bradeckich Donimirskiej… i prosząc dla tegoż syna, dla jego słabowitości, o chrzest święty…”

Podniósł oczy i popatrzył na księdza.

– Jakby się czas zatrzymał – zauważył. Chciał dodać coś jeszcze, ale przerwał, bo proboszcz niemal wyrwał mu z ręki tom. Roztrzęsionymi dłońmi zmienił okulary i popatrzył w otwartą księgę. Po chwili podniósł zaszklone łzami oczy i spojrzał na Krzysztofa.

– Przepraszam cię, synku – szepnął. – Czytaj, czytaj dalej!

Krzysztof nie triumfował. Zrozumiał natychmiast, ile dla starego księdza może znaczyć młody człowiek, który zna łacinę, taki, jakim był kiedyś on sam, może jako kleryk w przedsoborowym seminarium, uczony przez tęgich, również przedsoborowych łacinników, którzy pewnie powtarzali: wszystko może się zmienić, ale nie Słowo. Verbum, quod in principio erat.

Odebrał księgę z rąk proboszcza.

– To prawie wszystko – powiedział. – Jeszcze tylko: „Co też się stało, tegoż samego dnia przy świadkach, którymi są…” – Krzysztof przerwał.

– Tu nieczytelne na samym dole kartki – powiedział. – Chyba zalało te nazwiska, atrament się zupełnie rozpłynął.

Ksiądz doszedł już trochę do siebie, choć nadal był widocznie wzruszony. Pokiwał głową.

– Czyli, córeczko – podsumował – zamiast gdzieś pod chórem, powinniście siedzieć w kolatorskiej ławce. A co dalej jest napisane?

Krzysztof znów pochylił się nad tekstem, wpatrując się w sąsiednie rubryki.

– Dalej pusto – powiedział. – Tylko jedna wzmianka. „Zmarły dnia szesnastego września roku Pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego, pochowany na cmentarzu przy tutejszym kościele”. Nic więcej. Ten ksiądz w czterdziestym ósmym pisze tak, jak pisali dwieście i trzysta lat temu. Nawet ładniej. Piękna, nieskażona łacina.

– Prawda, prawda – przytaknął ksiądz. Wstał, podszedł do szafy i wyjął niewielki zeszyt w twardej oprawie. Przekartkował go szybko. – Jedno tylko dziwne – mruknął. – Chodźcie ze mną.

Podnieśli się z krzeseł. Gdy Krzysztof zarzucał na siebie prochowiec, zobaczył, że proboszcz wyciąga coś z niewielkiej szafki w przedpokoju i podaje Agacie.

– Masz, córeczko – usłyszał – lampkę chociaż zapalisz.

Dziewczyna kiwnęła głową wzruszona. Wyszli z plebanii i poszli na cmentarz. Agata pewnie poprowadziła wszystkich do grobu ojca. Zapalili znicz i pomodlili się chwilę.

– Teraz chodźcie – powiedział proboszcz.

Przeszli najwyżej dwadzieścia metrów. Ksiądz pokazał kierunek.

– Dlaczego twój tatuś tam nie leży? – zapytał. Agata nie mogła uwierzyć własnym oczom. Coś, co wzięła w pierwszej chwili za małą cmentarną kapliczkę, okazało się olbrzymim grobowcem, otoczonym ogrodzeniem z kutego żelaza. Pod trójkątnym przyczółkiem piękną antykwą wyryto w kamieniu napis: „Grób rodziny Donimirskich”.

Zrobiło jej się gorąco.

– Ja… – zająknęła się. – Ja nie wiem nic. Z rodziny taty znałam tylko babcię Olę, ale ją pochowali w Krakowie. Babcia nic nie chciała opowiadać.

– A teraz już nie żyje – westchnął ksiądz. – Źle, jeśli młodzi nie słuchają, ale jeszcze gorzej, kiedy starzy nie mówią.

Podniósł głowę i spojrzał przyjaźnie na Agatę i Krzysztofa.

– Jak będziecie chcieli, to się dowiecie – powiedział. – Pomogę wam. Jeśli coś znajdę w księgach, napiszę. Zostawcie mi swój adres. – Uśmiechnął się figlarnie. – Lubię pisać listy.

Rozdział 3

– I co o tym wszystkim myślisz? – zapytał wreszcie Krzysztof. Już od godziny byli w drodze powrotnej, z głośników płynęła cichutka muzyka, z trudem przebijając się przez pomruk silnika i szum powietrza. Agata tkwiła zamyślona na przednim siedzeniu, nie odzywając się wcale. Nie odpowiedziała od razu. Nie poruszyła się nawet. Krzysztof czekał cierpliwie.

– Nie wiem – przyznała wreszcie. – Nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Chciałam tylko jechać na grób taty… Zdobyłam się wreszcie na odwagę i dobrze mi z tym, ale odkryłam coś, czego nie rozumiem. Za dużo zagadek, za dużo pytań. Wrócimy jeszcze do tego. Może jakoś się to wszystko we mnie ułoży. Tymczasem myślę o tym, co mnie czeka.

– Dzisiaj po południu damy ci spokój – oznajmił Krzysztof. – Zadzwonisz do Anki i Richarda. Kiedy było z tobą bardzo źle, chcieli przylecieć, ale Joasia zabroniła. Powiedziała, że muszą jej wybaczyć, ale ona wie lepiej. Anka naprawdę się martwiła, Richard ją uspokajał, chociaż sam był przejęty. W poniedziałek o dziesiątej idziesz do biura, musisz je zobaczyć, jest już gotowe. Wiesz, że na mnie trudno zrobić dobre wrażenie, ale to, co widziałem, jest nie z tej ziemi. Kala trzymała wszystko żelazną ręką. Podobno fachowcy, którzy przebudowali i przygotowali pomieszczenia, przezwali ją „SS”… Gdybyś nie wiedziała, to skrót od „straszna suka”. Za to wszystko jest gotowe na takim poziomie, że nikt, absolutnie nikt, na świecie nie byłby się w stanie do czegokolwiek przyczepić. Sama zobaczysz.

– Będziesz w przyszłym tygodniu w Krakowie? – zapytała z nadzieją Agata.

– Muszę we wtorek jechać do Warszawy – jakby z zawstydzeniem przyznał się Krzysztof. – Mam co robić przy kolekcji Radomskiego. Pobędę tam pewnie do końca tygodnia, przyjadę na weekend. Przepraszam, inaczej nie dam rady.

Agata nagle uświadomiła sobie, ile ten miesiąc musiał ich wszystkich kosztować. Krzysztofa, który pojawiał się u niej regularnie, choć pewnie wolałby spędzić ten czas z Kubą, Gajką i Joasią. Kalę – lepiej nie myśleć, praca na dwa etaty, dopinanie na ostatni guzik nie tylko spraw biura, ale i umów o pracę. Przyjaciół, którzy – jak podejrzewała – wzięli na siebie bezlik spraw pozostałych do rozwikłania po śmierci Kostka. Krzysztof opowiadał o tym zdawkowo, ale przecież nic nie dzieje się samo. Mogła być pewna, że znów zrobili wszystko, żeby było jej łatwiej. Teraz kolej na nią. Trzeba przejąć kontrolę nad tym, co zostało z dawnego życia – i nad tym, co przyniesie czas. Tylko jak to zrobić, jak nie dać się pochłonąć obawom, przerażeniu, które nacieka jak rak gdzieś z głębi podświadomości, zagarniając coraz większe obszary, opanowując kolejne przyczółki i skłaniając do…?

– Dość – powiedziała nagle głosem tak stanowczym, że Krzysztof aż się wyprostował na siedzeniu. Zerknął na nią zaskoczony. Agata przypomniała sobie jego ostatnie słowa.

– Nie, nie, to nie o tym, co mówiłeś – powiedziała pospiesznie. – Raczej odpowiedziałam swoim myślom. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jestem wam wszystkim wdzięczna. Teraz czas na mnie. Nie wiem jeszcze, od czego zacznę. Pewnie od posprzątania mieszkania, to zawsze robi lepiej na duszę, przynajmniej mnie.

– Skoro tak, to zadzwonię, gdzie trzeba, żeby zrobili bałagan – mruknął Krzysztof. – Nie podejrzewasz chyba, że Ola z Gośką pozwoliłyby ci wrócić do domu, w którym przez miesiąc nikt nie sprzątał.

– O wszystkim pomyśleliście, prawda? – westchnęła. – Z jednej strony, gdyby nie wy, zginęłabym. Z drugiej, czuję się jak noworodek, jak małe dziecko, które dostaje wszystko, czego mu potrzeba. Moja samodzielność jest gdzieś głęboko, uśpiona. Trzeba ją wreszcie zbudzić. Masz na to jakiś pomysł?

– Nie załatwimy za ciebie spraw firmowych – przypomniał. – Startujesz od jutra, a pracy będzie dużo. Kala zrobiła, co mogła, żeby dało się zacząć, ale przecież to ty jesteś szefową i bez ciebie nic się nie zdarzy.

– Prawda – przytaknęła Agata. – Jak tylko wrócę, wysyłam dwa maile: do Davida i Stephena, że jestem gotowa. Dzisiaj niedziela, więc nie będziemy rozmawiać, zostawimy to na przyszły tydzień.

Odruchowo zaczęła układać w głowie plan działania. Kala, biuro, odprawa z pracownikami, maile, dokumenty, pierwsze telefony, pierwsze decyzje…

Nagle aż się wzdrygnęła. Z głośników rozbrzmiał jeden z tych tematów, których nie można było pomylić z jakimkolwiek innym. Wiedziała doskonale, co to za utwór, znała każdą nutę. Za chwilę Miles Davies zacznie swoją melodię. Human Nature Michaela Jacksona. Zakazana piosenka. Ta, którą jej zabrał. Nawet nie śmiała pomyśleć jego imienia. Z szybkością, która ją samą zaskoczyła, wcisnęła wyłącznik radia. Oddychała pospiesznie, starała się uspokoić. Krzysztof milczał.

– Przepraszam – powiedziała po chwili. – Nie potrafię tego słuchać.

Kiwnął tylko głową. Widać było, że waży coś w myślach.

– Jeszcze jedna sprawa – powiedział po chwili nieśmiało. – Bądź na to przygotowana. Trochę rzeczy Kostka przenieśliśmy do ciebie. Tak jak mówiłem, są twoje. Bałem się, nie chciałem tego, ale Joasia mnie przekonała. Spieraliśmy się chyba z godzinę, ale odpuściłem, gdy powiedziała mi, że te rzeczy są częścią twojego życia, czy tego chcesz, czy nie, i że wprawdzie nie pozwoli, by to, co stało się z Kostkiem, zdominowało twoje życie, ale tym bardziej nie zgodzi się, żebyś o tym zapomniała, odcięła się od tego, co było. Myślę, że ma rację. Kostek dał ci te przedmioty w prezencie. Sprzęt odtwarzający, płyty… i najpiękniejszy portret, jaki kiedykolwiek narysowałaś. Portret jego mamy.

Agata wzdrygnęła się lekko. Krzysztof dostrzegł to, ale nie przerywał.

– To nie tak, jak myślisz – powiedział. – Nie będzie bolało. To nie są świadkowie ich śmierci, tylko coś, co łączy nas i ich. Koniec końców, i tak pozostanie po nas tylko pamięć, na dwa, może trzy pokolenia, i przedmioty, które zapiszemy innym w testamencie czy oddamy. Mało optymistyczne, prawda? Mnie jakoś nie pali się do wieczności. Wystarczy mi to, że mój syn przypomni sobie kiedyś, że miał ojca i że ten ojciec był w gruncie rzeczy porządnym człowiekiem, że może Gajka czasem zajrzy na mój grób, że może będą pamiętać mnie moje wnuki… i koniec, tyle. Nie ma sensu wymagać więcej.

– Nie chcę teraz rozmawiać o śmierci – szepnęła Agata.

Krzysztof zamilkł. Po długiej chwili poczuł dłoń dziewczyny na swoim ramieniu.

– Mówiłeś, że przeżyłam już pięć żyć – usłyszał. – Muszę zacząć szóste.

Przyjechali do Krakowa bardzo wczesnym popołudniem, nowa autostrada z Rzeszowa wydatnie ułatwiła podróż. Krzysztof pomógł Agacie wydostać z samochodu bagaże i transporter z Rudzikiem. Wziął walizkę i ruszył z nią na górę po skrzypiących niemiłosiernie schodach. Gdy stanęli przed drzwiami, wyjął z kieszeni marynarki telefon i klucze.

– To twoje – powiedział. – Drugą parę oddadzą ci dziewczyny. Chcesz, żebym wszedł z tobą do środka?

– Nie trzeba. – Agata objęła go mocno. – Dziękuję ci, Krzysiu. Dziękuję za wszystko. Jedź do siebie, ucałuj ode mnie Joasię i Gajkę, a jak będziesz miał Kubę, uściskaj go też, dobrze?

– Jasne. Pamiętaj, jutro o dziesiątej w biurze – przypomniał. – Ja też będę.

Pocałowała go w policzek.

– Uciekaj już.

Poczekała, aż przestaną skrzypieć schody, włożyła klucz do zamka i przekręciła go dwukrotnie. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wniosła do przedpokoju walizkę, pojemnik z kotem i zamknęła za sobą drzwi. Pochyliła się i otwarła zapadkę małych drzwiczek transportera. Rudzik wyszedł spokojnie, rozejrzał się i przyspieszając stopniowo kroku, poszedł w stronę fotela, gdzie już po chwili wygodnie się umościł.

Agata przeszła przez przedpokój i zajrzała ostrożnie dalej. Mieszkanie było posprzątane, w wazoniku na stole tkwiła piękna, samotna herbaciana róża. Obok niej mała karteczka:

„Ogarnęłyśmy trochę. W lodówce masz coś do zjedzenia. Ściskamy, O + G”.

Rozejrzała się. Sprzęt grający Kostka: piękny wzmacniacz lampowy, wbudowany w granitową płytę odtwarzacz płyt kompaktowych, i gramofon stały na tej samej ladzie, na której po raz pierwszy je zobaczyła. Teraz jednak lada zamknięta była ciężką szklaną szybą, a gramofon osłaniała przezroczysta pokrywa, chroniąca go przed możliwymi kocimi zakusami. Ktoś, kto ustawiał sprzęt, przesunął nieco meble, tak by głośniki zmieściły się idealnie w przestrzeni pomieszczenia i pozwalały na doskonały odsłuch w fotelu, w którym wylegiwał się teraz Rudzik. Szafka z płytami Kostka stała po drugiej stronie pokoju, przy oknie, obok zasłony. Na ścianie wisiał pięknie oprawiony rysunek: twarz kobiety o ciepłym uśmiechu, wcielenie życia i młodości ducha. Mama Kostka.

Długo wpatrywała się w jej rysy, rejestrując oczywiste i uderzające podobieństwa. Krzysztof miał rację. To nie bolało. Przeciwnie. Dawało ulgę. W oczach tej pięknej kobiety było wszystko, co najlepsze. Apoteoza człowieczeństwa zaklęta w jakiś niepojęty sposób przez samą Agatę, w te trzy kwadranse, gdy lata temu, nie wiedząc, co przyniesie przyszłość, w natchnionym pośpiechu szkicowała pierwszy raz zobaczoną twarz. Już wiedziała, że nie jest sama.

Zorientowała się, że nadal trzyma w dłoni wyłączony telefon. Nacisnęła włącznik, ekran rozświetlił się prawie natychmiast. Wpisała PIN. Przez moment nie działo się nic, po krótkiej chwili zobaczyła wyskakujące na ekranie powiadomienia. Rozmów i esemesów nie było wcale, Krzysztof załatwił przekierowanie na telefon Kali, ale maile… Gdy licznik dobił do stu, Agata zdecydowała, że nie będzie czekać. Rzuciła telefon na łóżko, z komódki wyjęła bieliznę, ulubiony T-shirt i luźny dres i poszła do łazienki. Długo stała pod rozkosznie ciepłym prysznicem, zmywając z siebie wspomnienie po niemal bezsennej nocy w samochodzie.

Gdy sucha i przebrana przyszła do sypialni, licznik maili w telefonie zatrzymał się na trzystu. Agata westchnęła i sięgnęła po swój mały laptop. Już po chwili przeglądała pocztę. Szybko sortowała maile. Służbowe przekierowywała na inny adres, a te od znajomych i przyjaciół przenosiła do odpowiednich folderów. Zostawiała je na później, do uważnego przeczytania i odpisania w stosowniejszej chwili. Ze wzruszeniem zobaczyła króciutkie wiadomości od Davida i Trammera, jedna lakoniczniejsza od drugiej, ale pełne uwagi, prawdziwego współczucia i troski.

Spamu nie było prawie wcale, ledwie kilka maili, które kasowała bez wahania. Filtry działały sprawnie. Jej uwagę zwrócił list bez tematu, bez załączników, bez linków w treści. Czysty angielski tekst, standardowa czcionka, nic niezwykłego. Odruchowo przebiegła wzrokiem początek wyświetlony w podglądzie i jej dłoń, już przygotowana, by kliknąć „usuń”, zatrzymała się w ostatniej chwili. Musnęła gładzik i otwarła maila.

Kiedy byłem na plaży ostatni raz przed końcem świata, dzieci puszczały latawce.

Wcześniej, o wschodzie słońca, ruszył wiatr, a teraz czysty, przewiany błękit cięły dziesiątki połyskujących w słońcu nylonowych żyłek z wykwitającymi na ich końcach fantastycznie wielobarwnymi, nadnaturalnymi kształtami smoków, jaszczurów i ptaków łopocących wściekle skrzydłami, zataczających kręgi wężowymi tułowiami, unoszących się i opadających w rytm ruchów ramion dzieci stojących na plaży i wpatrujących się uważnie w niebo. Dzieci, od których bił świeżo przebudzony instynkt panowania, władzy nad połączonymi ze sobą kawałkami kolorowego celofanu i plastiku za co najmniej dwieście dolarów od sztuki, kupionymi przez zapobiegliwych rodziców, teraz z dumą wpatrzonych w swoich następców, dziedziców ich niespełnionych marzeń, niepozyskanej wiedzy i niemal zapomnianych snów. Dzieci wpatrzone w latawce, rodzice wpatrzeni w dzieci. Nie tylko w swoje. Także w te inne, stojące w pobliżu, te, które zagrożą ich córkom i synom, zabiorą miejsce w najlepszej dostępnej za pieniądze szkole, skradną lokatę na studiach, zrabują miejsce w korporacji, gdzie zatrudni się ledwie dwóch czy trzech najlepszych. Wpatrzeni z rosnącą, złowrogą zawiścią, z wściekłością, z jaką patrzyli na własnych rywali jeszcze przed kilkoma czy kilkunastoma laty. To ich wrogowie, grabarze marzeń, budzący kolejne resentymenty, odsłaniający ich prawdziwe „ja”, stworzone z frustracji, złości, rozczarowania. Wszystko jest treningiem, wszystko przygotowuje do czegoś. Nic nie jest przypadkiem. Moje dziecko – dobre, cudze dziecko – złe. Ja, moje, moja.

Konkurs trwał, sędziowie coś notowali, raz po raz sięgając po lornetki i przypatrując się uważnie latawcom. Stałem na tyle daleko, że pokrzykiwania dobiegające od nich zlewały się w kakofonię, jak muzak w centrum handlowym w tej jednej krótkiej chwili gdy wychodząc ze sklepu, jeszcze nie wyszło się z zasięgu jednej fali dźwięków, ale już wpadło w kolejną, równie obcą i niepokojącą, lepką, niemal wyczuwalną, która jednym mówi: jest dobrze, nie myśl, oglądaj, kupuj, oddawaj, czuj się lepiej, a innym: uciekaj, wybiegnij na zewnątrz, gdzie w warkocie samochodowych silników, dźwięku klaksonów i huku ulicy łatwiej znajdziesz namiastkę spokoju.

Obok mnie przemknął nagle pies. Kundel ze śmiesznie opuszczonym lewym uchem, w ręcznie plecionej, kolorowej obróżce, gnał w stronę fal, szczekając radośnie. Po chwili minęli mnie oni. Może dziesięcioletni chłopak i jego ojciec, podobni, poważni, skupieni, jakby świat pękł nagle pomiędzy nimi a kolorowym targowiskiem próżności na niebie. Chłopak niósł duży latawiec. Zwykły trapez sklejony z cieniutkich listewek, na których dokładnie rozpięto mocny, prawie przezroczysty pergaminowy papier. Potrafiłem sobie wyobrazić, jak siedząc wieczorem przy stole, pasuje ze sobą kawałki balsy, jak nacina je i klei, jak wzmacnia konstrukcję, powleka latawiec papierem i wplata kawałki bibułki w ogon, jak mocuje do konstrukcji długi, cienki szpagat za dwa dolary dziewięćdziesiąt osiem centów szpulka, kupiony od starego pana Williama w sklepiku, do którego przychodzą albo stali klienci, jacy już dawno awansowali do rangi dobrych znajomych, albo ci, co mimo starań i zapisanych w telefonie list zakupów zapomnieli wrzucić do wózka w safeway jakieś mniej ważne produkty, takie jak chleb czy ser.

Chłopiec pociągnął za sobą latawiec. Wystarczyło

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej.