39,99 zł
Agata wreszcie uporała się z demonami przeszłości. Otaczają ją wierni przyjaciele, firma odnosi spektakularne sukcesy, współpracownicy ją uwielbiają, a w domu zawsze czeka na nią piękny rudy kot. Dlaczego więc jej myśli wciąż wracają do tego, co kilka miesięcy wcześniej zdarzyło się w Londynie, do tajemniczego Patricka Reeda i do niespodziewanego spotkania z Markiem? Czy pojawi się w jej życiu ktoś, w kim los połączy to co najlepsze z obu jej wielkich miłości? Kto wie… Wiele może się zdarzyć w Paryżu i w Londynie, ale na wakacjach w Prowansji może wydarzyć się naprawdę wszystko!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 523
Data ważności licencji: 2/28/2028
Telefon Agaty rozdzwonił się na dobre jakieś trzy dni przed Wigilią. Jak z rogu obfitości sypnęło nowinkami i wiadomościami. W ten jedyny w roku czas najważniejsze było kto, gdzie i z kim spędzi święta. Gośka z Maćkiem i dziećmi mieli właśnie jechać do jej rodziców, aby – jak to rzeczowo zauważył Maciek – odcierpieć swoje. Maciek traktował to jako dopust Boży: rodzina żony nie znosiła go, a on robił nieustannie dobrą minę do złej gry, co z kolei szanowała Gośka. Inna rzecz, że w tym roku atmosfera się jakby poprawiła, zwłaszcza gdy rodzice dowiedzieli się, że zięć został dyrektorem. Fakt, chief office manager w agencji promotorskiej Gecko brzmiało zdecydowanie lepiej niż jakiś tam urzędnik miejski.
Zuza z Pawłem zostawali w Krakowie, u mamy Pawła. Przynajmniej oni nie musieli zmagać się z problemem braku akceptacji, Zuza, która była już w siódmym miesiącu ciąży, miała świetny kontakt z teściową. Po czasie rezerwy i formalnych relacji przyszło do przyjaźni, na tyle intensywnej, że matka Pawła w kontakcie z Zuzą traciła całą swoją powagę i zachowywała się jak rozchichotana nastolatka. Paweł patrzył na to z pobłażliwością i bez niechęci, ostatecznie każdemu należy się trochę radości.
Filip z Olą, Fotkiem i kotami wyjeżdżali pod Augsburg, do ojca Filipa, zapatrzonego w synową jak w obrazek. Starszy pan Rotter mawiał, że to ożywcze i piękne doświadczenie, zwłaszcza po poprzednim, nieudanym małżeństwie jego syna, więc oni także nie martwili się o atmosferę przy świątecznym stole.
Agata również nie narzekała. Wigilię miała spędzić z Krzysztofem, Joasią i Gajką. Mimo nalegań ciotka Marianna nie dała się zaprosić.
– Widzisz, córeczko – mówiła – ja tutaj mam dwie sąsiadki, same, tak jak ja. Ich dzieci się rozjechały za pracą po świecie, mężowie nie żyją, to sobie tak siedzimy przy Wigilii razem. Ale dziękuję, już samo zaproszenie to jakbyśmy spędziły ten wieczór ze sobą.
– Ale… – zaczęła Agata.
– Nie ma ale – powiedziała stanowczo ciotka, nieodrodna siostra ojca Agaty. – Radosnych, spokojnych świąt!
Nie dał się zaprosić również Rafał, który z wyraźnym żalem przyznał, że nie jest w stanie wrócić z Zachodniego Wybrzeża wcześniej niż trzy dni przed sylwestrem. Krzysztof przyjął to ze stoickim spokojem, wiedząc doskonale, że gdyby istniała jakakolwiek inna możliwość, Rafał pojawiłby się u nich bez wahania. Mieli więc spędzić Wigilię we czworo.
Ślusarz, pan Jurek, ucieszył się nieskończenie z telefonu Agaty i chociaż widzieli się przez chwilę niedługo po otwarciu firmy, przegadali o wszystkim i o niczym ponad godzinę. Nie chciał się do tego przyznać, ale – choć spędzał święta z córką, zięciem i wnukami – na co dzień chyba doskwierała mu samotność. Agata przyrzekła sobie w duchu, że postara się nadrobić zaległości jeszcze w styczniu, pewnie zapraszając go na jakiś solidny i skomplikowany obiad.
Pozostał jeszcze jeden, ostatni telefon. Pan Chowaniec. Właściciel mieszkania, w którym Agata żyła od wiosny, zniknął z horyzontu, gdy tylko podpisana została umowa najmu. Agata sumiennie regulowała rachunki i co miesiąc przelewała na jego konto wynikającą z umowy kwotę, za każdym razem myśląc z wdzięcznością o człowieku, który wynajął jej mieszkanie za tyle, ile mogła wtedy zapłacić, a nie za tyle, ile on mógł wziąć. Trudno uwierzyć, jak wiele może się zmienić przez kilka miesięcy. Z rozbawieniem i czułością myślała o sobie z tamtego czasu, niepewnej, poranionej, złamanej. Szybko wybrała numer. Odebrał dopiero po czwartym sygnale.
– Słucham.
Agata ledwo go poznała, głos wydawał się jakiś słabszy, mniej stanowczy.
– Dobry wieczór, panie Józefie, Agata Donimirska – przedstawiła się. – Nie przeszkadzam?
Głos w słuchawce jakby się ożywił.
– Dobry wieczór. Mam nadzieję, że nie ma pani żadnych problemów?
– Dlaczego miałabym mieć? – zdziwiła się Agata.
Chowaniec zaśmiał się cicho.
– Nie dzwoniła pani od miesięcy – powiedział już głośniej. – Brak wiadomości to na ogół dobra wiadomość.
W jego głosie brzmiała wesołość, bez choćby cienia wyrzutu. Agata odetchnęła z ulgą.
– Zdaje sobie pan sprawę – powiedziała – że myślałam o panu z wdzięcznością za każdym razem, kiedy przelewałam panu czynsz. A nawet częściej, bo nigdy za mało myślenia o ludziach, którzy nam pomogli. Teraz dzwonię w trzech sprawach…
– Zamieniam się w słuch – z Chowańcem było już dobrze, słabość jego głosu zniknęła zupełnie.
– Po pierwsze: idą święta, chciałam złożyć panu życzenia… – zaczęła Agata.
Chowaniec przerwał jej.
– Jeżeli zdążyłem panią trochę poznać – powiedział – to są dobre, szczere i zasługują na odwzajemnienie. W takim razie spokojnych i radosnych świąt. Druga sprawa?
– Druga sprawa – wyrecytowała zupełnie niezbita z tropu Agata – jest finansowa. Chciałabym zmienić warunki umowy. Płacę panu osiemset złotych miesięcznie. W tej chwili stać mnie na płacenie cen rynkowych. Już nie jestem tą zagubioną, przerażoną dziewczyną z castingu na wynajem. Od stycznia przelewam panu dwa tysiące złotych miesięcznie.
Chowaniec w słuchawce roześmiał się serdecznie.
– Może się potargujemy? – zaproponował. – Osiemset pięćdziesiąt.
– Mowy nie ma – powiedziała stanowczo Agata. – To nie była propozycja do negocjacji. To było stwierdzenie faktu. I trzecia sprawa: bardzo chciałabym się z panem spotkać. Nie widzieliśmy się od bardzo dawna.
Chowaniec najwyraźniej dał się złapać na najprostszą negocjacyjną sztuczkę. Perspektywa spotkania z Agatą przesłoniła mu to, że miał się nie zgodzić na podniesienie kwoty.
– Jak dobrze pójdzie, będę w Krakowie dopiero za kilka miesięcy – powiedział z żalem. – Dam pani znać, kiedy będę mógł. Cieszę się.
– Czyli rozumiem, że jesteśmy umówieni. Szczęśliwych i radosnych świąt. Czekam na telefon!
– Do usłyszenia. Dziękuję, że pani zadzwoniła.
Rozłączył się. Agata z uśmiechem odłożyła telefon. Z obowiązków pozostała jej tylko krótka wizyta u babci Lali z opłatkiem i życzeniami oraz zakup kolorowych papierów do pakowania. Miała już coś dla każdego, wszystkie upominki zamówiła znacznie wcześniej przez internet. Nienawidziła przedświątecznego szału zakupowego, nieprzemyślanych prezentów, które rozpakowuje się przy świątecznym stole, z udawanym zachwytem pokazuje je innym, a potem chowa w najciemniejszy kąt, wyrzuca lub przekazuje dalej. Krzysztof wprowadził bezwzględny limit – pięćdziesiąt złotych na prezent. Wyjątkiem był nowy, szybki laptop dla Kuby, ale tutaj nie on był ofiarodawcą. Koniec roku zapowiadał się więc fantastycznie, zwłaszcza że szykował się wspólny wyjazd sylwestrowy, na którym mieli być wszyscy. Przyjaciele bardzo chcieli się spotkać choć raz w pełnym gronie, przerzucali się pomysłami i projektami, ale to, co zaproponował Krzysztof, przebiło wszystko. Dzięki Radomskiemu.
– Mówił mi pan kiedyś o swoich przyjaciołach – powiedział Radomski.
Krzysztof, wpatrzony w stojącego na sztalugach niewielkiego Makowskiego, drgnął, jak przebudzony ze snu.
– Przepraszam – usprawiedliwił się po raz nie wiadomo który. – Zapatrzyłem się.
Radomski pokiwał głową z uśmiechem. Coraz częściej pojawiał się w zaimprowizowanej pracowni, w której Krzysztof dokumentował jego zbiory. Nie przeszkadzał, nie zamęczał pytaniami, nie starał się w żaden sposób zwracać na siebie uwagi, więc Krzysztof szybko przywykł do obecności swojego zleceniodawcy. Czasami pokazywał mu co ciekawsze motywy, zwracał uwagę na sposób malowania, niekiedy rozmawiali, ale najczęściej jednak milczeli.
– Powiedziałem, że opowiadał mi pan kiedyś o swoich przyjaciołach – powtórzył Radomski cierpliwie.
– Chyba niewiele – Krzysztof z trudem oderwał wzrok od obrazu i spojrzał ze zdziwieniem na Radomskiego. – Nie było jak dotąd okazji.
– Niewiele, ale wystarczająco, żeby zrozumieć, ile dla pana znaczą. – Radomski, zadowolony z zaskoczenia Krzysztofa, usadowił się wygodniej w fotelu. – Jeśli dobrze pamiętam, mówił pan, że w życiu mamy tylko dzieci, rodzinę i przyjaciół?
– Możliwe. – Krzysztof zdjął okulary i potarł zmęczone oczy. – Przyjaciele naprawdę wiele znaczą. Podobnie jak świadomość, że istnieją ludzie, dla których zrobilibyśmy wszystko, a nawet więcej. I którzy myślą o nas tak samo.
– Spotykacie się często?
– Niezbyt – przyznał Krzysztof. – Nie obchodzimy hucznie wszystkich urodzin i imienin, bo inaczej co najmniej dwa razy w miesiącu mielibyśmy imprezę, a przecież nie o to chodzi. Ale wiemy, co się u kogo dzieje, rozmawiamy ze sobą, utrzymujemy stały kontakt. Wszyscy mamy własne życie, pracę, ambicje, pomysły, większość z nas jest w związkach, niektórzy mają dzieci. Dobrze, kiedy w życiu towarzyszy nam świadomość, że jest ktoś, na kim można polegać niezależnie od sytuacji. To nawet czasem lepsze od małżeństwa, bo w nim bywają ciche dni. W przyjaźni nie. Przynajmniej tej prawdziwej.
– Miewa pan ciche dni z panią Joasią? – zdziwił się Radomski.
– Nie zdarzyło się jeszcze – zaśmiał się Krzysztof. – Po prostu zbyt się szanujemy, żeby do tego dopuszczać.
– Pewnie będzie się pan częściej widywał z przyjaciółmi, gdy pani Joasia z Gajką polecą na staż – powiedział ostrożnie Radomski.
– Nie wydaje mi się. Może będę więcej pracował. Mówiłem panu, że wszystko wskazuje na to, iż przed połową roku będę gotowy, a nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ten termin jeszcze przesunąć. Początek maja jest zupełnie realny.
Radomski przyglądał się Krzysztofowi w zamyśleniu.
– W pewnym sensie podziwiam pana – powiedział. – Nie wiem, czy umiałbym żyć w taki sposób jak pan. Jest pan minimalistą, panie Krzysztofie, obywa się pan bez wielu rzeczy bez żalu i nie widzi powodu, dla którego miałby pan mieć więcej i więcej. Więcej przedmiotów, pieniędzy, poklasku, akceptacji…
Krzysztof roześmiał się.
– To zabawne? – zapytał bez urazy w głosie Radomski.
– Przepraszam za śmiech – Krzysztof natychmiast spoważniał – ale niech pan mi powie szczerze. Sam pan mówił, że jest pan człowiekiem bogatym, ma pan mnóstwo przedmiotów, przyjemności, udogodnień. Czy naprawdę pan z tego wszystkiego korzysta? Wie pan, co mnie rozbawiło? Pomyślałem sobie, że przecież pan jest dokładnie taki jak ja. Z tą różnicą, że ja nie korzystam z rzeczy, których nie mam, i nie potrzebuję ich. Pan nie korzysta z rzeczy, które pan ma, i których na dobrą sprawę też pan nie potrzebuje. Podejrzewam, że to jedna z wielu przyczyn, dla których możemy ze sobą rozmawiać tak jak teraz.
Radomski uśmiechnął się.
– To ciekawe – zauważył – a dla mnie nawet pochlebne. Coś w tym jest. Ale nie dlatego zacząłem pytać o pańskich przyjaciół. Pomyślałem, że przez dwa miesiące zostaną przeze mnie pozbawieni towarzystwa pani Joasi i Gajki, dlatego przyszła mi do głowy pewna myśl. Propozycja, na którą się pan musi zgodzić. Przemyślałem ją dobrze, a poznaliśmy się już na tyle, że wiem, iż pan mi nie odmówi.
– Tego nie może pan być pewien.
– Jestem pewien – rzekł stanowczo Radomski – bo akurat pana ta propozycja dotyczy tylko w pewnej części. Czegoś o panu się już nauczyłem. Otóż pośród różnych rzeczy, które mam, a z których prawie nie korzystam, jest spory dom w Beskidach. Zapraszam tam z rzadka moich szwedzkich kontrahentów, którym nudzą się sieciowe hotele. Latem da się tam od biedy dojechać zwykłym autem, zimą potrzebny jest dobry samochód terenowy, ale jeśli ma się ochotę na spacer, to od idealnego miejsca do parkowania jest jakieś pół godziny pieszo, w nietrudnym terenie. To taki zagubiony przysiółek, w którym żyje kilkanaście bardzo zaufanych rodzin. Pomagam im trochę, a w zamian za to dom jest zawsze przygotowany na niespodziewanych gości. Wystarczy jeden telefon. Chciałbym taki telefon wykonać jak najszybciej, żeby zabrał pan dzieci, przyjaciół, koty i psy na kilka dni w góry. Dobrze będzie chyba spędzić tam sylwestra i może jeszcze trochę czasu, ile państwo zechcą. Z góry odrzucam wszystkie pańskie obiekcje i nie przyjmuję odmowy. Jeżeli pan sobie tego życzy, proszę potraktować to jako premię.
Krzysztof nadal przyglądał się Radomskiemu.
– Przemyślał to pan dobrze – zauważył. – I rzeczywiście trudno mi odmówić. Jestem panu bardzo wdzięczny.
– Czyli zgadza się pan! – ucieszył się Radomski. – Przed moim wyjazdem dostanie pan wszystkie informacje. Dom będzie przygotowany. Proszę z niego korzystać do woli.
– Przed pańskim wyjazdem? – Krzysztof wyraźnie się zawahał. Gdzieś w głębi duszy zastanawiał się nad zaproszeniem Radomskiego na wigilię, ale nie chciał go w żaden sposób urazić, w końcu wiedział o swoim pracodawcy naprawdę niewiele.
– Co roku przed świętami robię sobie dwa tygodnie urlopu – wyjaśnił Radomski. – Wracam w pierwszym tygodniu stycznia. Proszę z tego skorzystać i również wziąć urlop od pracy. Jest pan chyba zmęczony, a jak pan sam zauważył, i tak wyprzedza pan swój własny harmonogram. Dom może nie jest aż tak wielki, ale jeżeli będzie pan potrzebował chwili samotności – widoki są przepiękne. Czasem żałuję, że nie jeżdżę tam częściej. Rozumiem, że mogę wszystko przygotować. Ile osób? Dziesięć? Piętnaście?
Krzysztof nie odpowiedział od razu. Przyglądał się przepięknym polnym kwiatom na obrazie Makowskiego, przedziwnej kompozycji wiechci traw, chabrów, maków i miniaturowych goździków.
– Jestem panu bardzo wdzięczny – powtórzył. – Czwórka dzieci, dziesięcioro dorosłych i jeszcze nieokreślona liczba zwierząt, od jednego do czterech. Ale nie trzeba niczego przygotowywać, weźmiemy wszystko ze sobą. Śpiwory też.
– Nie będzie to konieczne – powiedział z uśmiechem Radomski. – Chyba że dla dzieci, wyobrażam sobie, że fajnie będzie zasypiać tam, gdzie je zmorzy sen, na przykład na podłodze w jadalni. Jak w schronisku.
*
Agata z uśmiechem wspominała chwilę, kiedy Krzysztof, jak zwykle okraszając wypowiedź dziesiątkami „a może by tak” i „a co by było, gdyby…”, zdradził się wreszcie z pomysłem i niepewnie zapytał, co Agata na ten temat sądzi. Nie było o czym dyskutować – mail do wszystkich wysłali pięć minut później, a nie minęła nawet godzina, gdy całą paczką zaczęli spisywać listy zakupów i planować jadłospis, Maciek zaś zabrał się do poszukiwania niedrogiego środka transportu, który podrzuci całą ekipę z plecakami w miejsce, z którego trzeba będzie ruszyć pieszo. Agata martwiła się trochę o Zuzę, ale Joasia autorytatywnie stwierdziła, że siódmy miesiąc dopiero się zaczął, a pół godziny w łatwym terenie nawet zimą nie będzie wielkim wyzwaniem, zwłaszcza że Zuza była w znakomitej formie. Paweł odgrażał się, iż w razie potrzeby wciągnie ją na górę na sankach, ale wyglądało na to, że nie będzie to konieczne. Była jeszcze jedna opcja, ale mocno niepewna, jednak trzeba było się na nią przygotować. Anka i Richard, ale tutaj trzeba było działać delikatnie. Na wszelki wypadek poprosiła Krzysztofa, żeby uprzedził Radomskiego. Odpowiedź, którą przekazał Krzysztof, przyszła błyskawicznie: „Pomieszczą się wszyscy, proszę się nie martwić, K.R.”.
Agata pomyślała o Kostku. Zastanawiała się, czy gdyby był z nimi, dałby się namówić na taką eskapadę. W tym gronie pewnie tak, choć unikał wyjazdów poza Kraków. Ale przecież byłby wśród ludzi, którym ufał, z którymi chciał być i rozmawiać. Nie czuła już tego upiornego bólu po stracie, raczej żal, tak jakby Kostek wyjechał gdzieś daleko i nie mógł wrócić, jakby gdzieś na drugiej półkuli wstąpił do kontemplacyjnego klasztoru, niedostępny, lecz wciąż istniejący. Wiedziała, że to tylko złudzenie, lecz przecież czuła wciąż jego życzliwą obecność, tak jakby zamieszkał w jakimś zakamarku jej duszy, dając spokój i zrozumienie, nie przeszkadzając, tak jak nie przeszkadza pamięć o tym, w czym nie zawiniliśmy. Wyobrażała go sobie w różnych sytuacjach, kiedy pracuje, gdy siada do swojego pianina, kiedy… Znów gdzieś w jej głowie rozbrzmiało Kostkowe przykazanie: nie myśl o mnie tyle, bądź szczęśliwa. Pod wpływem nagłego impulsu ruszyła do przedpokoju. Buty, ciepła sportowa kurtka i chwilę później szła w stronę mostu Zwierzynieckiego. Było ciemno i chłodno, siąpiący w ciągu dnia deszcz przechodził powoli w deszcz ze śniegiem.
Nad Wisłą było zupełnie pusto. Przeszła przez most i po kilku minutach znalazła się na pętli tramwajowej na Salwatorze. Niewielka budka z czymś, co dawniej nazywano „artykuły różne”, nie zawiodła jej – smutna ekspedientka podała Agacie dwa znicze i zapałki. Niedługo później Agata stała już przed cmentarną bramą. Pogoda nie zniechęciła tych, którzy przed świętami chcieli odwiedzić groby bliskich – wszędzie widać było pełgające słabo płomyki. Bez wahania skierowała się do starszej części cmentarza. Gdy dotarła do grobu Kostka, z zaskoczeniem stwierdziła, że na kamiennej płycie stało kilkanaście zniczy, niektóre dogasały, inne wyglądały na dopiero co zapalone. Agata rozejrzała się odruchowo, w słabym świetle złapała kątem oka trzyosobową grupkę, kobietę i dwójkę dzieci, przechodzących między grobami i kierujących się w stronę wyjścia. Już chciała zawołać, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Postawiła obok grobu siatkę ze zniczami i biegiem ruszyła w ich stronę. Kiedy znalazła się nie dalej niż kilka metrów, dzieciaki odwróciły się gwałtownie. Nie było wątpliwości. Tymek z Adasiem!
Chłopcy dostrzegli ją natychmiast.
– Cześć! – powiedzieli zgodnym, radosnym chórem.
– Nie wrzeszczeć na cmentarzu, łosie jedne – wysyczała Gośka, nie odwracając się. – Co jest?
Agata zachichotała.
– Mnie też objedziesz? – zapytała filuternie. – Już dawno nie słyszałam, jak się pieklisz.
Gośka zastygła na ułamek sekundy, potem odwróciła się gwałtownie i rzuciła się w jej objęcia. Tymczasem Adaś nie powstrzymał się od komentarza.
– Pomieszkałaby ciocia z nami – powiedział cierpko – to by się ciocia nasłuchała.
– Na nas to już nie robi wrażenia – uzupełnił Tymek, zerkając złośliwie na matkę. – W szkole mówili na to „dewaluacja”.
– Nie gadać tyle! – syknęła Gośka. – Wyjdziemy za bramę to porozmawiamy! Przepraszam cię, Agata, myślałam, że spotkali jakiegoś kumpla i wydzierają się na pół cmentarza…
– Poczekajcie na mnie chwilę – poprosiła Agata. – Zaraz pogadamy. Ja tylko…
– Woli ciocia być sama? – zapytał nieśmiało Adaś. – Bo my możemy z ciocią pójść jeszcze raz.
Agata popatrzyła z wdzięcznością na chłopca.
– Byliście u wujka Kostka? – upewniła się.
– Byliśmy – potwierdził. – Chyba nie tylko my.
– Widziałam. – Agata kiwnęła głową. Była wzruszona. – Chodźcie, pomodlimy się i pomyślimy chwilkę o nim, a ja zapalę moje znicze. Potem porozmawiamy.
Nikt się nie odezwał, dopóki nie wyszli poza cmentarną bramę. Pierwsza przerwała ciszę Agata.
– Byli chyba wszyscy – powiedziała. – Ja ostatnia.
– Chyba wszyscy – potwierdziła Gośka. – Grobem zajmuje się Krzysiek, ale kto ma chwilę, przychodzi. Tylko Maćka nie było tym razem, więc jesteśmy jakby delegacją…
W głosie Gośki zabrzmiała jakaś dziwna nuta. Agata zerknęła w jej stronę.
– Coś się stało? – spytała zaniepokojona.
– Nie, nic – mruknęła Gośka. Jednak Tymek nie miał zamiaru milczeć.
– Mama ma pretensje do taty, że wyjeżdża w weekendy – wyrzucił z siebie. – Że całymi wieczorami i nocami siedzi przed komputerem. I że lata za dużo.
Agata struchlała, widząc minę Gośki, ale postanowiła jakoś załagodzić sytuację.
– Tymek – powiedziała – dzięki za szczerą wypowiedź i analizę sytuacji. Umówmy się, że jeżeli nabroicie albo będziecie chcieli poskarżyć się na rodziców, w ciotkach i wujkach zawsze znajdziecie wdzięcznych słuchaczy, a nawet konkretną pomoc, tak jak u wujka Krzysztofa wtedy, kiedy się pobiliście. Nie wiem, dlaczego i po co żeście się wtedy tłukli, ale to wasza sprawa. Mam jednak prośbę: trzy razy się zastanówcie, zanim zaczniecie opowiadać na zewnątrz o tym, że rodzice muszą sobie czasem powiedzieć parę słów do słuchu.
– No właśnie się zastanowiliśmy – oświadczył tym razem Adaś – bo sprawa nabrzmiała.
– Zaraz ci tyłek nabrzmieje – warknęła Gośka.
Adaś i Tymek nie przejęli się tym zupełnie. Agata, zdziwiona, zerknęła na przyjaciółkę.
– Gośka, tłuczesz młodych? – spytała z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że nie – oburzyła się Gośka. – Ale dobrze brzmi, prawda?
Agata zawahała się.
– Mleko się rozlało – powiedziała wreszcie. – Chcecie o tym pogadać, to idziemy do mnie na herbatę. Nie chcecie, to odprowadzicie mnie kawałek, życzymy sobie wesołych świąt i widzimy się na zbiórce przed wyjazdem.
– Chcemy, mama – powiedział stanowczo Adaś. – Bo nie możemy pozwolić, żebyś się z tatą żarła.
– Przecież nieraz się kłócimy o błahsze sprawy – odparła niepewnie Gośka.
– To co innego – zawyrokował Adaś.
Agata westchnęła ciężko.
– Dzieci mają jakiś radar na takie rzeczy – stwierdziła – więc sprawa jest chyba poważna. Gośka, decyzja. Nie wpraszam się jako powiernica, nie bawię się też w CDR.
– Co to jest CDR? – zainteresował się Tymek.
– Ciotka Dobra Rada – mruknęła Agata. – To co, decyzja, bo zaraz nas zasypie.
Rzeczywiście, śnieg padał coraz mocniej. Gośka zdecydowała się nagle.
– Idziemy do ciebie – rzuciła gwałtownie. – A co mi tam. Może pomożesz.
*
Gdy trzymali już w dłoniach kubki z herbatą, Agata objęła wzrokiem towarzystwo.
– Mówcie – zażądała. – Co jest grane i co się zmieniło. Bo jeśli chodzi o to, że Maciek jest u mnie w pracy…
– Coś ty, chybaś oszalała – oburzyła się Gośka. – Robi swoją robotę, jest zadowolony, a ja cieszę się strasznie, bo nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak odżył po tej swojej gównianej urzędniczej pracy… To nie chodzi o to. Nawet jak musi dłużej zostać albo jak gdzieś wyjeżdża, nie ma problemu. Ufam ci bardziej niż sobie. To nie to.
– A więc co? – spytała Agata.
– Weekendy – mruknęła Gośka. – Maciek wyjeżdża w piątek albo zrywa się przed świtem w sobotę, zostawia nam na lustrze żółtą karteczkę, na której jest napisane, że nas kocha i że wróci w niedzielę wieczorem… I tak od prawie dwóch miesięcy. Jeździ po lotniskach, po aeroklubach, gdzieś na jakieś kursy, nie znam się na tym, a on nie chce nic mówić. Nawet chłopakom.
Agata zafrasowała się wyraźnie.
– No i? – spytała.
– No i w domu go nie ma. Chłopaki tęsknią…
Tymek z Adasiem popatrzyli z oburzeniem na matkę. Nie uszło to uwagi Agaty.
– Nie tęsknicie? – zdziwiła się.
– No pewnie, że tęsknimy – powiedział oschle Tymek – ale nie zgadzamy się, żeby ten fakt był wykorzystywany przez mamę w partykularnych celach.
– Cholerne przedwcześnie rozwinięte dzieciory – warknęła Gośka, ale nie mogła się nie uśmiechnąć, widząc minę Agaty. – No dobra, ten argument nie wchodzi w grę. W każdym razie nie zdradza żadnych szczegółów, po prostu go nie ma. Dosyć już mam tego, rozumiesz?
– Nie mówił nic wcześniej?
– Coś tam mówił. Powiedział, że tak będzie do wiosny i żeby mu zaufać, że ma plan, i że nam to wynagrodzi.
– A ty nie ufasz?
– Pewnie, że ufam – powiedziała stanowczo Gośka – ale wolałabym wiedzieć, co robi i gdzie. Żyję z tym gościem od lat, kocham go, ale nigdy nie mieliśmy wobec siebie takich tajemnic. A ja nie mogę bez niego żyć.
Agata poczuła, że trzeba wreszcie powiedzieć coś konstruktywnego.
– Adaś, czy ty masz przed Tymkiem jakieś tajemnice? – zapytała dociekliwie.
– Pewnie, że nie – powiedział bardzo niepewnie Adaś. Agata zerknęła na Tymka.
– A ty?
– Pewnie, że nie – odrzekł jeszcze mniej pewnie Tymek.
– Czyli macie – ucieszyła się Agata. – To dobrze, bo trzeba mieć coś własnego, coś tylko dla siebie. Wystarczy mała rzecz. A czy Maciek mówił, że wszystko ujawni i że wszystko wam powie?
– No jasne! – wyrwał się Adaś. – Mówił, że na Dzień Wagarowicza!
– No to chyba nie macie wyjścia. – Agata popatrzyła na Gośkę. – Musicie poczekać do wiosny. To tylko trzy miesiące, zleci jak z bicza strzelił. Kiedy jedziecie do rodziców?
– My jutro – powiedziała niechętnie Gośka. – Maciek dojedzie w Wigilię rano. Teraz go nie ma, bo dałaś ludziom dodatkowe dwa dni wolnego i zawiesiłaś firmę do Trzech Króli. Ciekawe, ile dni będzie w domu.
– W domu niewiele – roześmiała się Agata. – Przecież wszyscy wyjeżdżamy na tydzień. Chłopaki, cieszycie się?
– No! – powiedzieli równocześnie. – Super będzie!
– I tej wersji będziemy się trzymać. A teraz pogadajmy o czymś innym. Tymek, Adaś, czego się spodziewacie pod choinką?
– Rózg – wyrzuciła z siebie Gośka. – Mnóstwa rózg…
Kiedy Gośka z chłopakami już wyszła, Agata włączyła wzmacniacz i umieściła płytę w odtwarzaczu. Pozbierała kubki i zaniosła je do zlewu, szybko je umyła i zostawiła na suszarce. Wróciła do pokoju, gotowa stoczyć z kotem walkę o fotel, lecz Rudzik, o dziwo, spał spokojnie na łóżku. Nacisnęła włącznik i usiadła wygodnie. Muzyka napłynęła jak zwykle nieoczekiwanie, pojawiła się wprost z ciszy. Agata słuchała z zapartym tchem nieprawdopodobnej trąbki Davisa, chropawej, niedoskonałej, pięknej i nieprzewidywalnej. Otrząsnęła się po chwili i sięgnęła po komórkę. Wybrała opcję wysyłania wiadomości i wstukała w telefon krótki komunikat.
Chybaśmy, Rafał, trochę nabroili.
Nacisnęła „wyślij” i znów zamknęła oczy.
Wigilia u Joasi i Krzysztofa powoli się kończyła, wszyscy już dawno wstali od stołu, obok choinki piętrzył się stos kolorowych papierów, które jeszcze przed chwilą otulały prezenty. Wyczerpali już chyba cały repertuar kolęd – tego roku zdecydowali się na regułę alfabetyczną: od Anioł pasterzom mówił do Z narodzenia Pana. Na całe szczęście Krzysztof po długich namowach uległ i siadł do zaniedbywanego przez cały rok pianina.
– Powinno się nazywać: kolędino! – Gajka spojrzała wymownie na Krzysztofa. – Przecież używasz go raz do roku.
– Wiesz dobrze, że nie potrafię grać – zaśmiał się Krzysztof. – Moje umiejętności wystarczą tylko na kolędy i jakieś drobiazgi z dawnych czasów.
– Już nie przesadzaj – wtrąciła się Agata, siedząca wygodnie w fotelu z Rudzikiem na kolanach. Kot spał, albo przynajmniej udawał że śpi, ale choć oczy miał przymknięte, jego uszy raz po raz drgały, jakby słuchem skanował otoczenie, w pełnej gotowości do natychmiastowej reakcji.
– Nie przesadzam. – Krzysztof wstał od pianina i przysiadł się do Joasi i Gajki siedzących na kanapie. – Fortepian to dla mnie wyższa szkoła jazdy. Gram trochę na gitarze. A skoro już o tym mowa… – Zawahał się i nie dokończył.
Agata zrozumiała.
– Nie wiem, co z Markiem – przyznała. – Dzwoniłam do niego tydzień temu, ale miał wyłączony telefon. Nie oddzwonił.
Krzysztof milczał, jakby pożałował, że się odezwał. Joasia spojrzała na Agatę.
– Nie martw się – powiedziała. – Na pewno nic się nie stało.
– Nie o to chodzi – szybko, może zbyt szybko powiedziała Agata. – To jakiś fragment układanki, jakiś kawałek tego rozliczenia się z przeszłością. To coś, czego jeszcze w sobie nie przepracowałam i nie zamknęłam…
Zerknęła na Gajkę, wpatrzoną w zamyśleniu w resztę zapakowanych prezentów pod choinką. Część była dla Kuby, część dla Gajki, która stanowczo odmówiła otwarcia swoich, jeśli nie będzie przy tym jej najlepszego przyjaciela. Byli tylko we czwórkę, Kuba pojechał na wigilię do rodziny swojej matki.
– Tak się zastanawiam, ciociu – powiedziała dziewczynka – czy to puste nakrycie było dla Kuby, czy dla pana Marka… Bo gdyby przyszli razem…
– Tobyśmy dostawili talerz – ucięła spekulacje Joasia. – To mógłby być ktokolwiek. Wiesz, Gajka, że ja dość poważnie traktuję ten zwyczaj. I to, że jeszcze nikt nie przyszedł, nie znaczy, że nigdy nie przyjdzie.
– W powieściach dla kobiet zawsze czekają na kogoś i ten ktoś przychodzi – wymądrzyła się Gajka. – I to jest właśnie ten ukochany. A potem żyją długo i szczęśliwie i mają dużo dzieci, ale to dopiero tak koło szóstej części…
– Co dowodzi tylko, że takie książki mówią nie o tym, jak jest, ale jak chcielibyśmy, żeby było – zaśmiała się Agata. – Dajmy spokój. Kuba wpadnie do was jutro po południu, więc jeszcze nie najgorzej. Pokolędujecie chwilę…
– Nie bardzo. Wiesz, ciociu, że Kuba kompletnie nie umie śpiewać. Próbowałam go nawet uczyć, ale nic z tego.
Żal w głosie Gajki był aż nadto widoczny.
– Daj spokój – zbagatelizował Krzysztof. – Przecież on musi mieć jakieś wady.
– To nie wada – obruszyła się Gajka. – To niepełnosprawność!
– Co zrobić – Krzysztof bezradnie rozłożył ręce. – Ta niepełnosprawność to poniekąd moja wina. Kuba nigdy nie rwał się do grania ani śpiewania, więc nie naciskałem. Może powinienem, ale co to za sens, tak na siłę. Robi to, co lubi, i chyba jest zadowolony. Za to dużo słucha.
– Pewnie, że tak, podsyłamy sobie różne rzeczy. U mnie w klasie mówią, że starocie, ale co tam.
– Starocie? – zainteresował się Krzysztof. – To znaczy?
– No, tak sprzed jakichś dziesięciu lat – wstydliwie przyznała Gajka.
– Puszczę ci jutro trochę muzyki przedpotopowej – mruknął Krzysztof. – Zobaczysz, jak ci pierwotni ludzie z czasów mojego dzieciństwa wymiatali. I ciekawe, komu się wtedy zrobi głupio.
Agata roześmiała się serdecznie.
– Chyba pora na mnie – rzekła – bo zaraz zacznę opowiadać o czasach, w których muzykę komponowały diplodoki, bo ludzi na pewno nie było. To znaczy jakieś trzysta lat temu.
– Ciociu…! – Gajka spojrzała na nią z wyrzutem.
– Żartuję przecież – odparła z uśmiechem Agata. – Wiem, czego słuchacie, i to wcale nie jest najgorsze, naprawdę. A teraz chyba już pora na mnie. Bardzo dziękuję, że mnie przygarnęliście. Właściwie kto wie, czy to puste nakrycie nie powinno być dla mnie…
– Gaga – przerwała jej Joasia. – Masz miejsce przy naszym stole do końca świata, i nie próbuj się z tego tłumaczyć. A nie zostalibyście z Rudzikiem na noc?
– Lepiej nie – wykręciła się Agata. – Wolę być z nim sama, gdy zacznie dzisiaj gadać ludzkim głosem i wygarnie mi te dziesiątki moich wyjazdów, które przesiedział u Kali.
– Boisz się, że będzie ci robił wyrzuty?
– Nie – oświadczyła Agata. – Boję się, że powie mi tak: wiesz, wolałbym, tak jak ty, codziennie chodzić do biura. Tam jest fajnie, wszyscy mnie lubią, a ja lubię, kiedy dużo ludzi się mną zajmuje, a niektórych wolę nawet od ciebie.
– W życiu, ciociu! – Gajka oburzyła się nie na żarty. – Rudzik nigdy by tak nie powiedział! To porządny kot. Poza tym ciocia jest najlepsza i w ogóle nie ma o czym gadać.
– Dobrze, że mam u ciebie dobry PR – Agata położyła dłoń na kocim boku i poruszyła się. Rudzik otworzył oczy, rozumiejąc chyba, że czas wylegiwania się skończył, przynajmniej na razie. Wstał, przeciągnął się starannie i przysiadł na oparciu fotela, rozpoczynając staranne mycie prawej łapki.
– Idę. – Agata wstała. – Krzysztof, podwieziesz mnie?
– Pewnie, ale wiesz, że nie musisz, prawda?
– Wiem, że nie muszę. Ale powinnam. Dziękuję wam, kochani. Dzięki za wszystko.
– Ciociu, a przyjdziesz jutro na obiad? – Gajka patrzyła z wyczekiwaniem na Agatę. – Będzie Kuba, posiedzimy jeszcze trochę razem…
– Nie, Gajka. – Agata podeszła i przytuliła ją mocno. – Musicie mieć też jakąś rodzinną chwilę.
– Przecież ciocia jest rodzina – oznajmiła stanowczo Gajka.
– Jesteś super – szepnęła jej do ucha Agata. Odwróciła się do wszystkich.
– Spotkamy się w drugi dzień świąt – oznajmiła. – Zapraszam was na spacer, ma być piękny dzień. Zjemy potem gdzieś na mieście, ja stawiam. Zdzwonimy się co do szczegółów. A tymczasem bardzo wam dziękuję. To był piękny wieczór. Pora na nas, naprawdę, widzicie, że Rudzik już wlazł do kontenerka.
Rzeczywiście, z transportera wyglądał rudy pyszczek. Agata przykucnęła, wyciągnęła rękę. Rudzik odebrał to jako zaproszenie do zabawy w oblężenie i pacnął obronnie łapką, szykując się na odparcie kolejnych ataków.
– Nie pobawimy się teraz – powiedziała Agata, zamykając drzwiczki. Rudzik spojrzał na nią z wyrzutem, ale nie protestował. Umościł się wygodnie na miękkiej tkaninie i przymknął oczy.
– Jest niesamowity – zauważyła Gajka z podziwem.
– Masz rację – zgodziła się Agata, narzucając płaszcz. – Myślę, że na swój koci sposób rozumie więcej niż my. Trzymajcie się, kochani.
Wyściskali się mocno. Joasia wręczyła Agacie siateczkę.
– Jutrzejszy obiad – rzekła stanowczo. – Skoro nie chcesz przyjść, przynajmniej nie głoduj.
– Kiedy zdążyłaś to przygotować, kochana? – zapytała podejrzliwie Agata.
– Przed kolacją. Zawsze trzeba mieć jakiś plan B. Tym razem na wypadek gdybyś naprawdę nie chciała albo nie mogła być jutro z nami.
– Ja się przy was wykończę… Kocham was strasznie, nawet kiedy matkujecie mi tak jak teraz.
– Bierz i nie gadaj. – Joasia uścisnęła Agatę mocno. – Dzwoń, widzimy się pewnie pojutrze.
Po chwili Agata z Krzysztofem byli już przy samochodzie. Krzysztof sprawnie umieścił transporter z kotem na tylnym siedzeniu, zamocował go pasami i zapalił silnik. Ruszyli.
– Czy myślisz, że ja już zawsze będę sama? – zapytała nagle Agata, gdy stanęli na skrzyżowaniu pod Pocztą Główną. Było to tak nieoczekiwane, że Krzysztof w pierwszej chwili nie zrozumiał.
– Jak to: sama?
Agata nie odpowiedziała od razu.
– Joasia ma ciebie – rzekła wreszcie. – Ola Filipa. Gośka Maćka. A ja? Myślisz, że to już tak zostanie?
Krzysztof nie odpowiedział od razu. Agata trwała na fotelu pasażera, przyglądając się uważnie podświetlonym przez latarnie drzewom na Plantach. Gdy dojechali pod Wawel, Krzysztof przerwał milczenie.
– Nie wiem – powiedział. – Naprawdę nie wiem. Nikt nie wie takich rzeczy.
Agata nie odezwała się. Krzysztof cierpliwie czekał. To nie było ciężkie, niezręczne milczenie. Wiele razy i on, i Agata przekonywali się, że ze znajomymi się rozmawia, ale z przyjaciółmi można też milczeć. Dopiero gdy Krzysztof skręcił w Różaną, Agata popatrzyła na niego.
– Dziękuję ci. Ktoś inny odpowiedziałby: oczywiście, że nie, przecież ludzie się spotykają, znajdują, dwie połówki jabłka czy jeszcze inne bzdury. Ty powiedziałeś prawdę. Nie wiesz, i nikt tego nie wie. Ani ja, ani ty.
– Nie gniewaj się – Krzysztof odwrócił się do dziewczyny – ale bardzo mi szkoda tej historii z Patrickiem Reedem. Kiedy nam o tym opowiedziałaś i przyznałaś się do Marka, pomyślałem sobie, że los jest przewrotny. W jednej chwili odrzuciłaś obu. Jednego nieznanego, tajemniczego, takiego, który budził nadzieję. I tego drugiego, z którym kiedyś byłaś naprawdę szczęśliwa. Ale potem pomyślałem coś innego. Może czas na kogoś trzeciego? Kogoś, kto połączy w sobie ich obu?
– To raczej trudne – stwierdziła Agata. – Wiesz dlaczego? Niedługo będę miała czterdziestkę. Nie chodzi o to, że jak to złośliwi mówią, zegar tyka, że zaraz poczuję, że zaczynam się starzeć, że to najlepszy moment na dzieci… Właściwie wcale nie wiem, czy chcę mieć dzieci. Myślę raczej o tym, że cuda się nie zdarzają. Nie można mieć wszystkiego, a z drugiej strony nie stać mnie już na nieudane związki. Miałam jeden koszmarny, z którego ledwie się wygrzebałam, i drugi… – zawahała się – którego prawie nie było, tak krótko trwał. Widzisz, mogę już o tym mówić spokojnie.
– To dobrze – mruknął Krzysztof. – Swoją drogą, gdy patrzę na ostatnie miesiące, myślę, że Kostek cię pilnuje. Ile spraw znalazło rozwiązanie, ile wygrałaś przez ten czas…
– I ile przegrałam…
– Niewiele – powiedział Krzysztof. – Tylko patrz na to inaczej. Nie można traktować życia jak projektu, gdzie ma się ileś tam cząstkowych celów: studia, mieszkanie, mąż, dzieci, praca, które po kolei odhaczasz. Wiem, skrzywdziłbym cię, gdybym powiedział, że tak robisz. Ale im bardziej będziesz się bała samotności, tym mniej z tego wyniknie. Żyj tak, jak żyjesz, nie odrzucaj pochopnie szans, ale nie łap pierwszej z brzegu, bo nic to nie da. Możesz sobie na to pozwolić, wierz mi.
Wysiedli z samochodu. Krzysztof obszedł auto, otworzył drzwi i wydostał transporter z kotem. Razem podeszli do bramy.
– W sumie w to wierzę – westchnęła Agata. – Pewnie nie wejdziesz na herbatę?
– Nie wejdę – uśmiechnął się Krzysztof. – Choćby dlatego, że musisz to spokojnie przemyśleć i posłuchać, co na to powie Rudzik. Ale również dlatego, że obiecałem dziewczynom, że pomogę przy sprzątaniu.
– Gdzieś ty się uchował, Krzysiu… Gdyby nie to, że jesteś dla mnie jak brat, to chyba bym się w tobie zakochała.
– Wiem, wiem, kochasz mnie i nienawidzisz równocześnie. – Krzysztof objął ją i pocałował w policzek. – Słyszałem to sto razy i co poradzę, lubię tego słuchać. Zmykaj. Dziękuję za piękny wieczór. Niech nie kończy się tak szybko.
– Dzisiaj życzenia się spełniają – oświadczyła Agata. – I wiesz, czego ci życzę?
– Prędzej Joasi niż mnie – zauważył Krzysztof. – Ale właściwie nam wszystkim. Pracuję nad tym. Tylko proszę, nie przyspieszaj spraw. Muszę to wszystko jeszcze przemyśleć. Dziewczyny wylatują za trzy tygodnie, potem będę miał więcej czasu. Trzymaj Rudzika, bo chyba zaczyna się niecierpliwić.
Rzeczywiście, Rudzik zdradzał objawy zaniepokojenia, kręcił się w transporterze i próbował chyba manipulować łapką przy drzwiczkach.
– Do zobaczenia wkrótce – powiedziała Agata. – Dzięki, Krzysztof. Ucałuj jeszcze raz dziewczyny, a jutro Kubę. Zadzwonię.
– I nie martw się – zażądał stanowczo Krzysztof. – Nie warto.
Agata cmoknęła przyjaciela w policzek i otworzyła kluczem bramę. Zmacała włącznik światła i ruszyła w stronę schodów. Zerknęła na drzwi mieszkania babci Lali. Wychodząc na wigilijną kolację, zajrzała do niej z opłatkiem i życzeniami, stół był przygotowany i zastawiony, więc porzuciła myśl o zabraniu jej do Krzysztofa i Joasi. Tego wieczoru nie wolno przecież pozwolić, by ktokolwiek był samotny.
Schody zaskrzypiały jak zwykle, i dosłownie kilka sekund później otworzyły się gwałtownie drzwi. Wyjrzał z nich młody Sikor, prawnuczek babci Lali, ubrany jak na niego niezwykle odświętnie – w białą koszulę i ciemne spodnie. Widać było, że bezwzględny szacunek dla babci Lali wygrał z nieśmiertelną bluzą z kapturem.
– Brywieczór – ukłonił się.
– Dobry wieczór. – Agata uśmiechnęła się. – Jak minęła wigilia?
– No właśnie, pani zajrzy na chwilę – powiedział.
Agata już miała oponować, gdy drzwi otworzyły się szerzej, a cały prześwit wypełnił się łysym, wydziaranym na rękach, potężnie zbudowanym facetem.
– Cześć, Agata – powiedział lekko schrypniętym głosem. – Wesołych świąt.
– Waldek? – Agata popatrzyła z niedowierzaniem. – To naprawdę ty? Wypuścili cię?
Waldek wyszedł przed drzwi i zgiął się w pół, całując Agatę w rękę. Odetchnęła z ulgą, w lokalnym savoir-vivrze był to gest najwyższego szacunku. Gdyby się nie schylił, tylko podniósł jej dłoń do ust – miałaby spory problem. A jeszcze gdyby patrzył jej wtedy w oczy… Katastrofa.
– No wypuścili – przytaknął.
– I tak od razu na wigilię do babci Lali?
– No nie od razu – powiedział jakby niepewnie Waldek. – Młody pomógł babci, a ja z moją kobietą… – Tu utknął i jakby poczerwieniał nieco.
– Dojechaliście później – dokończyła za niego z uśmiechem Agata. Było oczywiste, że przywitanie po niemal rocznej odsiadce musiało być intensywne.
Waldek odetchnął.
– No właśnie – powiedział. – Weszłabyś może, nie?
– Dzięki, ale nie mogę – wymówiła się Agata. – Muszę zrobić porządek z Rudzikiem. – Podniosła kontenerek z którego, jak na zawołanie, dobiegło pełne pretensji miauczenie – i mam jeszcze mnóstwo dzwonienia. A do tego byłam na wigilii u przyjaciół i nasiedziałam się strasznie. Pogadamy kiedy indziej. Będziesz tu przyjeżdżał?
– Przychodził – poprawił starszy Sikor. – Ja tu zaraz mieszkam, prawie obok.
– To i dobrze – skwitowała Agata. – Spokój będzie na dzielni. Ale przyznam, młody godnie cię zastępował, spokój był, mogłam wieczorem bezpiecznie łazić po całych Dębnikach.
Młody pokraśniał z zadowolenia i wyprostował się służbiście. Chyba był wdzięczny, że Agata nie wypomniała mu pierwszego, niefortunnego spotkania.
– Ojcu obiecałem – rzekł z godnością.
Waldek spojrzał z dumą na syna.
– Tylko za bardzo się nie szlajaj po nocy – upomniał dla formy – bo podpadniesz. – Zerknął na Agatę. – To wesołych świąt – rzucił, wycofując się do mieszkania.
– Wesołych świąt – odpowiedziała z uśmiechem Agata i ruszyła na górę w jęku skrzypiących schodów, niemal zagłuszających trzask zamykanych drzwi.
Rudzik chyba rzeczywiście miał serdecznie dość tkwienia w transporterze, bo gdy tylko Agata otworzyła drzwiczki, jeszcze w przedpokoju, szurnął jak błyskawica i zajął swój ukochany fotel. Tam zaczął starannie myć futerko.
– Masz rację – mruknęła Agata. – Najpierw prysznic, potem się zastanowimy co dalej.
Kwadrans później wyszła z łazienki przebrana w swój ulubiony dres. Z torebki wyjęła telefon i nacisnęła przycisk, ale ekran pozostał ciemny. Westchnęła tylko, wspominając tęsknie czasy, gdy telefon komórkowy nawet przy jej trybie pracy ładowało się raz na kilka dni. Podłączyła urządzenie do ładowarki, a ekran po chwili, jakby niechętnie, rozświetlił się. Agacie mocniej zabiło serce. Dwa nieodebrane połączenia, od tej samej osoby.
Marek.
Szybko dotknęła jego imienia na ekranie. Jeden, dwa, trzy, cztery sygnały. Już miała zrezygnować, gdy w słuchawce odezwał się jego spokojny głos.
– Wesołych świąt!
– Przepraszam, że nie odebrałam – powiedziała pospiesznie. – Miałam rozładowany telefon i…
– Agata – głos w słuchawce zabrzmiał śmiechem – czy naprawdę musisz mi się tłumaczyć z czegokolwiek? Nigdy tego nie robiłaś, nie rób i teraz.
– No wiesz? – obruszyła się. Poprawiła się na łóżku, uważając, by jakieś nagłe poruszenie nie wyrwało kabla ładowarki z gniazdka. – Mógłbyś przy Wigilii powiedzieć coś ludzkim głosem.
Odpowiedziało jej milczenie.
– Jesteś tam? – zaniepokoiła się.
– Jestem – dobiegło spokojnie z słuchawki. – Czekałem, co będzie dalej.
Chęć do sporów przeszła Agacie natychmiast.
– Powiedz, co u ciebie – poprosiła. – Dzwoniłam do ciebie tydzień temu.
– Nie mogłem odebrać. Byłem wtedy w samolocie. Leciałem do Lizbony.
– A teraz?
– Jestem u rodziny taty, w Prowansji – powiedział krótko.
– U rodziny taty? – zdziwiła się Agata. – Przecież to twoja mama jest Francuzką… – urwała nagle. Uświadomiła sobie, chyba po raz pierwszy, jak zdawkowo Marek opowiadał o swojej rodzinie. Jakie zresztą wtedy miało to dla niej znaczenie?
– U rodziny taty – powtórzył cierpliwie Marek. – Francuzem był mój ojciec. Nie bywam u nich tak często, jak bym chciał, ale zawsze utrzymywaliśmy kontakt i nadal mnie lubią. To tam, gdzie nie chciałaś ze mną wyjechać.
Agata usłyszała w jego głosie wyrzut.
– Nie wracajmy już do tego – poprosiła. – Było, minęło.
– Dlaczego? – Marek nie dawał za wygraną. – Powinniśmy o tym rozmawiać. Nie dlatego, że budzi to wspomnienia, tylko dlatego, że może wreszcie się zrozumiemy.
– Rozumieliśmy się dobrze, zanim… – zaczęła Agata i przerwała.
– Mów – zażądał Marek.
Agata wahała się nadal. Marek czekał cierpliwie.
– Nie – powiedziała wreszcie. – Nie będziemy o tym rozmawiać w Wigilię i przez telefon. Przyjedź do Krakowa. Jeżeli mamy wracać do przeszłości, mamy rozmawiać, to rozmawiajmy, ale nie tak. I nie mów mi, proszę, że znowu na moich warunkach.
– Nie powiedziałbym czegoś takiego. – W głosie Marka nie było urazy. – Minęło wiele lat. Może to dobry pomysł, nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w Polsce.
– Twoja mama… – zaczęła Agata.
– Ma własne życie – odrzekł sucho Marek. – Dzwonimy do siebie dwa razy do roku i to wystarczy. Mój ojczym też nie pali się do kontaktu. Wolę tak jak teraz, zajrzeć do rodziny taty. Tam nikt mnie o nic nie pyta, jestem swój.
– Zostaniesz tam dłużej?
– Nie wiem jeszcze. Muszę lecieć do Londynu, dużo ostatnio się działo po tym moim przypadkowym koncercie u Ronniego Scotta…
– Zaczynasz grać zawodowo? – ucieszyła się Agata. Umościła się wygodniej na łóżku i nakryła kocem.
– Zaczęli o mnie pytać. – Marek był jak zwykle lakoniczny. Agata uznała, że nie ma sensu drążyć tematu, ostatecznie siedziała w tej branży tak głęboko, że wystarczyłyby jej pewnie góra dwa telefony do zaprzyjaźnionych agencji, aby dowiedzieć się wszystkiego. Inna sprawa, że Markowi to nagłe zainteresowanie na pewno by się nie spodobało. Postanowiła więc na razie odłożyć sprawę.
– To dobrze – skwitowała tylko. – Zadzwonisz po Nowym Roku?
– Zadzwonię – obiecał. – Pomyślę, kiedy mógłbym przyjechać. Dam znać. Wszystkiego dobrego, Agata. Trzymaj się. I oby nowy rok był dla ciebie bardzo, bardzo szczęśliwy.
– Dopiero Wigilia – zauważyła.
– Nie szkodzi – usłyszała w odpowiedzi. – Nigdy za wiele dobrych życzeń.
– Trzymaj się, Marku. Cześć.
– Cześć.
W słuchawce piknęło. Agata z westchnieniem odłożyła telefon. Znów mnóstwo sprzecznych uczuć, chaos. Przez chwilę pożałowała decyzji, aby oddzwonić, ale z drugiej strony dobrze było usłyszeć jego głos. Te dwa ostatnie spotkania w Londynie, kiedy zobaczyła Marka po raz pierwszy od lat i gdy w jednej krótkiej chwili porzuciła marzenia o Patricku, nie były jednak całkowitą porażką. Swoją drogą Reed nie odezwał się już więcej, pewnie dotknięty zlekceważeniem jego starań, odrzuceniem listów i zaproszenia. Długo wahała się, czy skasować jego maile. Dzwoneczki i drewniany gekon zostały u niej w mieszkaniu, i tak nie wiedziała, dokąd mogłaby je odesłać. Wszystko było więc po staremu, lecz gdzieś głęboko tkwiło w niej poczucie winy za tę ucieczkę – wierzyła, że ostatnią. Wezbrała w niej złość na samą siebie. Znów to samo. Trzeba z tym wreszcie skończyć.
Sięgnęła po laptopa. Szybko znalazła zebrane w jednym pliku teksty Patricka i gdy już, już miała przenieść je do kosza, rozległ się sygnał Skype’a, a na ekranie pojawiło się zdjęcie Anki w jednej z jej najbardziej oszałamiających futrzastych piżam. Odebrała natychmiast. Futrzasta Anka ustąpiła miejsca zarośniętemu Richardowi. Już, już miała coś powiedzieć, ale Richard wstrzymał ją gestem. Nabrał powietrza w płuca i zaintonował radośnie:
Pcibiedzieli do Betledżem pastedzie…
Grajom skotcznie Dżesiontetczku na lidże
Kwala na wysokostrzci, kwala na wysokostrzci
A pokój na zjemi
Agata, spłakana ze śmiechu, biła brawo. Richard odetchnął i z wyraźną ulgą przeszedł na angielski.
– Wesołych świąt – powiedział. – Ta kolęda była specjalnie dla ciebie. Anka mówiła, że jest najłatwiejsza.
– Masz wredną żonę. – Agata z trudem dochodziła do siebie. W zasięgu kamerki pojawiła się Anka we wściekle żółtym fartuchu.
– Należało mu się – oświadczyła bezlitośnie. – Zresztą w tym roku robimy wigilię po polsku. Barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami, tylko zamiast karpia mamy steki z miecznika. Umówmy się, że to taki duży karp, tyle że drapieżny. Siadamy za godzinę. A ty już po?
– Wróciłam przed chwilą. Jestem zadowolona i najedzona.
– I pewnie też zmęczona?
– Nie bardzo. Nawet nie chce mi się spać, mam ochotę siedzieć w łóżku, gadać z wami, przeglądać internety, rozliczać się z życiem…
– To ostatnie zostaw na później – dobiegło z komputera. – Z czego chcesz się rozliczać? Miałaś najlepszy rok od bardzo, bardzo dawna. Wróciłaś do Krakowa, odnalazłaś na nowo przyjaciół, firma działa jak marzenie, uwolniłaś się od Franza…
– Dręczy mnie ten listopadowy Londyn – przyznała Agata. – Patrick Reed.
– I Marek – domyśliła się Anka. – Dzwonił?
– Rozmawiałam z nim.
– No i? – Anka, która nigdy nie była przesadnie wścibska, teraz jakoś nie chciała odpuścić.
– No i nic – mruknęła niechętnie Agata. – Powiedziałam mu, żeby przyjechał kiedyś do Polski, to pogadamy. On zostawił mnie za pomocą krótkiego listu, ale ja tak nie mogę. Myślałam, że ta sprawa jest zamknięta, zakopana i odżałowana…
– … ale nie jest – dokończyła Anka. – Ciekawe, siostro, dlaczego mnie to nie dziwi…
– Wiem, że lubiłaś Marka. Pożyjemy, zobaczymy. Jest jeszcze Patrick. Kiedy zadzwoniłaś, już miałam kasować jego teksty. Trzeba o tym wszystkim zapomnieć i tyle.
Zerknęła na Richarda, który najwyraźniej zbierał się w sobie, żeby coś powiedzieć, ale to zbieranie się przychodziło mu z dużym trudem. Postanowiła mu trochę pomóc.
– Richard – odezwała się – znamy się tak długo, że możemy rozmawiać o wszystkim. Powiedz, co cię męczy, bo inaczej będziesz wzdychał jeszcze przez kilka najbliższych minut, aż wreszcie uznasz, że nie warto mówić czegoś, co może mnie zaboleć, zasmucić czy urazić.
– Bo właściwie – wydusił z siebie Richard – zamiast kasować te maile, powinnaś pokazać je przyjaciołom. Może nawet przetłumaczyć na polski. Kiedy opowiesz o tym swoim bliskim, będzie ci lepiej.
– Ile razy powtarzałam, że mądrzejesz na starość? – Anka położyła dłoń na kudłatej głowie Richarda. – Siostro, to dobry pomysł. Oni cię o to sami nie zapytają, a przecież tak najłatwiej zamkniesz ten problem. Podzielisz go na wiele kawałków i przestanie mieć aż takie znaczenie.
– Może coś w tym jest – zastanowiła się Agata. – Ale teraz potrzebuję pogadać z Richardem. Idź, zrób coś przy kuchni, są rzeczy, które mogą być przeznaczone tylko dla jednej pary uszu. Richard, zaraz do ciebie zadzwonię, zgoda?
Richard zerknął filuternie na Ankę.
– Mogę? – zapytał.
– Idź, wariacie – mruknęła Anka. – Jeszcze tak nie oszalałam, żeby rozliczać cię z rozmów z przyjaciółkami. I tak mi powiecie, coście uknuli. Ściskam, siostro, śpij dobrze!
– Pięknej wigilii! – odwzajemniła się Agata. – I dajcie jutro znać, chcę wiedzieć, co w nocy powie do was Kupek. Na pewno z tego pomiaukiwania i pomrukiwania coś się uda wydobyć.
Anka pomachała tylko i rozłączyła się. Agata sięgnęła po telefon i szybko wybrała numer. Richard zgłosił się po pierwszym dzwonku.
– Siedzę w gabinecie – oznajmił. – Niektórzy by powiedzieli, że tak powinno być, żona w kuchni, mąż w gabinecie…
– Albo w klubie – roześmiała się Agata. – Nie wygłupiaj się. Ja w poważnej sprawie. Masz jedyną i niepowtarzalną okazję, żeby zaskoczyć czymś Ankę. Kupuj dwa bilety tam i z powrotem do Krakowa. Wylot pojutrze, powrót kiedy tam chcecie, ale nie wcześniej niż ósmego stycznia. Jedziemy wszyscy na sylwestra w góry. Wy też.
– Oszalałaś? – zapytał rzeczowo Richard. – I dlaczego mówisz mi o tym tak późno?
– Nie oszalałam – oświadczyła Agata. – Gdybym o tym powiedziała miesiąc temu, znalazłbyś pewnie ze sto argumentów za albo przeciw. Teraz to tylko sprawa dostępności biletu. Rozumiesz?
– Fakt – mruknął Richard – tak by było. W sumie to jedyna okazja, żeby zobaczyć was razem. I poznać wszystkich. Hm…
– Nie hmkaj mi tu, tylko bierz się do roboty. Chyba że macie zaproszenie na imprezę do Białego Domu. Wtedy to co innego.
– Wtedy sami jechalibyśmy na lotnisko i lecieli dokądkolwiek, byle dalej. – W głosie Richarda słychać było śmiech. – Ale mówisz poważnie, prawda?
– Najpoważniej w świecie – stwierdziła Agata. – Rozumiem, że jutro zadzwonisz do mnie i potwierdzisz, że przyjeżdżacie.
– Postaram się – usłyszała. Zabrzmiało to jednak jakoś niepewnie.
– Macie jakieś zobowiązania?
– No, niespecjalnie – przyznał się Richard. – Jedynym naszym planem było coś, co nazywamy u nas doktryną najlepszego wina. Pamiętasz?
– Tak – roześmiała się Agata. – Kupić najlepsze wino, na jakie w danej chwili cię stać, wypić je do domowej, ale wystrzałowej kolacji z żoną, w nocy lampka szampana i spokojnie iść spać przed drugą, zbudzić się rano bez kaca, iść na spacer. Robi tak na przykład Krzysztof z Joasią. Ale jak widzisz, oni też z tego rezygnują, po raz pierwszy od lat. Więc chyba jest po co, prawda?
– Nie musisz mnie specjalnie przekonywać – westchnął Richard. – Wiem, że pewnie będzie zabawnie. Wprawdzie ja nie mówię po polsku, ale…
– Większość z nas mówi po angielsku, więc nie jest to problemem – dokończyła za niego Agata. – Szkoda czasu. Czekam na odpowiedź jutro. Ucałuj Ankę.
– Cześć. Dobranoc – usłyszała.
Rozłączyła się. Po chwili wahania uruchomiła edytor tekstu i wybrała plik, który jeszcze chwilę temu miała zamiar skasować. Zastanowiła się przez chwilę, patrząc na tekst, i zaczęła pisać, sprawnie przekładając zdania z angielskiego na polski.
Kiedy byłem na plaży ostatni raz przed końcem świata, dzieci puszczały latawce…
Na lotnisku w Balicach było spokojnie, a jak na okres między świętami a Nowym Rokiem – wręcz pusto. Agata, ze swoją śmieszną tabliczką, na której w przypływie jakiegoś niezrozumiałego szaleństwa napisała imiona Richarda i Anki chińskimi ideogramami, stanęła tuż za barierką, mając na oku oba wyjścia. Akurat z dalszego wychodziła większa grupa pasażerów. Szukała wzrokiem brodatej twarzy Richarda i anielskiej buzi Anki tak intensywnie, że nie zwróciła uwagi na bliższe drzwi.
– Prawie dobrze – usłyszała znajomy, ale kompletnie niespodziewany głos.
– Rafał! – wykrzyknęła radośnie Agata. Przemknęła pod barierką i uściskała przyjaciela serdecznie. – Skąd ty się tu wziąłeś?
– Mówiłem, że wracam ze Stanów przed Nowym Rokiem – powiedział. Jak zwykle nieskazitelnie ubrany, z niewielką walizką na kółkach, Rafał wyglądał jak ucieleśnienie wszelkich wyobrażeń o szefach świetnie prosperujących firm, wracających z podróży służbowej. W każdym szczególe.
– Czemu prawie dobrze? – indagowała ucieszona Agata.
– Twoja tabliczka – wyjaśnił. – Te trzy ideogramy, które mają znaczyć „Richard”, da się przełożyć na polski na przykład jako „poszukiwanie niemieckiego zarządzania”.
– Nie wygłupiaj się! – ofuknęła go Agata. – Nie spotkałeś się z nimi? Lecieliście przecież tym samym lotem.
– Spotkałem się – potwierdził spokojnie Rafał. – We Frankfurcie. Siedzieliśmy sobie chyba z godzinę i rozmawialiśmy o matematyce i o tej ich teorii, która zaraz zrobi duży szum, bo niedługo ukaże się drukiem. Zauważyliśmy wspólnie pewne ciekawe konsekwencje, jakie z niej płyną.
– No i?
– No i nic – z kamienną twarzą odrzekł Rafał. – Chyba nadal tam siedzą i dyskutują. Ja musiałem już lecieć.
Agata, osłupiała, popatrzyła na przyjaciela.
– Nie wierzę – powiedziała stanowczo.
– I słusznie – dobiegł ją z tyłu znajomy głos. Odwróciła się i wpadła wprost w ramiona Anki.
– Moja żona – powiedział Richard, podchodząc do nich – nie wytrzymałaby przecież bez swoich głupich dowcipów.
– Pamiętam ten z teleportacją – zaśmiała się Agata. – Byłam po wieczorze z doskonałym winem i prawie uwierzyłam, że Anka zmaterializowała się cudownie w moim hotelu, w dodatku na moim piętrze i w pokoju naprzeciwko.
– Musiało być tego wina naprawdę dużo – stwierdził pogodnie Richard. – Anka była sama czy miała siostrę bliźniaczkę?
– Aż tak dużo tego wina nie było, ale za to było znakomite. Chodźcie, dzisiaj to ja bawię się w kierowcę. Firma ma przerwę świąteczną, więc skorzystałam z okazji i wzięłam jeden z dwóch służbowych samochodów. Rafał, czy mogę cię podwieźć?
– Dziękuję – powiedział Rafał – ale muszę jeszcze załatwić ważną sprawę. Ktoś na mnie czeka. Gdybym jechał do siebie, na pewno bym skorzystał. Zobaczymy się pojutrze o ósmej rano. Anka, Richard, dziękuję. Miło was było spotkać, cieszę się na nasz wyjazd. Agata, na razie. Do zobaczenia.
Ukłonił się i poszedł w stronę wyjścia. Od grupy oczekujących oderwał się starszy mężczyzna. Przywitał się z Rafałem i razem wyszli z terminala, odprowadzani wzrokiem przez trójkę przyjaciół.
– Chodźcie – powtórzyła Agata, odwracając się do Anki i Richarda. – Samochód czeka na parkingu.
Anka z Richardem posłusznie ruszyli, ciągnąc za sobą walizki.
– Nadal się zastanawiam – powiedział Richard – kim właściwie jest ten facet. Za każdym razem gdy z nim rozmawiam, zadaję sobie pytanie, czy jest człowiekiem, cyborgiem czy jakimś przedstawicielem obcej, znacznie bardziej rozwiniętej cywilizacji…
– Daj spokój – przerwała mu Agata. – Kosmitami na ziemi są, jak powszechnie wiadomo, tylko koty. Jakoś pogodziliśmy się z tym, że Rafał jest jedyny w swoim rodzaju. I tak dobrze, że chce z nami rozmawiać. Z wami to oczywiste, macie wspólny język, ale ja z matematyki pamiętam cztery działania i procenty…
– Wiem, wiem, siostro, ale nie w tym rzecz – Anka nadal wpatrywała się w drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Rafał. – Gdybyś znała cały ten aparat matematyczny, który jest potrzebny do wykonywania obliczeń, byłabyś w tym świetna. Masz intuicję. Ale Rafał to zupełnie inna historia. Będzie okazja porozmawiać z nim za kilka dni.
*
Tymczasem Rafał wsiadał już do samochodu. Szofer, trzymając w dłoni kartę parkingową, zamknął za nim drzwi i zasiadł za kierownicą.
– Wszystko w porządku, panie Jacku? – odezwał się niegłośno Rafał.
– Nie bardzo – mruknął starszy pan. – Chodzą za panem.
– Jak bardzo?
– Bardzo. Próbowali wejść do mieszkania. Zatrzymali się na drugich drzwiach.
Rafał uśmiechnął się nieznacznie, lecz nie odpowiedział. Odezwał się, dopiero gdy pan Jacek wyjechał z parkingu, kierując się do wyjazdu na autostradę.
– Pana wnukowi przyda się trochę sprzętu – powiedział wreszcie. – W prezencie. Likwiduję mieszkanie.
– Dziękuję – powiedział pan Jacek. – Mam zgłosić w firmie, że jestem wolny?
– Nie – zawyrokował Rafał. Starszy mężczyzna kiwnął tylko głową, widać przywykł do lakoniczności swojego pracodawcy. Po chwili odezwał się nieśmiało:
– Panie Rafale, ale przecież pan może wszystko…
Rafał uniósł rękę, a jego towarzysz zamilkł speszony.
– Panie Jacku – rzekł wyrozumiale Rafał – mogę dużo i dlatego szkoda mi czasu. Rozumie pan?
Mężczyzna kiwnął tylko głową.
– I proszę się nie martwić – dodał Rafał. – Umowa z organizacją pozostaje w mocy. Będzie pan nadal bardzo
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Projekt okładki
Zofia Różycka
Opieka redakcyjna
Dorota Gruszka
Redakcja
Aleksandra Kamińska
Adiustacja
Małgorzata Biernacka
Korekta
Anastazja Oleśkiewicz
Copyright © by Marzena Rogalska
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2018
ISBN 978-83-240-5559-3
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
