Ocalało pięciu - Holly Jackson - ebook + książka

Ocalało pięciu ebook

Holly Jackson

4,3

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Osiem godzin. Sześcioro przyjaciół. Jeden snajper. To miała być zwyczajna podróż kamperem podczas wakacyjnej przerwy. Osiemnastoletnia Red i jej przyjaciele nie mają pojęcia, że brak zasięgu i samochód psujący się na kompletnym pustkowiu jest dopiero początkiem ich problemów. Gdy po chwili każde z kół pojazdu zostaje przestrzelone, a czający się w ukryciu snajper informuje ich, że mają osiem godzin, by wydać osobę z interesującą go tajemnicą, rozpoczyna się śmiertelna gra. Kto ma informacje, które mogą ocalić resztę i czy nastolatkowie będą w stanie poświęcić tę osobę dla dobra reszty? A może snajper blefuje i nikt nie wyjdzie z tego żywy? Najnowsza książka autorki bestselerowej trylogii „Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki” trzyma w napięciu od pierwszej strony. Pełna niespodzianek i zwrotów akcji, może zagwarantować tylko jedno: nie wszyscy przeżyją tę noc...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (455 ocen)
227
155
54
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rysiaoksysia

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! A Olivera całym sercem nienawidzę! Okropny bohater, ale niestety tacy ludzie też istnieją.
30
zuzziel11

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham, jeszcze nigdy żadna książka mnie nie wciągneła jak ta. Te kilka intensywnych godzin grupki znajomych było niesamowite. Zakończenie, rozwiązania oraz wszystkie powiązania były okropnie zawiłe i mnie zaskoczyły. (Tu mały spoiler) Olivier zostaje najbardziej znienawidzonym bohaterów forever
20
AgaDy

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, do końca trzymająca w napięciu i pokazująca, że każdy z nas ma swoje tajemnice i w trudnych chwilach dowiadujemy się o innych najwięcej. Genialna, wciągająca historia.
20
koszalek63

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał i thriller. Nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na lekturze. Polecam wszystkim.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Five Su­rvive
Prze­kład: Anna Jurga
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Syl­wia Ku­rek
Re­dak­cja: Ka­ta­rzyna Ma­li­now­ska
Ko­rekta: Elż­bieta Wo­ło­szań­ska-Wi­śniew­ska, Syl­wia Ku­rek
Opra­co­wa­nie okładki: Ra­do­sław Ka­miń­ski
DTP: Ra­do­sław Ka­miń­ski
Text co­py­ri­ght © 2022 Holly Jack­son All ri­ghts re­se­rved in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in whole or in part in any form. This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use Chil­dren’s Bo­oks, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC. Jac­ket art co­py­ri­ght © 2022 by Chri­stine Black­burne
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. War­szawa 2023 All ri­ghts re­se­rved.
Wy­da­nie I
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-82995-25-1
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.plwww.zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Harry’emu Col­lin­sowi, stu­lat­kowi, który

jest praw­do­po­dob­nie naj­star­szym czy­tel­ni­kiem

li­te­ra­tury mło­dzie­żo­wej na świe­cie.

GE­TA­WAY VI­STA 2017 31B PLAN WNĘ­TRZA

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Była tu i nie było jej. Czer­wień i czerń. W jed­nej chwili tam, w na­stęp­nej już nie. Jej twarz w szy­bie. Zni­kała w świe­tle zbli­ża­ją­cych się świa­teł i po­ja­wiała się po­now­nie w mroku pa­nu­ją­cym na ze­wnątrz. Znów jej nie było. Okno za­cho­wało jej twarz dla sie­bie. No i do­brze, niech ją so­bie weź­mie. Znowu wró­ciła. Wi­docz­nie okno też jej nie chciało.

Od­bi­cie Red wwier­cało w nią swój wzrok, lecz szkło i ciem­ność wy­pa­czały rysy jej twa­rzy i roz­ma­zy­wały szcze­góły. Główne ce­chy były wi­doczne: zbyt blady ko­lor skóry i sze­roko roz­sta­wione gra­na­towe oczy, które nie były tylko jej. „Ależ je­ste­ście po­dobne” – sły­szała kie­dyś czę­ściej, niżby ją to ob­cho­dziło. Te­raz zu­peł­nie prze­stała na to zwra­cać uwagę, na­wet o tym nie my­ślała. Za­tem ode­rwała wzrok od swo­jej twa­rzy, ich twa­rzy, igno­ru­jąc je obie. Trud­niej igno­ro­wać coś, kiedy sta­rasz się to ro­bić.

Red prze­su­nęła wzrok i sku­piła się za­miast tego na au­tach na pa­sie obok. Wy­glą­dały nie­na­tu­ral­nie, kiedy pa­trzyła na nie z góry. Wy­da­wały się za małe, mimo to Red wcale nie czuła się więk­sza. Pa­trzyła, jak nie­bie­ski se­dan szy­kuje się do wy­prze­dza­nia, i po­mo­gła mu, po­py­cha­jąc go wzro­kiem do przodu. „Pro­szę bar­dzo, ko­lego. Da­lej, przed ma­skę trzy­dzie­sto­me­tro­wej me­ta­lo­wej puszki pę­dzą­cej au­to­stradą”. To dziwne, jak się nad tym za­sta­no­wić, że je­dzie się drogą szyb­kiego ru­chu, kiedy w rze­czy­wi­sto­ści nikt się nie ru­sza od wielu go­dzin.

– Red? – Głos z na­prze­ciwka prze­rwał jej ciąg my­ślowy o szyb­kich ru­chach i bez­ru­chach.

Maddy pa­trzyła na nią w przy­ciem­nio­nym świe­tle. Jej skóra marsz­czyła się wo­kół oczu w ko­lo­rze piasz­czy­stego brązu. Kop­nęła Red lekko w łydkę.

– Za­po­mnia­łaś, że je­ste­śmy w środku gry?

– Nie – od­parła Red, ale tak, za­po­mniała.

W co grały?

– Dwa­dzie­ścia py­tań – przy­po­mniała Maddy, czy­ta­jąc Red w my­ślach.

Cóż, znały się całe ży­cie. Red do­stała je­dy­nie sie­dem mie­sięcy prze­wagi, ale za dużo z tym nie zro­biła. Być może przez cały ten czas, czyli po­nad sie­dem­na­ście lat, Maddy na­uczyła się czy­tać jej w my­ślach. Red miała na­dzieję, że jed­nak nie. Były tam rze­czy, któ­rych nikt nie mógł zo­ba­czyć. Nikt. Na­wet Maddy. Zwłasz­cza Maddy.

– Taa, wiem – po­wie­działa Red, od­bie­ga­jąc wzro­kiem w drugą stronę kam­pera, na drzwi i tap­czan, obec­nie sofę, na któ­rej będą dziś spały z Maddy.

Red nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, po któ­rej stro­nie lu­biła spać Maddy. Sama nie po­tra­fiła za­snąć po in­nej stro­nie niż lewa i kiedy usi­ło­wała te­le­pa­tycz­nie wy­cią­gnąć te in­for­ma­cję z głowy Maddy, ką­tem oka w noc­nym mroku za­uwa­żyła zie­lony znak prze­la­tu­jący nad przed­nią szybą.

– Tam było na­pi­sane Roc­kin­gham. Zjeż­dżamy za­raz z au­to­strady? – spy­tała Red zbyt ci­cho, żeby kto­kol­wiek ją usły­szał z przodu kam­pera, gdzie jej py­ta­nie mia­łoby wię­cej po­żytku.

I tak pew­nie się my­liła, więc naj­le­piej się nie od­zy­wać. Je­chali tą trasą już od go­dziny. Mię­dzy­sta­nowa I-73 stała się I-74, a po­tem kra­jową 220 bez gło­śniej­szych fan­far.

– Red Kenny, skup się. – Maddy pstryk­nęła pal­cami z cie­niem uśmie­chu na twa­rzy.

Na twa­rzy Maddy ni­gdy nie po­ja­wiały się zmarszczki na­wet przy naj­szer­szym uśmie­chu. Miała skórę jak krem, miękką i ja­śniej­szą, niż po­winna być. Przy niej piegi Red wy­da­wały się jesz­cze więk­sze, niż były w rze­czy­wi­sto­ści, szcze­gól­nie na zdję­ciach, na któ­rych stały ra­mię w ra­mię. Do­słow­nie, po­nie­waż były nie­mal iden­tycz­nego wzro­stu co do naj­bar­dziej na­stro­szo­nego włosa, z tą róż­nicą, że Red była ciemną blon­dynką, a włosy Maddy skła­niały się bar­dziej ku ja­snemu brą­zowi, dwa dzie­lące je od­cie­nie. Red za­wsze zwią­zy­wała włosy w ku­cyk i po­zo­sta­wiała na czole luźną grzywkę, którą sama so­bie ob­ci­nała no­ży­cami ku­chen­nymi. Maddy no­siła swoje roz­pusz­czone i schlud­nie ucze­sane, o mięk­kich koń­ców­kach, o ja­kich Red mo­gła tylko po­ma­rzyć.

– Ja za­daję py­ta­nia, a ty wy­my­ślasz czło­wieka, miej­sce lub rzecz – po­na­gliła ją Maddy.

Red po­ki­wała po­woli głową. Cóż, na­wet je­żeli Maddy też wo­lała spać po le­wej stro­nie, przy­naj­mniej nie spały na pię­tro­wym łóżku.

– Już za­da­łam sie­dem py­tań – po­wie­działa Maddy.

– Świet­nie.

Red nie po­tra­fiła przy­po­mnieć so­bie swo­jego czło­wieka, miej­sca ani rze­czy. Ale se­rio, je­chały już cały dzień, mi­nęło już około dwu­na­stu go­dzin od wy­jazdu z domu, czy nie było już dość tych gier na drogę? Red nie mo­gła się do­cze­kać, kiedy to się wresz­cie skoń­czy i bę­dzie mo­gła po­ło­żyć się spać, już wszystko jedno, czy po le­wej, czy po pra­wej stro­nie. Niech to już się skoń­czy. Mieli do­je­chać do Gulf Sho­res mniej wię­cej o tej po­rze na­stęp­nego dnia i spo­tkać się z resztą paczki. Taki był plan.

Maddy od­chrząk­nęła.

– Przy­po­mnisz mi, co od­po­wie­dzia­łam? – po­pro­siła Red.

Maddy wy­pu­ściła po­wie­trze z dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym wes­tchnię­cie gra­ni­czące ze śmie­chem. Trudno stwier­dzić.

– Czło­wiek, ko­bieta, po­stać nie­fik­cyjna – ode­zwała się, wy­li­cza­jąc na pal­cach. – Ktoś, kogo znam, lecz nie Kim Kar­da­shian ani ty.

Red spoj­rzała w górę, prze­szu­ku­jąc pu­ste za­ka­marki umy­słu, żeby so­bie przy­po­mnieć.

– Nie, przy­kro mi – oznaj­miła. – Ucie­kło mi.

– Okej, za­czniemy od nowa – stwier­dziła Maddy.

Wtedy z ma­łej ła­zienki wy­gra­mo­lił się Si­mon, ra­tu­jąc Red przed ko­lejną dawką za­bawy Ani­ma­to­rzy i spółka. Drzwi ła­zienki go ude­rzyły, kiedy kam­per przy­spie­szył.

– Si­mo­nie Yoo, czy ty tam by­łeś przez ten cały czas? – spy­tała Maddy z obrzy­dze­niem. – Ro­ze­gra­ły­śmy dwie całe rundy.

Si­mon od­gar­nął czarne, luźno po­fa­lo­wane włosy z twa­rzy i przy­tknął chwiejny pa­lec do warg.

– Ćśś, dama ni­gdy o tym nie mówi.

– Za­mknij cho­ciaż drzwi. Jezu.

Zro­bił to nogą, żeby chyba coś ko­muś po­ka­zać, nie­mal tra­cąc rów­no­wagę, kiedy kam­per przy­spie­szył, wy­prze­dza­jąc. Czy za­raz nie mieli zjeż­dżać z au­to­strady? Może Red po­winna była coś po­wie­dzieć, ale te­raz pa­trzyła, jak Si­mon pod­cho­dzi chwiej­nym kro­kiem i opiera się o ma­leńki blat ku­chenny za nią. Jed­nym nie­po­rad­nym ru­chem opadł na sie­dze­nie obok niej, ude­rza­jąc się ko­la­nami o stół.

Red przyj­rzała mu się: zbyt sze­ro­kie źre­nice w ciem­nych, okrą­głych oczach, na przo­dzie ja­sno­zie­lon­ka­wej ko­szulki Eagle­sów wid­niała zdra­dliwa mo­kra plama.

– Już się schla­łeś – stwier­dziła, bę­dąc nie­mal pod wra­że­niem. – My­śla­łam, że wy­pi­łeś tylko trzy piwa.

Si­mon zbli­żył usta do jej ucha, a Red po­czuła ostrą, me­ta­liczną woń w jego od­de­chu. Do­brze ją znała, bo przy­po­mi­nała jej, kiedy oj­ciec ją okła­my­wał: „Nie, dzi­siaj nie pi­łem, Red. Przy­się­gam”.

– Ćśś – po­wie­dział Si­mon. – Oli­ver wziął te­qu­ilę.

– A ty się po­czę­sto­wa­łeś? – spy­tała Maddy, pod­słu­chu­jąc.

Si­mon za­ci­snął dło­nie w pię­ści i uniósł je z okrzy­kiem:

– Długi week­end, bejbe!

Red się ro­ze­śmiała. Poza tym, gdyby jed­nak po­pro­siła, może Maddy nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, żeby spać dziś po pra­wej stro­nie. Albo do końca ty­go­dnia. Mo­głaby po pro­stu za­py­tać.

– Oli­ver nie lubi, gdy ktoś do­tyka jego rze­czy – po­wie­działa Maddy ci­cho, zer­ka­jąc przez ra­mię na brata.

Sie­dział dwa me­try za nią na przed­nim sie­dze­niu. Gme­rał przy ra­diu i ga­wę­dził z Reyną za kie­row­nicą. Ar­thur stał tuż za Oli­ve­rem i Reyną i uśmiech­nął się li­nią za­mknię­tych ust do Red, kiedy pod­chwy­cił jej wzrok. A może uśmie­chał się do Si­mona.

– Hej, to mój kam­per i mam prawo do wszyst­kiego, co w nim jest – czknął Si­mon.

– To kam­per two­jego wujka. – Maddy po­czuła po­trzebę spro­sto­wa­nia.

– A przy­pad­kiem nie miała być dziś twoja zmiana za kół­kiem? – spy­tała go Red.

Plan był taki, że cała szóstka bę­dzie pro­wa­dzić po równo. Red wzięła pierw­szą dwu­go­dzinną zmianę, żeby mieć to z głowy, i wy­wio­zła ich z Fi­la­del­fii drogą mię­dzy­sta­nową I-95, aż do po­stoju na ko­la­cję. Ar­thur sie­dział obok niej cały czas, spo­koj­nie na­wi­gu­jąc i za­cho­wu­jąc się tak, jakby do­kład­nie wie­dział, kiedy Red się sku­piała, kiedy de­kon­cen­tro­wała i kiedy wpa­dała w pa­nikę na sku­tek roz­miaru kam­pera i tego, jak małe wy­da­wało się wszystko z góry. Naj­wy­raź­niej ota­czali ją ja­sno­wi­dze. Red znała Ar­thura do­piero sześć czy sie­dem mie­sięcy i to było nie­spra­wie­dliwe.

– Reyna się ze mną za­mie­niła – od­parł Si­mon. – Ze względu na te trzy piwa, które już wy­pi­łem.

Uśmiech­nął się ło­bu­zer­sko. Si­mo­nowi za­wsze wszystko ucho­dziło na su­cho, bo był zbyt za­bawny, zbyt szybki w ri­po­stach. Nie można było się na niego gnie­wać. Tylko Maddy to po­tra­fiła, je­żeli na­prawdę się po­sta­rała.

– Hej, Reyna jest na­prawdę fajna, na­wia­sem mó­wiąc – wy­szep­tał Si­mon do Maddy, tak jakby miała ja­kieś prawo do faj­no­ści dziew­czyny swo­jego brata.

Maddy uśmiech­nęła się i za­ak­cep­to­wała stwier­dze­nie, zer­ka­jąc na parę. Wy­glą­dali jak z ob­razka, na­wet od tyłu.

Na­stą­piła prze­rwa w roz­mo­wie. Red po­sta­no­wiła za­dać swoje py­ta­nie, za­nim za­po­mni.

– Hej, Maddy, z tą sofą...

– Cho­lera! – Oli­ver wy­sy­czał prze­kleń­stwo. – To nasz zjazd. Zjeż­dżaj, Reyna. Już! JUŻ!

– Nie mogę – po­wie­działa Reyna na­gle po­iry­to­wana, spraw­dza­jąc lu­sterka i włą­cza­jąc kie­run­kow­skaz.

– Ustą­pią ci miej­sca. Je­ste­śmy więksi. Po pro­stu jedź – po­wie­dział Oli­ver, się­ga­jąc ręką do przodu, jakby miał sam chwy­cić za kie­row­nicę.

Dało się sły­szeć zgrzyt, jed­nak nie kam­pera, tylko Reyny, kiedy prze­cięła ol­brzy­mim po­jaz­dem dwa pasy. Wście­kły kie­rowca che­vro­leta za­trą­bił gło­śno i po­ka­zał przez szybę środ­kowy pa­lec. Red udała, że go ła­pie i chowa do kie­szeni na przo­dzie ko­szuli w nie­bie­sko-żółtą kratę na pa­miątkę.

– No jedź, jedź, jedź – wark­nął Oli­ver, a Reyna po­now­nie skrę­ciła w prawo, wbi­ja­jąc się w zjazd w ostat­niej chwili.

Ko­lejny klak­son, tym ra­zem z te­sli, którą zo­sta­wili za sobą na au­to­stra­dzie.

– Mo­gli­śmy zje­chać na na­stęp­nym i coś wy­kom­bi­no­wać. Po to są mapy Go­ogle – stwier­dziła Reyna, zwal­nia­jąc i ce­dząc słowa dziw­nym gło­sem przez za­ci­śnięte zęby.

Red ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa Reyny złej ani po­iry­to­wa­nej. Na jej twa­rzy cią­gle go­ścił uśmiech, który się po­sze­rzał, kiedy pa­trzyła Oli­ve­rowi w oczy. Ja­kie to uczu­cie być za­ko­cha­nym? Red nie po­tra­fiła so­bie tego wy­obra­zić, dla­tego cza­sem ich ob­ser­wo­wała, ucząc się na ich przy­kła­dzie. Czy po­winna była wcze­śniej coś po­wie­dzieć o tym zjeź­dzie. Pra­wie udało im się za­koń­czyć dzień bez pod­nie­sio­nych gło­sów. To jej wina.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się Oli­ver.

Za­ło­żył Rey­nie ko­smyk czar­nych, gę­stych wło­sów za ucho i ści­snął ją za ra­mię, po­zo­sta­wia­jąc ślady pal­ców.

– Chcia­łem tylko do­je­chać na kem­ping tak szybko, jak to moż­liwe. Wszy­scy je­ste­śmy zmę­czeni.

Red od­wró­ciła wzrok, po­zo­sta­wia­jąc ich sa­mych so­bie, a przy­naj­mniej na tyle sa­mych, na ile mo­gli być sami w dzie­wię­cio­ipół­me­tro­wym kam­pe­rze z czwor­giem in­nych lu­dzi. Naj­wy­raź­niej te do­dat­kowe pół me­tra było tak ważne, że nie można było go za­okrą­glić w dół.

Świat za oknami kam­pera był znowu ciem­no­ścią. Drzewa cią­gnęły się wzdłuż szosy, ale Red le­dwo je do­strze­gała za od­bi­ciem swo­jej twa­rzy w szy­bie. Swo­jej i tej dru­giej ukry­wa­ją­cej się w niej. Od nich rów­nież mu­siała od­wró­cić wzrok, za­nim za bar­dzo opa­no­wa­łyby jej my­śli. Nie tu, nie te­raz.

Tir ja­dący przed nimi zwol­nił, mi­nąw­szy znak ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści do sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Świa­tła stop za­bar­wiły drogę przed nimi na czer­wono. Ko­lor, który po­dą­żał za Red krok w krok i ni­gdy nie zwia­sto­wał ni­czego do­brego. Droga cią­gnęła się da­lej, a oni wraz z nią.

Chwila. O co miała za­py­tać Maddy?

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Z trzewi Red wy­do­było się dziwne bur­cze­nie, które za­tu­szo­wał szum kół na szo­sie. Nie mo­gła być głodna. Prze­cież za­trzy­mali się na ko­la­cję w przy­droż­nej re­stau­ra­cji za­le­d­wie kilka go­dzin temu. Po chwili wra­że­nie za­ata­ko­wało ze zdwo­joną mocą i skrę­ciło się w jej wnę­trzu, więc się­gnęła po paczkę chip­sów le­żącą przed Maddy. Wy­jęła garść i je­den po dru­gim ostroż­nie wsu­nęła so­bie do ust, bru­dząc ko­niuszki pal­ców se­rową po­sypką.

– Ach tak – po­wie­dział Si­mon, wsta­jąc, wy­su­wa­jąc się z sie­dze­nia i kie­ru­jąc w stronę pię­tro­wego łóżka za mi­ni­kuch­nią. – Wszy­scy wi­si­cie mi sie­dem do­lców za sło­dy­cze ze sta­cji ben­zy­no­wej.

Red spoj­rzała na resztki chip­sów na dłoni.

– Hej. – Maddy po­chy­liła się ku niej nad sto­łem. – Za­łożę za cie­bie za te sło­dy­cze. Nie przej­muj się tym.

Red prze­łknęła. Wbiła wzrok jesz­cze ni­żej, żeby ukryć oczy przed Maddy. Nie­mar­twie­nie się nie wcho­dziło w grę. Przy­naj­mniej nie w przy­padku Red. Cza­sami, w naj­czar­niej­szych chwi­lach, w te zi­mowe noce, kiedy mu­siała spać w kurtce, dwóch pi­ża­mach i pię­ciu pa­rach skar­pet, a i tak trzę­sła się z zimna, Red ma­rzyła, żeby być Maddy La­voy. Miesz­kać w jej cie­płym domu, tak jakby na­le­żał do niej, mieć wszystko, co mieli oni, a czego ona już nie miała.

Dość. Po­czuła go­rąco na po­licz­kach. Wstyd miał barwę czer­wieni roz­ża­rzo­nej jak po­czu­cie winy i gniew. Szkoda, że jej ro­dzina nie mo­gła ogrzać domu sa­mym po­czu­ciem winy i wsty­dem. Ale nie­ba­wem wszystko miało się uło­żyć. Już wkrótce. Taki był plan, po to to wszystko było. Wtedy wszystko bę­dzie inne. Jakże oswo­ba­dza­jące by­łoby wszystko ro­bić lub my­śleć bez ko­niecz­no­ści po­dwój­nego lub po­trój­nego ana­li­zo­wa­nia i mó­wie­nia: „Nie, dzię­kuję, może in­nym ra­zem”. Bez bła­ga­nia o nad­go­dziny i nie­do­sy­pia­nie w związku z nimi, cho­ciaż i bez tego sen był luk­su­sem. Móc wziąć ko­lejną garść chip­sów tak po pro­stu, bo chciała.

Do­tarło do niej, że jesz­cze się nie ode­zwała.

– Dzięki – wy­mam­ro­tała, nie pod­no­sząc wzroku.

Nie się­gnęła po wię­cej chip­sów i to wy­dało się jej nie­spra­wie­dliwe. Po pro­stu bę­dzie mu­siała żyć z tym uczu­ciem w żo­łądku. A może to wcale nie był głód.

– Nie ma pro­blemu – po­wie­działa Maddy.

No wła­śnie. Ona nie miała żad­nych pro­ble­mów. Maddy nie mu­siała się ni­czym przej­mo­wać. Była jedną z tych osób, które są do­bre we wszyst­kim, do czego się za­biorą. Za pierw­szym ra­zem. No może z tym wy­jąt­kiem, kiedy uparła się, że bę­dzie grać na har­fie. Chyba że Red była jed­nym z pro­ble­mów Maddy. Cza­sem od­no­siła wła­śnie ta­kie wra­że­nie.

– Je­ste­śmy już w Ka­ro­li­nie Po­łu­dnio­wej? – spy­tała Red, zmie­nia­jąc te­mat, bo w tym jed­nym ona była do­bra.

– Jesz­cze nie! – od­krzyk­nął Oli­ver z przodu, cho­ciaż nie do tego z La­voyów skie­ro­wała py­ta­nie. – Za­raz bę­dziemy. My­ślę, że po­win­ni­śmy do­trzeć za ja­kieś czter­dzie­ści mi­nut.

– Ju­huu, długi week­end! – za­wo­łał znowu Si­mon pi­skli­wym gło­sem.

W jego dłoni ja­kimś cu­dem po­ja­wiła się ko­lejna bu­telka piwa, a drzwi otwar­tej lo­dówki ko­ły­sały się za jego ple­cami.

– Za­mknę – po­wie­dział Ar­thur, mi­ja­jąc chwiej­nego Si­mona w wą­skim przej­ściu mię­dzy sofą a sto­łem ja­dal­nym i kle­piąc go w plecy.

Ar­thur rzu­cił się, żeby zła­pać drzwi lo­dówki, i za­mknął je z lek­kim pchnię­ciem. Kiedy się ob­ró­cił, przy­ciem­nione świa­tło w su­fi­cie bły­snęło w jego oku­la­rach w zło­tych opraw­kach. Red po­do­bało się to, jak oku­lary kon­tra­stują z jego opa­loną skórą i krę­co­nymi, ciem­no­brą­zo­wymi wło­sami. Za­sta­na­wiała się, czy i ona po­trze­buje oku­la­rów, po­nie­waż od­da­lone przed­mioty ostat­nio stały się roz­ma­zane. Ko­lejny pod­punkt na li­ście zmar­twień, bo nie mo­gła nic z tym zro­bić. Jesz­cze nie. Ar­thur pod­chwy­cił jej wzrok i uśmiech­nął się, prze­cią­ga­jąc pal­cem po krót­kim za­ro­ście na bro­dzie.

– Da­ły­ście so­bie spo­kój z dwu­dzie­stoma py­ta­niami, co? – spy­tał je obie.

– Red za­po­mniała swo­jego czło­wieka, miej­sce lub rzecz – od­parła Maddy.

To ka­zało Red się za­sta­no­wić. Czy za­po­mniała coś jesz­cze, coś, o co miała za­py­tać Maddy?

– Chipsa? – Maddy pod­su­nęła paczkę Ar­thu­rowi.

– Nie, dzięki.

Od­su­nął się od paczki, nie­mal po­ty­ka­jąc się o róg sofy. Ja­kieś dziwne spoj­rze­nie po­ja­wiło się w jego oczach. Red pa­trzyła na niego i wy­da­wało jej się, że wi­dzi na jego czole błysk potu. Zwy­kle nie zwra­cała uwagi na ta­kie rze­czy, ale te­raz to za­uwa­żyła. Czy to ozna­czało, że pa­trzyła na niego za czę­sto?

– Co jest? Masz śmier­telną aler­gię na chrupki se­rowe?

– Na szczę­ście nie – od­parł Ar­thur, wy­cią­ga­jąc rękę, żeby usiąść na so­fie.

Przy­po­mniała so­bie. Red miała za­py­tać Maddy, po któ­rej stro­nie śpi. Cho­lera, Ar­thur wła­śnie coś po­wie­dział i nie słu­chała, więc wy­brała naj­bar­dziej uni­wer­salną re­ak­cję.

– Hm?

– Po­wie­dzia­łem, że przy­naj­mniej nie kręci mi się w gło­wie, tak jak praw­do­po­dob­nie Si­mo­nowi.

– Cho­roba lo­ko­mo­cyjna? – spy­tała Red. – A może ra­czej kam­pe­rowa.

– Nie, to nie to. – Ar­thur po­trzą­snął głową. – Pew­nie jest o wiele za późno, żeby wam to mó­wić, ale nie czuję się za do­brze w cia­snych po­miesz­cze­niach.

Ro­zej­rzał się po ści­śnię­tych me­blach i kom­pak­to­wej kuchni.

– My­śla­łem, że bę­dzie szer­szy – do­dał.

– To jej słowa! – wtrą­cił Si­mon.

– Na li­tość bo­ską, Si­mon, skończ z tymi cy­ta­tami z se­riali – po­wie­działa Maddy. – Robi to od gim­na­zjum, na­wet za­nim się do­wie­dział, co to zna­czy.

– Stoję tuż obok, Mads. Nie mów o mnie w trze­ciej oso­bie.

– Czy mo­że­cie się wszy­scy na chwilę za­mknąć? – Oli­ver do­ło­żył się do ri­po­sty Maddy. – Pró­bu­jemy tu na­wi­go­wać.

Red od­wró­ciła się do Ar­thura.

– Całe szczę­ście, że nie spę­dzasz ca­łego ty­go­dnia w tym za­gra­co­nym kam­pe­rze. A nie... cze­kaj. – Uśmiech­nęła się do niego.

– Prawda?

Ar­thur był tak na­prawdę ko­legą Si­mona, ale zdą­żył już za­skar­bić so­bie sym­pa­tię ich wszyst­kich. Nie cho­dził z nimi do li­ceum, tylko do szkoły w Po­łu­dnio­wej Fi­la­del­fii. Był jed­nak z Si­mo­nem w dru­ży­nie ko­szy­kar­skiej, do któ­rej do­łą­czyli w ubie­głym roku. Red po­dej­rze­wała, że Ar­thur nie lu­bił zbyt­nio lu­dzi ze swo­jej szkoły, po­nie­waż przy­cho­dził na wszyst­kie ich im­prezy i wy­pady od sa­mego po­czątku ostat­niej klasy. To było w po­rządku, bo lu­biła, kiedy był obok. Za­wsze py­tał, co u niej sły­chać i jak jej mi­nął dzień, cho­ciaż za­zwy­czaj kła­mała w od­po­wie­dzi lub ko­lo­ro­wała opo­wie­ści, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie nie­wy­raźny szkic prawdy. Wy­ka­zy­wał za­in­te­re­so­wa­nie, mimo że Red nie była ani tro­chę in­te­re­su­jąca. Po im­pre­zie syl­we­stro­wej od­pro­wa­dził ją do domu i po­zwo­lił sie­dzieć w swoim au­cie, żeby ogrzała się w cie­płym na­wie­wie z grzej­ni­ków, za­nim wej­dzie do zim­nego domu, gdzie za­sta­nie ba­ła­gan, jaki zo­sta­wił jej oj­ciec. Ar­thur nie miał po­ję­cia, co się działo. My­ślał, że tylko roz­ma­wiają, że­gnają się z nocą, roz­ma­wia­jąc o dru­giej nad ra­nem przed jej do­mem. Po­da­ro­wał jej tę małą do­broć, nie zda­jąc so­bie z tego sprawy. Po­winna mu się od­wdzię­czyć.

– Chyba za­raz do­je­dziemy na kem­ping – po­wie­działa. – Bę­dziesz mógł wyjść i roz­pro­sto­wać nogi wśród sze­ro­kiej prze­strzeni. Pójdę z tobą.

– Spoko – uśmiech­nął się Ar­thur. – Nic mi nie bę­dzie. – Prze­su­nął wzrok z jej twa­rzy na stół, gdzie trzy­mała rękę. – Mia­łem za­py­tać już wcze­śniej, ale nie chcia­łem cię roz­pra­szać, kiedy pro­wa­dzi­łaś. Co masz tu na­pi­sane?

– Och. – Red za­ru­mie­niła się, uno­sząc dłoń. Po­tarła ją świa­do­mie i ro­biąc to, zdała so­bie sprawę, że drugą też ma za­ba­zgraną. Wszę­dzie li­sty za­dań, na­wet na swoim ciele. Li­sty rze­czy do zro­bie­nia i li­sty rze­czy ni­gdy nie­zro­bio­nych. – Mam dla cie­bie ofertę spe­cjalną, dwie w ce­nie jed­nej. Na na­szej le­wej dłoni wid­nieje: Za­dzwo­nić do AT&T[1].

– Ach, ro­zu­miem. Fa­scy­nu­jące. W ja­kiej spra­wie?

– No wiesz, spraw­dzić, co u nich, jak so­bie ra­dzą, czy mieli udany dzień.

Ar­thur po­ki­wał głową i uśmiech­nął się iro­nicz­nie, jak wcze­śniej Red.

– Zro­bi­łaś to?

Red za­ci­snęła wargi, wpa­tru­jąc się w pu­sty kwa­drat, który na­ry­so­wała obok kostki.

– Nie – od­parła. – Za­bra­kło mi czasu.

– A ręka nu­mer dwa?

– Na dłoni nu­mer dwa – cią­gnęła Red, bu­du­jąc na­pię­cie – mamy roz­bu­do­waną i szcze­gó­łową in­struk­cję: Spa­kuj się.

– To na pewno zro­bi­łaś – po­wie­dział Ar­thur.

– Pra­wie – od­parła Red, jakby to był żart, ale tym ra­zem mó­wiła prawdę.

Spa­ko­wała się dziś rano tuż przed wyj­ściem i nie miała czasu, żeby po­rów­nać za­war­tość torby z li­stą. Zbyt dużo czasu za­jęło jej za­dba­nie o to, żeby tata miał co jeść, kiedy jej nie bę­dzie.

– Skoro to zro­bi­łaś, to dla­czego tego nie od­ha­czy­łaś? – za­py­tał Ar­thur, wska­zu­jąc małe pu­ste okienko na skó­rze jej dłoni. – Cze­kaj.

Wstał, wziął ze stołu je­den z dłu­go­pi­sów Maddy, któ­rych wcze­śniej uży­wała do gry w wi­sielca. Zdjął za­tyczkę i po­chy­lił się w stronę Red, przy­ci­ska­jąc koń­cówkę dłu­go­pisu do jej skóry. De­li­kat­nie na­ry­so­wał dwie kre­ski: ra­miona ptaszka ozna­cza­ją­cego wy­ko­nane za­da­nie.

– Pro­szę bar­dzo – po­wie­dział, wsta­jąc i po­dzi­wia­jąc swoje dzieło.

Red spoj­rzała na swoją dłoń. Głu­pio jej było się przy­znać przed sobą, lecz wi­dok tej ma­łej fa­jeczki fak­tycz­nie coś w niej zmie­nił. Ma­leńki, naj­de­li­kat­niej­szy fa­jer­werk roz­bły­snął w jej gło­wie, ale to było przy­jemne uczu­cie. Od­ha­cza­niu punk­tów za­wsze to­wa­rzy­szyło miłe uczu­cie. Wy­cią­gnęła dum­nie rękę w stronę Maddy i do­stała od niej za­twier­dza­jące kiw­nię­cie głową, któ­rego po­trze­bo­wała.

Ar­thur wciąż na nią pa­trzył wzro­kiem, któ­rego Red nie po­tra­fiła roz­szy­fro­wać.

– Orze­chy bra­zy­lij­skie – po­wie­działa Red.

Ar­thur zmarsz­czył twarz.

– Co?

– Kiedy by­łam mała, mia­łam aler­gię na orze­chy bra­zy­lij­skie, ale już nie mam. Czy to nie dziwne, że czło­wiek może się zmie­nić, ot tak? – spy­tała, sku­biąc przed­nią kie­szeń ja­sno­nie­bie­skich dżin­sów.

Już długo sie­działa na jed­nym miej­scu. Za długo.

– Moja ma... moi r...ro­dzice mu­sieli na­pi­sać mi to na ręku, że­bym nie za­po­mniała. Ten wzór na za­słon­kach też mi coś przy­po­mina. – Do­tknęła biało-nie­bie­skiej za­słony zwi­sa­ją­cej obok i prze­cią­gnęła dło­nią po splo­cie ma­te­riału. – To za mną cho­dzi przez cały dzień, ale nie mogę roz­szy­fro­wać, co to jest. Z ja­kiejś kre­skówki czy coś.

– To tylko ran­do­mowy wzór – od­po­wie­działa Maddy.

– Nie, to coś jest. To coś zna­czy.

Red po­wio­dła pal­cem po wzo­rze. Wy­glą­dał jak kon­tur ja­kiejś po­staci, ale nie mo­gła sko­ja­rzyć ja­kiej. Z książki, którą czy­tała nocą? Z se­rialu? Tak czy ina­czej, le­piej nie wra­cać my­ślami do tam­tego czasu, kiedy była mała, ze względu na to, kto jesz­cze tam może się po­ja­wić.

– Po­mi­dory – po­wie­dział Ar­thur, wy­ba­wia­jąc ją od wspo­mnień. – Mam po nich wy­sypkę wo­kół ust. Ale tylko od świe­żych.

Wy­pro­sto­wał się ra­zem z fał­dami na bia­łej ko­szulce ba­se­bal­lo­wej z gra­na­to­wymi rę­ka­wami.

– W każ­dym ra­zie chyba le­piej im po­mogę z na­wi­ga­cją. Coś mi się wy­daje, że Si­mon im tylko prze­szka­dza.

– Ależ ja wy­ko­nuję wspa­niałą ro­botę, dzię­kuję bar­dzo – po­wie­dział Si­mon, zer­ka­jąc nad ra­mie­niem Oli­vera znad iPhone’a w mar­mur­ko­wym po­ma­rań­czo­wym po­krowcu, pew­nie Reyny.

Na ekra­nie te­le­fonu wi­dać było mapę i nie­bie­ską kropkę prze­su­wa­jącą się po pod­świe­tlo­nej tra­sie. Ta nie­bie­ska kropka to oni, cała szóstka oraz dzie­więć i pół me­tra kam­pera. Dzięki Bogu kropka nie była czer­wona. Błę­kit był bez­piecz­niej­szy.

Ar­thur prze­szedł wolno do przodu, za­sła­nia­jąc sobą ekran. Red prze­nio­sła wzrok na Maddy, która po­słała jej mało sub­telne mru­gnię­cie.

– Co?

Maddy uci­szyła ją ge­stem i lekko ski­nęła głową w stronę Ar­thura.

– Fa­jeczka w każ­dej ru­bryce – wy­szep­tała.

– Prze­stań – ostrze­gła ją Red.

– Sama prze­stań.

Obie prze­stały, po­nie­waż za­dzwo­nił te­le­fon Maddy, bzy­cze­nie wście­kłej osy na bla­cie sto­lika. Ekran roz­świe­tlił się wi­do­kiem z przed­niej ka­mery: przy­bru­dzony biały su­fit i rą­bek spodu pod­bródka Maddy. Na gó­rze po­ja­wił się na­pis: Mama oraz Fa­ce­Time vi­deo ra­zem z ikoną prze­suń, żeby ode­brać cier­pli­wie cze­ka­jącą na dole wy­świe­tla­cza.

Maddy za­re­ago­wała bły­ska­wicz­nie. Za szybko. Spięła się cała, a ko­ści wy­raź­nie się za­ry­so­wały pod jej na­piętą skórą. Bły­ska­wicz­nie się­gnęła po te­le­fon, tak żeby ukryć go przed wzro­kiem Red.

Red do­brze wie­działa, co robi Maddy. Za­wsze wie­działa, cho­ciaż Maddy nie wie­działa, że Red wie­działa.

– Za­dzwo­nię do niej, kiedy do­je­dziemy na kem­ping – po­wie­działa Maddy nie­mal zbyt ci­cho, żeby można ją było usły­szeć zza szumu kół.

Na­ci­snęła ikonę od­rzu­ce­nia po­łą­cze­nia. Pa­trzyła wszę­dzie, tylko nie na Red.

Mama.

Tak jakby my­ślała, że Red pęk­nie i się wy­krwawi na sam wi­dok tego słowa.

Tak było od lat. W pierw­szej kla­sie Maddy brała lu­dzi na bok i kar­ciła ich za żarty „twoja mama” opo­wie­dziane w to­wa­rzy­stwie Red. Są­dziła, że Red ni­gdy się tego nie do­my­śla. To było za­ka­zane słowo, brudne słowo. Na­wet nie chciała roz­ma­wiać o pa­ra­dzie mum­mer­sów przy Red.

Ku­rio­zalne, do­prawdy.

Nie­stety Maddy miała ra­cję.

Red krwa­wiła na sam wi­dok tego słowa, na sam jego dźwięk, na samą myśl o nim, pa­mięć o nim, a po­czu­cie winy po­zo­sta­wiło po so­bie wy­rwę w jej klatce pier­sio­wej. Krew, czer­wona jak jej imię i czer­wona jak jej wstyd. Za­tem nie my­ślała o tym ani nie pa­mię­tała i nie chciała pa­trzeć w lewo, gdzie w swoim od­bi­ciu w szy­bie wi­działa twarz swo­jej mamy. Nie chciała. Te oczy były tylko jej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ame­ry­kań­skie przed­się­bior­stwo te­le­ko­mu­ni­ka­cyjne – przyp. tłum.