Nie całkiem martwa - Holly Jackson - ebook + książka

Nie całkiem martwa ebook

Holly Jackson

0,0
45,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorka bestsellerowego „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” powraca z pełnym nagłych zwrotów akcji thrillerem o odkrywaniu… swojego własnego mordercy.

Jet mieszka z rodzicami w Woodstock w stanie Vermont, a mimo dwudziestu siedmiu lat wciąż nie czuje się w pełni dorosła. „Zrobię to później” powtarza niemal każdego dnia, przecież ma czas. Wszystko zmienia się w pewną halloweenową noc, kiedy Jet pada ofiarą brutalnej napaści ze strony nieznanego intruza. Poważnie ranna w głowę dowiaduje się, że został jej najwyżej tydzień.

Jet dotąd nie sądziła, że ma wrogów, teraz jednak widzi wszystkich w innym świetle: członków rodziny, dawną najlepszą przyjaciółkę, byłego chłopaka.

Zostało jej niewiele czasu, jej stan się pogarsza, a w swoim śledztwie może liczyć jedynie na pomoc Billy’ego, przyjaciela z dzieciństwa. Mimo to nie traci determinacji– tę jedną jedyną sprawę doprowadzi do końca.

Jet Mason umrze za tydzień – ale najpierw rozwiąże zagadkę swojej własnej śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 492

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału NOT QUITE DEAD YET

Copyright © Holly Jackson Limited, 2025 Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Media Rodzina Sp. z o.o., 2025

Cover design Erin Shappell, Scott Biel Cover art Erin Shappell

Materiały graficzne na okładce: MD. ZAHANGIR RAHAMAN / Vecteezy; Bigc Studio / Vecteezy; icetrayimages794410 / Vecteezy; mrhamster / Shutterstock; Giuliano Del Moretto / Shutterstock; Camptoloma / Shutterstock; Unna Laosuwan / Shutterstock; create jobs 51 / Shutterstock; Photoprofi30 / Shutterstock

Adaptacja okładki i skład Andrzej Komendziński

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

Grupa Wydawnicza Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie. Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować książki.

ISBN 978-83-68625-28-8

2025.1

Must Read jest imprintem Grupy Wydawniczej Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Poznańska 102, 60-185 Skórzewo tel. 61 827 08 [email protected]

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Dla Jet

JEDEN

Włókna mięśni wystające jak postronki spod przegniłej trupioszarej skóry. Zapadnięte, gumowate oczodoły wokół błyszczących orzechowych oczu, jej własnych, którymi patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Zepsute zęby jak ziarna kukurydzy na kolbie, porozdzielane krwawą miazgą. Zaraz, czym żywiły się zombie? Tylko mózgiem czy innymi flakami też? Kandyzowane jabłko, które wcześniej zjadła, pewnie niespecjalnie by im smakowało.

Jet wpatrywała się w swoje odbicie w gabinecie luster, w swoją martwą twarz, nie, w swoją nieumarłą twarz. Postanowiła chodzić w masce przez całe trzy minuty, żeby uniknąć narzekania mamy, ale teraz nie mogła oddychać. Powietrze o zapachu roztopionego toffi skraplało się na gumie i kleiło do jej skóry. Jet ściągnęła maskę. Nadal była blada, chociaż nieco mniej szara – lustro wydłużyło jej okrągłą twarz, wykrzywiło grube brwi i zadarty nos. Naelektryzowane krótkie blond włosy sterczały teraz na wszystkie strony, a kiedy przygładziła je dłonią, usłyszała trzaski delikatnych wyładowań.

– Jet?

– Cholera! – Wzdrygnęła się.

Lustro zdeformowało jego twarz za nią, zgniotło jego muskularną sylwetkę w harmonijkę, ale Jet rozpoznała ten głos. No jasne, kurwa, oczywiście JJ Lim, ale tym razem nie z zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami i gładką śniadą skórą. Miał na sobie tandetną rudą perukę, dżinsowe ogrodniczki do koszuli w paski, a na twarzy wymalowane zszyte rany. Chucky. Obejrzeli ten film na trzeciej randce.

– Nie chciałem cię przestraszyć – powiedział z zakłopotaniem.

– Przecież po to jest Halloween – odparła jeszcze bardziej skrępowana niż on.

Odeszła, nie patrząc na prawdziwego, niezdeformowanego JJ-a, i minęła stoisko z ciastem dyniowym i jabłkowym chlebem. Tylko 5$!!! głosił napis kredą na tablicy.

– Bo wiesz... – JJ ściągnął perukę i ruszył za Jet, przedzierając się przez grupkę dzieciaków o świeżo pomalowanych twarzach. Po co za nią szedł? Przecież ułatwiła sytuację im obojgu. Znowu. – Wybacz, zastanawiałem się... Po prostu...

No to super. Wspaniale, że przyszła na ten halloweenowy jarmark. Cała populacja Woodstock w Vermoncie ściągnęła na tereny zielone w środku miasta, a jej udało się wpaść na jedyną osobę, której bardzo nie chciała spotkać.

– Cukierek albo psikus! – ryknął do niej mały wampir.

Jet życzyła mu w duchu, żeby udławił się obślinionymi kłami. Dzieciaki zawsze są takie irytujące czy tylko kiedy obeżrą się cukrem? Minęła już dziesiąta wieczorem, o której w tych czasach rodzice kładą swoje zasrane dzieci spać? O każdej byłoby za późno.

Przyśpieszyła kroku, ale JJ nie odpuszczał.

– Jet, proszę. – Wyciągnął rękę w kierunku jej ramienia. – Muszę z tobą o czymś porozmawiać.

Jet zatrzymała się i westchnęła. O czymś pewnie oznaczało o nich? Nie było już ich, i to od wielu miesięcy.

– Teraz nie mogę. – Kłamstwo. – Pomagam rodzicom zbierać datki na stoisku charytatywnym. – Jeszcze większe kłamstwo. – Henry namalował ci te blizny? – Zmiana tematu.

JJ zmrużył oczy.

– Proszę, Jet, to ważne.

– Aaa, ważne – wycedziła. – Tak jak wtedy, kiedy oznajmiłeś, że nie mógłby ci się trafić nikt lepszy ode mnie... w Woodstock. Prawdziwy romantyk z ciebie, J. 

– Przecież wiesz, że nie to miałem na myśli. I nie chodzi o nas, ale o...

– Hej, stary, chyba to upuściłeś – uratował ją głos nad ramieniem JJ-a. 

To był jej brat Luke, który właśnie się schylał, żeby podnieść z trawy porzuconą rudą perukę. Ogniki lampek choinkowych błysnęły w jego orzechowych oczach, takich samych jak oczy Jet, kiedy się wyprostował i wyciągnął rękę do JJ-a. 

JJ wziął od niego perukę i chyba wreszcie zrozumiał aluzję, bo zniknął w tłumie.

– Uratowałem cię – zauważył Luke.

Jet za nic nie przyznałaby mu racji. Już miała powiedzieć to Luke’owi, kiedy ją walnął, celując w mięsień ramienny, żeby chwilowo straciła czucie w ręce, ale nie trafił. Miał trzydziestkę i małe dziecko, do kurwy nędzy. Kiedy zamierzał odpuścić sobie to bicie?

Jet nie zareagowała, bo jak wszystkie siostry już dawno zrozumiała, że to bardziej wkurza braci.

Luke uśmiechnął się szeroko, przez co jego podbródek wydał się ostrzejszy, a właściwie nie tylko podbródek, a cała głowa. Znowu zbyt krótko obciął miodowobrązowe włosy i miodowy odcień zniknął ze szczeciny. Najwyraźniej Sophia lubiła taką fryzurę. Właśnie podeszła do Luke’a – po prostu cudownie – z małym Cameronem w ramionach przebranym za smętną dynię.

– Czy to był JJ? – zapytała i stanęła tuż obok Luke’a, biodro przy biodrze, demonstrując, do kogo należał.

Wysoka i smukła, miała na sobie obcisły skórzany strój Kobiety-Kota, który wyglądałby strasznie na niższej i bardziej zaokrąglonej Jet. Jako nastolatki były nierozłączne i wymieniały się ubraniami – dopóki Sophia nie urosła wzwyż, a Jet w biuście.

– JJ niczego nie kuma? – Luke przyglądał się tłumowi, który nareszcie zaczynał się lekko przerzedzać. – Czy można jaśniej wyrazić swoje uczucia, niż odmawiając, kiedy gość pada na kolana?

– Dosłownie – dodała niepotrzebnie Sophia.

– Nie tak było – zauważyła Jet.

– Za kogo przebrałaś się w tym roku, Marge? – spytał Luke, znowu próbując ją wkurzyć.

– Och, myślałam, że to oczywiste. – Jet wskazała na swój czarny golf, dżinsową kamizelkę, czarne spodnie i buty. Tak, też czarne. – Za kobietę, która wyleciała z wydziału prawa i w wieku dwudziestu siedmiu lat nadal mieszka z rodzicami. – Musiała to powiedzieć, zanim zrobił to ktoś inny.

– Najstraszniejszy kostium tutaj – wycedził Luke, a Sophia szturchnęła go łokciem.

Coś ścisnęło Jet w żołądku i poczuła, że się rumieni.

– Ty też nie masz na sobie przebrania – wypomniała bratu.

Luke odkaszlnął.

– Nie, bo przyszedłem reprezentować naszą rodzinę i Mason Construction. To nasz jarmark, więc muszę być profesjonalny i otwarty na ludzi.

– Z tą fryzurą? – zaśmiała się Jet, nie odpuszczając. Doszła do wniosku, że może poczuje się lepiej, jeśli nie pozostanie mu dłużna. – Firma jeszcze nie jest twoja, Luke.

Mięsień w jego szczęce drgnął.

– W przyszłym roku. – Sophia uścisnęła ramię Luke’a, a jej czerwone usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu

W przyszłym roku, kiedy tata przejdzie na emeryturę. Nie, sorry, jeśli. „Zamierzał” przejść na emeryturę już trzykrotnie. To był zakazany temat i Jet dobrze zdawała sobie z tego sprawę, więc uśmiechnęła się sztucznie, szczerząc zęby.

– To pierwsze Halloween Camerona – powiedziała szybko Sophia, żeby rozmowa zeszła na temat, na który wolno było rozmawiać, czyli na jej dziecko. Jedyny temat, na który chciała rozmawiać. – Jest dynią. – Zakołysała nim na biodrze.

– Dupa blada – mruknęła Jet. – A ja myślałam, że kabaczkiem.

– Jet? – Sophia odwróciła się do niej. – Mogłabyś nie kląć przy dziecku?

– Kurwa, przepraszam. – Jet zasłoniła usta dłońmi.

– Poważnie?

– Wymknęło mi się. – Nieprawda.

– Nadal piszesz... Co to było? – zapytała Sophia. – Scenariusz?

Jet przestąpiła z nogi na nogę, wbijając czubek buta w liść na ziemi. Nie chciała o tym rozmawiać, ale Sophia i Luke się na nią gapili, więc nie było wyjścia.

– Nie, skończyłam z tym.

Luke wsunął ręce do kieszeni. Zaczyna się, pomyślała.

– Już odpuściłaś? – zapytał z wyraźną satysfakcją. – To chyba nowy rekord.

– Pracuję nad czymś innym – odparła spokojnie, nieufnie, zaciskając zęby. – Nad nowym pomysłem.

– Ale nie chodzi o apkę dla wyprowadzających psy?

Ucisk w brzuchu się nasilił, a Jet spojrzała zimno na Luke’a z niewypowiedzianym pytaniem w oczach.

– Tata mi mówił.

– Szkoda, że ciągle o mnie gadacie – oznajmiła, jakby nic jej to nie obeszło.

– Szkoda, że musimy – odparł.

– Pierdol się, Luke.

– Jet!

– Przecież on nawet jeszcze nie mówi, Sophia.

– To nas właśnie różni – oświadczył Luke. – Kiedy ja stawiam sobie cel, to prę naprzód, aż go osiągnę.

Jet roześmiała się tym swoim niskim, gardłowym śmiechem, który zdaniem ludzi nie pasował do jej twarzy. To był śmiech staruszka kopcącego paczkę fajek dziennie, chociaż ona nigdy nie wypaliła nawet jednego papierosa.

– Mam jeszcze mnóstwo czasu – powiedziała, tak jak mówiła sobie każdego poniedziałkowego ranka, kiedy rodzice szli do pracy, a ona nie. Powtarzała te słowa, aż się utrwaliły. Tak czy inaczej, nie mogła dopuścić do tego, żeby Luke zalazł jej za skórę. – I chyba zapominasz, że jako dziesięciolatka wygrałam okręgowy konkurs ortograficzny.

Luke pochylił głowę.

– Pamiętam. – Oczywiście, że pamiętał, bo tamtego dnia stało się coś jeszcze.

– No cóż – odezwała się Sophia, nieświadoma, jak ponure wspomnienie wywlekła swoim śpiewnym głosem. – Pójdziemy już. Maluszek robi się marudny.

– Ooo, biedny Luke, za mało proteinek?

Cholera, nawet nie słuchał, wyciągał szyję nad głowami czarownic i superbohaterów i patrzył na stoisko, na którym urzędowali rodzice.

– Muszę ratować tatę – oznajmił i odszedł bez pożegnania.

– Grzeczny dyrektor finansowy – wymamrotała Jet.

Usłyszał i się odwrócił, a jego oczy błysnęły.

– Przynajmniej jestem głównym dyrektorem finansowym, a nie głównym jebanym przegrywem.

– Przecież to nawet nie jest gra słów.

– Jet!

– Luke zaklął, nie ja!

Cameron zaczął stękać, a Sophia westchnęła, obserwując, jak Luke przedziera się przez tłum.

– Wolałabym, żebyście się tak nie kłócili – powiedziała.

Jet pokręciła głową.

– To nie była kłótnia, tylko zwyczajna rozmowa. Ale skąd miałabyś wiedzieć?

– Jest bardzo zestresowany.

– To Luke – odparła Jet. – Zawsze się stresuje. Założę się, że w tym tygodniu znalazł czas na co najmniej dwie partyjki golfa z Jackiem Finneyem i Davidem Dale’em. Zestresowany. Nie zapominaj, że to ja znałam go pierwsza, ciebie zresztą też.

Właśnie o to chodziło, stąd się wzięła ta dziwna, zimna wrogość między Jet i Sophią. Wyjeżdżasz do college’u, a twoja najlepsza przyjaciółka, która przestała dzwonić, odpowiadać na wiadomości i okazywać zainteresowanie, przerzuca się na twojego brata. Wszystko, byleby uczepić się Masonów. Jet już nie była pewna, jak rozmawiać z Sophią i choć nigdy by się do tego nie przyznała, uważała jej dziecko za kurewsko nudne.

– Cóż, pójdę... – Nie skończyła, nie było takiej potrzeby.

Na twarzy Sophii odmalowała się ulga, gdy Jet odeszła i zniknęła w rzednącym tłumie.

Ludzie już wychodzili z jarmarku. Co chwila wpadały na nią wilkołaki i seryjni mordercy, a kostium kota giganta właśnie zmierzał w jej stronę. Z pokrytych biało-rudą sierścią ramion wystawała niedopasowana ludzka głowa, ta kocia tkwiła pod pachą. Jet rozpoznała ludzką część, ciemnobrązową twarz, łysinę i oczy powiększone przez okrągłe szkła. Gerry Clay, członek rady mieszkańców miasta – działał w niej razem z mamą. Był przewodniczącym, a ona jego zastępczynią. Po wyborach twierdziła, że nie ma nic przeciwko temu, ale zawsze kiepsko kłamała.

Po obu stronach kota Gerry’ego szli dwaj policjanci, prawdziwi, nie przebierańcy. Mieli odznaki na klatach i broń przy paskach. Pierwszym był Lou Jankowski, prawie nowy komendant, a drugim Jack Finney, który od zawsze mieszkał naprzeciwko Masonów.

– Cześć, Jet.

Jack powitał ją znajomym uśmiechem. Był wysoki i muskularny, a siwizna w jego ciemnych włosach zdążyła zakraść się na krótki zarost. Już wiele lat temu Sophia nazywała go srebrnym lisem, chociaż siwizna pojawiła się całkiem niedawno.

– Witam, panie Finney.

Powinna nazywać go sierżantem czy jakoś tak, ale to nigdy się nie przyjęło. „Panie Finney” brzmiało lepiej niż „tato Billy’ego”, a tak zwracała się do niego przez większość życia.

– Billy cię szukał – powiedział, jakby czytał jej w myślach.

Rany, najwyraźniej została dziś zasraną Miss Popularności.

– Wybacz, Lou, to Jet – dodał Jack. – Córka Scotta i Dianne. Nie wiem, czy się znacie?

– Ja też nie wiem – odparł Lou. Miał wredną twarz i zimne oczy, ale niepasujący do nich, zbyt łagodny głos. Do tego żółtawosiwe włosy, jakby koloru musztardy, i czerwone jak ketchup policzki. Facet najwyraźniej nie słyszał o retinolu. – Praca z twoją mamą to prawdziwa przyjemność, z Gerrym oczywiście też. O, to moja żona, ten strach na wróble, który do mnie macha. Przepraszam na chwilę.

– Przyjemność? – Jet patrzyła na odchodzącego komendanta. – Chyba chodzi mu o inną Dianne Mason.

– Ha! – nie tyle się zaśmiał, ile wrzasnął Gerry. – Masz poczucie humoru.

Jet dobrze wiedziała, że ma poczucie humoru. Czasem nie miała nic więcej.

– Co sądzisz o swoim nowym szefie, Jack? – spytał pół-kot, pół-Gerry, również odprowadzając wzrokiem Lou. – Nie powtarzaj nikomu, że to mówiłem, Jack, ale to powinieneś być ty. Wybór komendanta, który mieszka tu od wielu dekad, ma więcej sensu niż wybór jakiegoś przyjezdnego, który nikogo nie zna. Oczywiście głosowałem na ciebie. Nie wiem, dlaczego inni radni... Cholera, nie mów nikomu, że się wygadałem. Ale to powinieneś być ty.

Jack się przygarbił i z zakłopotaniem odwrócił wzrok, pewnie szukając czegoś, na czym mógłby go zawiesić. Znalazł idealny obiekt w stoisku za nimi, gdzie rodzice Jet sprzedawali wielkie torby trójkolorowych cukierków w kształcie stożków, zbierając fundusze na tereny zielone. Sponsorem była rzecz jasna przyjazna lokalna firma budowlana, ich własna, a zarazem ta sama, która budowała wielkie posiadłości tuż obok tych terenów.

Jack zakaszlał i znowu na nich popatrzył.

– Jestem pewien, że wybraliście odpowiedniego człowieka na to stanowisko.

Jakim cudem Jet wplątała się w kolejną rozmowę, w której nie chciała brać udziału?

– No dobra – oznajmiła, próbując rozładować napięcie. – Panie Finney, jeśli chce pan kogoś aresztować, żeby poprawić sobie humor, proponuję mojego brata. Oboje wiemy, że na to zasłużył.

Jack nawet się nie uśmiechnął. Najwyraźniej zawiesił się na słowach Gerry’ego.

– O, to mój syn, Owen, ten, co robi zdjęcia – odezwał się Gerry. – Niedługo idzie na kurs fotograficzny. Strzelmy sobie fotkę.

Objął nieszczęsnego Jacka grubym kocim ramieniem i go odciągnął.

– Hej, Jet.

Do kurwy nędzy, nie mogła mieć nawet minuty dla siebie?

– Billy Finney. – Odwróciła się do niego z najbardziej nieszczerym uśmiechem pod słońcem. – Znalazłeś mnie. Bogu dzięki, bo dziś niemal z nikim nie rozmawiałam.

– Poważnie?

– Nie. Mam już dość ludzi.

– Zaliczam się do tej kategorii?

– Na pewno wyglądasz jak człowiek.

Jak wysoki człowiek z ciemnymi lokami, które opadały na szeroko rozstawione, jasnoniebieskie oczy, i z zawsze otwartymi, lekko wygiętymi ustami, nawet kiedy się nie uśmiechał. Uniósł brwi, patrząc na Jet. Dobrze znała to spojrzenie – Billy niewiele się zmienił od dziesiątego roku życia.

– No co? – westchnęła.

– Właśnie rozmawiałem z twoją mamą i spytała mnie o imię.

Jet parsknęła śmiechem.

– Dorastałem tuż obok, dosłownie w sąsiednim domu, i spędziłem więcej czasu u was niż u siebie. – Billy wyglądał tak, jakby się skurczył, chociaż nadal górował nad Jet. – Żartowała, prawda? Nie zapomniała, kim jestem?

Biedny, słodki Billy.

– Nie bierz tego do siebie, stary. – Jet klepnęła go w ramię. – Ja nie biorę. – To chyba było największe dzisiejsze kłamstwo. – Dlatego mnie szukałeś... sorry, przypomnisz mi swoje imię?

– Dla mnie za wcześnie na takie żarty. – Zmarszczył brwi. – Właściwie to zamierzałem zapytać, czy wpadniesz we wtorek do baru. Znowu będzie muzyka na żywo. W sumie chodzi o mnie, ja będę grał, chyba... chyba ci o tym wspomniałem parę razy. Gitara plus zaśpiewam kilka piosenek, coś tam napisałem. – Dlaczego tak szybko mówił? I... naprawdę się pocił? – Zastanawiałem się, czy tym razem dotrzesz. A-ale... nie ma sprawy, jeśli nie.

Jet zassała powietrze przez zęby. Nie mogła, ani poprzednio, ani teraz. No bo jeśli okazałby się beznadziejny, a ona by się śmiała i zrobiłaby się z tego wielka afera?

– Wybacz, w tym tygodniu nie dam rady – odparła. – Naprawdę jestem zajęta. Może następnym razem?

Znowu się skurczył.

– Pewnie, spoko. – Skinął głową i tym razem to on uśmiechnął się nieszczerze. – Będzie następny raz, więc się nie przejmuj.

Jet wcale się nie przejmowała, ale nie zdążyła tego powiedzieć, bo w ich kierunku chwiejnym krokiem zmierzał klaun, potykając się na trawie. Pijany klaun, z butelką piwa w dłoni.

– Wszystko w porządku? – spytała Jet.

Teraz go rozpoznała, był klaunem tylko od szyi w górę, z tandetnym czerwonym nosem i w peruce. Pod tym wszystkim znajdował się Andrew Smith. Kołysał się i miał mętny wzrok, ale jego oczy błysnęły na jej widok.

– Ty – wybełkotał, wskazując na nią pustą butelką. – Gdzie twój brat? Muszę z nim pogadać.

– Luke? – Jet wzruszyła ramionami. – Chyba już poszedł. – Kutas miał szczęście.

Andrew się roześmiał, ponuro i świszcząco.

– Ta wasza jebana rodzina. Myślicie, że pieprzona impreza raz w roku załatwia sprawę?

Billy podszedł bliżej do Jet, stając na linii ognia, a raczej piwa.

– Niszczycie wszystko, czego dotkniecie! – wycedził Andrew.

– Chyba... chyba trochę za dużo wypiłeś, co, Andrew? – Billy uniósł otwarte dłonie. – W porządku? Przynieść wody?

– Nie mów mi, co mam robić, chłopcze! Zawsze mi mówisz, co mam robić!

Andrew na wpół natarł, na wpół upadł na Billy’ego i pchnął go do tyłu. Billy nie walczył, nie stawiał oporu.

– Wszystko w porządku, panie Smith – wydusił z trudem, kiedy pijany klaun bombardował słabymi ciosami jego klatkę piersiową.

Dlaczego Billy nic nie robił?

– Hej! – wrzasnęła Jet, żeby zrobić cokolwiek, ale zanim zdążyła interweniować, było już po wszystkim.

W tej samej chwili tata Billy’ego – cholera, przyzwyczajenie, jeszcze raz – Jack Finney wyłonił się z grupki ludzi razem komendantem Jankowskim, chwycił Andrew i oderwał go od Billy’ego. Andrew potknął się o własne stopy i wpadł na komendanta, który zamknął go w żelaznym uścisku.

– Proszę się uspokoić! – warknął mu do ucha głosem, z którego całkiem zniknęła łagodność.

Nie zabrzmiało to szczególnie uspokajająco.

– Wszystko pod kontrolą, szefie. – Jack chwycił Andrew za rękę, a klaun położył głowę na jego ramieniu. – Wszystko w porządku, Billy?

– W porządku, tato – odparł Billy. – To nieporozumienie. Musi iść do domu i to odespać. Nie aresztuj go, proszę.

– Znasz tego człowieka? – zwrócił się komendant do ojca Billy’ego.

Jack skinął głową.

– Wiesz, gdzie mieszka?

Jack ponownie skinął głową.

– W mieszkaniu obok Billy’ego.

– No dobrze. – Komendant Jankowski poprawił mundur. – Odprowadzisz go do domu, sierżancie? Niech koniecznie wypije szklankę wody.

– Tak, szefie.

– Następnym razem spędzi pan noc w celi i dostanie mandat za zakłócanie porządku publicznego – zwrócił się Lou do klauna.

– Chodźmy – powiedział Jack i poprowadził Andrew w kierunku ulicy i latarni, podtrzymując człowieka oraz klauna w jednym, i chroniąc go przed upadkiem.

Komendant się odwrócił, żeby porozmawiać z Billym, a Jet dyskretnie się oddaliła. Miała już dość i gadania z ludźmi, i tego halloweenowego jarmarku. Postanowiła, że może w przyszłym roku uda chorą. Zresztą nie miało to znaczenia, przecież w przyszłym roku już jej tu nie będzie. Wróci do Bostonu, może na studia prawnicze, a może będzie zarządzała własną nową firmą. Miała na to czas. Mnóstwo czasu.

– O co chodziło? – spytał tata, kiedy w końcu dotarła do stoiska.

– O Andrew Smitha. – Jet cisnęła maskę zombie na blat. – Znów był pijany i zrozpaczony.

– Z powodu domu? – mruknęła mama z roztargnieniem, przeliczając gotówkę w podręcznym sejfie, a jej równo ścięte włosy kołysały się wokół szyi.

– Nie, raczej z powodu zeszłorocznego samobójstwa jego jedynej córki.

Dianne zassała powietrze przez zęby.

– Jet, wolałabym, żebyś tego nie robiła.

– Czego mam nie robić, mamo? Nie mówić? Nie istnieć?

Mama rzuciła Jet wymowne spojrzenie. Szkła okularów powiększały jej zielonobrązowe oczy, ale nie łagodziły ich surowości.

– Aaa – jęknął nagle tata i zgiął się wpół, przyciskając rękę do boku.

– Znowu gorzej? – Mama odwróciła się z plikiem dwudziestek w dłoni. – Weź jakieś proszki przeciwbólowe, kiedy wrócimy do domu. I nie protestuj, Scott, idziesz na następne badanie.

Tata mógł tylko zajęczeć. Był spocony, a rzednące włosy lepiły mu się do skroni. Jego wykrzywioną z bólu twarz żłobiły nowe zmarszczki.

– Mnóstwo wody i poduszka elektryczna – powiedziała Jet ze smutnym uśmiechem. – U mnie się sprawdza. Pożyczę ci swoją.

Rozumiała ten ból, właściwie tylko ona w całej rodzinie. Mama i Luke nie szczali krwią przez całe tygodnie z rzędu, ból w boku nie przykuwał ich do łóżka. Oni i te ich zdrowe nerki.

– Cóż. – Jet klasnęła w dłonie. – Miło było, ale idę do domu.

– Nie możesz – warknęła Dianne. – Mówiłaś, że zostaniesz do końca i pomożesz nam w sprzątaniu. Ludzie się rozchodzą, więc odnieś krzesła do hotelu. Niech będzie z ciebie jakiś pożytek.

Jet wcale się na to nie umawiała i nie znosiła, kiedy mama żądała, żeby był z niej jakiś pożytek. Wtedy nie czuła się pożyteczna, tylko bardzo mała.

– Jutro to zrobię – odparła.

– Twoje motto, Jet – westchnęła mama.

– To nie tak – zauważył tata, ale życzliwym głosem. – Motto brzmi: później to zrobię.

– Później to genialne słowo – oznajmiła Jet i dodała głośniej, odwracając się od rodziców: – To znaczy, że nie musi być ze mnie pożytku. Do zobaczenia w domu.

Ale mama i tak zdążyła zająć się już czymś innym: powrócił Gerry Clay, tym razem jako stuprocentowy kot.

– Bu! – Wyskoczył zza stoiska. – Dianne, znam twój najgłębszy, najmroczniejszy sekret – oznajmił niskim, diabolicznym głosem.

– Za dobrze się bawisz, Gerry – oznajmiła oschle Dianne.

Jet przeszła przez jarmark i wyszła na ulicę. Było ciemno, ale jeszcze nie tak późno, żeby się tym przejmować. Miasto nadal tętniło życiem i hałasowało, głównie z powodu odjeżdżających aut i nieumarłych. Grupka nastolatków za niewielkim kościołem rechotała zbyt głośno, żeby chodziło tylko o przejedzenie się cukrem. Jet mogłaby się założyć, że dobrali się do barku tatusia.

Przed domami nadal paliły się lampiony z dyń, wpatrując się w nią wrednymi oczami w kształcie trójkątów. Komuś nie chciało się rzeźbić, więc nienaruszone dynie i tykwy tylko stały po obu stronach schodków do frontowych drzwi.

Jet skręciła w College Hill Road i zasalutowała szkieletowi wiszącemu przed domem Romanosów pod numerem 1, którego kończyny skrzypiały i poruszały się na wietrze. Szła po wzgórzu, aż trafiła pod numer 10, do domu. Do dużego, ohydnego budynku, który tata odnowił i rozbudował, a potem rozbudował ponownie. Dom wyróżniał się na tle zwyczajnych budynków na ulicy i stał dokładnie naprzeciwko domu Finneyów pod numerem 7. Jet wcale się nie dziwiła, że ludzie nienawidzą Masonów.

Przebiegła truchtem po rozległym podjeździe z rondem, obok swojego pikapa, błękitnego forda F-150 i poklepała go z czułością po pace. Mama uważała, że Jet kupiła go tylko po to, żeby ją wkurzyć.

Mama nie do końca się myliła.

Przed czerwonymi drzwiami znajdował się tylko jeden lampion z dyni, ale świeczka w środku już się wypaliła i dyniowe oczy były całkiem czarne. Obok stało wiadro z napisem: Częstujcie się. Jeden cukierek na osobę. Na jakim świecie żyła jej matka? Cholera, wiadro było puste. Zasrańcy.

Kiedy szukała w kieszeni kurtki kluczy, kamera przy drzwiach ją obserwowała, więc Jet odwzajemniła się jej tym samym, dodatkowo wywalając język.

Otworzyła drzwi, a wtedy natychmiast podbiegł do niej Reggie, kula rudego futra z ogonem obracającym się jak wirnik helikoptera. Jak zawsze wydawał z siebie piski zachwytu przeznaczone wyłącznie dla niej. Podskoczył i oparł się łapami o jej kolana.

– Witaj, witaj, przystojniaku. Kto jest grzecznym pieskiem?

Jet pochyliła się i połaskotała go za uszami – tymi głupimi, długimi uszami angielskiego cocker spaniela.

Pies odbiegł, zniknął za rogiem i pojawił się z powrotem dwie sekundy później.

– O, przyniosłeś mi brudne skarpety? – Jet pogłaskała go kciukiem po pysku, a Reggie z dumą zakręcił się w miejscu, przyjmując hołdy. – Bardzo, bardzo ci dziękuję, mój bezapelacyjny ulubieńcu.

Zamknęła drzwi wejściowe i ruszyła przez hol z nieskazitelnie białymi ścianami i marokańskimi dywanikami. Był zbyt schludny, zbyt wystylizowany, jak w domu pokazowym. Jet pakowała się w kłopoty za każdym razem, kiedy ośmieliła się traktować to wnętrze jak prawdziwy dom, na przykład siejąc okruszki albo zostawiając tu buty. Przeszła do kuchni na tyłach, a Reggie dreptał jej po piętach.

Na kuchennej wyspie stał talerz ciastek – czarnych lukrowanych nietoperzy i pomarańczowych dyń. Sophia upiekła je wcześniej i podrzuciła. Ta to lubiła pieczenie. Jet podniosła nietoperza i odgryzła mu głowę. Cholera, był naprawdę smaczny. Dojadła ciastko, po czym wytarła lepkie palce w jeden z dopasowanych kuchennych ręczników obok piekarnika, ten z wzorkami w małe maszerujące dynie. Drugi był w pomarańcze, a trzeci w awokado, bo w tym domu wszystko musiało do siebie pasować. Jet się odwróciła i znowu przeszła obok ciastek. Walić to – poczęstowała się również dynią i ruszyła do salonu przez ozdobnie sklepione przejście.

Z ciastkiem w ustach sięgnęła do kieszeni po telefon. Nie był zablokowany. Jej kciuk odnalazł Instagram wcześniej niż wzrok. Odgryzła połówkę dyni, a słodki pomarańczowy lukier przywarł jej do języka. Patrzyła, jak dziewczyny z liceum albo studiów, obecnie mężatki, informują o rocznicach ślubów albo dzieciach. A gdy nie donoszą o weselach i potomstwie, to o wymyślnych kolacjach i szampanie dla uczczenia nowej pracy. To mogłaby być również ona, też pisałaby fałszywie skromne posty o ważnym awansie w firmie, której skróconą nazwę rzekomo znali wszyscy. Gdyby z dnia na dzień nie odpuściła i nie wyjechała z Bostonu.

Zjadła ciastko do końca i dotknęła ekranu lepkimi palcami. Nieważne, przecież miała czas na znalezienie czegoś odpowiedniego; miała mnóstwo czasu, prawda? Wtedy zacznie naprawdę żyć i dopiero wszystkim pokaże, aż się udławią. Niech poczekają, a sami zobaczą.

Reggie stanął naprzeciwko niej i zaczął skomleć.

– Wybacz, stary, to ciastka dla ludzi.

Skomlenie zmieniło się w warczenie.

– Co...

Ktoś za nią zatupał.

Coś trzasnęło z tyłu jej głowy.

Jet czuje wilgoć pękniętej skóry, słyszy chrzęst przebijanej czaszki.

Telefon wysuwa się z jej dłoni, a warczenie psa zmienia się w wycie. Powinna wrzasnąć, ale...

Następny trzask jest mocniejszy. Jet wie, że wypływa z niej krew, a w głowie coś pęka.

Ktoś ją zabija.

Jest w stanie to pomyśleć, ale kiedy mruga, światło nie wraca, i...

Komenda Policji w Woodstock, Vermont

Zapis zgłoszenia telefonicznego

Data: 31 października 2025

Czas: 23.09

Dyspozytorka: 911, w czym mogę pomóc?

Zgłaszający: O Boże, Boże, pomocy! Przyślijcie pomoc!

Dyspozytorka: Proszę się uspokoić. O jakie zagrożenie chodzi?

Zgłaszający: Kurwa. Karetka, przyślijcie tu karetkę. Policję. Nie rusza się, o Boże. Nie!

(zawodzenie w tle)

Dyspozytorka: Czy może mi pan podać adres?

Zgłaszający: Tak. Ja pierdolę. College Hill Road numer dziesięć. Wielkie nieba, Jet, nie możesz umrzeć. Czy ona umarła?

Dyspozytorka: Co się tam dzieje?

Zgłaszający: Ktoś ją zaatakował. Wszędzie jest pełno krwi. Jej głowa... Nie, nie, nie.

(zawodzenie w tle)

Dyspozytorka: Czy oprócz pana na miejscu jest ktoś jeszcze?

Zgłaszający: Nie, tylko ja i ona. Znalazłem ją, nie...

Dyspozytorka: Kto krzyczy?

Zgłaszający: Pies szczeka. To się nie dzieje naprawdę, nie. Jet! Jet! Proszę, żyj, błagam.

Dyspozytorka: Może pan sprawdzić, czy oddycha?

Zgłaszający: Nie, nie, nie. Jet, proszę.

Dyspozytorka: Jak pan się nazywa?

Zgłaszający: Billy. Billy Finney.

Dyspozytorka: Syn Jacka?

Zgłaszający: Tak.

Dyspozytorka: Okej, Billy, to ja, Debbie, z komendy. Musisz przestać płakać i na chwilę się uspokoić. Zrób to dla mnie, proszę. Karetka już jedzie, zaraz zjawi się pomoc. Najpierw jednak musisz sprawdzić, czy oddycha, czy wyczuwasz puls.

Zgłaszający: Za dużo krwi, nie... Nie mogę. O Boże, Jet, nie. Błagam, Boże, nie. Nie żyje. Ktoś ją zabił. Zginęła. Zginęła.

.

NIE CAŁKIEM...

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki