Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
92 osoby interesują się tą książką
Kryminalna komedia pomyłek!
Podczas bibliotecznej wystawy, polegającej na pokazaniu rzeczy znalezionych w książkach, pewna czytelniczka przynosi kartę. Kartę z wyznaniem morderstwa…
Pokazana policji wzbudza zaciekawienie stróżów prawa. Kobiety, której nazwisko widnieje na kartce szukają od wielu miesięcy bez skutku.
Na kartce jest też miejsce ukrycia zwłok. Kompost.
Zaczynają się poszukiwania, które doprowadzają do zaskakującego odkrycia.
Na posesji, na której dokonano odkrycia stoi dom bardzo zamożnej, miastowej pani i jest to dom całkowicie elektroniczny.
Kto i po co dokonał morderstwa? I dlaczego przyznał się do jego dokonania?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcinowi Pałaszowi (temu od Elfa) z tytułu tytułu!
– No dobra, to dźgaj! – zawołała młoda dziewczyna, przesuwając brudny talerz na stole.
Kuchnia, w której siedziały, była w tak strasznym stanie, że nazwanie tego bałaganem byłoby laurką. W tej kuchni panowały brud, syf, i tylko szczurów tam brakowało, ale dwie kobiety i dziecko nie widziały w tym żadnego problemu. Cóż, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.
– Ale w co? W co mam dźgać? – zapytała biuściasta blondynka z włosami w lokach, loczkach i strąkach, niebezpiecznie zbliżających się ku dredom.
– Jak to w co? W jaja! Centralnie! – odpowiedziała jej koleżanka, poprawiając sobie dziecko na biodrze. Nie było maleńkie, ale chwilowo nie miała gdzie go posadzić.
– No ale co my chcemy mu zrobić? – zapytała blondynka, niezbyt chyba pewna tego, co ma się tu odbyć.
– Wszystko! Jak najbardziej wszystko! Najpierw to chyba dobrze by było, żeby mu przestał stawać. Musi cierpieć, bo to facetów boli najbardziej.
– Nie, co ty? Zęby bolą najbardziej. Albo poród.
– Macicy facet może nie mieć, o ile mu dożylnie nie wszczepili, dźgaj w jaja, przynajmniej to ma.
– No to lecimy! – zawołała ochoczo młoda dziewczyna, wzięła długi, naostrzony drut i dźgnęła leżącą na upapranym stole kukłę pomiędzy nogi, aż jej (to znaczy kukle) drut wyszedł przez podstawę czaszki, w przybliżeniu, bo kukła czaszki nie posiadała.
– Aaaamu aaaajajaj mabu jabu, jabu!!! – zawołał z chichotem dzieciak uczestniczący w tej zdecydowanie makabrycznej czynności. Złapał kukiełkę, wyrwał ją dziewczynie z ręki i rzucił nią o ścianę.
– Szlag by to trafił! Musisz trochę uważać! Chcemy go zabić, ale nie od razu! – Matka dzieciaka podniosła kukłę i skarciła nieostrożną koleżankę: – Takie rzeczy mogą być niebezpieczne! W internecie pisali, że pies odgryzł raz laleczce voodoo nogę, a na drugi dzień okazało się, że babka, co dźgała, w szpitalu leży, bo jej w nocy coś wątrobę wyżarło.
– No tak, pewnie DNA im się posklejało! Trzeba uważać. DNA jest niebezpieczne. Ono nawet zabija! Wiesz, co to jest? To jest kwas, ma coś z rybami i klejem, o tu piszą! Dezoksy RYBO nuKLEInowy.
– Pewnie żrący jest ten kwas rybny, a te ryby to piranie. Mówię ci.
Obie pokiwały głowami ze sporym zaniepokojeniem. Wiedza, do której dostęp daje Wikipedia, bez podstaw wynikających z tej, do której dostęp daje podstawówka, zupełnie się nie przydaje, a stosowana na chłopski rozum – bywa nawet niebezpieczna.
Poza tym dziewczyny miały spore pretensje do męskiej części świata, więc trudno się dziwić, że chciały tę część pozbawić i jaj, i całej reszty.
Tak tylko, dla przyjemności.
– I powinnaś chyba tu posprzątać – zasugerowała blondynka, rozglądając się dookoła. Oczywiście takie słowa są nieeleganckie i nie powinno się nikomu zwracać uwagi z powodu brudu, lepiej zawsze obgadać go za plecami, ale ponieważ razem planowały wyrafinowany mord, to czuła się w prawie.
Morderstwa łączą.
– Ooolał! Jutro posprzątam – stwierdziła koleżanka, do której należało to pomieszczenie, będące w zasadzie kuchnią, choć wyglądało jak chlewik.
– Wiesz, ale ty tu dziecku jedzenie szykujesz. A w zlewie ci już talerze zakwitły. Nie boisz się?
– Że mi ktoś małego odbierze? Nie, no nie świruj. Komu potrzebne są cudze dzieci?
– No nie wiem, nie wiem, bardziej myślałam o sraczce. – Blondynka starała się być delikatna, ale niektóre rzeczy mówi się naprawdę trudno, szczególnie te, które dotyczą brudu pod paznokciami i kwitnących talerzy.
– Oj, nie smęć. Dziecku nic nie będzie, bierzmy się do kukły!
– Dobra – stwierdziła i dźgnęła kukłę dokładnie w miejsce, w którym powinny się znajdować męskie klejnoty. – No i już! – stwierdziła i zamilkła.
– Aaaaa! – Coś z wrzaskiem przeleciało przez ulicę i wpadło w krzaki po drugiej stronie domu. Trzymało się za krocze.
– To on, patrz, to działa! Dawaj, Mariolka, bierz go i dźgaj! No, szybko!
Blondynka złapała kukłę i dźgnęła ją znowu w to samo miejsce.
– Jesteś monotematyczna, ale to w tobie lubię – zarzuciła jej Karina ze śmiechem. – Chcesz go pozbawić męskości?
– Jasne! Jestem kobietą!
Na dworze ktoś znów przebiegł z wrzaskiem pod oknami. Tym razem też trzymał się za krocze.
Dziecko złapało lalkę i zanurzyło ją w kwitnącej zupie pomidorowej stojącej na stole od jakichś dwóch tygodni.
– No przestań. – Matka odebrała mu kukiełkę.
Równocześnie zerknęła za okno. Mężczyzna biegł ostatkiem sił i był cały zakrwawiony.
– Ty nie uważasz, że to wystarczy? – zapytała, patrząc na koleżankę.
– Miałyśmy ich pozabijać… – stwierdziła Mariolka z rozczarowaniem w głosie.
– No weź, jasne, ale patrz, jak to działa! Ja się na to nie pisałam. On miał wykitować gdzieś tam, w swoim domu, a nie pod moim oknem, i to cały zazupiony. A nie daj Boże, sprawdzą DNA zupy pomidorowej i wyjdzie, że moja! To przechodzi ludzkie pojęcie.
– To zupa pomidorowa ma DNA?
– A cholera ją wie, ale teraz wszystko jest modyfikowane genetycznie, zupa pewnie też. – Przez chwilę milczała, a potem westchnęła: – Jak ty robiłaś tę kukłę? Na włosach czy paznokciach?
– Inaczej. Zwyczajnie wpadłam do knajpy, złapałam popielniczkę i wybrałam z niej pety. W petach jest DNA, włosów nie mogłam zdobyć.
– Jesteś pewna, że to były jego pety?
– A dlaczego miałyby nie być? Palił razem ze wszystkimi.
– No właśnie. Patrz! – Zza firanki i zasłony wskazała ręką na to, co się działo na ulicy.
Dosłownie chwilę potem tą samą drogą przebiegł kolejny delikwent. On także z wrzaskiem.
– Aaaaa – wrzeszczał i – co ciekawe – on też był cały zakrwawiony.
– Ty myślisz o tym, co ja? – Mariolka popatrzyła na koleżankę z niemym przerażeniem. – Że te pety to od kilku facetów i że zrobiłyśmy jakąś hurtową kukłę do zabijania różnych typów naraz?
– Całkiem możliwe – odpowiedziała jej koleżanka, wciąż z dzieciakiem na ręku. – Ale należało im się! Przecież faceci są do dupy!
– Wiem, ale nie wszyscy chyba! Nie możemy wymordować całej wsi. Wiesz chociaż, kto to był?
– No wiem. Chyba ten absztyfikant twojej mamuni.
Karina uśmiechnęła się z zadowoleniem i uniosła lewą brew, co nadało jej twarzy bardzo interesującego wyrazu upodabniającego ją do „gnijącej panny młodej”.
– Hmmm, mówisz absztyfikant mojej mamuni? Poważnie? I to on leciał zakrwawiony? No, no, no…
– Tak mi się wydaje, przepraszam! Nie chciałam!
– No nie wydurniaj się, dawaj kukłę! Muszę go dokończyć! Facet naprawdę sobie nagrzebał.
– Ale…
– Nie gadaj i dawaj szydło. I jakąś igłę. Może mu coś wydłubię. Oczy, o i mózg. To by było cudne! Choć z mózgiem to cienko, cienko, jeżeli dostawia się do mojej matki, to mózgu nie ma! Co to, nie może młodszej sobie znaleźć?
– Podobno znalazł, chodziły ploty, że… No, że wiesz… O tobie – roześmiała się Mariolka, patrząc znacząco na dziecko na ręku koleżanki.
– Ani mi się waż! Ani słowa na ten temat.
– Aaaaa! – Coś znowu zawrzeszczało i zatupotało za oknem.
Las, przez który biegła dróżka, należał do bardzo niebezpiecznych, choć nie można by go nazwać borem. Ktoś znowu tamtędy biegł.
I wrzeszczał.
Co gorsza, znowu był zakrwawiony i tak… Trzymał się za krocze.
– Jesteśmy popierdolone! – oświadczyła Mariolka z dumą. – W internecie czytałam, że to jest fiksacja na męskich, tych tam, genitaliach i że można to leczyć, ale w sumie mi to nie przeszkadza. Nikt teraz nie jest normalny, to i ja nie muszę. Bardziej mnie cieszy to, że nigdy nie wierzyłam tak całkiem, całkiem w to voodoo, a tu patrz, wystarczy dobrze się zorganizować i działa jak ta lala! Możemy teraz zamordować, kogo dusza zapragnie, i nikt się nas nie czepi.
– A DNA?
– No, unikajmy zupy i będzie dobrze.
Tej nocy jeszcze kilku mężczyzn biegało z wyciem przez las, trzymając się za krocze. Byli zakrwawieni. Niektórzy nawet na niebiesko i nie wiadomo, czy miało to coś wspólnego z błękitną krwią, czy może z kolorem naboi do paintballa.
A krocze to była zupełnie inna sprawa, upatrzył je sobie rudy Marek Lepieszka, bo lubił, jak wyją. No cóż, ten, kto posiada teren, zezwolenie, karabiny i wszelką tego typu władzę, może sobie pozwolić na zboczenia. Tym bardziej że nikt się nie skarżył.
Zresztą teren miał wiele przeróżnych atrakcji, bo Lepieszkowie umieli i lubili zarabiać. Chodziły słuchy, że mają nielegalny ring, jakieś klatki do walk wręcz, zoo, strzelnicę, klub dziwolągów, w każdym razie to, czego było potrzeba znudzonym mieszczuchom, którzy przeprowadzali się na wieś, tę czy inną, na ogół zmuszeni przez żony, i nagle nie umieją się odnaleźć pomiędzy ćwierkającą pietruszką a sójką zza morza.
Wiktor Lepieszka, ojciec rodziny, a także Marka, właściciela terenu do paintballa, puszczał ogłoszenia w internecie, które załatwiały wszystko.
Nie koiły tylko cierpień duchowych.
A Marek cierpiał. Bardzo cierpiał. Został emocjonalnie wykastrowany przez dziewczynę, która zaszła i twierdziła, że z innym. Że nie z nim. Dlatego wszystkich facetów w wieku rozrodczym, którzy pojawili się na jego leśnym polu do gry w paintballa, raził w jaja. Z pełnym przekonaniem i ogromną satysfakcją, ale że męska rozrodczość jest, można powiedzieć, długowieczna, nawet dziewięćdziesięcioletni sąsiad idący skrótem przez las też czasami obrywał. To była słodko-gorzka zemsta. Wyli, aż miło.
***
Przepłakała trzy noce. Za dnia robiła jednak dobrą minę do złej gry, żeby nikt nie zawiadomił córki, bo to by dało jej pewną przewagę. Nie, że całkowitą, ale jednak przewagę, a ona chciała tego uniknąć.
Taki był układ, choć ubezwłasnowolniona nie była. Czwartej nocy nie wytrzymała. Wyszła ze swojej sypialni, przeszła kawałek korytarzem, zapukała do zupełnie obcego pokoju. Nie czekając na zaproszenie, weszła, zdzieliła sąsiada plastikowym stołkiem i wróciła do siebie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Amazing Grace w wykonaniu na dudy to było coś ponad jej siły, choć samą melodię kochała bardzo, bo wiązała się z jej szaloną historią miłosną sprzed kilku miesięcy, za którą zapłaciła najwyższą cenę, czyli cenę śmieszności.
W pewnym wieku to często spotykana waluta.
Tak czasami bywa, kiedy kobieta lat osiemnaście plus zakochuje się w facecie lat… No dobrze, ona była nieco starsza, on nieco młodszy, ale przynajmniej jej nie okradł, nie zgwałcił, nie zabił i był miły.
Dlatego ten nocny atak na sąsiada przywrócił jej wiarę w siebie, spokój ducha oraz odrobinę godności. I to nawet całkiem sporą odrobinę, bo następnego dnia kilka osób przyszło jej podziękować. Przynieśli nawet czekoladki i koniak. Czuła się jak madame Corleone albo Donna, to lepsze i lepiej brzmi. Donna Corleone. Szczerze mówiąc, od dawna nie czuła się tak dobrze. Widocznie walenie obcych facetów stołkami po głowie było jej przeznaczeniem. A na dodatek ludzie byli jej wdzięczni! Podobno załatwiła straszliwy problem, który dręczył mieszkańców tego przybytku od miesięcy, czyli od chwili, kiedy pojawił się między nimi facet spod trójki.
Zresztą wszystko było nie tak, bo ludzie tu mieszkający, choć może lepiej powiedzieć przebywający, byli bardzo spolegliwi, grzeczni, eleganccy i spokojni. Problem polegał na tym, że było to miejsce tak miłe i tak grzeczne, i tak strasznie „ę”, „ą”, że ludzie woleli cierpieć, niż zwrócić komuś uwagę, że nocne dudnienie na dudach doprowadza ich do szału i przeszkadza im spać. Tak jakby sam dudniący nie był w stanie tego zrozumieć.
Kiedy tylko zbliżał się do którejś z pensjonariuszek z pytaniem, czy nie przeszkadzało jej to, co robił w nocy, ona płonęła rumieńcem na słowa „robić” i „noc”. Facet był po męsku przystojny, nie po chłopięcemu, i robił spore wrażenie, dlatego każda z pań odpowiadała z drżeniem absolutnie wszystkich części ciała, myśląc, że chodzi mu o seks, bo przecież o dudy by nie pytał. Nie wyglądał na idiotę, który nie wie takich rzeczy.
– Ależ nie, absolutnie nie! Proszę się mną nie przejmować. Nic mi nie przeszkadza. Nikomu nie zaglądam do łóżka. Jestem tolerancyjna! – dodawała po chwili z dumą na obliczu i niepokojem w sercu, bo noce bywały straszne.
Żadna z pań jednak nie chciała być tą upierdliwą. Facetów o nocne koncerty nie pytał, sądził, że gdyby coś, to sami mu powiedzą.
Tu wszyscy byli mili i chcieli być mili, nawet, albo przede wszystkim, własnym kosztem, bo w tym obcym miejscu potrzebowali akceptacji. Zazwyczaj istnieje coś takiego jak odwaga cywilna albo choćby asertywność, ale nie tutaj. Nie każdy ją ma, to po pierwsze, i nie w każdej chwili czy sytuacji ją stosuje, to po drugie.
Pensjonariusze wyraźnie byli jej pozbawieni. A facet? No cóż, był elegancki, co dla kobiet miało niebagatelne znaczenie, i był wysportowany, co miało znaczenie dla mężczyzn.
Nie, nie w tym sensie, w tym innym. Po prostu mu zazdrościli sylwetki, mięśni i postawy, nie wiedząc, bo skąd mieli wiedzieć, że były to lata ćwiczeń i zasługa dość specyficznego zawodu.
A na dodatek nie wyglądał na idiotę. Był pociągający i nieco zagubiony. Obie te cechy to magnes na kobiety. Na dodatek był drwalsko brodaty i żylasty, świetnie ubrany, w sensie nie za dandysowato, ale ze smakiem i pazurem, pieniądze musiał mieć, i to spore, bo tu biedacy nie mieli czego szukać, ale on do domu starców zupełnie się nie nadawał, a równocześnie jakimś cudem się tu znalazł.
Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że nie był to taki zwykły dom starców, gdzie pensjonariusze chodzą o laskach albo jeżdżą na wózkach inwalidzkich, a pielęgniarki biegają jak wściekłe koty od jednego pacjenta do drugiego.
Był to bardziej ośrodek wypoczynkowy dla osób w pewnym wieku. Ośrodek z przedłużonym zakwaterowaniem. To pozwalało pensjonariuszom udawać przed samymi sobą, że są na wczasach. To też ważne, bo starsi ludzie reagują bardzo emocjonalnie na określenie „dom starców”, a wielu mimo wszystko nie chce mieszkać z dziećmi.
Niby nic strasznego, ale ich dzieci mają mężów, partnerki i – czasami stety, a czasami niestety własne dzieci – co sprawia, że powoli i nieubłaganie dziadkowie i babcie stają się darmową siłą roboczą i opiekunami na czas nieokreślony, kiedy ich własne dzieci korzystają z życia.
Kino, kawiarnia i spacer – to jeszcze można przeżyć, ale dzieci wyjeżdżają, szaleją w nocnych klubach, chlają, a potem odsypiają całe dnie, podczas gdy ich rodzice wycierają noski i pupki ukochanych, ale też zdecydowanie męczących wnucząt, marząc o kinie, kawiarni czy spacerze albo o solidnym pochlaju i wakacjach pod palmami.
Starsi ludzie mogliby oczywiście mieszkać sami, w swoich własnych domach, bez dzieci, niestety, to też nie jest najlepsze wyjście z sytuacji, bo nawet jeżeli zdrowie dopisuje, to wzywanie syna z drugiego końca miasta, żeby odkręcił słoik, albo córki, żeby poprawiła coś w laptopie, bo się spaskudziło, jest wkurzające i obciążające dla obu stron.
A są przecież jeszcze synowe i zięciowie, którzy czynią wspólne mieszkanie o wiele trudniejszym do zniesienia. A czasami wręcz niemożliwym.
I tak właśnie, w takich emocjonalnie napiętych warunkach emeryt zaczyna marzyć o domu starców. To znaczy o ośrodku wypoczynkowym dla emerytów. O samostanowieniu, wolności, niezawisłości, o prawie do wydawania własnych pieniędzy na cokolwiek się zechce, nawet na zabójczo słone czipsy (dla siebie, a nie dla wnuków) albo na kawiarnie czy na ciasteczka z tym niezdrowym kremem maślanym. A kiedy marzenia zaczynają naprawdę doskwierać, emeryt szuka. Szuka, aż wreszcie znajduje.
Ten tutaj ośrodek, nie emeryt, nazywał się Złote Gody i zyskał opinię matrymonialnego (nie jakoś agresywnie, tak tylko dla przyciągnięcia uwagi, w końcu reklama szeptana zawsze jest ważna, zwłaszcza że był to ośrodek prywatny na warunkach pensjonatu), bo większość z jego pensjonariuszy w ostatnich dekadach życia łączyła się w pary.
Przybywający tam emeryci po raz pierwszy od lat poznawali nowych ludzi, zaczynali znowu mieć kolegów i koleżanki, a nawet przyjaciół. A często i… zalotników.
Odkrywali nowe, nieznane światy, to znaczy stare i znane, ale od dawna zapomniane, i znów czuli ekscytację czymś innym niż zdrowa kupka niemowlaka i udane mielone z serem feta.
A potem wszystko szło dalej. I to było obiecujące jak cholera. Inne, nowe, zabawne. Cudowne. To nie była pierwsza, druga czy jakaś tam szesnasta młodość, to było młodzieńcze szaleństwo!
Poznawali się, zakochiwali, chodzili na spacery, razem jedli lody z jednego rożka i razem skarżyli się na biegunkę, kolkę nerkową oraz wzdęcia.
Po jakimś czasie zalotów i wspólnych spacerów rezygnowali z jednego z pokoi i zamieszkiwali razem, co zmniejszało koszty i nocne odległości, ale wywoływało rozpacz i agresję rodzin.
Dlaczego? Bo młodzi, to znaczy starzy młodzi szli o wiele dalej. Oni uprawiali seks. Seks, w tym wieku? Straszne! A co gorsza, nawet się z tym nie kryli.
Dzieci żądały od dyrekcji ośrodka wprowadzenia zakazu uprawiania seksu, bo szkodzi na zdrowie, ale jakoś nikt nie zamierzał brać tego pod uwagę.
Niestety rozpasani w swojej chuci emeryci po jakimś czasie legalizowali swoje związki, nauczeni, że zawsze bardziej elegancko jest mieć męża niż konkubenta albo żonę niż konkubinę.
Niektórzy seniorzy, przerażeni widmem awantur rodzinnych, uciekali nawet razem ze swoimi wybrankami na drugi koniec świata, bo rodziny oczywiście jak zawsze broniły im tej odrobiny radości życia. Woleli eleganckie drinki pod palmami niż palmy odbijające po drinkach ich dzieciom.
Oni się kochali, dzieci nie chciały tego zaakceptować.
Prawdę powiedziawszy, rodzinom dokładnie zwisała radość życia matki, ojca czy starej wąsatej ciotki, a przejmowały się czymś zupełnie innym, czyli działką na Żoliborzu po babce ze strony ojca, domem pod Warszawą, który należał do staruszki i obiecała go przepisać, ale przecież jako mężatka (świeża, nowa i z pewnością oszalała zboczoną geriatryczną miłością) mogła zmienić zdanie, nie zapominając o kilku kontach w banku, wszak staruszka była obrotna, pracowita i zapobiegawcza.
Jak ona miała czelność wydawać te pieniądze?! Przecież ona je tylko zarobiła, ale należały do rodziny, do dzieci i wnuków!
Jeżeli chodzi o staruszków, czyli mężczyzn owładniętych geriatryczną chucią (bo czymże innym), rodziny usiłowały sprawić, żeby te suki (te stare zwyrodniałe suki, które opętały dziadków, ojców czy zamożnych wujków) nie wycyckały z ich kont tego, co się prawnie należy rodzinie. Nie zauważając, że należy się, owszem, ale dopiero po śmierci właściciela, ale przecież to tylko szczegół.
– Już pożył, pożył, niech tera da pożyć innym – kwitowali, licząc na tłuste konta i spore spadki.
To nie było tak, że z rodzinami wszyscy dobrze wychodzili tylko na zdjęciach, wcale nie! Niektórzy nawet na zdjęciach wychodzili fatalnie, ale przyjęło się zakładać, że dzieci wiedzą lepiej, czego potrzeba starym rodzicom, i wszyscy się tego trzymają zębami i pazurami, a szczególnie instytucje.
***
Iwo miał chwilowo problemy rodzinne (a zarazem zawodowe), dlatego całymi nocami grał na dudach. Choć grał to za dużo powiedziane. Znał tylko jedną melodię i wciąż ją doskonalił.
A że była rzewna, to i jego dusza rzewnie łkała.
A poza tym pozwalało mu to nie oszaleć. Fakt, innym w tym czasie szaleństwo zaglądało w oczy, ale tak to już jest. On zresztą niczego nie zauważał.
Dopóki miał jednak pracę, miał wszystko.
Dodatkowo w międzyczasie zniknął gdzieś jego brat, człowiek, który lubił żyć on the edge, i było z tego powodu trochę kłopotu.
Iwo postanowił zamieszkać w miejscowości, w której przed zniknięciem mieszkał jego brat, ale była to wieś. Mała. Bardzo wiejska wieś. Co logiczne, domu kupić nie chciał, mieszkania wynająć się nie dało. Mieszkać kątem u ludzi nie zamierzał. Dlatego zamieszkał w ośrodku wypoczynkowym dla emerytów. Wypoczynek naprawdę mu się należał. I dudy.
A teraz leczył guza i oglądał instrument, obawiając się, że i on dostał za swoje. Po raz pierwszy do dawien dawna czuł ekscytację. Iwo, nie instrument.
Dostał w łeb od kobiety! Nigdy się po sobie tego nie spodziewał. To było zupełnie nowe doświadczenie. No owszem, zdarzało mu się dostać pięścią w nos od jakieś wytatuowanej narkomanki czy kopniaka w tyłek od przypadkowej lub nie bezzębnej prostytutki, ale to nie były kobiety! To były dziwadła! Baby, koromysła, pijanice, ale nie kobiety.
Praca w policji bywa bardzo niebezpieczna.
A to, co się stało tej nocy, zupełnie go nie zdenerwowało, to go wręcz zachwyciło.
Kobieta była sympatyczna, piękna i do tego bardzo elegancka! Nawet w szlafroczku! Wreszcie trafił na babę z jajami. I to jakimi!
Po raz pierwszy od dawna poczuł, że życie może go jeszcze zaskoczyć. I niechcący zaskoczyło go bardzo, choć jeszcze nie w tej chwili.
Ta kobieta nazywała się Ida Markulis, i to było bardzo zaskakujące. Oczywiście dowiedział się tego nieco później, ale kiedy się dowiedział, zdał sobie sprawę, że życie ma dla niego jeszcze sporo zagadek do rozwiązania.
A ta jedna była zdecydowanie najważniejsza, a na dodatek pracował nad nią od miesięcy.
***
Biblioteka to było miejsce, gdzie Lena czuła się doskonale. Każda biblioteka: miejska, pedagogiczna, przyzakładowa, dosłownie każda, do której udało jej się trafić, bo mimo problemów ze wzrokiem jakoś nie miała ochoty przechodzić na czytniki e-booków, tak powszechnie zachwalane i cenione przez wszystkich.
Taki sprzęt nie nadawał się dla niej zupełnie. Był zimny, nieczuły, nie pachniał i nie szeleścił. Oczywiście czytnik miał wgrany szelest odwracanych kartek, który się aktywował za każdym razem, kiedy odwracała jego wirtualne stronice, ale ten dźwięk kojarzył się Lenie bardziej z nożycami do żywopłotu tnącymi metalową siatkę niż z delikatnym szelestem papieru.
Istniały jednak zastosowania, które faworyzowały papier, na przykład te związane z jego zastosowaniem higienicznym.
Papier jako papier był dla Leny ważny, jego szelest, jego zapach, ale też i to, że żeby zdobyć książkę, musiała wyjść z domu, przespacerować się po wsi, pogadać z ludźmi. Uwielbiała to.
Oczywiście kochała swój dom, był uroczy, mały, delikatny, starodawny, ale niezniszczony, obrośnięty legendami i bluszczem, parterowy z małym poddaszem, kolorowy, no po prostu cudny. Jeden z najpiękniejszych w okolicy, każdy to przyznał. Marzenie każdej poetyckiej duszy, każdej pisarki od obyczajówek, każdego pisarza od horrorów i thrillerów i każdej domorosłej ogrodniczki.
Miała wszystko.
Marzyła jedynie o ślubie, niekoniecznie o małżeństwie, choć te sprawy niestety chodzą parami. Pragnęła dokonać swojego żeńskiego żywota jako mężatka, nawet rozwódka, wdowa, cokolwiek, nawet czarna wdowa, ale, na litość Boską, nie panna!
Zgodziłaby się (gdyby był taki wybór) nawet na śmierć w dniu ślubu, byle po ceremonii. Czuła się nijaka. Nikt jej nie chciał. I wszystkie sąsiadki to wiedziały. I drwiły z niej! Na tysiąc procent z niej drwiły.
Wszystkie jak jeden mąż pokazywały ją sobie palcami, ją, Lenę, która chciałaby nawet Niemca, ale on jej nie chciał.
Planowała nawet wyjazd za granicę i powrót z lewymi papierami, dowodzącymi, że owszem, wyszła, ale wróciła. Jednak to nie było to, dowodem powinien być facet, a nie papier, bo owszem, robiła to dla sąsiadek, ale nie tylko dla nich.
Ona chciała tego dla siebie. Pragnęła szelestu białej sukni pijącej pod pachami, ściskającej biust do wybuchu albo omdlenia, wrzynających się w boczki sznurowań od gorsetu (był konieczny, bo od lat wyglądała, jakby była w ciąży), żądała bukietu i kataru od kwietnych uczuleń, ale żeby łzy też jej ciekły, bo to by było ze wzruszenia. Za ciasnych bucików na karkołomnym obcasie, które najpierw by obtarły jej nogi do mięsa albo kości, a potem jedną z tych nóg złamały. Pragnęła ślubu z całą pompą! Z wydatkami, zatruciami salmonellą, bójką orkiestry z policją i całym możliwym weselnym obciachem. Za to małżeństwa – nie pragnęła.
Żałowała, że nie da się tego załatwić bez chłopa.
A tu świat od lat pokazywał jej, że nikt jej nie chce, nie pragnie i nie pożąda. Nikt.
To znaczy nie, że całkiem. Kiedyś, w latach młodości, bardzo zamierzchłej, w czasach minionych, czy słusznie, czy nie, to już inna bajka, doszło do czegoś. To znaczy ona doszła, zaszła, a nawet urodziła, ale nie było to takie miłe jak teraz, że o mamusia, o dzieciątko. Nie, nie, to był bękart! I było mnóstwo wstydu, wytykania palcami i nie było miło, ale potem jakoś się spaskudziło bardziej i jeszcze bardziej, przetrwały, potem dziecko dorosło i poszło swoją drogą, a Lena tym bardziej chciała wyjść za maż.
Żeby już nigdy nie być panną z dzieckiem. Nawet z dorosłym dzieckiem. To znaczy już bez dziecka. Ale jednak panną. To kwestia traumy.
No a jej córka, jak to córki, potrafiła nieźle dać jej w kość za swoją nieślubność.
– Jak mogłaś mi to zrobić? – krzyczała czasami wściekła córka.
Dlatego Lena chciała wyjść za jakiegokolwiek męża, żeby pokazać wszystkim babom w okolicy, że ją też ktoś chciał.
Teraz jednak miała w życiu tylko książki.
Oczywiście do bibliotek chodziła nie po to, żeby złapać męża, bo tam facetów zdecydowany niedobór, choć trafi się czasem jakiś jeden czy drugi, ale albo zajęty, albo za młody.
Eventy biblioteczne kochała.
Było ich sporo, bo bibliotekarki często coś organizowały, żeby rozruszać czytelników, i tych małych, i tych przesadnie dojrzałych.
Teraz w bibliotece była świetna akcja, która polegała na tym, że wszyscy czytelnicy przynosili do biblioteki to, co udało im się znaleźć w wypożyczonych książkach.
A było tego sporo, bo ludzie zamiast zakładek używają do zaznaczania stron w książkach przeróżnych rzeczy, na szczęście książki są teraz tak drogie, że nikt już nie zagina w nich rogów.
Zresztą bibliotekarki mogłyby czytelnikowi łapki przetrącić za takie zachowanie.
Dlatego ludzie wrzucali do książek na chybił trafił cokolwiek i potem to cokolwiek bezmyślnie i przypadkowo oddawali do biblioteki. Nigdy nie były to diamentowe kolie ani banknoty dwustuzłotowe, ale tylko dlatego, że biblioteka nie mieściła się na jakimś szczególne zamożnym terenie, ludzie tu o diamentach nawet nie śnili.
Poza tym w książkach lądowało tylko to, co płaskie.
Potem te rzeczy bibliotekarki zbierały, a następnie zrobiły z tego wystawę oraz wspaniały event.
Ekspozycja była genialna i w ogóle można się było nieźle ubawić.
I było co oglądać. Ludzie znajdowali w książkach cudze listy miłosne (niekiedy podpisane), zdjęcia nieznanych im osób, bilety autobusowe, prezerwatywy (zużyte), a nawet zdjęcia rentgenowskie, zdjęcia ciążowych bąbelków, papiery rozwodowe oraz zawiadomienia o wykryciu chorób wenerycznych, dosłownie wszystko.
Lena też chciała wziąć w tym udział i bardzo liczyła, że coś znajdzie w którejś z książek. I znalazła.
To, co było tam napisane, wydawało się fascynujące: „No więc zabiłam wreszcie tę pieprzoną Zuzkę Przygrodzką, zwłoki zostaną znalezione za jakiś czas na mojej posesji. Pewnie pod pryzmą kompostu, teraz jadę do Londynu, żeby trochę odpocząć, jak wrócę, będę mordować dalej”.
Kartka była ciekawa i zdecydowanie nie należało jej traktować zbyt poważnie. Mało kto zapisuje morderstwa w taki sposób, potem zapis wydziera ze strony i zostawia w przypadkowej książce, i to takiej wypożyczonej, którą bezmyślne potem zwraca do biblioteki. To nielogiczne.
Na dodatek karteczka była wydrukowana, co świadczyło o tym, że morderca posiada drukarkę, niestety, teraz każdy posiada taki sprzęt, że ma w domu prąd – jak wyżej – i że używa edytora tekstów.
– Co za idiotyczny morderca – powiedziałby ktoś, kto potraktowałby dosłownie tę kartkę. Bo jak to tak? Morderca zapisuje swój morderczy czyn, określa wszystko dokładnie, a potem tę kartkę gubi? Po co w ogóle by to robił?
I to pytanie dotyczy obu aspektów tego wydarzenia, bo po co mordować? I po co to zapisywać? O ile mordowanie może mieć jakiś większy i mocniejszy sens, to zapisywanie może nie mieć żadnego.
Kto w ogóle zapisuje takie rzeczy?!
Dla Leny kartka była interesująca.
Tak więc, cała w skowronkach, licząc na pogaduszki i długie „czytelników rozmowy”, oraz dywagacje na temat schematów w obyczajówkach i morderców w kryminałach poszła do biblioteki.
Od wejścia, z radosną miną zakrzyknęła:
– Patrzcie, co znalazłam! – Po czym pokazała kartkę bibliotekarce, licząc na jakąś reakcję. Na gratulacje, może cmokanie nad znaleziskiem, może inne przejawy zachwytu, ale nic takiego się nie wydarzyło. Bibliotekarka popatrzyła i z wielką powagą i skupieniem, niezwykle uważnie zaczęła oglądać kartkę, jakby chciała znaleźć na niej plamy krwi, a potem jakoś tak jakby ostrożnie poszła z tą kartką do dyrektorki, żeby zapytać, co ma z tym dalej zrobić.
Wyglądało na to, że kartka ją zaniepokoiła.
Lena dopiero teraz pomyślała, że to może być coś niebezpiecznego, ale Lena, o ile paranoiczką rzeczywiście była i bała się wszystkiego, to jednak wierzyła w ludzką inteligencję.
Facebook nieraz pokazywał jej, że nie ma racji, ale uparcie trwała w przekonaniu, że człowiek jest albo choć bywa istotą myślącą.
Dlatego w jej pojęciu nie było miejsca na mordercę, który opisawszy, co zrobił, wkłada kartkę z tym opisem do przypadkowej książki i oddaje ją do biblioteki. W jej, Leny, mniemaniu morderca nie powinien opisywać swojego czynu tak dokładnie, bo to było wręcz przyznanie się do winy.
Żaden nie powinien, a już na pewno nie inteligentny morderca. Lena tego akurat uważała za inteligentnego. Dlaczego? Sama nie była pewna, ale to mogło mieć coś wspólnego z tym, że czytał książki.
– No wiecie, mnie się zdaje, że to wygłup, ale też może wygłupem nie być, nigdzie nie jest powiedziane, że to nie może być jakieś wyznanie. Albo ktoś to napisał przez zapomnienie? Jakiś wiersz? Pomysł? Projekt? No nie wiem. Żart?
Bibliotekarka była zaaferowana, drżały jej ręce, nie wiedziała, co zrobić, i to oczywiście też udzieliło się Lenie. Takie rzeczy bardzo się udzielają, bo są nieracjonalne, niepewne i niekonkretne, a to właśnie jest najbardziej porywające.
I fascynujące.
– Trudno coś napisać przez zapomnienie. – Ta ostatnia westchnęła, nie rozumiejąc, o co może w tym zapomnieniu chodzić. – A Zuzka jakaś tam Przegrodzka, to istnieje? Mieszka gdzieś czy nie?
Bibliotekarka wzruszyła ramionami.
– Nie, nigdy nie słyszałam tego nazwiska, ale nawet gdybym słyszała, to też nie byłby to wielki problem czy jakaś pomoc, bo ludzie miewają różne nazwiska. Niech pani patrzy, pani Leno, dwóch Markotów mieszka dom w dom, na jednej i tej samej ulicy, i to nie jest żadna rodzina. Żadna, bo pytałam specjalnie, bo jeden mi lata temu wisiał Ulissesa Joyce’a i myślałam, że podpytam drugiego, kiedy brat… Bo myślałam, że to bracia, więc kiedy brat odda, a on, że to nie tylko nie brat, ale nawet nikt z rodziny, bo jedni z Podlasia, a drudzy z Rzymu.
– Naprawdę z Rzymu? – zainteresowała się Lena.
– Tak, ale nie z tego. Z tamtego.
– A który to ten?
– No ten to włoski, a tamten polski, no i oni z tego polskiego.
Bibliotekarka się zasępiła.
– No więc nie wiem, ale ta kartka mnie martwi bardzo, jest w niej coś ostatecznego. Jest groźna. Pani patrzy, nie ma plam z tłuszczu, nie jest pogięta, żadnego ortografa, pismo ładne, wręcz eleganckie.
– Jest wydrukowana – rzuciła zdziwiona Lena.
– Ale italiką! – Bibliotekarka westchnęła. – I to miałaby być notatka? Nie! To jest wyznanie! Notatki pisze się bezładnie, na szybko, a to jest napisane porządnie. To musiał napisać morderca!
– No nie wiem… – Lena próbowała trzymać fason. Chciała też wytłumaczyć, że kartka została wydarta, więc to już jest swego rodzaju niechlujstwo, ale bibliotekarka nie dawała za wygraną.
– Możliwe, że ktoś kogoś zabił i zakopał – powiedziała zdecydowanym głosem rozczytanej w kryminałach marzycielki.
– A potem może nie tyle napisał przez zapomnienie, a zapomniał spalić? – dodała dyrektorka, która przyszła do sali wypożyczeń z gabinetu, żeby się zorientować, co się dzieje. Była równie podekscytowana jak jej podwładna.
Ludzie pracujący z książkami i w ogóle będący pod ich wpływem mają bardzo rozwiniętą wyobraźnię, potrafią wyobrazić sobie wszystko, nawet wrażliwego telemarketera.
– Zaraz, może sprawdźmy, kto wypożyczał tę książki wcześniej?
Oczywiście kartka oprócz nazwiska osoby zamordowanej żadnego innego nie zawierała, ale była podpisana.
To znaczy nie, to mógł być podpis, ale to było tak urwane, że mógł też nie być. To mogło być coś takiego: „No więc zabiłam wreszcie tę pieprzoną Zuzkę Przygrodzką, zwłoki zostaną znalezione za jakiś czas na mojej posesji. Pewnie pod pryzmą kompostu, teraz jadę do Londynu, żeby trochę odpocząć, jak wrócę, będę mordować dalej… Misia będzie następna” albo: „Misia mi pomaga”, albo „Misia właśnie obdarła ze skóry syna sąsiadów. I tak o wiele lepiej, niż gdyby to był kot”.
Po prostu tam mogło być coś jeszcze.
– Ktoś wie, kto to jest ta Misia? – zapytała Lena bardzo niepewnie.
Nie znali nikogo, kto w taki sposób by sam siebie nazywał, ani nikogo, kogo by w ten sposób nazywano, bo to nie zawsze jest to samo, ale to też nic dziwnego, ludzie nie przedstawiają się zdrobnieniami.
– Misia to może być Michalina? Marcelina? Maryśka? Tu są spore możliwości choć Michalina pasuje najbardziej.
– Możliwe. Może się da sprawdzić w ostatnich wypożyczeniach?
– Jasne, ale nie teraz, bo się system zawiesił. Zaraz naprawią, zresztą to nie jest najważniejsze, lepiej chyba po prostu pokazać tę kartkę jakiemuś policjantowi. Może on będzie wiedział, co z tym fantem zrobić, bo my to takie mało kumate jesteśmy, a on może od razu powie, czy to coś poważnego, czy nie? Mają tam jakieś swoje programy, tajne bazy danych, jakieś inne takie…
Wszystkie poczuły zapach przygody, jakiego żadna z nich nie czuła od wielu lat. Lena też była podekscytowana, choć ona nieco inaczej.
Poza tym poczuły powiew Jamesa Bonda w tych bibliotecznych pieleszach i prześwitach między regałami. Jednak James Bond to wielki świat i nie należy go w żaden sposób porównywać do agenta 007, bo on to nawet nie wie, co to jest szynka parmeńska, o eleganckich drinkach nie wspominając.
Teraz oczywiście wszyscy tęsknią do PRL-u, że było cudnie, że razem, że ludzie żyli biednie, ale się kochali, a nie to, co teraz, tylko „smarkfony i kąkutery”, ale nie, ludzie nie mają racji albo wybielają przeszłość za pomocą niepamięci. Jakby ktoś sobie przypomniał kolejkowe bijatyki pod sklepem mięsnym, toby dopiero było, a przecież zdarzały się co drugi dzień, najgorsza była chyba ta, kiedy Kowalska wyrżnęła Nowakową w łeb świeżo zdobytą sokowirówką tylko dlatego, że schabu zabrakło, ale ulicą szedł właśnie Mroczek z franią – z pralką, nie z żoną, choć też była Frania – i on tą franią zdzielił Kowalską. Oddała mu jej córka, odkurzaczem marki Rakieta. Odbiła mu nerki. Krew lała się po ulicach, sprzęty się walały, a sklepowa krzyczała, żeby dali spokój, bo właśnie znalazła pięć kilo schabu przypadkiem zostawionego pod ladą.
Wszystkie panie westchnęły symultanicznie i zdecydowały.
– Tak, trzeba im to pokazać! – zakrzyknęły wszystkie trzy.
I to było to! Nareszcie coś zaczęło się dziać. Nareszcie świat zaczął jakoś działać w tej jednej konkretnej okolicy, bo ten świat to sprawiedliwy nie jest, w takim Nowym Jorku czy nawet w Płocku ludzie mordują się kilka razy dziennie, a tu? Nawet nie raz na rok. Tak nie wolno. Gdzie sprawiedliwość?! Powinno się z tym coś zrobić!
Każde miasto powinno dostać swój przydział na mieszkańca, a nie że tylko Detroit i Chicago albo Końskowola.
I nie, że ktoś pragnie masakry, na pewno nie Lena, ale trochę ekscytacji by się przydało. Ludzie mają niezbywalne prawo do chleba i igrzysk. Bo chleb chlebem, ale rozrywka musi być po naszej stronie, inaczej zdrowie psychiczne siada.
Może właśnie dlatego Lena wyglądała na zadowoloną.
Wzywać policji do biblioteki nie chcieli, zresztą to nie miałoby najmniejszego sensu, ta kartka tak jakby nie należała do biblioteki, choć została znaleziona w książce.
Lena nie była bibliotekarką, ale to właśnie ona jako znalazczyni postanowiła sama osobiście zanieść tę nieszczęsną (choć trochę i szczęsną) kartkę, teraz już opakowaną w foliową koszulkę i chronioną na wszelkie sposoby, na posterunek, który znajdował się w centrum miasta, to znaczy wioski, całkiem niedaleko od biblioteki.
Lena potraktowała to jako przygodę. Nigdy jeszcze jej noga nie postała na żadnym posterunku, żadnej komendzie i żadnym takim czy innym komisariacie we własnej sprawie i z własnej woli.
Wyzwania jednak kochała.
Wyzwania to coś, co zdarza się w życiu coraz rzadziej i należy to doceniać, bo w końcu lepiej zwiedzić komisariat niż skoczyć na bungee, adrenalina jest i tu, i tam, ale rzyga się tylko na bungee.
Początkowo czuła się mniej więcej jak idiotka, a teraz miała choć jakąś misję do spełnienia.
Panie bibliotekarki potraktowały ją jak kogoś rozsądnego, powierzając jej to zadanie. Lena poczuła się wspaniale dowartościowana. Wreszcie nie czuła się byle jaką emerytką.
Bo od czasu, kiedy politycy w telewizji zaczęli wyzywać ją od „naszych kochanych seniorów, naszych wspaniałych emerytów”, czuła się źle.
Emeryci są niewidoczni, o ile nie są potrzebni albo nie zostaną okradzeni na pieska, kotka, wnuczka, policjanta albo amerykańskiego generała. Teraz lepiej na prokuratora albo na Brada Pitta.
Kradzieże na wnuczka już się opatrzyły, teraz próbuje się wariantów z pieskiem albo z kotkiem, ewentualnie proboszczem.
I nie, wcale nie chodzi o to, że proboszcz kradnie, nic z tych rzeczy. Chodzi o to, że fałszywy proboszcz dzwoni do parafianki, bo ukruszyła mu się plomba w zębie i on potrzebuje natychmiast, a grzeczna, miła i rozsądna parafianka jest dumna z tego, że proboszcz prosi o pożyczkę właśnie ją.
I co robi ta zachwycona parafianka? Po pierwsze się nie dziwi, proboszcz nie ma własnych pieniędzy, wszystko, co ma, jest parafialne, a ząb prywatny, więc ta pożyczka jest czymś naturalnym. Po drugie parafianka wygrzebuje wszystko, co ma w domu i na koncie, proboszcz potrzebuje najlepszych lekarzy, trudno się dziwić, że ukruszona jedenastka ma kosztować kilkadziesiąt tysięcy.
Trudno się dziwić, że proboszcz w ogóle ma jedenastkę, ale w szkole na ten temat nie uczą, a skoro krokodyl ma sześćdziesiąt osiem zębów, to przecież człowiek nie może być gorszy.
Lena była w swoim żywiole. Nie z powodu proboszcza, z powodu zadania. Weszła na posterunek.
Ręce jej drżały, głos się łamał, policzki paliły wstydem i ekscytacją.
– Dzień dobry – powiedziała do policjantki, którą dostrzegła od wejścia, i bardzo się z tego powodu ucieszyła, wolała rozmawiać z kobietą, choć była to synowa takiej jednej wrednej znajomej z mięsnego, więc zachwyt był umiarkowany. – Wie pani, ja nie wiem, co i jak, bo to nawet głupie, ale panie w bibliotece powiedziały, że to może być jakaś ważna sprawa, więc przyniosłam, niech pani rzuci na to okiem – wypaliła i podsunęła policjantce umieszczoną w foliowej koszulce karteczkę.
Policjantka wzięła koszulkę z karteczką bez słowa, z taką miną, jakby chciała Lenę zagryźć, po czym odwróciła się do podwładnego siedzącego przy sąsiednim biurku.
Nie była zachwycona i to było widać, ale to normalne, policjanci mają specjalne szkolenia z min, a nawet zdają z nich egzaminy. Mają zalecone, żeby od progu zawsze witać wszystkich miną H9, czyli „nie mam czasu zajmować się pierdołami”, ewentualnie B12 (nie mylić z witaminą): „o ja pierdolę, znowu?”, istnieje też w składzie podstawowym mina A7, ale jest zarezerwowana dla burmistrza albo proboszcza, ewentualnie dla matki komendanta.
Policjantka nie bardzo wiedziała, jak potraktować ten dziwaczny artefakt. Jak żart czy jako prawdziwą, a więc morderczą wiadomość.
W związku z tym postanowiła sprawdzić cokolwiek i odesłać Lenę do przysłowiowego diabła miną CH88: „wypierdalać proszę”. Niestety jedyne, co mogła sprawdzić, to jedyną w jakiś sposób weryfikowalną rzecz w tym tekście, czyli zapisane na kartce nazwisko.
– Ty, słuchaj – zwróciła się do podwładnego. – Przegrodzka, Zuzka Przegrodzka? Czy nam coś to mówi? Bo Zuzka to właściwie Zuzanna, czy myśmy gdzieś się o to nie otarli? Nie wiem na pewno, ale wiem, że mi dzwoni.
– Tylko niech szefowa nie zaczyna z kościołem, bo znowu będzie przechlapane.
Kolega, a właściwie podwładny popatrzył na Lenę wrednym wzrokiem (na przełożoną nie mógł), skrzywił się przepisowo, żeby pokazać, jak bardzo jest zajęty ważnymi policyjnymi sprawami (mina PH23), a ona zawraca mu głowę, a nawet dupę jakimiś durnymi papierami, ale chyba wbrew sobie, a może po prostu z przyzwyczajenia wpisał to nazwisko do jakiejś ważnej policyjnej bazy danych, do której nikt postronny nie miał dostępu. Coś zaczęło się dziać, ale że laptop był odwrócony tyłem do Leny, nie była w stanie do niego zajrzeć. Policjant wzruszył ramionami, wstał i poszedł do jakiejś chyba kanciapy, z której wrócił z kubkiem parującej kawy w jednej ręce, talerzykiem z łakociami w drugiej i jednym biednym samotnym ciasteczkiem w zębach.
Lena w tym czasie tłumaczyła policjantce, jak w ogóle doszło do tego, że kartka znalazła się w jej posiadaniu.
Rozmawiało się zdecydowanie tak sobie i może byłoby miło, gdyby nie wrzask kolegi.
– O, a he, ho, ho – zawołał, nie wypuszczając ciastka z ust.
– A ty co? W Mikołaja się bawisz? W lecie? – Policjantka się roześmiała, ale widząc minę swojego współpracownika, przestała się śmiać i podeszła do jego biurka.
Ten szybko wypluł ciastko na talerzyk, po czym postawił kubek na biurku.
– To chyba jest ta zaginiona kobieta! Ta z domu nad jeziorkiem, szukaliśmy jej od miesięcy. Ba, szukamy nadal! – powiedział. – Coś tam było nie tak ze sprzedażą domu, coś było nie tak z pełnomocnikiem, ale nie udało się niczego znaleźć. I ty mówisz, to znaczy pani mówi, że kto to napisał?
I teraz oboje popatrzyli na Lenę pytającym wzrokiem.
– Ale ja nic nie wiem – pisnęła przerażona, dopiero teraz zrozumiała, że panie z biblioteki nie tyle nie miały czasu, ile nie chciały być zamieszane w takie policyjne akcje i dlatego pozwoliły jej, a nawet ją zachęciły do zaniesienia dowodu (bo kartka natychmiast została zakwalifikowana do dowodów) na posterunek. – Ja nic nie wiem, tam jest podpis Miśka, ale nie znam nikogo, kto tak by się nazywał, a wy jesteście pewni, że to chodzi o nasze miasteczko?
– No tak jakby, i o ten dom nad jeziorem – burknęła policjantka.
– Ten tamten? – Lena podała współrzędne, po których nikt nie powinien móc niczego zlokalizować, ale wszyscy doskonale je zrozumieli.
– Tak, właśnie ten… – zgodziła się z nią policjantka.
– To znam. Tam mieszka teraz taka lalowata dziunia. Widuję ją czasami przelotem, ale nie znam jej.
– No tak. Nie wie pani, jak ona się nazywa?
– Nie. – Lena z żalem pokręciła głową. Nowa mieszkanka tego domu była bardzo widoczna z powodu swoich ćwiczebnych ekstrawagancji (można by je nazwać jogińskimi, bo prawie nago ćwiczyła jogę w ogrodzie i wzbudzała popłoch), sporego biustu oraz ciuchów, ale nikt o niej nic nie wiedział.
– I ta Przegrodzka tam mieszka? Czy kiedyś mieszkała?
Nikt tego nie mógł być pewien, ale też Zuzka Przegrodzka bardzo tu pasowała. Jeżeli dom był związany z kobietą o tym samym imieniu i nazwisku, która kiedyś tu mieszkała, która zniknęła i na dodatek była poszukiwana, to wydaje się normalne, że jednak to nie był wygłup i coś się za tym kryło. To nie mógł być przypadek.
Chyba że nie zniknęła, a tylko wyjechała, nikogo nie zawiadamiając, a ludzie dopisali sobie całą resztę.
Choć oczywiście mógł to być też przypadek. Zdecydowanie mógł. Jak najbardziej.
Istnieją tak szokujące zdarzenia, że się filozofom nie śniło, ale co tam znowu filozofom, dziennikarzom się nie śniło, a jeżeli coś jest tak niezwykłe, że dziwi nawet dziennikarzy, i to tych tabloidowych, przyzwyczajonych do żmij znoszących kwadratowe jaja i demonów porywających nieślubne dzieci – to musi być coś.
No bo to jakoś nie tak. Ktoś pisze na kartce przypadkowe nazwisko, a potem okazuje się, że to jest ważna wskazówka, ale to też nie jest tak całkiem, całkiem zwyczajna sprawa, prekognicja czy jasnowidzenie.
Po prostu jakaś podświadomość też istnieje. Człowiek gdzieś coś usłyszy, zobaczy, zapomni, a po jakimś czasie to coś wypływa na powierzchnię jego świadomości zupełnie niechcący i ogłasza, że teściowa jest kosmitką i sprzedaje mięso z czupakabry.
Jako że teściowa pracowała na dziale mięsnym, było to jakoś możliwe. W końcu prawie każda teściowa jest kosmitką.
– W bibliotece powiedzieli, że mogą sprawdzić, kto ostatnio wypożyczał tę książkę, tylko im system padł, ale może już naprawili.
– No tak, to wtedy byśmy wiedzieli, kto czytał książkę przed panią i byłoby łatwiej sprawdzić, kto mógł włożyć tę notatkę.
– Nie do końca. To wcale nie musi być prawda. Wchodzi ktoś w bibliotece między regały, a nie możemy tego wykluczyć, bo tak właśnie dzieje się codziennie, bierze przypadkową książkę, wkłada w nią kartkę, wychodzi i już. To jest wykonalne.
– Pewnie, że jest wykonalne, tylko po co ktokolwiek miałby to robić?
– Może chciał zgłosić morderstwo, ale bał się przyjść na policję?
– A co my tacy straszni znowu jesteśmy? – Policjantka zrobiła obrażoną minę.
– Wy może nie, ale morderca mógł go śledzić – stwierdziła zaczepnie Lena, za wszelką cenę nie chcąc robić sobie wrogów w policjantach.
– Albo ją.
– No właśnie. Albo ją.
– To co robimy? – zapytała Lena i tym samym mimo braku chęci ani nawet zamiarów, zrobiła sobie wrogów w policjantach. A najbardziej w policjantce, która potraktowała ją grymasem obrzydzenia. Miał oznaczenie C2H5OH. A nie, to nie było to oznaczenie.
***
Redakcja
Aleksandra Zok-Smoła
Korekta
Beata Gołkowska
Skład i łamanie wersji do druku
Marcin Labus
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025
© Copyright by Iwona Banach, Warszawa 2025
Wydanie pierwsze
ISBN: 9788383299747
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści