Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Miasto opustoszałe, a jednak przepełnione zbrodnią, starymi samochodami i powolnym jazzem. Mrok taki, że nawet światło przechodzi na jaśniejszą stronę jezdni. Brak barw, spisek i zamknięty wewnątrz intrygi człowiek symbol. Przez historię kolejnych śledztw prowadzi nas detektyw Skrzelowski – wirtuoz pościgu, kompozytor pogoni, bard kryminalistyki.
„Noir B” to satyryczny, czarny kryminał rozgrywający się w fikcyjnym mieście położonym w bliżej nieokreślonym miejscu i czasie. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa, dla miłośników absurdu i żartów z zaskoczenia – również niebezpiecznie trafiona.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Artur Dziubiński, 2025
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autora: © Magdalena Orybkiewicz
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-97-0 (EPUB); 978-83-68342-98-7 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Umówmy się, początki bywają trudne. Trzeba się lepiej poznać, obdarzyć zaufaniem lub sympatią. Czasem też jednym i drugim. Żeby to osiągnąć, dobrze jest coś wiedzieć o drugiej osobie i naszej z nią relacji. Dlatego też rozpoczynanie monologu bez żadnego kontekstu może skutecznie zniechęcić czytelnika albo – jak w twoim przypadku – słuchacza. Pozwól więc, że obrzucę cię garścią tego kontekstu. Całe szczęście niczego nie musisz sobie wyobrażać, bo wszystko, o czym będę mówił, widać na pierwszy rzut oka. Wygodnie ci? Drink odpowiedni? Aha, zanim zacznę się produkować, musisz wiedzieć, że mam tendencję do robienia wtrętów w historii. Mam nadzieję, że nie będą jakoś bardzo dezorientujące.
Ekhem. Ach, niezwykłe Noir B! Miejsce i okoliczności tak pozbawione barwy i wyrazu, że niemal nierealne. Ktokolwiek spędzi tu dłuższą chwilę, odkrywa, że świat jest w istocie monochromatycznym wykrzywieniem normalności. Ach, Noir B... Ludzkość pomija twoje istnienie, jakby jej nie dotyczyło, a jednak kiedy tu wreszcie trafi, przestaje przed sobą skrywać mętne ciągoty do szarugi, cienia, zawiłych i nielogicznych zdań oraz kapeluszy i długich płaszczy. Uwielbiam zapach grzyba na ścianie, widok świateł samochodów sunących między burymi sześciopiętrowymi kamienicami i trzask wybijanych szyb w ratuszu. Wybitne Noir B... Ile dusz zatraciło się w niedostępnym półmroku twoich tramwajów, zaułków i klatek schodowych?
Oczywiście zdarzają się pewne niedogodności. W świecie Noir nigdy nie ma dobrej pogody. W najlepszym wypadku jest zimno i szaro. W rezultacie korozja jest czymś tak powszechnym, że aż dziw człowieka bierze, jakim cudem mosty kolejowe na Wydźwinie cały czas jeszcze stoją. Chociaż, z drugiej strony, nikt po nich nigdy nie chodził. Jest całkiem prawdopodobne, że stoją tam tylko jako tło dla miasta.
Inną przeszkodą jest wspomniany przeze mnie już wcześniej monochrom. Nie pomnę, ile razy próbowałem otworzyć drzwi do nie swojego samochodu, nalałem wina zamiast whisky przemokniętemu klientowi albo pominąłem ważny dowód w śledztwie, bo krew wyglądała na dywanie jak woda z wywróconego wazonu. Nawet czytać jest trudno, bo wszystkie lampy mają przykrą przypadłość – oświetlają przedmioty najwyżej w promieniu pół metra od żarówki... Ech, mniejsza o to.
Nazywam się Detektyw Skrzelowski. Widzę twój uśmiech. Wiem, co sobie myślisz. Rodzice byli bez serca, nadając takie imię dziecku, prawda? Otóż nic bardziej mylnego. Wykorzystałem to na swoją korzyść. Uznałem to za znak i oto jestem – najlepszy detektyw w tej czarnej dziurze. Nie, skąd. Skąd pomysł, że to coś upokarzającego? Dopij drinka, powoli. Ten wspaniały pub z orzechowym wnętrzem oplecionym mackami dymu z dziesiątek papierosów niemalże wstrzymuje zegary. Kiedy przyjdzie czas uregulować rachunek, oprowadzę cię po okolicy. Zobaczysz, w jak zapierającym dech w piersiach miejscu się znajdujesz. Rzecz jasna, jeśli chcesz.
A na razie przyjrzyj się temu otyłemu klientowi po przeciwnej stronie sali. Nie, temu obok. Ma łysinkę na czubku głowy. Siedzi tu codziennie w tym swoim szarym, prążkowanym garniturze. Wiesz, na co czeka? No oczywiście, że na szklankę szkockiej, na litość boską! Ale poza tym. Skup się. Na krześle obok leży damska torebka. Tak, ta z błyszczącym paskiem. Widzisz, on codziennie przychodzi tu z panną C. i pilnuje tej torebki. Panna C. jest niezwykłą kobietą, zapewniam. Najciekawsze jest to, że przychodzi tu z otyłym jegomościem, zostawia torebkę i poprawiwszy kapelusik, znika za drzwiami. Tłuścioch siedzi tu zazwyczaj parę godzin. Która godzina? Już szósta? Mamy szczęście, pewnie zobaczysz jej powrót. O, nawet słychać jej samochód. Intrygujący grill swoją drogą ma ten pontiac. Nigdy nie pojmę jednak, po co ktoś kupuje business coupe. To tak na marginesie.
Och, chyba pada na zewnątrz, zwróć uwagę na szybę w drzwiach. Czy ta kobieta nigdy nie używa parasola? – pytasz. Nie wiem, szczerze mówiąc. Jeszcze jej z nim nie widziałem. O, uwaga. Teraz pewnie zamówią wino. Co jest w niej nietypowego? Niektórzy mówią, że pracowała dla Centralnej Agencji Wywiadowczej, ale ja wiem na pewno, że współtworzy inną wpływową organizację. Bardzo tajną. Top, top, top secret czy coś w tym stylu. Ale dajmy im trochę odetchnąć. Widzisz naszego poczciwego barmana? Ten podwinięty wąs kryje historie, po których usłyszeniu niektórzy prokuratorzy pragnęliby zmienić zawód. Facet jest byłym rzeźnikiem i wojskowym.
Dopite? Może jeszcze jedna szklaneczka? Nie? Kelner! Nie, reszty nie trzeba. Dobrze, weź zatem płaszcz i kapelusz, ten deszcz szybko nie przejdzie. Weź też tę gazetę, może się przydać. Machnę tylko barmanowi i możemy wychodzić. Przy okazji zwróć uwagę na to, co ci już mówiłem, zastanów się, jakiego koloru był żakiet panny C. Czyżby? A teraz jest szary. Podobnie twoje nakrycie głowy, bardzo gustowne, swoją drogą. To królicze włosie, tak? Dobrze, nie ma co zwlekać, za mną.
Uwaga na kałuże. Najpierw pójdziemy w prawo, zostawiłem coś w samochodzie. O, patrz, o tym grillu mówiłem. To rocznik trzydziesty piąty, zdaje się. Mój caddy jest trochę nowszy, bodajże z czterdziestego szóstego. Tak, to dziwne, że prywatnego detektywa stać na cadillaca, ale to urok Noir B. Po prostu kiedyś pomogłem pewnej stareńkiej dziedziczce odzyskać sznur pereł skradziony przez handlarza oczu dla lalek. Brak ci słów? Tam, skąd pochodzisz, zwykło się używać na to anglicyzmu creepy. I uwierz mi, jeśli coś może być creepy, to tamta sprawa dokładnie taka była. Zaraz zresztą ci opowiem, tylko wsiądźmy do wozu.
Gdzieś tu miałem kluczyki... Rozgość się. Muszę wyjąć z bagażnika mapę, kawałek będziemy jechać. Daj walizkę, zmieści się z tyłu. GPS? Dobre sobie, tu nawet telefony jeszcze nie łączą się same, a ty marzysz o GPS-ie...
Ależ mi ten stary burmistrz zachlapał krwią mapę. Miałem ją rozłożoną na klapie – zaleta nadwozia club coupe, jest prawie jak stół kreślarski – w chwili zamachu. Szczęście burmistrza, że tam byłem. Ale mniejsza. Przytrzymasz mi kapelusz? Pojedziemy do mojego biura, a potem odwiozę cię na dworzec. Pociąg odchodzi o której? W takim razie zdążymy bez większych trudności. Ale miałem opowiedzieć o sprawie perłowego lalkarza.
Wszystko zaczęło się pewnego deszczowego wieczora...
Wysoka, około czterdziestoletnia postać zapukała do drzwi mojego detektywistycznego miejsca pracy, które w tej chwili wydawało się raczej ostrzelanym z armat sztabem generalnym. Pośród kłębów papierosowego dymu, drobin kurzu wielkości kota i stert wszechobecnych papierów przemykał mój kot w kolorze kurzu.
Nieśpiesznie podniosłem się z krzesła i rozprostowałem plecy. Gramofon stojący w rogu grał już trzecią dobę melodię igły ryjącej wewnętrzny krąg przesłuchanej płyty. Co by nie mówić, ból głowy, żeber i ogólne poczucie dobicia wskazywały na jedno: chyba wczoraj zachlałem. Gdy podnosiłem się z ziemi, strąciłem łokciem teczkę pełną papierów. Rozsypując się, przestraszyły kota, który aż syknął z oburzenia i wskoczył za grafitową zasłonę okienną.
Wygładziwszy włosy, podszedłem do przeszklonych drzwi. Ruchem wyuczonym na wielu seansach filmowych poprawiłem schowanego za paskiem colta. Dopiero teraz otworzyłem wrota przed nieznajomym. W półmroku twarz kobiety wydawała się przejęta. Przekrzywiony kapelusz był koloru, a jakże, głębokiej czerni. Ciemna spódnica nie kryła z całą pewnością laski dynamitu ani strzelby okopowej, z ulgą więc zdjąłem rękę z kolby pistoletu.
– Czym mogę służyć?
– Przepraszam, czy bolą pana plecy? – zapytała nieznajoma, obrzucając moje biuro wzrokiem wyrażającym, miałem nadzieję, podziw.
– Nie, tylko poprawiałem pistolet – odpowiedziałem z rozbrajającym uśmiechem przylepionym gdzieś w pół drogi między nieogoloną szczęką a przekrwionymi oczami.
– Aha... – Klientka nie dała się zbić z pantałyku moim chytrym wykrętem. – Przyniosłam kwiaty. I list do pana.
Rzeczywiście, jak mogłem nie zauważyć otwartego jutowego worka, z którego wysypywały się wręcz wszelkiej maści kwiaty? Kobieta miała też torbę listonosza i list w wyciągniętej do mnie drżącej dłoni.
– Przyznaję, zmylił mnie kapelusz. Myślałem, że pani w interesach – rzekłem, wciągając dwudziestokilogramowy worek do gabinetu.
Doręczycielka westchnęła tylko:
– Mamy niedobór klientów banku naprzeciwko i łączę etaty listonosza i kredytobiorcy.
– W rzeczy samej, mało ludzi w naszym Noir B ostatnio – powiedziałem, odbierając list, i rzuciłem go na stertę podobnych, składowanych na kanapie z szarego pluszu.
– Nic dziwnego, trzy czwarte populacji jest martwa albo siedzi w zadymionych restauracjach, a pozostała jedna trzecia to policjanci i prywatni detektywi. Nie ma komu pracować.
Zdziwił mnie pewien wyrzut w jej głosie, a także specyficzne podejście do ułamków, ale uznałem to z marszu za zwykłe zmęczenie. W końcu pogoda nie dopisywała już od mniej więcej zawsze. Pożegnałem się uprzejmie i odprowadziłem gościa do klatki schodowej.
Przyszła pora coś zjeść. W aneksie kuchennym panował względny porządek, z łatwością znalazłem więc kawałek sera i wrzuciłem go na patelnię razem z jajkiem i dwiema parówkami. Wróciłem do gabinetu w poszukiwaniu kubka do kawy. Wracając, zgarnąłem świeżo otrzymany list i bagnet do jego otwarcia. Usiadłem do stołu i nalałem sobie zimnej kawy. Śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia, nawet jeśli wypada o dwudziestej pierwszej. List zaczynał się zwyczajnie:
Szanowny Panie...
Uprzejmość, to lubię w ludziach piszących listy. Niestety, musiałem przerwać czytanie, chociaż już zdążyłem się wciągnąć. Moją uwagę przykuły niepokojące znaki w powietrzu. Coś tu śmierdziało. Wstałem z krzesła i podszedłem do kuchenki. Niestety, przez wspaniałość Noir B pomyliłem pudełko wypełnione parówkami z tym zawierającym cygara. Nie pierwszy to już raz. Wyjąłem widelcem cygara i zamieniłem je na parówki. Teraz lepiej. Schowałem cygara do pudełka z parówkami, po czym wstawiłem oba pojemniki do lodówki. List nie mógł dłużej czekać, aż palił się w rękach, by go odczytać. Zdjąłem go więc z palnika i ugasiłem, machając.
Piszę w sprawie niezwykle delikatnej i prywatnej
ponad wszelką wątpliwość. Nie chciałabym czynić Panu żadnych trudności na drodze podążania za prawdą w innych prowadzonych przez Pana sprawach, jednakże przykre okoliczności zmuszają mnie do tego.
Otóż w poprzednich miesiącach zaginęło kilka spośród moich drogocennych kolii i brosz. Nie jest to w najmniejszym nawet stopniu uszczuplające dla mojego stanu posiadania, jednak poza nimi w drodze nieuprzejmej kradzieży pozbawiono mnie również mojego ulubionego sznura pereł. Ma on dla mnie wartość sentymentalną, a także całkiem pokaźną materialną. Wbrew temu, co wynika bowiem z pierwszej części mojego listu, jak przystało na dziedziczkę wielkiej fortuny tonę w mętnych długach zaciągniętych u wątpliwej moralności indywiduów z szarej strefy (bez wyjątku szpetnej aparycji i skandalicznych manier, mówiąc szczerze), mających w kieszeni większość prominentnych person w naszym Noir B. Byłabym niezmiernie zobowiązana, gdyby zechciał Pan przybyć do mojego domu przy alei Olch Czarnych 39 dzisiaj około godziny 21:30.
Łączę-wyrazy-myślnikiem
Podpisano
Bogata dziedziczka z krótkim, gulgoczącym nazwiskiem
Szybko połączyłem fakty, wypiłem kawę i zdjąłem patelnię z węglem z kuchenki. Miałem około pół godziny, aby pokonać pół miasta i zjeść pół spalonej parówki. Na szczęście druga parówka, spopielona niemalże w całości, okazała się w istocie cygarem. Ogarnąłem mieszkanie wzrokiem, bo miotła zniknęła gdzieś w zeszłym tygodniu i nie było kiedy jej znaleźć. Chwyciłem kluczyki do samochodu porzuconego przed moim domem przez jakiegoś klienta mojego kolegi po fachu z naprzeciwka.
Niewiadomego koloru bestia cabrio stała na chodniku. Nie umiałem rozłożyć dachu, więc samochód zmienił się w wielki zbiornik na deszczówkę. Przekręciłem kluczyk w drzwiach i wypuściłem wodospad wprost do zapchanej studzienki. Latarnie rzucały światło akurat na tyle silne, żeby śledzeni ludzie w rozwianych płaszczach mogli dostrzec swoich zafedorzonych prześladowców z postawionymi kołnierzami, majaczących po drugiej stronie ulicy. W Noir B zawsze ktoś cię śledzi.
Z niewielkim trudem uruchomiłem potężny silnik samochodu LaSalle i zamknąłem drzwiczki z tak charakterystycznym dla mojego egzemplarza z rocznika trzydziestego dziewiątego odgłosem chlupiącej korozji. Wielkie lampy rozjarzyły się białym blaskiem, oświetlając dwadzieścia centymetrów asfaltu przed zderzakiem. W Noir B światło już od wielu lat miało obawy, by oddalać się od swojego źródła. Tam, gdzie światło, jest i kolor, a on nie przystoi historiom czytanym przez narratora w pierwszej osobie.
Ruszyłem gwałtownie, dodając gazu, ponieważ nie umiem obsługiwać sprzęgła. Aleja Czarnych Olch była jedną z tych ulic, które omijasz, gdy jedziesz przez miasto – nie zaszczycasz jej choćby wzrokiem. A szkoda, bo za krzakami, żywopłotami i dziesiątkami drzew powykrzywianych w spazmatycznych próbach dodania odrobiny tajemniczości okolicy można natrafić na wielkie domostwa o oknach rozjaśnianych żarem żarówek. Rozjarzonych pomimo skrywania za taflami szkła mrocznych tajemnic.
Skręciłem z asfaltu w drogę wyłożoną kocimi łbami, liśćmi, a także prawdziwymi kocimi łbami. Widać sierściuchy nie miały zbyt wiele szczęścia, wybierając miejsce do przekraczania drogi. Samochód tańczył na rozmiękłych liściach, rozjaśniając nagle ośmielonymi snopami światła oba pobocza jezdni. Minąłem posępnie wyjącego psa i zatrzymałem się przy dwumetrowej zakonnicy stojącej na środku drogi. Zaciągnąłem hamulec ręczny i zwróciłem się do niej, przekrzykując silnik i wiatr dmący pośród kropli deszczu:
– Szczęść Boże! Wie siostra może, którędy dotrę do numeru trzydziestego dziewiątego?
Nie odpowiedziała od razu. Wyprostowała pochyloną głowę i obróciła się z rozjarzonymi na czerwono oczyma w moją stronę. Wycharczała powoli przez zaciśnięte rekinie zęby rozdrażnionym głosem:
– Enootytroferifnidezitpab...
– Rzeczywiście, nie przeżegnałem się, przepraszam najmocniej – wyjąkałem zażenowany i szybko naprawiłem swój błąd, zanurzając w pośpiechu rękę w wodzie wypełniającej wnętrze kabrioletu.
Zakonnica jakby czegoś się zlękła. Cofnęła się o pół kroku i potknęła o kamień. Postanowiłem ją podtrzymać i otworzyłem drzwiczki auta, wylewając wodę na ziemię. Co dziwne, dół jej okrycia w kontakcie z wodą zaczął lekko dymić. Czarna postać obróciła się z sykiem i zniknęła w krzakach na poboczu. Po dziś dzień nie wiem, czemu była tak nieuprzejma.
Wróciłem do samochodu i pojechałem po prostu dalej w mrok. Tej nocy po raz kolejny w swoim życiu podziękowałem Noir B za jego wyjątkowość. Dotarłem do alei, jadąc na czuja nie swoim samochodem, do tego przy dźwiękach powolnego jazzu grającego zewsząd naokoło mnie, wlokącego się jak dym za aeroplanem Richthofena. W normalnych warunkach musiałbym użyć GPS-u, nawigacji Google albo znajomości miasta. W Noir B – wspaniałym po stokroć! – takie trywializmy nie zaburzały biegu wydarzeń.
Zatrzymałem samochód u stóp schodów rezydencji. W świetle drzwi widać było czarny kontur kamerdynera stojącego z parasolem w ręce. Spojrzałem na mojego tissota. Było trzydzieści siedem po dziewiątej. Godzina duchów i bandytów wchodziła w swoją najbrutalniejszą kwartę. Rozpoczynałem właśnie nową misję, a wokół mnie zaczynały gromadzić się ciężkie chmury. Kamerdyner zszedł po schodach, a ja wyłączyłem radio. Jazz płynący z powietrza przestał je rozrywać jękami trąbki i saksofonu. Jegomość z parasolem rozgonił chmury nad moją głową, machając kapeluszem.
– Chyba zagotował pan chłodnicę! – krzyknął przez deszcz.
– Nic bardziej mylnego! – odparłem, odławiając z dywanika zapalniczkę samochodową. – Musiałem ją upuścić przez nieuwagę!
– Proszę za mną! – powiedział kamerdyner i poprowadził mnie kamiennymi schodami pod górę.
Samochód zostawiłem na włączonym silniku i światłach – w Noir B nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie uciekać. Doświadczenie mówiło mi jednak, że w tym domu zostanę ciepło przyjęty.
Nie myliłem się. Na wejściu powitały mnie dwa piekielne ogary zionące ogniem z paszcz. Rozczarowałem się niestety tylko faktem, że odlane były z brązu. Najwyraźniej dziedziczka rzeczywiście cienko przędła, skoro nie mogła pozwolić sobie na żywe, potworne psy. Zostawiłem płaszcz i kapelusz na wieszaku. Płaszcz zostawił pod wieszakiem mokrą plamę. Zawdzięczając Noir B idealnie suchy garnitur, z pełnym przekonaniem co do wywarcia dobrego wrażenia wkroczyłem do salonu wypełnionego czerwienią, żółcią i złotem, jak w mundurze brytyjskiego oficera.
Ha! Mam cię! Co ja mówiłem o kolorach? Przestań je sobie w tej chwili wyobrażać, bo psujesz nastrój! Do kroćset jesteśmy w czarno-białej historii – tak czy nie?! No dobrze, wracając...
W fotelu wyściełanym aksamitem i kocią sierścią zasiadała stara kobieta o figurze największej matrioszki w zestawie, o włosach siwych i przerzedzonych wiekiem. Na dobrotliwych, obwisłych policzkach utrzymywały się końce zaszczepionego klasom wyższym uprzejmego uśmiechu, który jak rama obrazu okalał komplet śnieżnobiałych i z całą pewnością sztucznych zębów. Po dywanie przetaczał się kłębek wełny, ganiany bez przekonania przez małe, białe kocię. Podszedłem powoli i schyliłem się do wyciągniętej dłoni staruszki.
– Detektyw Skrzelowski, rozmawialiśmy przez list.
– A tak, pamiętam. Wysłałam panu wiadomość tak dawno... Zdążyłam zwątpić, czy pan dotrze. Mój drogi – zwróciła się do kamerdynera – kiedy wysłaliśmy list?
– Przed dziesiątą rano, proszę pani.
– Toteż mówię. Detektywie – teraz zwracała się do mnie, ponad wszelką wątpliwość – jest pan moją jedyną nadzieją. Jakiś niegodziwiec czyha na moje dobra doczesne i zakłóca spokój tego domostwa...
– Tak, dała to pani dość jasno do zrozumienia w piśmie. Czy mógłbym się dowiedzieć czegoś więcej o tych perłach, a także o gościach odwiedzających ten budynek w ostatnich tygodniach?
Dziedziczka odłożyła swoją robótkę na kolana i zgarnęła kociaka na ręce.
– Niewielu mamy tu gości. Przychodzą tu tylko dostawcy i pani z poczty.
– A zakonnice? – spytałem, przywołując z pamięci wysoką przedstawicielkę tego cechu napotkaną niedawno na drodze.
Kamerdyner niosący tacę z bourbonem o mało nie wyrżnął na dywan. Zdegustowana dziedziczka cmoknęła z dezaprobatą.
– Ależ Nestorze, opanujże się! Ta miła dama z opactwa nie zasługuje na takie reakcje.
Nestor postawił przede mną zmatowiałą szklankę i wyszeptał:
– Przeklęte opactwo.
Postanowiłem nie drążyć tematu. Demoniczne tajemnice kleryków i innych postaci tej profesji nie wpisywały się w mój zakres obowiązków ani zainteresowań.
– Czy któryś z dostawców wydaje się państwu podejrzany? – zapytałem, nie licząc na pozytywną odpowiedź.
W radiu przy kominku grał Chopin, deszcz zacinał i dudnił po parapetach, a dwoje mieszkańców domostwa spojrzało po sobie porozumiewawczo.
– Tak.
Zdziwienie odmalowało się na mojej twarzy bardzo wyraźnie, ponieważ nie musiałem zadawać już kolejnych pytań. Wszystko zaczęło się układać w spójną całość. Wstałem więc z fotela, wychyliłem bourbona i pożegnawszy się, ruszyłem do wyjścia. Przed drzwiami dopadł mnie kaszel i kamerdyner.
– Nie powiedzieliśmy panu jeszcze, który z naszych dostawców jest podejrzany – wysapał.
Uderzyłem się w czoło. Brakującym kawałkiem tej układanki było nazwisko i adres podejrzanego, jak mogłem być tak ślepy? Postanowiłem przycisnąć gagatka: – Gdzie. On. Jest – wyartykułowałem, spychając nieszczęśnika na wytapetowaną liliami ścianę. – GDZIE?
– Przecież właśnie próbuję powiedzieć, na litość boską. Muppetscan Drive piętnaście przez siedemnaście... Jego nazwisko Luter, Tezeusz Luter...
Odjąłem lufę mojej tysiąc dziewięćset jedenastki od jego skroni.
– Dziękuję za współpracę.
Zbiegłem po schodach do samochodu. Silnik dalej pracował, więc wrzuciłem pierwszy bieg i ruszyłem, zamiatając liście ogonem. Muppetscan Drive 15/17, powtarzałem w pamięci, usiłując przypomnieć sobie, gdzie w Noir B znajduje się to miejsce. Nie wymyśliłem nic. Chyba czekał mnie długi pobyt w sklepie z mapami.
Zatrzymałem się przy jasno oświetlonej stacji benzynowej na poboczu drogi prowadzącej do centrum. Światło w tym budynku widać nie bało się naszych realiów, bo nawet omiatając szerokim strumieniem dystrybutory, sięgało aż do drugiego pasa jezdni. Trupia biel kafelków zachęcała, by nie spędzić tu ani sekundy więcej niż to konieczne.
Wszedłem pomiędzy regały z mapami. Noir B... Oferujesz nam tyle zaułków, ale swojej mapy już nie...? A nie, jednak cofam, miło z twojej strony, pomyślałem. Szybko spojrzałem w legendę, by opanować znaki. Niestety, wszystkie były szare, różniły się tylko kształtem. Brak dywersyfikacji kolorystycznej czy chociażby tonalnej opóźniał mi śledztwa za każdym razem. Wyszedłem ze stacji po długich dwóch minutach, nie płacąc. I tak nie miałem pieniędzy. W Noir B detektyw bierze wszystko na kreskę. Z mapy wynikało, że Muppetscan Drive leży ledwie kilka przecznic stąd, a Noir B ma trzy jeziora i zabytkową katedrę.
Przy dźwiękach gulgoczącego, zalanego wodą wydechu oraz powolnego jazzu odjechałem w mrok. Turlałem się niespiesznie przez kałuże i rynsztoki, omijając nadjeżdżające z naprzeciwka potężne samochody błyskające zbyt dużymi dawkami chromu zaaplikowanymi na elementach ozdobnych. Dom przy numerze piętnastym łamane na siedemnaście okazał się opuszczoną sześciopiętrową kamienicą w kolorze pyłu wulkanicznego.
Dochodziła jedenasta w nocy i moje trzewia domagały się już obiadu. Zgasiłem światła i ukryłem samochód w śmietnikach stojących na chodniku. W trakcie dość szybkiego manewru jazdy po omacku przestawiłem latarnię i chyba uszkodziłem zderzak. Podszedłem do witryny sklepu oklejonej plakatami nieistniejących zespołów jazzowych i przystawiłem do niej czoło. Zza szkła wpatrywały się we mnie dziesiątki oczu. Całe hałdy przerażających lalek z drewna, porcelany, mosiądzu i granitu zwracały swoje puste oblicza w stronę drogi. Odrażające, pomyślałem i szybko ominąłem martwego szczura leżącego przed wejściem do sklepu.
Drzwi naturalnie były zamknięte. Obszedłem więc budynek w poszukiwaniu wejścia od podwórza. Było tam, jak zawsze, kiedy było potrzebne. Cień framugi zapraszał zdolnego włamywacza do otwarcia drewnianych drzwi... Wyciągnąłem zestaw wytrychów i rozpocząłem zabawę.
Po blisko trzech minutach grzebania w mechanizmie musiałem wstać, bo zdrętwiały mi nogi. Podnosząc swoją osobę, wsparłem się na klamce. Drzwi otworzyły się z kinematograficznym skrzekiem. Otwarte drzwi zawsze zwiastują nieszczęścia. W tym wypadku nieszczęście przytrafiło się lalkarzowi.
Przeszedłem po szarym, wytartym chodniku na zaplecze sklepu. W pomieszczeniu unosił się smród gnijącego mięsa i farb olejnych. Podszedłem do blatu, na którym leżała skulona postać. Światło z pojedynczej żarówki omijało szczegóły scenerii, oświetlając jedynie sznur pereł leżący po prawej stronie stołu. Podszedłem powoli do biurka. Smród nabrał siły, zasłoniłem więc w końcu talerz starego bigosu stojący na komodzie. Lalkarz poruszył się niepewnie. Podniosłem sznur pereł i rzuciłem na odchodne:
– Nie wolno jeść świątecznych potraw, jeśli się ich uprzednio nie zamroziło...
O proszę, już dojeżdżamy do biura. Jeszcze tylko kilka metrów i podjedziemy pod klatkę schodową. Muszę zabrać wędzonego suma z lodówki. Masz jeszcze tę gazetę? O, wspaniale, będzie w co zapakować. Poczekaj tu chwilę, zaraz odwiozę cię na dworzec. Chrzanione rynsztoki, nie da się wysiąść z samochodu, żeby nie wdepnąć. No dobrze, jedziemy. Wiesz, to zabawne – oddałem tej staruszce sznur pereł, z otrzymanych pieniędzy kupiłem cadillaca, a od tamtego czasu nie miałem żadnej nowej sprawy. Czyli od jak dawna dokładnie? Nooo... z tydzień już chyba będzie. To bardzo nietypowe, żeby w Noir B nie mieć następnego zadania zaraz po powrocie do domu...
O proszę, już jesteśmy. Pozdrów rodzinę, bardzo miło było mi cię poznać. Pamiętaj, żeby przesiąść się do składu z elektrowozem po dwóch stacjach, inaczej wrócisz tutaj. Widzisz ten parowóz na peronie? Jego trzeci wagon to twój, jeśli wierzyć biletowi. Miłej podróży! Jeśli kiedyś jeszcze postanowisz zawitać do Noir B, weź ze sobą broń i okrycie przeciwdeszczowe, może pokażę ci pracę detektywa w polu. No, chyba że będzie już po żniwach.
Detektyw Skrzelowski powróci wLesie luster
Dobry wieczór! Cieszę się, że mieliśmy okazję porozmawiać przez telefon w zeszłym tygodniu. O, dzisiaj bez walizki. To zdrowiej dla kręgosłupa, bez wątpienia. Pozwól, wyjdźmy z peronu. Ta wiata chyba cieknie celowo, żeby ludzie zbyt długo nie blokowali przejścia. Masz ze sobą broń i latarkę? No, no, no... Browning HP, spodziewałem się czegoś deczko mniej potężnego. W sumie to dobrze, na potrzeby naszego otoczenia wystarczy aż nadto.
Szczerze wątpię, żebyśmy musieli do czegokolwiek strzelać. W Noir B strzały padają w ciemności równie często, co te oleiście gęste krople deszczu. Poważnie, wierz mi. Tyle że dzieje się to zazwyczaj z dala od detektywa. Związane jest to, jak mniemam, z zasadą „dotarcia w ostatniej chwili”, która sprawia, że w chwili oddania strzału jesteś w odległości rosnącej proporcjonalnie do stopnia śmiertelności rany poniesionej przez ofiarę. Przypominam sobie taki przykry przypadek...
O, chwila. Zaparkowałem na parkingu podziemnym, ale nie pamiętam poziomu. Podejdźmy do budki stróża, może on pamięta, gdzie zjechałem. A to ciekawostka, drzwi są uchylone... Hola, spokojnie! W tej chwili opuść ten pistolet! Jesteśmy tu dopiero od kilku zdań, a ty już panikujesz. Kto to słyszał, żeby na samym początku historii dochodziło do jakiegoś starcia między protagonistami a szkaradnym moralnie ancymonem? Otóż to. Mamy przed sobą dobre kilkaset słów, zanim się do niego zbliżymy. Albo niej. Nie wykluczajmy niczego. Na razie dwie rzeczy są pewne: drzwi są uchylone, światło się świeci, a to zwiastuje... jeśli nie wyjątkowo krwawy mord, to przynajmniej porwanie.
Teraz powoli otworzę drzwi. Uważaj, widok może być niecieka... O, tu pan się schował, panie Childs! Upuścił pan klucze pod biurkiem? Najszczersze wyrazy współczucia, wiem, jak trudno coś znaleźć przy tym kretyńskim kontrowym oświetleniu. Podaj, proszę, latarkę panu Childsowi... Ludziom w pewnym wieku – i pewnej postury – nie jest łatwo operować w takiej pozycji. Człowiek w pańskim wieku nie powinien siedzieć w takiej klitce. Z całą pewnością pański sumiasty wąs wolałby siedzieć nad książką w domu, mam rację? Oczywiście, że tak. Uwaga, wstajemy. Iii... hop!
Świetnie, do rzeczy. Widział pan może, gdzie wstawiłem tę kolubrynę pół godziny temu? Nie, czarnego cadillaca. A, obok szarego hudsona! No tak, zapomniałem. Wiedziałem, że coś szarego, przysięgam, ale cóż poradzić, że te wszystkie samochody wyglądają w cieniu tak samo. Otworzy nam pan bramę? Będę zobowiązany. Ależ proszę, przybysze i główni bohaterowie przodem. O, coś się chyba zmienia... Tak, do niedawna tego nie było. Chyba czeka nas teraz dla odmiany przeszywająca zimnem mgła zamiast lepkiego dżdżu. Jeszcze dwa zakręty i będziemy na naszym poziomie.
Cóż za przedziwny zbieg okoliczności, wszystkie żarówki zdechły, świeci tylko ta nad naszym bagażnikiem. Panie Childs, czy kiedy tu wjeżdżałem, samochód gubił olej? A więc skąd wzięła się ta plama? Uważajcie, to może być coś śliskiego. Zza koła wystaje but! No tak, te białe nakładki i szeroka nogawka wskazują na gangstera. Teraz powoli... Panie Childs, myślę, że spokojnie możemy założyć, że doszło tu do zbrodni. Proszę czym prędzej wezwać policję. Może trafi się jakiś nieskorumpowany, zmęczony życiem gliniarz do pomocy.
I tak to właśnie jest, muszę gościowi pokazywać ofiarę morderstwa nożem, jakby to nie mógł być normalny wieczór... Wybacz te gorzkie żale, ale czasem... Masz zapalniczkę może...? Zapalę sobie i sprawdzimy, co tam u naszego konającego złoczyńcy. Masz ci los. Nie, nie musimy się spieszyć, to całkiem bezcelowe. Nie zejdzie z tego świata, dopóki nie wyszepcze ostatkiem sił jakiejś nieczytelnej wskazówki odnośnie do mordercy albo Jeszcze Głębszej Sprawy. Jak znam życie, skończy się to znowu jakimś przetasowaniem w ratuszu.
No dobrze, już dobrze! Powiedz mi, co on tam szepcze spod tego irracjonalnie białego kapelusza. „Nietoperz tłucze zwierciadło”? Przecież to jakiś absurd. Czasem naprawdę się zastanawiam, czy jesteśmy w Noir B, czy już w tym komiksowym mieście nawiedzanym przez klauny, pingwina i nietoperza. Coś jeszcze? Nie? No trudno, odsuń się od niego na chwilę, teraz musi się bezwładnie osunąć po burcie samochodu. Szkoda tylko, że mojego...
Sic! Ten dźwięk! Jakby powolne kroki za którymś ze słupów. O tam! Ten cień w płaszczu i kapeluszu! Zaczyna przyśpieszać! Szybko, zablokuj wejście do garażu, ja zajdę go od tyłu! Biegiem, teraz przyda ci się twoja spluwa!
Witam po krótkiej przerwie! Nieźle ci się spało, jak widzę. Nic nie mów, jesteś na posterunku policji, w lazarecie. To było szalenie fachowe uderzenie w czaszkę. Na twoje szczęście nic poważnego ci się nie stało... Wody? Proszę, oto szklanka. Zaraz opowiem ze zbędnymi szczegółami, co zaszło w czasie twojej nieprzytomności. Co...? A... Nie, niedługo, może z dwadzieścia godzin. Znowu ominął cię dzień w Noir B, ale to akurat żadna strata. Było dość... szaroburo. Kiedy ten zbieg zdzielił cię w głowę... No nie zdzierżę tego wiatraka! Gdyby dawał chociaż trochę ruchu powietrza, to nawet nie zwróciłbym na niego uwagi. To też chyba wpisuje się jakoś w naszą konwencję. Z tego, co widzę, jedyne, co wzrusza, to cienie na podłodze. Kręćka idzie dostać. Wracając...
Płaszczak, który zdzielił cię w potylicę, uciekł przez wrota garażu. Stało się to na minutę przed tym, jak rozkołysane na wszystkie strony, lśniące kogutami i farbą na bazie metali ciężkich, ociekające chromem radiowozy NBPD wpadły na parking podziemny. Siejąc zamęt i chaos, podążały za nieszczęsnym panem Childsem, który musiał wskazywać im wjazd lampą naftową. Na całym dworcu padła elektryka i panowały egipskie ciemności. Jak odkryliśmy po krótkich poszukiwaniach, było to zamierzone działanie – oprych podczas ucieczki rozbił skrzynkę z bezpiecznikami. Kiedy tylko cię znaleźliśmy, wyekspediowałem cię tutaj z najbardziej rozgarniętym gliniarzem, jaki mi się nawinął. Twoja poobijana głowa była więc w dobrych rękach, bez obaw.
Na miejscu zbrodni spotkałem swojego starego znajomego z wojska, detektywa Beardmore’a. Kiedy wyszedł z cienia pomiędzy filarami, wiedziałem, że już musi mieć jakieś przeczucia co do sprawy. Blask papierosa wyławiał spod roztaczanego przez rondo fedory mroku ostre rysy człowieka zaprawionego w goleniu się tępą żyletką na rozkołysanym sztormem pokładzie kutra torpedowego. Podszedł bez słowa do zwłok i przykucnąwszy, odsunął za plecy poły skórzanego płaszcza. Powstał spokojnie i rzucił peta na beton. Dźwięki z tła przycichły, kiedy policjanci wyłączyli syreny i zajęli się zbieraniem zgubionych chusteczek z monogramami, upuszczonych nieopatrznie notesów i zeznań od obecnych na miejscu świadków. Świadka. Pana Childsa znaczy. Ja jako prywatny detektyw jestem z urzędu poza wszelkimi podejrzeniami, to naturalna kolej rzeczy. Beardmore wyraził swoją opinię o denacie tonem graniczącym z pewnością:
– Ten denat to gangster nazwiskiem De Bruyne, kiedyś posługiwał się nazwiskiem Gordon-Keeble. Trzeba to sprawdzić, ale moje przekonanie graniczy z pewnością.
Byłem pod wrażeniem jego pamięci do twarzy, ale nie mogłem pozostać mu dłużny – też miałem już pewne przemyślenia:
– Jestem pod wrażeniem twojej pamięci do twarzy, ale nie mogę pozostać ci dłużny, też mam bowiem pewne przemyślenia! Otóż, jego ostatnie słowa, coś o nietoperzach i zwierciadłach, mogą wskazywać na jego powiązania z bandytami z miasta po drugiej stronie zatoki!
Beardmore pokiwał z uznaniem głową.
– Musimy zatem pilnie skontaktować się z tamtejszym komisarzem – rzucił i w rytm podświadomie wyczuwalnego, smętnego pobrzękiwania trąbki oddalił się do radiostacji w radiowozie.
Zerknąłem na głośniki. Melodia oznaczała, że prąd w części zabudowań dworca został przywrócony.
Gdy wsiadałem do swojego samochodu, rozmyślałem o wszystkim, co mogło prowadzić do śmierci De Bruyne’a. Z miejsca wykluczyłem jakąś prywatę, miałem przeczucie, że ta śmierć prowadzi prosto do ratusza, i miałem zamiar to udowodnić za wszelką cenę. Wbiłem wsteczny i wytoczyłem się z miejsca postojowego. Samochód lekko podskoczył, przejeżdżając po ręce denata i trójnogu z aparatem koronera. Magnezja rozsypała się na beton i wybuchła płomieniem, podpalając skrzynkę z zebranym materiałem dowodowym. Detektyw Beardmore doskoczył do klamki pasażera.
– Co ty wyprawiasz, Skrzelowski? – Otworzył drzwi i wpakował się na siedzenie obok mnie. – Nigdzie sam nie pojedziesz, właśnie znaleźliśmy poszlakę nakierowującą nas na to, gdzie nasz zbrodniarz mógł być w ostatnich dniach. – Wręczył mi bilet do kina Ikonostas datowany na wczoraj, godzinę dwudziestą.
Nie czekaliśmy więcej. Wykręciłem spokojnie i rozerwawszy maską samochodu policyjną taśmę, wyprowadziłem cadillaca na skąpane w przygasającym blasku latarń ulice Noir B...
Wygodnie ci? Ta dziura w głowie może nie być zbyt miłym doświadczeniem, jak mniemam. Pani doktor? Czy moje ględzenie pogarsza stan spoczywającego tu mózgu? To fantastycznie. Zatem pozwolisz, że będę kontynuował. Najwyraźniej gorszych obrażeń możesz zaznać wyłącznie przy ponownym kontakcie z pałką czy kluczem francuskim... Twarda czaszka, jestem pod wrażeniem, naprawdę.
Gdy zastawiwszy pas ruchu, zaparkowałem samochód pod kinem Ikonostas, do uszu moich i Beardmore’a dobiegła ostra wymiana zdań w drzwiach przybytku kinematografii.
– Jesteś zakłamanym workiem żwiru do kuwet, James!
– Daj spokój, wiesz przecież, że bez biletu okresowego nie mogę cię wpuścić na zaplecze.
– Przychodzę tu codziennie od miesięcy, James, i jak dotąd nie sprawiałeś kłopotów.
– Jeremy, ty nic nie rozumiesz. Muszę się spotkać z Chomikiem, zanim Nietoperz stłucze szkło...
– Nie. Ma. Opcji.
W tej chwili rozległ się stłumiony strzał i posępny komentarz:
– I tym straszliwym rozczarowaniem czas kończyć...
Podbiegliśmy do drzwi z pistoletami w dłoniach. James, odźwierny i kasjer w jednej osobie, siedział oparty o framugę, trzymając się za brzuch. Mój towarzysz z policji przykląkł przy nim i kazał mi gonić Jeremiego, po którym został na ścianie tylko cień i rozwiane poły płaszcza.
Pobiegłem za nim w górę klatki schodowej. Obijając się od boazerii i szarej tapety w lilie, starałem się wycelować w uciekiniera. Pomimo wysiłków bandyta zawsze wyprzedzał mnie o pół piętra, pozostając w martwej strefie. Kapelusz i nieliczne żarówki uniemożliwiały mi zobaczenie jego twarzy. Gdyby wtopił się w tłum ludzi opuszczających salę kinową, przepadłby na dobre. Całe szczęście, populacja Noir B jest tak mała, że dałoby się nią wypełnić maksymalnie jedno kino w mieście. A tak się składało, że w noc wielkich premier Ikonostas nie miał do zaoferowania żadnej nowości i ział pustkami.
Głęboko rzeźbione drewniane balustrady klatki schodowej przeszły gwałtownie w zimny metal rusztowań kulis za ekranem i sceną. Biegnąc po stalowej ścieżce z kratownicy, starałem się wyłowić z przytłaczającego mroku zarys pleców Jeremiego. Nagle straciłem go zupełnie z oczu. Pojawił się znikąd kilka metrów na prawo i powyżej mnie, na wyższym poziomie rusztowania. Ostatnie, co pamiętam, to czubek buta celujący w moje czoło. Ocknąłem się po kilkunastu minutach i dowiedziałem się od Beardmore’a, co działo się, kiedy mnie odcięło. Gdy upadałem na podłogę, detektyw Beardmore oraz policjant, niejaki Whitlock, byli już na klatce schodowej. Dogonili ściganego na dachu kamienicy. Akurat zaczęło padać, więc wszystko, co tylko mogło, pokryło się cienką warstwą wody. W rozbryzgach skrzących się od słabego światła księżyca kałuży pościg dotarł na odległość kilku kroków od krawędzi dachu, gdzie Jeremy właśnie rzucał jakiś pakunek w przerwę między domami.
– Stój, bo strzelam! – zawołał Whitlock i wymierzył broń w plecy Jeremiego.
Ten uniósł prawą rękę i otworzył ubraną w skórzaną rękawiczkę dłoń. Beardmore poszedł do niego i siłą podniósł mu drugą rękę. W ułamku sekundy dostrzegł nowe zagrożenie – w zaciśniętej pięści podejrzany trzymał odbezpieczony granat. Płaszczak powoli rozprostował palce, zadbawszy o to, by błysk błyskawicy odpowiednio naświetlił scenę, a następnie odpuścił łyżkę w chwili grzmotu. Beardmore rzucił się w spowolnionym przez czar Noir B odruchu i odepchnął zamachowca od Whitlocka. Granat spadł na ulicę i wysadził hydrant, roztaczając nad sceną jeszcze bardziej mokrą atmosferę. Beardmore upadł na beton dachu i stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, Whitlock opowiedział mu pokrótce, co zaszło w ciągu kilku ostatnich minut. Jeremy pozbierał się szybko z ziemi i odepchnąwszy Whitlocka, przeskoczył na następny budynek. Policjant rzucił się za nim w pościg. Omijał wyrastające spośród wodnej mgiełki kominy i przybudówki, ślizgał się na spadających w mrok dachówkach i desperacko szukał dobrej pozycji do strzału. Jeremy jednak uciekał zawsze za jakiś występ, a jedyne, co zostawało na muszce Whitlocka, to krańce płaszcza lub rondo kapelusza. W pewnej chwili zbieg w trenczu skręcił w lewo i zniknął z pola widzenia policjanta. Ten zwolnił i trzymając latarkę pod służbowym rewolwerem o kalibrze trzydzieści osiem, szedł krok za krokiem w stronę załomu ściany. Ostrożnie wychylił się zza węgła i stanął w kręgu zaskakująco oślepiającego światła padającego z samotnej piętnastowatowej żarówki wiszącej nad stalowymi drzwiami klatki schodowej. Kiedy położył rękę na klamce, dostrzegł wyraźny cień rysujący się za jego plecami. Cień podniósł rękę trzymającą pistolet i opuścił ją energicznie na głowę policjanta. Ponownie czas zdawał się zwalniać. Whitlock poczuł dreszcz na plecach. Biedak, obserwując ten teatr cieni, nawet nie zdążył odchylić się w bok. Nad wszystkim zapanowały gęste jak kawa lektora ciemności...
Gdy Fred Whitlock podniósł się z ziemi, nie został już nikt, by opowiedzieć, do czego właśnie doszło. Nieugięty stróż prawa dopełnił więc samodzielnie tego obowiązku. Kiedy opowiedział już sobie, jak stracił przytomność, a zbieg... zbiegł, wrócił po Beardmore’a. Ten zwyzywał fundamenty świata, a następnie stał na krawędzi dachu przez bite cztery minuty, wsłuchując się w typowe miejskie odgłosy Noir B. Noc była cicha, wyjątkowo mało strzałów i syren radiowozów zakłócało jazz wyciekający spod drzwi baru położonego sześć pięter niżej. Beardmore w końcu się opamiętał i przeszedł od plakatowego pozowania na tle panoramy szaroczarnych domów do poszukiwań reszty personelu kina.
Funkcjonariusze zebrali wszystkich w największej sali. Rzędy wypłowiałych, łysiejących i siwiejących indywiduów w ciężkich spódnicach do połowy łydki, kamizelkach z pogranicza wędkarstwa i kelnerstwa oraz przekrzywionych kaszkietach tworzyły szkaradne, ale dość typowe i nieliczne towarzystwo wzajemnej mumifikacji. Kiedy władza wykonawcza i kasjercza dokonywały autoprezentacji w towarzystwie oklepanych zwrotów i formułek, doszedł do siebie najlepszy detektyw w Noir B. Czyli ja, rzecz jasna.
Spokojnie, wiem, że ta poduszka nie jest pierwszej świeżości, ale zaufaj mi, i tak jest świeższa niż koncepcja prowadzenia opowieści z perspektywy wszechwiedzącego bytu. Pozwolisz więc, że wrócimy do tak nam pasującej narracji pierwszoosobowej?
Stworzona naprędce sala przesłuchań w sali kinowej wypełniała się z wolna dymem palonych przez każdą żywą duszę w zasięgu wzroku papierosów, fajek i cygar. Drewniane stopnie prowadzące w dół, aż do wystającej przed ekran sceny, skrzypiały z lekka, kiedy schodziłem po nich razem z Beardmore’em. Powietrze wibrowało od głosu Earthy Kitt uwięzionego w winylowym krążku grającym muzykę na czekanie między seansami. Drobiny kurzu z foteli kinowych tańczyły w jasnym świetle lamp nad sceną. Schody kryły się w cieniu, tym bardziej eksponując zaniepokojone stadko czterech starszych kasjerek, dwóch zasuszonych woźnych, całkiem zwyczajnej szefowej kadr i podejrzanego osobnika o fizjonomii rozkojarzonego, wąsatego bobra w okularach o średnicy litrowego słoika na ogórki kiszone. W jednej chwili przykuł moją uwagę.
Siadając przy odrapanym biurku, wymieniłem porozumiewawcze spojrzenie z Beardmore’em. Postanowiliśmy na razie nie płoszyć ptaszka i zacząć przesłuchanie od kogoś innego. W pierwszej kolejności padło na szefową kadr. Wstałem i poprosiłem ją gestem do stolika. Zawiesiłem marynarkę i szelki z kaburą na oparciu krzesła. Naturalnie, natychmiast zsunęły się w dywan z kurzu i prażonej kukurydzy zaściełający parkiet u stóp pierwszego rzędu foteli. Przedramieniem ściągnąłem na ziemię półcentymetrową warstwę papierosowego popiołu i przysunąłem się na krześle.
Historia ostatnich dni szefowej kadr była całkiem wiarygodna. Całe alibi opierała na nieco naiwnym schemacie „nic nadzwyczajnego się nie działo”, jednak przejrzałem tę grę w mgnieniu oka. Sprawiała wrażenie inteligentnej, a jej oczy, skrywane za rogowymi oprawkami okularów, zdawały się wręcz płonąć wewnętrznym żarem oporu. Odpaliłem papierosa i postanowiłem ją przycisnąć. Beardmore w lot pojął mój zamysł i zrobił to samo.
– Panowie, może byście w końcu odsunęli trochę to biurko? Nieco trudno mi się tak oddycha... – pękła w końcu.
Spojrzałem z tryumfem na policyjnego detektywa i zadałem pierwsze pytanie:
– Panno Chambers, czy zna pani jakiegoś... Jeremiego? – Strzepnąłem popiół na blat gdzieś w pobliżu blaszanej popielniczki.
Beardmore uczynił to samo, bo jako fachowcy wykształceni w tej samej akademii przesłuchań, jaką bywają ulice Noir B, wiedzieliśmy, że takie gesty dodają nam pewności siebie.
Niespodziewane pytanie prosto z mostu musiało wywrzeć na niej piorunujące wrażenie. Świadczyły o tym podniesione na sztorc włosy i zwężone źrenice.
– Owszem, bywa tu często, by zobaczyć się z Jamesem, lampo, świeć nad jego duszą, oraz Richardem, naszym woźnym. Jeremy czasem przechowuje u nas materiały wybuchowe.
Beardmore pokiwał głową i pstryknął petem na bok. Oczekujący w pogotowiu Whitlock rzucił się do zadeptywania płomieni, a ja podałem detektywowi ogień.
– Czy ten Richard to człowiek godny zaufania? Nie wydaje się pani czasem podejrzany?
– Nie, raczej nie. To dobroduszny, przemiły człowiek. I do tego taki drobny, muchy by nie skrzywdził.
Spojrzałem na zasnutą sinym oparem scenę. Obecnie głowy pracowników Ikonostasu niknęły już w tytoniowej mgle, ale i tak szybkie spojrzenie pozwoliło mi wyłowić wszystkie kasjerki, woźnego i podejrzanego ulanego bobra drepczących nerwowo w rytm melodii z głośników.
– Z całym szacunkiem, panno Chambers, ale drobnym bym go nie nazwał – rzuciłem od niechcenia i pstryknąłem papierosem za plecy. – Zaliczyłbym go raczej do wagi ciężkiej – dodałem, odpalając kolejną fajkę od podsuniętego przez Beardmore’a zippo. – Tak czy siak, teraz poprosimy właśnie jego. Dziękujemy pani. – Podałem jej rękę, omijając zaspę popiołu wyrastającą ze środka blatu. Zawołałem w stronę sceny: – Panie Ryszardzie, prosimy, teraz pan!
Odpowiedział mi bezruch i cisza. Panna Chambers wskoczyła zwinnie na scenę i przeszła wzdłuż szeregu pracowników.
– Nie ma go tu! – odkrzyknęła po chwili.
Prawda dotarła do mnie dopiero teraz. To nie bóbr był tu podejrzanym, tylko woźny, który zniknął niepostrzeżenie, kiedy przesłuchiwaliśmy szefową. Beardmore zerwał się z krzesła w tym samym momencie co ja:
– Chambers, Whitlock, idziecie z nami. Cluley, aresztuj tego bobra tak czy siak. Nie ma ludzi niewinnych, zwłaszcza w Noir B. Jak nic na niego nie znajdziecie, to zamknijcie go za utrudnianie postępowania. Skrzelowski, idziemy!
Wybiegliśmy z budynku. Poza kilkoma przemoczonymi przechodniami na ulicy nie było nikogo. Whitlock pobiegł podstawić radiowóz, a ja, Beardmore i Dafne Chambers wsiedliśmy do mojego cadillaca.
– No wsiedliśmy. Co teraz? – zapytała przenikliwie szefowa kadr.
Przewróciłem oczami. Ech, ci cywile. Chyba naprawdę nie chcą zrozumieć, jak działa nasze wspaniałe miasto.
– Teraz czekamy na podejrzaną postać wyłaniającą się spomiędzy budynków z paczką w ręku.
– To dość naiwne liczyć, że podejrzany akurat teraz postanowi wyjść z kryjówki, nie uważa pan?
W tej chwili w idealny krąg światła wkroczył przyczajony szary płaszcz w kapeluszu. Tryumfalnie spojrzałem na Chambers i uruchomiłem silnik. Whitlock ustawił radiowóz tuż za nami, a zegary mojego auta rozświetliły wnętrze. Aby zachować dyskrecję podczas śledzenia Richarda, ruszyłem najciszej jak mogłem i stoczyłem się z krawężnika na jezdnię, tylko odrobinę zahaczając o stojący na chodniku wózek z hot dogami. Bez włączania świateł powolutku turlaliśmy się krok w krok za niosącym paczkę. Ten rozglądał się co kilka metrów i nerwowo oglądał ulicę w odbiciach witryn. Jezdnia, oświetlana jedynie przez koguta radiowozu i nieliczne latarnie, wydawała się całkiem pusta.
W pewnym momencie nieomal się zdekonspirowaliśmy. Richard odwrócił się w naszą stronę i intensywnie wpatrzył w mrok. Całe szczęście zdążyłem zjechać na pobocze, a Whitlock wyłączyć syrenę. Śledzony pokonał metrowy dystans dzielący go od cadillaca i położył paczkę na masce. Wszyscy w środku sięgnęli po gazety, żeby symulując czytanie, pozostać niewidocznymi. Richard – szczwany lis, niech go gęś kopnie – postawił nogę na zderzaku i rozglądając się, udał, że wiąże buta. Po krótkiej chwili upewnił się, że nie ma ogona oraz że nikt go nie śledzi. Podniósł paczkę i ruszył w dalszą drogę, a ja za nim. Whitlock ponownie uruchomił syrenę i dwa ponad pięciometrowe samochody dalej deptały po piętach uciekinierowi.
Och, przepraszam, nie nużę cię? Może powinienem skończyć opowiadać? Nie? To świetnie, to zmierza w coraz ciekawszym kierunku, nawet jeśli mój język nie pozwala tego odpowiednio oddać... Nie, nie, leż sobie, tak jest pewnie zdrowiej. Żeby nieco popchnąć opowieść do przodu, pozwolisz, że nieco skrócę opis przejażdżki po mieście, choć z przykrością muszę cię ostrzec, że stracisz wiele niezwykłych zwrotów akcji.
Pościg trwał w tej formule przez około czterdzieści minut. W końcu dotarliśmy na nadbrzeże. Kilka rdzewiejących frachtowców i nadżarte zębem czasu molo były wszystkim, co oferowała sceneria. Doki znajdowały się jeszcze dalej, ale magazyny zaczynały się tuż za zakrętem ostatniej cywilizowanej ulicy. To do nich najwyraźniej zmierzał pozbawiony nazwiska Ryszard.
Odsunął ciężkie wrota na kilkadziesiąt centymetrów i wślizgnął się jak wąż do wnętrza podgniłej, olbrzymiej szopy ze sczerniałych desek. Szyld nad wejściem głosił „Glasstrees & Bat incorporated”. Wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy do budynku, a za nami setka stróży prawa, którzy wynurzyli się zewsząd, gdy tylko zgasiłem motor. Porozumiewając się na migi, ustaliliśmy, że wejdziemy we czwórkę do magazynu, a potem rozdzielimy się na pary: ja, Beardmore i policyjny owczarek pójdziemy przez halę, a Fred i Dafne sprawdzą sypialnie pracownicze i biura na piętrze. Niestety plan z miejsca wziął w łeb, ponieważ ani Whitlock, ani Chambers nie znali języka migowego, przez co oboje ruszyli na poszukiwania Richarda na jachcie cumującym w pobliżu. Pies z psem potruchtali wzdłuż lewej ściany budynku, a ja z coltem gotowym do strzału poszedłem na przełaj przez pomieszczenie skryte za materiałem zwisającym z sufitu.
Kiedy odsunąłem płachtę szarego brezentu na tyle, by przecisnąć się do wnętrza, stanąłem twarzą w twarz z szalenie przystojnym, acz niezadbanym mężczyzną, celującym do mnie z pistoletu. Zanim oddałem strzał, uświadomiłem sobie, że patrzę na swoje odbicie. Ze wszystkich stron otaczały mnie kanciaste, niedogolone szczęki i kapelusze.
– No tak, labirynt luster. Bo cóżby innego? – stęknąłem pod nosem.
Ostrożnie postąpiłem naprzód w przestrzeń między zwierciadłami. Przesuwałem się bokiem niczym krab. Starałem się wniknąć między lustra, stać się jednym z nich, by zniknąć ostatecznie z widoku potencjalnych obserwatorów. Kilkukrotnie prawie zderzyłem się z własnym odbiciem, gdy zbliżyłem się do lustra stojącego pod takim kątem, że nie odbijało mojej sylwetki. Kiedy w wąskim przejściu wymamrotałem „przepraszam” do idącego z naprzeciwka odbicia, stwierdziłem, że nadeszła pora na zmianę strategii.
Zapaliłem papierosa i całe wnętrze magazynu rozjarzyło się delikatnym poblaskiem setek odbitych płomyków. Zakląłem szpetnie w myślach. To tyle, jeśli chodzi o maksymalną dyskrecję. Wystawiłem prawą rękę i przytknąłem ją do lustra, aby dojść tam, gdzie ten labirynt prowadził, gdziekolwiek to było, w sprawdzony przez wielu cwanych bohaterów powieści sposób. Kiedy jednak pchnąłem taflę, rama się znacznie obróciła, ukazując wewnętrzny krąg luster okalający pustą przestrzeń, oświetlaną przez pojedynczą świecę stojącą pośrodku.
Zadowolony, że wydostanie się z labiryntu było znacznie prostsze, niż z kilku poprzednich zdań, rozejrzałem się wkoło. Nad świecą nachylały się dwie postaci. Jedną z nich był Richard. Wyciągnął zza pleców paczuszkę i przekazał ją grubemu osobnikowi naprzeciwko. Ten rozciął papier nożykiem do papieru i wydobył na światło świecy lśniący, niewielki przedmiot. Świeca zapłonęła jaśniej, wydobywając z błyszczącej bryłki głębię i kształt. Zmrużyłem oczy. Wielkie nieba, ta świeca płonęła jak sam diabeł! Grubas trzymał w dłoni szklany prostopadłościan zawierający uformowanego ze złota nietoperza. Figurka zdawała się unosić w powietrzu pomiędzy ściankami.
– Nie musnął ścianki? – zapytał ten grubszy z niepokojem w głosie.
– Nie, nawet przy upadku z dachu pozostał niewzruszony – odpowiedział Richard.
– Jakim upadku?! – Grubas niemalże wrzasnął. – Chcieliście pokolorować całe miasto?! Wiesz, jak działa nietoperzan złotanu® w kontakcie z wilgocią?!
– Spokojnie, szefie, wiem. Nie mogliśmy dopuścić, żeby policja położyła łapy na tej broni ostatecznej.
Grubas odetchnął i powiedział uspokajająco:
– No, już dobrze. Teraz przynajmniej wszystko jest pod kontrolą. Lustra w razie potrzeby ograniczą skażoną strefę do tego magazynu.
W tej chwili postanowiłem wkroczyć. Wszedłem do kręgu i zamknąłem za sobą lustro.
– Łapy do góry albo wreszcie zobaczymy, jakiego koloru jest krew bandyty – powiedziałem cichym głosem.
Richard sięgnął po broń, ale zanim zdążył ją wygrzebać z kieszeni, spadający z góry worek z piaskiem odebrał mu świadomość. Kurtyna opadła. Nie w metaforycznym sensie. Kawał materiału przy wyjściu opadł na ziemię, wzbijając w powietrze potężne ilości kurzu. Przerażony jegomość słusznej postury prawie wypuścił prostopadłościan z rąk. Podszedłem do niego i odebrałem mu pojemnik.
– Ja to wezmę – powiedziałem, ostrożnie biorąc szkło w rękę.
W tej chwili do kręgu wbiegli Fred, Dafne, Beardmore i pies. Po sekundzie na linie przyczepionej do worka z piaskiem, odpowiedzialnym za nokaut Richarda, zjechał również jakiś podejrzany osobnik w szaro-czarnym trykocie, z wielkim nietoperzem na piersi i w uszatej czapce. Jego obecność nikogo specjalnie nie przejęła. Teraz ważne było tylko to, kto kryje się za sztuczną brodą, kapeluszem i ciemnymi szkłami. Whitlock podszedł do grubasa i zerwał mu charakteryzację.
– Burmistrz Lonsdale?! – wykrzyknęliśmy chórem w zdumieniu.
– Teraz to wszystko nabiera sensu! – powiedziała panna Chambers. – Burmistrz kazał ukraść nietoperzan złotanu® i przemycić go do Noir B, żeby zastraszyć bogatych wyborców zniszczeniem klimatu miasta i zmusić ich do opłacenia biedoty z doków, by ta głosowała na niego w przyszłorocznych wyborach!
– To niepokojąco daleko idące wnioski, Chambers, ale porozmawiamy o tym później – skomentował Beardmore.
– I by mi się udało, gdyby nie te wścibskie gliny i ich... – burmistrz potoczył wzrokiem po zebranych i psie – ...piżamowy miłośnik latających ssaków!
Kiedy Whitlock wyprowadził burmistrza za drzwi, Beardmore zwrócił się do linoskoczka z nietoperzem na dresie:
– W samą porę, Mroczny Resorze, czy jak cię tam za Wydźwiną zwą. Weź ten szalenie niebezpieczny przedmiot i zabierz go lepiej do swojego miasta.
Wybacz, że kończę w tak niezręczny sposób, ale Beardmore przepytywał tajemniczego gościa przez bite dwie godziny z danych nadesłanych przez komisarza, żeby upewnić się, że to nie podstawiony bandzior. Szkoda słów, bo upewnił się dopiero w momencie, kiedy po pytaniu o zdrowie rodziców dostał pięścią w nos. Ale wolnego, hola! Nie odpływaj, zostań ze mną! Nie uśpiła cię moja opowieść, a niewielki krwotok już da radę? Halo? Siostro! U la, la, czarna krew nie wygląda wcale lepiej od kolorowej... Chyba traci przytomność... Już dobrze... jesteś... w... dobrych... rę...
Detektywowi Skrzelowskiemu podskoczy
ciśnienie wZ obłoku stali zrodzonej
Pominąwszy zwyczajowe powitanie, chciałbym opowiedzieć ci dzisiaj historię swego rodzaju demona nawiedzającego nasze miasto. O, jaki ładny prezent, dziękuję. Parasol akurat zawsze się przyda. Śmiało, wsiadaj. Ta kanapa musiała znosić gorsze rzeczy niż woda, nie przejmuj się. Myślę, że dzisiaj wyjątkowo możemy pominąć również nasze tradycyjne wypytywanie. Został dany znak, że potrzebujesz auta, i oto jestem. Śmiesznie się złożyło, bo ostatnio wszedłem w posiadanie bardzo ciekawego egzemplarza forda. No jest nieco wiekowy i oczywiście czarny. No, ale przecież nie szukasz czegoś tak absurdalnie nowego, żeby zabić doszczętnie klimat Noir B, czyż nie? To rocznik czterdziesty, nieco styrane V8, tudor. Nie świeć tak tymi oczyma, bo policja pomyśli, że na długich jedziemy.
To, co wydaje się całkiem istotne, to okoliczności, w jakich go pozyskałem. Widzisz, nie każdy ma tyle szczęścia, by bezpiecznie wrócić do domu z delegacji. Czasem w drodze dochodzi do katastrofy. Tak było i tym razem. Nie, wóz jest bezwypadkowy, nie chodzi o katastrofę w ruchu lądowym. Poniekąd. No, ale zamknij, proszę, to okno, nawiew chodzi przecież. Musimy dbać o wilgotność w środku, bo inaczej szyby przestaną parować i wyjdą niedoróbki w scenerii... Mamy przed sobą jeszcze całkiem sporo czasu, więc opowiem ci pokrótce, o co chodzi z tym nieszczęsnym pojazdem.
Jak dało się zauważyć, zacząłem od enigmatycznego wspomnienia o demonie. Widzisz, kiedy zabrałem się za badanie tej sprawy, tak naprawdę nic nie zapowiadało włączenia się w nasze śmiertelne tango sił nieczystych. Dwudziestego pierwszego dnia tego miesiąca jak co roku o tej porze opijałem w pubie kolejną rocznicę śmierci wielkiego człowieka. Nie miałem ochoty na towarzystwo mrukliwych policjantów, szarych obywateli ani tym bardziej obmierzłych bandytów. Nie mogłem też zasiedzieć się zbyt długo z moją bezdenną szklanką whisky i bezdennie głupią damulką przyczajoną za szynkwasem. W końcu dwudziestego drugiego wypadała rocznica śmierci Czarnobrodego. Za tę kanalię nie chciałem pić. Jednak zegar tykał nieubłaganie, szklanka samoczynnie się napełniała, a gwar toczonych teatralnym szeptem rozmów przycichał. Do diaska, przecież dwudziestego drugiego ginie prezydent!, pomyślałem. I jeśli mnie Wiki nie myli, sowieci też szykują coś bombowego...
– Jeszcze jedna kolejka, moja droga – powiedziałem ochoczo i ciut za głośno. – Nie mam pojęcia, który mamy rok, ale lepiej, żeby tym bandytom się to nie udało.
Barbaba nawet nie raczyła skomentować tej wysoce patriotycznej deklaracji. Postawiła przede mną ostatnią butelkę szkockiej i za długi rachunek. Już miałem rozpocząć uprzejmą kłótnię, gdy przez listopadowe strugi lodowatego deszczu wturlał się do środka kapelusz niewielkiego jegomościa. Z miejsca wzbudził moją ciekawość. Przypadł do baru i wskazał na moją szklankę.
– Proszę się nie krępować – podsunąłem mu całą butelkę – jest na koszt firmy.
Barmanka poszarzała na twarzy, jednak jej umysł nie był w stanie przetworzyć delikatnej aluzji, że detektywowi nie przystoi płacić za cokolwiek. Tymczasem kulisty człowieczek o rzadkim, prostym wąsiku i niezwykle prosięcej fizjonomii upadł na stołek obok mnie i z wdzięcznością chwycił za flaszkę. Po chwili w roztrzęsionej dłoni pobłyskiwała szklanka, wiatr szarpał szyldem szynkwasu, a spragniony deszczu rynsztok chłeptał hektolitry stalowoszarej, skrzącej się wody.
Człowieczek w końcu zebrał się w sobie. Wyciągnął z kieszeni obwisłej marynarki odrażająco zatłuszczoną wizytówkę i wręczył mi ją z ciężkim westchnięciem. Pochyłe od wiatru wersaliki głosiły, że mam do czynienia z niejakim Barnabą I. Clickmanem, sprzedawcą długopisów i detektywem amatorem. Zmierzyłem nowego znajomego kolejny raz spojrzeniem i centymetrem krawieckim.
– Powinien pan kupować garnitury o rozmiar mniejsze, panie Clickman. Moje nazwisko Skrzelowski, przy okazji – powiedziałem, pryskając charyzmą jak polewaczka.
– Tak, tak. Wiem. Proszę mi mówić Bic. Tak będzie naturalniej. Wszyscy tak do mnie mówią.
Znienacka poczułem potężne znużenie. Ludzie mówiący w sposób zwięzły i pozbawiony chociaż odrobiny wymuszonej finezji doprowadzają mnie do rozpaczy.
– Więc co też pana sprowadza? – spytałem.
– A w sumie nic. Napić się chciałem.
Odsunąłem od niego butelkę dyskretnym gestem.
– No i na nasypie coś rozerwało na strzępy urzędnika. Policja chce pana tam ściągnąć. No i jestem. Bo byłem tam szybko. I mnie wysłali. Straszny widok. To co, jadziem?
Postawiłem szklankę na poznaczonym głębokimi bliznami blacie z ciężkiego jak humor gwiazdy neutronowej dębu, po czym włożyłem kapelusz.
– No, skoro obowiązki wzywają... Chyba nie mamy wyboru. Ale mam nadzieję, że przyjechał pan samochodem. Mój wóz jest na cotygodniowym odsysaniu wody z cylindrów i baku.
Bic pokręcił ze zrozumieniem okrągłą głową. Wilgoć i ten wszechobecny deszcz przysparzały problemów każdemu posiadaczowi pojazdu choć częściowo wykonanego z materiałów podlegających gniciu czy korozji.
– Tak. Stoi na środku drogi. Przed lokalem.
Wyszliśmy na zewnątrz. Wiatr łopotał moim płaszczem, więc nie skupiłem się specjalnie na oglądaniu korka blokującego drogę za pokracznym american bantamem (65 standard 2 door coupe, rocznik czterdziesty. Wiem, że cię to absolutnie nie obchodzi, ale to ja tu wybieram, co ma znaczenie dla historii – jestem narratorem). Dopiero przystanąwszy przy małych drzwiczkach, odwróciłem się, by machnąć kierowcy krótkiego autobusu Chevroleta, który chyba celowo siedział oparty łokciem o klakson. Jego współziomek, kierowca somuy, nawet zaczął iść w moją stronę z korbą w ręku, ale mister Bic zapuścił silnik z równie mizernym efektem, co wcześniej swojego wąsika, a to pozwoliło się nam w miarę szybko ewakuować. Po drodze Bic opowiedział mi w swoich patologicznie pozbawionych epitetów zdaniach, jak podczas drogi do miasta usłyszał potężny wybuch w lesie. Następnie na nasypie kolejowym wzdłuż Kanału Wydźwińskiego znalazł tylko parującą trawę, ziemię wymieszaną niby-mikserem, tatara z człowieka rasy białej pod pięćdziesiątkę i nietkniętego forda.
Halo, nie nudzę cię? Uwierz, chciałbym dodać tu chociaż odrobinę koloru, ale i bez pozbywania się klimatu ta opowieść powoli zaczyna tracić świeżość naszych pierwszych wypraw po Noir B. Zdaję sobie z tego sprawę, ale chyba nie poradzę. Muszę się trzymać pewnej określonej maniery wypowiedzi, całe życie ją ćwiczyłem...
No jasny szlag! Ja nie mogę! Co za imbecyl! Wbiegać prosto przed maskę! Zaraz mu coś powiem. Ty, życie ci niemiłe? Chuj mnie obchodzi, że cię goni bandyta! Od czego masz ciemne zaułki? Sam się idź zakop na podwórzu, trumno niezawekowana! Co za baran...
Te plamy od kawy powinny chyba zejść, bardzo cię przepraszam za to hamowanie, no ale ten pajac... No i co się wydzierasz, synu Kaduka? Skończyłem z tobą rozmawiać! Dobra, jedziemy, zanim ktoś go dogoni i będzie trzeba się wmanewrować w kolejną sprawę przed zakończeniem opowieści...
Kiedy absurdalny samochodzik mister Bica dotelepał się wreszcie na miejsce zbrodni, tylko jeden szczegół opowieści odbiegał od jego sprawozdania: ziemia nie wyglądała tak, jakby ktoś przepuścił ją przez mikser, a raczej tak, jakby setki czerwi grubości nogi dorosłego człowieka zapragnęło wypełznąć na powierzchnię i uczynić ją swoim systemem okopów.
Po bruzdach ziemi krążyło bez przekonania kilkunastu mundurowych brodzących w niestrzyżonej trawie i przelewającej się przez nasyp niskiej mgle. Na ich skórzanych kurtkach i daszkach czapek pobłyskiwała rosa. Pomimo ciężkich chmur i jedynych źródeł światła w postaci policyjnych szperaczy panowała tu względna jasność.
Bic został przy samochodzie i nerwowo zapalił papierosa. Podszedłem wolnym krokiem do Beardmore’a, puszczającego dymka nieopodal dużej kupki ziemi usypanej obok ścieżki prowadzącej na nasyp. Musiał stać tam od dłuższej chwili, ponieważ mgła zbierająca się wokół niego zmieniła już odcień na ciemnoszary. Machnąłem kilkukrotnie kapeluszem, by nawiązać kontakt wzrokowy z policjantem.
– Beardmore – powiedziałem ze skinieniem głową.
– Tak, to moje nazwisko. Witaj, detektywie.
– Wezwałeś mnie – mruknąłem, kucnąwszy nad tajemniczą stertą ziemi.
Rozgarnąłem dłonią niedopałki szczelnie pokrywające docelowy obiekt mojej ciekawości. Parzyłem w oczy samej grozie. Podniosłem świstek papieru i pokazałem go od niechcenia Beardmore’owi.
– Tak, tak. Bilet do kina na Oczy samej grozy. Wezwałem cię, bo potrzebuję pomocy przy rozwiązaniu zagadki. Na odwrocie tego biletu są napisane jakieś litery... Nie mam ze sobą okularów do bliży i nie mogę odczytać treści.
Spojrzałem na niego z politowaniem.
– I po toś mnie tu wezwał? A co z tymi gliniarzami? Ich nie poprosisz?
Beardmore pokręcił głową z niesmakiem i splunął na ziemię. W miejscu, w które trafił, trawa lekko zadymiła i natychmiast uschła.
– Nie, wziąłem z komendy tylko tych umiejących pisać, ci od czytania i tak robią na dwie zmiany ostatnio. Swoją drogą – wskazał na stertę, z której podniosłem bilet – nie wsadź w to czasem ręki. Tyle zostało z tego nieszczęśnika. – Teraz wskazał porzucony samochód stojący za naszymi plecami.
Wstałem z kucek i wytarłem dłonie z trawy. Zbliżyłem bilet do oczu. Jakaś pozbawiona źródła jasność pozwoliła uchwycić kadr ze starannie pochylonym pismem.
– „Spotkajmy się przy nasypie kolejowym jedenaście po dziewiątej. Bądź sam...”
W tej chwili jasność zniknęła, a ja zakląłem pod nosem, zwróciwszy się do Beardmore’a:
– Do licha, nigdy nie da się doczytać do końca! Przewiń trochę i zapauzuj. – Kontynuowałem czytanie. – „Weź ze sobą papier... Podpisano Walter T. Center”.
Beardmore odpauzował i policjanci spokojnie wrócili do bezcelowego spacerowania na dalszym planie. Zamyśliłem się. Kimkolwiek był tajemniczy Walter Center, niewątpliwie mógł mieć związek z dzisiejszymi wydarzeniami.
– Przeszukaliście dokładnie okolicę? – zapytałem, znając odpowiedź.
Wiatr szeleścił jesiennymi liśćmi, a silniki potężnych radiowozów stygły z cichymi stęknięciami zmaltretowanego metalu.
– Tak. Przetrzepaliśmy nawet od podsufitki po resory samochód tego nieszczęśnika, ale bez skutku.
Uśmiechnąłem się krzywo. Policjanci i te ich oklepane metody. Jeśli ktoś zjawia się w takim miejscu w środku nocy, świadczyć to może wyłącznie o jego wysublimowanym poczuciu kryminalnej estetyki i nieprzeciętnych zdolnościach maskowania swoich działań.
– Mogę rzucić okiem? – spytałem niby od niechcenia.
Beardmore skinął głową i odparł bez przekonania:
– Jasne, nie rób sobie tylko zbytnich nadziei.
Podszedłem do forda. Zimny lakier lśnił perłami wody, a po światłach w kształcie kropel płynęły powoli łzy tęsknoty za utraconym właścicielem. Nie przeciągając, doskoczyłem do drzwi pasażera, otworzyłem je na oścież i sięgnąłem do schowka na rękawiczki. Beardmore aż zaniemówił z wrażenia, kiedy podałem mu plik dokumentów denata.
– I to dlatego ja na wolnym rynku usług kryminalnych zarabiam jak człowiek, a ty nie. – Pozwoliłem sobie na cyniczną uwagę. – Ale nie miej do swoich chłopców pretensji, ja latami studiowałem przemytnicze sztuczki. A nos podpowiada mi, że jest jeszcze jedno miejsce, którego sprawdzenie mogło wam umknąć.
Okrążyłem pojazd i oparłem się o jego tylny błotnik. Beardmore z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Nie ma tu nic więcej, sprawdziliśmy wszystko.
Nie chciałem ponad miarę pysznić się swoją niepospolitą wiedzą i zamaszystym ruchem otworzyłem klapę bagażnika. Beardmore zaklął, a dwoje wpatrujących się w nas oczu w zakneblowanej czaszce rozszerzyła niepohamowana groza.
– Pan W.T. Center, jak mniemam? – rzuciłem tryumfalnie, patrząc na komisarza.
Pomogliśmy związanemu nieszczęśnikowi wydostać się z wozu. Jego szarawa marynarka w kratę szybko zaczynała pokrywać się ciemnymi kropkami wilgoci. Woda ciekła po bokach samochodu, łącząc się w nitkowate stróżki dążące ku nieuchronnie marniejącym progom.
– Dobrze, proszę opowiedzieć nam wszystko od początku – mruknął zza papierosa Beardmore.
Całe szczęście nasz świadek nie skorzystał z okazji do poprowadzenia historii swojego życia w upierdliwym montażu obejmującym dorastanie w biedzie i powolną realizację wypaczonego amerykańskiego snu. Zamiast tego zdecydował się na drgające powietrze płynnego przejścia do retrospekcji, odległej zaledwie o kilka dni.
Walter Center wkroczył pewnym siebie krokiem do wypełnionego ludźmi lokalu. Na scenie jakaś północna diwa bombardowała siedzących przy stolikach gości swoim blaszanym głosem. Uchyliwszy się przed chwiejnym obywatelem z powłóczystym szalem, przekroczył zadymioną sień, wymanewrował szatniarza czyhającego pod znakiem „za rzeczy pozostawione w okryciach SZATNIA NIE ODPOWIADA” ze złodziejskim błyskiem w oku i osunął się płynnie na krzesło przy najbliższym do drzwi stoliku.
Naprzeciwko niego siedział osobnik dość słusznej postury, w ząbek czesany i wystrzyżony po bokach głowy. Z kieszonki na przedzie luźnej dwurzędowej marynarki wystawała niechlujnie złożona kartka. Walter obrzucił prostopadłościennego pięćdziesięciolatka obojętnym spojrzeniem i cały czas uśmiechając się przyjaźnie, kiwnął na kelnera. Ten zbliżył się z tacą zastawioną szkłem i podał Centerowi najmniej brudną szklankę. Walter postawił ją na blacie i ironicznie zajrzał w odmęt mętnej, ciemnej cieczy uchodzącej w tej dzielnicy za szkocką. Nieśpiesznym ruchem wetknął kelnerowi w dłoń ćwierć srebrnego franka i skupił spojrzenie na zasiadającym naprzeciwko człowieku o niewielkich oczkach.
Kanciaste indywiduum ewidentnie było dość podenerwowane. Jego trapezoidalny wąsik podrygiwał nieznacznie, ilekroć powietrze dostawało się przez rozwarte nozdrza do ściągniętych strachem płuc. Walter wyciągnął rękę nad poplamionym blatem stolika i łagodnie wyciągnął z kieszonki kartkę. Rozłożył ją przed sobą, rozprostował kantem dłoni i wyciągnął z pudełka cygaro. Wysupłując zza pazuchy zapalniczkę, nie omieszkał odsłonić wiszącego pod pachą steyra m1912. Przypalił końcówkę cygara i skupiając całą uwagę na płomyku i dłoni go osłaniającej, wreszcie zabrał głos:
– Widzicie, sędzio... Żeby nie dostać reelekcji w tym mieście, trzeba zrobić znacznie więcej niż dać potężną łapówkę. Pański zawód jest ryzykowny, a podejrzana ordynacja wyborcza nie poprawia szans pańskich rywali. Na kartce zapisał pan pewną rozsądną kwotę. Żywi sędziowie nie posługują się rozsądnymi kwotami. Żywi sędziowie, aby żywymi pozostać, inwestują więcej niż rozważne środki, aby ten stan podtrzymać. A jak pan wie, w Noir B przestać być sędzią jest o tyle trudno, że można to osiągnąć wyłącznie dwiema ścieżkami. Jedna z nich wiąże się z uczciwym wywiązywaniem się ze swoich obowiązków i rychłą śmiercią, a druga z przegraniem wyborów na to stanowisko. Pan wybrał drugą drogę. Cieszy mnie to. Ależ proszę się tak nie bać, poszarzał pan nieco, zdaje się...
Sędzia nerwowo przyciągnął do siebie kartkę i wpatrzony żmijowym spojrzeniem w grdykę Centera dopisał jeszcze jedno zero do naskrobanej wcześniej sumy. Walter uśmiechnął się krzywo i z aprobatą zastukał płaskim kamieniem tkwiącym w sygnecie o porysowany od kufli, pokryty grubą warstwą lakieru blat. Pstryknął palcem w rondo szarej fedory o czarnej tasiemce.
– Odezwę się. Przygotuj forsę.
Przez chwilę daliśmy Walterowi zebrać myśli. Dzielenie się z detektywem i stróżem prawa osobistymi dokonaniami zawodowymi nie mogło być dla niego czymś naturalnym. Wyjąłem z samochodu koc i podałem nieszczęśnikowi.
– Nie jest pan chyba człowiekiem pozbawionym środków do życia. Dorabia pan sobie na szantażach? – zapytał niby od niechcenia Beardmore, odpalając trzynastego papierosa.
Center spojrzał na niego wzrokiem wyrażającym święte oburzenie.
– Jak pan śmie? Jestem licencjonowanym szantażystą, całe życie poświęcam karierze, mam na to papiery!
Beardmore’a najwyraźniej usatysfakcjonowała ta odpowiedź, bo pokiwał tylko głową widoczną w płomyku zapalniczki. Walter wrócił do retrospekcji, a my wraz z nim.
Stał na nasypie kolejowym, czekając na sędziego. Co kilka minut przechadzał się po podkładach kolejowych i zerkał na zegarek, przyświecając sobie zapałkami. W pewnej chwili poczuł, że tory wibrują. Zdziwiło go to, bo ta linia, będąca bezpośrednią kontynuacją torów biegnących po moście na Wydźwinie, została zamknięta wraz z pierwszym ukruszonym przez korozję legarem wpadającym w nurt. I to lata temu.
Nie poświęcił temu fenomenowi więcej uwagi. Zaczynał się niecierpliwić. Garnitur, chociaż całkiem ciepły, nie był wodoodporny, a płaszcz musiał zostawić na przydrożnym słupku, żeby kwadratowy sędzia wiedział, gdzie skręcić. W końcu, kiedy już ruszył w stronę samochodu, zauważył podskakujące na trawie lampy ciemnego forda. Uniósł rękę, by pokazać, gdzie stoi, jednak samochód się nie zatrzymał. Walter jeszcze przez chwilę myślał, że kanciasty jegomość po prostu nie chce targać walizki pełnej pieniędzy przez błoto, ale wraz z dźwiękiem narastających obrotów silnika wyzbył się złudzeń.