38,90 zł
Przemysław Semczuk
Nieuchwytni
Przemysław Semczuk, autor między innymi bestsellerowego Wampira z Zagłębia, za którego zdobył Kryształową Kartę Polskiego Reportażu (2017), powraca w trzymającej w napięciu historii
Na warszawskich ulicach rozgrywają się sceny niczym z amerykańskich filmów gangsterskich. Bandyci strzelają bez ostrzeżenia. Rabują utarg ze sklepu, napadają na strażników przed pocztą i atakują konwój z utargiem z Centralnego Domu Towarowego.
Bezpieka i milicja podejrzewają, że za „napadami warszawskimi” mogą stać ci sami ludzie, którzy dla okupu porwali Bohdana Piaseckiego, syna wpływowego polityka, przewodniczącego Stowarzyszenia PAX, a przed wojną przywódcy faszystowskiej Falangi.
Wśród tysięcy podejrzanych są ludzie z pierwszych stron gazet, aktorzy, politycy, dziennikarze, a nawet seryjny zabójca kobiet. W końcu na trop bandytów wpada oficer z prowincji. W nagrodę zostaje… wyrzucony z milicji.
Dokumenty odtajnione w 2019 roku przez Główne Archiwum Policji, ujawniają nieznane wątki i sensacyjny finał najdłuższego śledztwa kryminalnego w historii PRL.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Zima roku 1964 przywitała warszawiaków wyjątkowo punktualnie. Pierwsze jesienne mrozy i przelotne opady śniegu pojawiły się już w październiku. Ale dopiero w przeddzień kalendarzowej zimy nad Polskę nadciągnął chłodny front niżowy. Temperatura spadła poniżej zera, a opady śniegu wypędziły warszawskich dozorców i gospodarzy domów z ciepłych kantorków. Cztery centymetry śniegu to niby niewiele. Nie wszędzie jednak da się uprzątnąć pobielone chodniki. Centrum stolicy wciąż jest jednym wielkim placem budowy. Bez przerwy coś się wyburza, remontuje albo buduje. Toteż mróz jest wyczekiwanym zbawieniem. Tonące w błocie uliczki dają chwilową ulgę. Nie trzeba brnąć po kostki w przepastnych kałużach. Należy wszakże uważać, bo na przechodniów czyhają zamarznięte wyboje i zdradliwe ślizgawki. Lekarze z pogotowia na Hożej mają ręce pełne roboty. Od rana zużyto już sto kilogramów gipsu.
Do świąt pozostały tylko dwa dni. Mimo późnej pory po ulicach wciąż kręci się sporo ludzi. Miasto ogarnęła gorączka zakupów. Jedni szukają czegoś na wigilijny stół, inni przeczesują sklepy, rozglądając się za prezentami. Najbardziej obleganym miejscem jest Centralny Dom Towarowy.
Warszawski cedet to już legenda. Od 22 lipca 1951 roku gmach u zbiegu Alei Jerozolimskich i Kruczej jest handlową wizytówką stolicy. Sto trzydzieści stoisk odwiedza każdego dnia blisko pięćdziesiąt tysięcy klientów. W grudniu liczba szturmujących rośnie, sięgając nawet stu tysięcy dziennie. Połowa z nich coś kupuje – a jest w czym wybierać. Zaopatrzenie jest tu najlepsze nie tylko w stolicy, ale i w kraju. Cedet oferuje osiemdziesiąt tysięcy najróżniejszych artykułów. Wszyscy jednak wiedzą, że aby upolować naprawdę atrakcyjne towary, trzeba mieć w cedecie kogoś znajomego. Kogoś, kto powie kiedy i na które stoisko rzucą poszukiwane, trudno dostępne dobra. Jedna trzecia najlepszych okazji nie trafia nawet do sprzedaży. Roztapia się gdzieś w mrokach magazynów, oczywiście za wyższą cenę. To, co zostanie, wykupują klienci „łańcuszkowi”, którzy całymi dniami koczują przy zamontowanych wzdłuż okien kaloryferach. Czekają na dostawę zagranicznych dywanów, turystycznych radioodbiorników, włoskich pantofli czy angielskich płaszczy. Kupują wszystko na handel. Zwykłym klientom pozostaje liczyć tylko na łut szczęścia.
Dodatkowym magnesem przyciągającym do Centralnego Domu Towarowego są godziny otwarcia. Sześciokondygnacyjna świątynia handlu pracuje siedem dni w tygodniu. I to po dwanaście godzin. To o wiele dłużej niż inne sklepy. W niedzielę otwiera się tylko pedet na Woli, gallux z wyborem ekskluzywnej odzieży, salon futrzarski i wybrane sklepy delikatesowe, należące do Warszawskiej Spółdzielni Spożywców (WSS).
O godzinie 8:30 rano portierzy otwierają wejścia, które Leopold Tyrmand porównywał do pomp ssąco-tłoczących, bez przerwy przepychających potoki ludzkie. Z głośników w cedecie płynie miły kobiecy głos. Witając, informuje, kto dzisiaj obchodzi imieniny, klientom życzy udanych zakupów, a pracownikom miłej pracy. Obsługa włącza ruchome schody łączące kolejne piętra. Choć są one ruchome tylko z nazwy. Od chwili otwarcia nie ma dnia, by któryś z radzieckich eskalatorów nie był w naprawie. Stefan Wiechecki, słynny Wiech, pisze o nich w felietonach, że są „schodami nieruchomymi”. A mimo to zostały uznane za jeszcze jedną, wyjątkową atrakcję, szczególnie lubianą przez dzieci.
Jeszcze wcześniej, bo o 7:00 rano otwierają się drzwi mieszczących się na parterze delikatesów. Marokańskie sardynki w puszkach, włoska oliwa z oliwek, indyjska herbata i południowoafrykańska kawa, ananasy w puszkach, tunezyjskie daktyle i algierskie figi. Wszystko w ciągłej sprzedaży. Stoisko monopolowe oferuje prawdziwe francuskie szampany i oryginalne koniaki. Jest też bułgarska pliska, włoska grappa, greckie uzo i egzotyczne trunki z najdalszych zakątków świata. Przed świętami w delikatesach pojawiają się nawet pomarańcze i cytryny. Jest drogo, ale nikt nie kręci nosem. Gdzie indziej można tylko pomarzyć o takich frykasach. Tłum kupujących meandruje alejkami, łapiąc do koszyków luksusowe wiktuały. Kasy stojące przy wyjściu z samoobsługowej sali bez przerwy terkocą i podzwaniają wesoło dzwonkami po każdym podsumowaniu rachunku.
Na ostatniej, szóstej kondygnacji cedetu pieści podniebienie i dostarcza rozrywek restauracja kategorii pierwszej o swojskiej nazwie „Stolica”. Ogromna przeszklona sala z tarasem widokowym może pomieścić dwustu pięćdziesięciu gości. Dzięki oddzielnej klatce schodowej i windzie dancing przy akompaniamencie zespołu muzycznego kończy się tu o 4:00 nad ranem.
Na pierwszym piętrze wytchnienie oferuje klientom, i nie tylko, kawiarnia „Antresola”. Nazywana przez bywalców „kawiarnią na półce”. Półkę ową stanowi wąski taras zewnętrzny, wiszący nad wejściem od strony Alei Jerozolimskich. I drugi wewnętrzny, posadowiony nad westybulem przy wejściu. W kawiarni chętnie odpoczywają umęczeni eleganccy panowie, którzy często muszą znosić kilkugodzinne przymiarki na stoisku salonu mody. Jest to również popularne miejsce spotkań warszawskiej młodzieży, wagarowiczów i bohemy artystycznej. „Na półce” można spotkać literatów i aktorów. Zaglądają tu też panie trudniące się najstarszym zawodem świata. Wpadają na chwilę, po drodze do „Polonii” czy „Bristolu”.
O bajońskich utargach cedetu z dumą pisze prasa. W okresie przedświątecznym sięgają one trzech milionów złotych dziennie. W ostatnią niedzielę handlową padł nowy rekord. W dzisiejszym wydaniu „Express Wieczorny” na pierwszej stronie tryumfalnie zawiadamia o wynikach „złotej niedzieli” i przebiciu ubiegłorocznego rekordu aż o dwieście tysięcy. Do kasy trafiły cztery miliony osiemset tysięcy.
O 16:00 do gabinetu dyrektora cedetu, towarzysza Albina Kostrzewskiego, wchodzi dowódca straży przemysłowej Czesław Jarek. Kładzie na biurku plan wieczornego konwoju, który odwiezie utarg do banku. Wraz z nim upoważnienie do wydania broni. Jeszcze przed paru laty pieniądze konwojowała milicja. Jednak w komendzie ktoś doszedł do wniosku, że milicja nie jest od tego i odwożeniem pieniędzy zajęła się umundurowana straż zakładowa. Z tej okazji dziesięciu strażnikom przydzielono jeden pistolet PW (skrót od: pistolet wojskowy), kaliber 7,62. To w zupełności wystarcza, bo broń jest pobierana z depozytu wyłącznie podczas wyjazdów do banku. Ma ją jeden ze strażników – ten, który zostaje wyznaczony na dowódcę konwoju. Drugi dźwiga worek wypchany pieniędzmi. Jest co dźwigać, gdyż waży on zwykle kilkanaście kilogramów.
Dyrektor Kostrzewski podpisuje dokument i wraca do swoich spraw. Tego dnia w konwoju pojadą Stanisław Piętka i Zdzisław Skoczek. Skoczek pracuje ledwie od roku, rzadko pełni funkcję dowódcy. Piętka jest od niego starszy, pracuje dłużej, już ponad dwa lata. Wiele razy jeździł do banku z utargiem. Toteż zgodnie z regulaminem spisanym przez komendanta straży przemysłowej Jana Mikę to on zostaje wyznaczony na dowódcę wieczornego konwoju. Od 14:00 pełni służbę na piątym piętrze. Po 19:00 pojedzie do banku, a pracę skończy po 22:00, asystując przy komisyjnym zamykaniu i plombowaniu stoisk.
Przed 18:00 w wartowni straży pojawia się Skoczek. Mówi, że odbierze broń dla Piętki. Czesław Jarek kiwa twierdząco głową. W cedecie panuje koleżeńska atmosfera. Strażnicy dobrze się znają i gdy jeden jest czymś zajęty, inny wyręcza go w obowiązkach. Takie sytuacje często się zdarzają. Jarek otwiera szafę pancerną i wydaje Skoczkowi kaburę z pistoletem i dodatkowym magazynkiem. Ten kwituje odbiór i wychodzi. Zaraz za drzwiami spotyka Piętkę, który idzie akurat odebrać broń. Wyjaśnia mu, że już pobrał pistolet, bo Jarek zmienił decyzję i to on ma być dziś dowódcą. Piętka wzrusza tylko ramionami, przyjmując do wiadomości tłumaczenie. Jest mu wszystko jedno, kto będzie miał broń, a kto poniesie worek.
W tym samym czasie w specjalnym pomieszczeniu w podziemiach kasjerki-liczarki kończą zliczanie gotówki. Jest tego siedemset trzynaście tysięcy w banknotach pięćsetzłotowych, sześćset dwa tysiące dziewięćset złotych w stuzłotówkach, osiemnaście tysięcy siedemset złotych w pięćdziesiątkach i tysiąc dziewięćset złotych w dwudziestkach. Łącznie milion trzysta trzydzieści sześć tysięcy pięćset złotych. Pieniądze trafiają do worka, który główna kasjerka Jadwiga Michałowska zawiązuje drutem, przyczepia „chorągiewkę” z wypisaną kwotą i zaciska ołowianą plombę. Ośmiokilogramowy worek wkłada do kasy pancernej, którą następnie zamyka na klucz zawieszony na łańcuszku na szyi.
Kierowca Władysław Bogdalski pracę rozpoczął o 14:00. Jeździ tego dnia zieloną warszawą o numerach WE 2653. Na drugiej zmianie jest jedynym kierowcą. Popołudniami to wystarcza, bo wyjazdy rzadko się zdarzają. Dyrektor jest zazwyczaj na miejscu, a bieżące sprawy zaopatrzeniowe załatwia się rankami. W grafiku, co prawda, nie zapisuje się takich szczegółów, ale kierowca wie, że wieczorem będzie musiał jechać z pieniędzmi do NBP przy Jasnej. To niedaleko, ledwie parę ulic od cedetu. Jechania raptem kilka minut, później jeszcze jakieś pół godziny czekania przed bankiem, aż kasjerka przekaże pieniądze do skarbca. Z powrotem do cedetu i fajrant.
Parę minut przed 18:00 Bogdalski idzie do pomieszczeń skarbca.
– Jest już Michałowska? – pyta pilnującego drzwi Franciszka Mirosa.
– A co cię to obchodzi? – odpowiada obcesowo strażnik.
Bogdalski dopiero od niedawna pracuje w cedecie i nie wgryzł się jeszcze w panujące tu układy.
– Spieszy mi się – usprawiedliwia się pojednawczo. – Na pociąg muszę zdążyć. W styczniu się żenię i w domu robota. A jeszcze święta.
Miros mierzy go surowym wzrokiem. Poprawia czapkę, robiąc groźną minę, po czym lekko się uśmiecha.
– Podjeżdżaj pod rampę, zaraz tu będą. – To mówiąc, wskazuje głową w stronę wejścia i daje Bogdalskiemu do zrozumienia, że nic więcej nie powie.
Bogdalski wybiega na zewnątrz. Wóz stoi z tyłu budynku, gdzie są miejsca zarezerwowane dla cedetu. Zapuszcza motor i zjeżdża wolno pochylnią do podziemi. Ustawia warszawę przy rampie numer dwa. Powinien zaparkować przy rampie pierwszej. Takie zalecenie wydał niedawno dyrektor. Ale do rampy numer dwa jest bliżej. Stoją tu, co prawda, dwie ciężarówki, ale mimo to łatwiej podjechać.
O 18:20 strażnicy Skoczek i Piętka wchodzą do pomieszczenia kasy. Widząc ich, Michałowska chwyta słuchawkę telefonu i wykręca numer wartowni. Zdenerwowanym głosem żąda od Czesława Jarka, aby natychmiast przysłał uzbrojonego strażnika. Speszony Skoczek wypada w tym czasie z pokoju. Po chwili jest z powrotem, przypinając do pasa kaburę. Bąka coś pod nosem, że przez nieuwagę zostawił broń w szatni. Michałowska uspokaja się. Otwiera szafę i każe Piętce zabrać worek.
Bogdalski czeka przy wozie, patrząc, jak magazynierzy rozładowują dostawę z ciężarówek. Przenoszą pudła i skrzynie na wózki i wciągają je w przepastne trzewia cedetu. W pobliżu kręcą się też elektrycy usuwający usterkę transformatora. Na rampie jest kilkanaście osób. Po niespełna półgodzinie pojawia się kasjerka i dwóch strażników. Bogdalski, nie czekając, wsiada za kierownicę i kopie starter. Wysłużony „dolniak” z pierwszych lat produkcji zaskakuje od dotknięcia. Zawory grają, przez chwilę terkocąc. Gdy pompa olejowa łapie ciśnienie, silnik uspokaja się i wyrównuje obroty. Wóz ma już zrobione dwieście tysięcy kilometrów, ale trzyma się całkiem dobrze. Dotąd ani razu nie zawiódł.
Michałowska, widząc zaparkowaną przy rampie warszawę, oddycha z ulgą. Nie lubi jeździć do banku żukiem. W osobowym aucie czuje się pewniej. Szyby z tyłu są zamalowane do połowy zieloną farbą. Dzięki temu nie widać, czy poza kierowcą i pasażerem ktoś jeszcze siedzi w wozie. W oszklonym żuku jest jak w akwarium, wszyscy są na widoku. Wciąż ma wrażenie, że idący ulicą ludzie bez przerwy im się przyglądają. Powtarza sobie, że jest przewrażliwiona. Pracuje w cedecie od początku, a od siedmiu lat jest główną kasjerką. Nigdy nic złego się jak dotąd nie stało. Cedetowskie auta często się kręcą po mieście. Skąd ktoś ma wiedzieć, że akurat tym razem wiozą pieniądze? Raz czy dwa wydało się jej, że ktoś faktycznie ich obserwuje. Nikomu o tym nie mówiła, bo się bała, że wyjdzie na histeryczkę. Ale poprosiła dyrektora o wysyłanie do banku tylko warszawy. Dyrektor nie pytał dlaczego. Może uznał, że woli jeździć osobowym autem, bo tak jest wygodniej. Wydał zalecenie, choć nie zawsze jest ono przestrzegane.
Skoczek jako dowódca konwoju siada z przodu. Miejsca z tyłu zajmują Piętka i Michałowska. Strażnik sadowi się za kierowcą, a kasjerka za Skoczkiem. Worek z pieniędzmi leży pomiędzy nimi.
Bogdalski wolno rusza. Warszawa z wysiłkiem gramoli się po mokrej pochylni. Na szczęście posypano ją solą i padający niedawno śnieg nie przymarzł. Konserwatorzy pilnują, aby do tego nie doszło, ponieważ do podziemi każdego dnia zjeżdża kilkadziesiąt ciężarówek z dostawami.
Na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Kruczej jest jak zawsze sporo samochodów. Z boku cedetu ustawiono stoisko, na którym sprzedaje się żywe karpie. Na placyku od tyłu parkuje kilka ciężarówek z choinkami. Po obu stronach kłębi się tłum ludzi.
Bogdalski przepuszcza jadące samochody i włącza się do ruchu. W kierunku placu Zwycięstwa ciągnie masa narodu. Tu zawsze jest ruch. Na Kruczej i Szpitalnej gnieździ się sporo małych sklepików, komisów, warsztatów szewskich, punktów naprawy parasolek, wiecznych piór i maszyn do pisania. Przechodnie niosą siatki, które szarpią się, jakby były żywe. Widać udało im się zdobyć upragnioną rybę. Teraz spieszą, bo na karpie czeka wanna wypełniona wodą. Jeszcze inni ledwie wystają spod zielonych iglastych drzewek.
Na twarzach obładowanych zakupami ludzi widać uśmiechy. Niewątpliwą przyczyną radości są pomarańcze i cytryny rzucone po południu do cedetowskich delikatesów. Cytrusy to wciąż rzadki rarytas. Na jednej z partyjnych operatywek w Fabryce Samochodów Osobowych (FSO) robotnikom narzekającym na brak cytryn odpowiedział sam Władysław Gomułka, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego i zgodnie z proletariackim zwyczajem członek zakładowej komórki partyjnej.
– Sok z kiszonej kapusty ma, towarzysze, więcej witaminy C niż cytryny! – grzmiał z mównicy.
Na co odpowiedział mu zwykły robotnik, pytając, czy towarzysz sekretarz pije herbatę z sokiem z kapusty. Sala ryknęła śmiechem. Prasa ani słowem nie wspomniała o kwaśnej ripoście. Ale prędko pojawiły się notki o tysiącach ton cytrusów rozładowywanych w gdańskim porcie. Była to ledwie kropla w morzu potrzeb. Nie wystarczyła do uradowania się całej Polski. Ale wystarczyła do zadowolenia w przedświątecznym okresie przynajmniej warszawiaków.
Wóz przecina placyk, na którym Krucza przechodzi w Bracką, by już po kilkudziesięciu metrach zmienić się w Szpitalną. Na skrzyżowaniu z Chmielną wciąż widać wojenne zniszczenia. Kwartał po lewej wygląda jak oszpecona, bezzębna twarz. Przez pojedyncze budynki i rumowiska widać nawet dom „Pod Orłami”, do którego zmierza konwój. Ale tą drogą przejechać się nie da, bo Chmielna jest jednokierunkowa. Kawałek dalej kierowca powinien skręcić w lewo, w niewielką uliczkę Przeskok. Stąd do banku jest zaledwie sto metrów. Bogdalski jednak mija skrzyżowanie i wciąż jedzie prosto.
– Jak pan jedzie?! – krzyczy zaskoczony zmianą trasy Skoczek.
– Jadę dalej, bo przez Przeskok przejazd jest zamknięty – wyjaśnia spokojnie Bogdalski.
– Co to pana obchodzi? – wtrąca się do rozmowy rozdrażniona Michałowska. – Kierowca wie, gdzie mu wolno jechać.
Skoczek jeszcze bąka pod nosem, że to on jest dowódcą i to on tu rządzi. Michałowska odpowiada, że również ma tu coś do powiedzenia. Tylko Piętka siedzi cicho. Jemu jest wszystko jedno, którędy jadą.
Auto pokonuje niewielki odcinek, co chwila przystając, by przepuścić tłum pieszych. W końcu dojeżdża do placu Powstańców. Tu też ruch jest ogromny, bo mimo późnej pory wciąż czynne są kasy Obsługi Ratalnej Sprzedaży (ORS), Polresu, Polskich Linii Lotniczych LOT i Biura Podróży Orbis. Jedni załatwiają ostatnie zakupy na raty. Inni próbują kupić bilety. Lotnicze są drogie, ale i tak nie brakuje na nie chętnych, bo przed świętami kupienie miejscówki czy kuszetki na nocny pociąg graniczy z cudem. Poza tym „LOT-em bliżej”, jak głosi przedwojenne hasło reklamowe, wymyślone przez Melchiora Wańkowicza.
Warszawa przejeżdża obok pawilonu meblowego vis à vis skrzyżowania z Boduena. Ta wąska uliczka prowadzi prosto do banku, ale jest jednokierunkowa i w nią również nie można skręcić. Bogdalski jedzie więc prosto, wzdłuż Domu Chłopa, i wreszcie przecina plac, by za gmachem Ministerstwa Handlu Wewnętrznego skręcić w Moniuszki. Mija postój taksówek i powoli przeciska się między samochodami i słabnącym potokiem przechodniów zdążających w stronę Marszałkowskiej. Na kolejnym skrzyżowaniu ponownie skręca w lewo. Tym razem w ulicę Jasną. Zgodnie z nazwą jest tu nad wyraz jasno. Od błyszczącego asfaltu, pokrytego cienką warstwą lodu, odbijają się wesoło mrugające neony i światła ulicznych latarni.
Ostatni odcinek dwustu metrów idzie już gładko. Skręt w prawo i Bogdalski zatrzymuje wóz tuż przed wejściem do banku. Stoi tu znak zakazu zatrzymywania, ale jego nie obowiązuje. Motor wozu milknie.
Na placyku przed bankiem o tej porze kręci się niewielu przechodniów. Na środku stoi kilkanaście samochodów. Tu również jest dość jasno. Po przeciwnej stronie placu, w budynku redakcji „Kuriera Polskiego”, światła świecą na wszystkich piętrach. Stojące na ulicy latarnie zalewają plac białym światłem sączącym się ze sterczących jak kocie wąsy opraw jarzeniówek. Świetlista poświata pada też z wielkich okien umieszczonych w fasadzie domu „Pod Orłami”. Gdyby nie zimowy chłód, można by odnieść wrażenie, że to środek letniego dnia.
Pierwszy z wozu wysiada Skoczek. Zatrzymuje się mniej więcej w połowie chodnika dzielącego ulicę od drzwi banku. Stoi plecami w stronę placyku i ulicy Hibnera (dziś Zgody). Michałowska po wyjściu z auta przystaje na chwilę, by przepuścić niosącego worek Piętkę.
– To ja lecę przodem! – rzuca przez ramię strażnik do kasjerki i rusza biegiem.
Michałowska widzi idącego wzdłuż ściany mężczyznę w płaszczu. Musiał wyjść zza rogu Jasnej, gdy wysiadali z wozu.
„Pewnie to klient idący do banku” – myśli i zatrzymuje wzrok na niosącym pieniądze Piętce, który jednym susem przeskakuje pierwszy schodek. Jednak idący wzdłuż ściany mężczyzna ponownie zwraca jej uwagę. Przyspieszył kroku i za chwilę zderzy się w drzwiach ze strażnikiem, który niemalże łapie za klamkę. Rozlega się huk wystrzału, a po chwili drugi i trzeci.
Piętka upada. Mężczyzna w płaszczu wyrywa mu worek z pieniędzmi i zaczyna uciekać w stronę ulicy Hibnera. W tej samej chwili gdzieś z tyłu po lewej słychać dwa kolejne strzały. Kasjerka odwraca głowę i widzi, że drugi strażnik pada na pierwszym stopniu. Jakiś mężczyzna robi w jego stronę kilka kroków i strzela dwa razy do leżącego. Słychać brzęk metalowych łusek odbijających się od betonowych płyt trotuaru.
W momencie gdy rozbrzmiewa odgłos pierwszego wystrzału, Bogdalski schyla się do schowka, aby wyjąć kartę drogową. Huk go podrywa, ale nadal nie wie, co się dzieje. Sądzi, że to wystrzał tłumika któregoś z parkujących na placu aut. Widzi jednak coś, co wydaje się niemożliwe. Oto stojący bokiem do niego wysoki mężczyzna trzyma w wyciągniętej ręce pistolet. Pada kolejny strzał. Bogdalski jak w zwolnionym tempie widzi błysk wyplutego z lufy ognia i łuskę, która zataczając łuk, odbija się od karoserii samochodu. Jednocześnie kątem oka dostrzega upadającego strażnika. Jego czapka toczy się po chodniku. Jakiś człowiek biegnie w stronę ulicy Hibnera, dźwigając worek z pieniędzmi. Piętka, który jest już przy drzwiach, podnosi się i znika wewnątrz banku.
„To napad” – dociera do Bogdalskiego to, w co nadal nie może uwierzyć. Łokciem naciska umieszczoną na środku kierownicy jasną, okrągłą tarczę ze znaczkiem FSO.
Powietrze rozdziera niski, natrętnie buczący dźwięk klaksonu warszawy. Odbijając się echem od ścian budynków, przypomina syrenę statku ostrzegającą przy wejściu do portu – uwaga, tu jestem!
– Bandyci! Milicja! Milicja! – krzyczy Michałowska, uciekając za samochód. Kuca za autem jak za barykadą oddzielającą ją od atakujących.
Bogdalski widzi napastnika, który wycofując się w stronę Hibnera, odwraca się i celuje w jego stronę. Odruchowo schyla głowę, nie przestając trąbić. Echem odbijają się wewnątrz wozu dwa głuche, metaliczne uderzenia. To go otrzeźwia. Puszcza klakson. I nagle na ułamek sekundy robi się całkiem cicho. Wydaje się, że świat stanął w miejscu. Po czym ze wszystkich stron docierają potężniejące głosy. Podnosi się i widzi nadbiegających ludzi. W oknach redakcji „Kuriera Polskiego” odcinają się na tle jasnego światła przyciśnięte do szyb sylwetki. Widać ręce osłaniające oczy przed światłem, tak aby zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz.
Plutonowy Leon Krupski jest na służbie od 16:00. Patroluje okolice placu Powstańców i przyległych ulic. Co pół godziny melduje się u dyżurnego Komendy Dzielnicowej Stare Miasto. Telefonuje z kasy ORS-u, recepcji Domu Chłopa – jednego z największych hoteli w stolicy – albo banku przy Jasnej. W rejonie jest spokój. We wtorek, na dwa dni przed świętami, ludzie myślą tylko o zakupach. Nawet pijacy i chuligani mają ważniejsze rzeczy do roboty niż zakłócanie porządku. Krupski skręca w niewielką uliczkę Boduena, łączącą Szpitalną z Jasną. Jej wylot znajduje się u zbiegu Jasnej z Hibnera; przebiega przez placyk przed bankiem. Słyszy jakiś hałas: rytmiczne puknięcia odbijające się echem od ścian budynków. Nie jest pewien, czy to strzały, ale widząc biegnących ludzi, rusza za nimi. Do rogu z Jasną ma ledwie pięćdziesiąt metrów. Długi zimowy płaszcz mocno utrudnia bieg. Gdy wpada na plac, przy wejściu do banku jest już zbiegowisko. Roztrąca ludzi. Na środku chodnika w kałuży krwi leży umundurowany strażnik. Nieopodal na stopniu zatrzymała się jego czapka. Wszędzie ślady krwi, również przy drzwiach.
Milicjant nachyla się nad leżącym i sprawdza puls. Mężczyzna nie żyje. Otrzymał dwa postrzały w głowę. Nie ma na co czekać. Wchodzi do banku. Po prawej w portierni dostrzega dwóch wystraszonych strażników bankowych. Obaj trzymają w rękach pistolety. Widząc milicjanta, oddychają z ulgą, otwierają drzwi i wpuszczają Krupskiego do portierni. Ten chwyta słuchawkę i wykręca na tarczy kolejne cyfry. Osiem, jeden, sześć, trzy, zero. To bezpośredni numer do dyżurnego Komendy Dzielnicowej Stare Miasto. Plutonowy melduje, co się stało. Już wiedzą o napadzie, ktoś już dzwonił.
Krupski wybiega na zewnątrz. Natychmiast otacza go gromada ludzi. Jeden przez drugiego gorączkowo wykrzykują coś o napadzie i o strzałach. Wciskają mu do rąk zebrane na chodniku łuski. Pokazują, w którą stronę uciekli bandyci. W tym harmidrze udaje mu się ustalić dwie osoby, będące bezpośrednimi świadkami. Nakazuje wszystkim stanąć z boku i czekać. Po chwili od ścian kamienic odbijają się echem syreny radiowozów nadciągających ze wszystkich stron.
Jest 18:40. Na pulpicie oficera dyżurnego Komendy Miasta dzwoni telefon. Major Jerzy Tobolski podnosi słuchawkę.
– Halo, milicja!? – krzyczy zdenerwowanym głosem mężczyzna.
– Tak, słucham.
– Dzwonię z redakcji „Kuriera”. Jest jakaś strzelanina przed bankiem na Jasnej, „Pod Orłami”.
– Halo, jaka strzelanina? Jak się nazywacie, obywatelu?
– Andrzej Olszewski, jestem redaktorem „Kuriera Polskiego”. Naprzeciwko redakcji przed bankiem „Pod Orłami” jest strzelanina. To chyba napad na bank albo na konwój. Ktoś leży na chodniku, są ranni, a może nawet zabici.
– Dziękuję wam, zaraz się tym zajmiemy.
Milicjant przez chwilę zastanawia się, czy dobrze usłyszał. Telefon dzwoni ponownie. Tym razem telefonuje dyżurny z Komendy Dzielnicowej Stare Miasto. On także dostał meldunek o strzelaninie przed bankiem. Nie ma na co czekać. Major Tobolski włącza przycisk na pulpicie i zaczyna szybko mówić do mikrofonu.
– Uwaga, wszystkie patrole! Zarządzam Akcję 500! Powtarzam: Akcja 500!
Kryptonim „Akcja 500” oznacza napad na bank. Dyżurny błyskawicznie wydaje polecenia. Służbę pełni w tej chwili blisko tysiąc milicjantów. Wszyscy przerywają normalne obowiązki i kierują się do działań poszukiwawczych. Spośród sześćdziesięciu radiowozów w mieście w rejon napadu Tobolski kieruje jedenaście. Kolejnych osiem jedzie na punkty zaporowe na mostach oraz na lewobrzeżnej stronie Warszawy. Swojemu zastępcy, kapitanowi Makiełce, rozkazuje zabrać grupę dochodzeniową i ambulans śledczy z ekipą do zabezpieczania śladów, a potem jechać na Jasną. Sam zaczyna powiadamiać komendy dzielnicowe, komisariaty kolejowe i Komendę Ruchu Drogowego.
Dyżurni wiedzą, co oznacza sygnał alarmowy „Akcja 500”. Nikt nie pyta o szczegóły. Na to przyjdzie czas. W każdej komendzie jest przygotowany plan alarmowy. Zgodnie z nim trzeba jak najszybciej zablokować ważne punkty komunikacyjne w sąsiednich rejonach. I ściągnąć z domów wszystkich funkcjonariuszy.
Tobolski dzwoni także do Komendy Wojewódzkiej MO, prosząc o zablokowanie tras wylotowych z miasta w powiatach podwarszawskich. Oficer dyżurny, kapitan Ulrich, już wydał rozkaz blokady. Kilka minut wcześniej został powiadomiony o napadzie przez dyżurnego Komendy Głównej, do której także dotarł sygnał o strzelaninie pod bankiem. Tobolski nie wypuszcza z rąk słuchawki. Raz po raz kręci tarczą. Dzwoni na numer domowy zastępcy komendanta miasta, pułkownika Janickiego, oraz do dowódcy Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej (ZOMO), pułkownika Wierzbickiego. W jednostce rozlegają się dzwonki alarmowe. Milicjanci w biegu chwytają broń długą i wskakują do samochodów. Przez radio dowiadują się, dokąd mają jechać. W rejon napadu kierują się dwa plutony alarmowe, trzynaście radiowozów z czterdziestoma milicjantami oraz przewodnik z psem tropiącym.
Po kilku minutach wiadomość zostaje przekazana również Służbie Bezpieczeństwa. W mieście kręci się pięćdziesiąt siedem cywilnych radiowozów Biura „B”. Zajmują się obserwacją figurantów, czyli osób, wobec których prowadzone są sprawy operacyjne. Działania natychmiast zostają przerwane, a esbecy blokują skrzyżowania i zaczynają kontrolować samochody.
W dyżurce Komendy Miasta pojawia się Janicki, zastępca komendanta miasta. Przejmuje dowodzenie, choć dyspozycje i tak wciąż wydaje oficer dyżurny. Komendant musi odbierać telefony z wyższego szczebla. Dzwonią z Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). W rozmowie z towarzyszem Władysławem Wichą melduje, że trwają energiczne działania, zarządzono „Akcję 500”, a na miejsce napadu pojechał już szef Oddziału Służby Kryminalnej KGMO, pułkownik Stanisław Górnicki. W drodze jest także kierownik Zakładu Kryminalistyki, pułkownik Zelwiański, i jego zastępca, major Adamczak. Będą osobiście nadzorować pościg i koordynować działania. Na Jasną udał się też komendant miasta, pułkownik Tadeusz Kozłowski, i jego drugi zastępca, pułkownik Płaska. Na nogi postawiono całą milicję i Służbę Bezpieczeństwa. Do pracy ściągani są funkcjonariusze ze wszystkich wydziałów. Janicki zapewnia, że w tej sytuacji wszystko jest pod kontrolą, a ujęcie sprawców jest tylko kwestią czasu.
Trudno opisać chaos tuż po napadzie. Po placyku biegali ludzie, trąbiły klaksony aut. Z okien redakcji „Kuriera Polskiego” wychylali się pracownicy, wskazywali, wołając: „Tam uciekli!”. Grupki ludzi biegały wokół banku, szukając bandytów. Po kwadransie milicjanci otoczyli placyk i zaczęli zaprowadzać porządek.
Tak następnego dnia wydarzenia zrelacjonuje „Sztandar Młodych”. Jednakże próba zapanowania nad chaosem potrwa o wiele dłużej niż kwadrans. Zanim jeszcze na miejsce dotrą radiowozy, przed bank podjeżdżają karetki. Z pogotowia na Hożej mają blisko. Jedna zabiera ciało martwego Skoczka, druga ciężko rannego Piętkę. Strażnik jest w szoku. Po postrzale uciekł aż na drugie piętro banku. Dopiero tam stracił przytomność. Musi jak najszybciej trafić na salę operacyjną.
Z minuty na minutę przybywa kolejnych radiowozów. Niestety, nikt nie zatrzymuje samochodów, które w chwili napadu parkowały na placu. Po prostu odjeżdżają. Milicjantom udaje się tylko z tłumu przechodniów wyłapać kolejne piętnaście osób, które widziały strzelaninę. Czas ma decydujące znaczenie. Dlatego świadkowie są przesłuchiwani na gorąco, od razu na ulicy. Wśród mundurowych wybuchają nerwowe sprzeczki. Ci z dochodzeniówki muszą poznać przebieg wydarzeń, a technicy kryminalni chcą jak najszybciej narysować portrety pamięciowe. Skutkiem tego pierwsze rysopisy są mało precyzyjne. Do dyżurnego dociera komunikat, że jeden był wyższy, a drugi niższy. Uciekli ulicą Hibnera i prawdopodobnie skręcili w Moniuszki, a dalej w stronę Marszałkowskiej. W tym kierunku rusza pies tropiący, ale ślad gubi już po kilkudziesięciu metrach.
Nie czekając na rozwój wypadków, pułkownik Płaska zwołuje grupę zomowców i zaczyna przeczesywać cały kwartał miasta. Milicjanci sprawdzają klatki schodowe, piwnice, strychy, przejścia pomiędzy budynkami. Nie jest to proste, bo na zachód od miejsca napadu, wzdłuż Marszałkowskiej, trwa budowa Domów Towarowych Centrum. Rosną szkielety „Warsa”, „Sawy” i „Juniora”. Teren przecinają płoty. Ulice i chodniki zlały się w jedną całość, tworząc grzęzawiska i wertepy. Okolica tonie w mroku; kończący się wzdłuż Hibnera plac budowy pochłonął część jezdni i trotuar, a wraz z nim i latarnie. Dalej na pustym placu po zburzonej kamienicy przy Sienkiewicza też nie ma ani jednej latarni. W ciemny, wąski zaułek prowadzący do Moniuszki po zmroku mało kto się zapuszcza.
Milicjanci przeszukują plac budowy oraz budynki przy Kniewskiego, Rutkowskiego i Hibnera, Jasnej, Moniuszki, Sienkiewicza i Boduena. Nie zwracają uwagi na późną porę. Nie pytają o zgodę. Wchodzą do mieszkań bez nakazu i sprawdzają, czy bandyci się gdzieś nie ukryli. Zamiast nich udaje im się odnaleźć kolejnych trzydziestu świadków, którzy w trakcie napadu byli nieopodal. Niektórzy nawet widzieli złodziei.
Najcenniejsze okazują się zeznania Jerzego Wiemana. Uciekający bandyta wpadł na niego i strącił mu kapelusz. Zatrzymał się, podniósł, otrzepał i oddał, przepraszając. Następnie pobiegł w kierunku wąskiego przejścia między budynkami, łączącego ulice Moniuszki i Sienkiewicza. Ta krótka chwila wystarcza do tego, by jeszcze tej samej nocy portret pamięciowy napastnika trafił do wszystkich funkcjonariuszy w Warszawie.
Dopiero po godzinie teren otacza szczelny kordon posterunków. Przejść mogą tylko mieszkańcy. Budynek redakcji „Kuriera Polskiego” zostaje zamknięty. Nikt nie może wejść ani wyjść. Na piątym piętrze milicja zajmuje pokój działu personalnego i kilka pokoi redakcyjnych. Trwają w nich przesłuchania świadków i pracowników, którzy w chwili napadu obserwowali wydarzenia przez okna.
Technicy rozpoczynają zabezpieczanie śladów. W sumie nie bardzo jest co zabezpieczać, bo tłum ludzi i milicjantów wszystko zadeptał. Tylko plamy krwi wskazują miejsce, w którym upadł Skoczek. Gdy był zabierany, nie zaznaczono ułożenia ciała. Ani nie oznaczono miejsc, w których znajdowano łuski. To ważne, bo dzięki temu można by było ustalić, skąd padały strzały.
Kilka osób mówi o samochodzie marki warszawa, od kształtu karoserii nazywanej potocznie „garbatą”. Tuż po godzinie 18:00 auto zaparkowało przed bramą budynku przy Hibnera 12. To przewężenie ulicy, zaraz za rogiem banku, wzdłuż trasy, którą uciekali bandyci. Gdy padły pierwsze strzały, wóz wyjechał na ulicę, skręcił w Sienkiewicza, a później w Marszałkowską. Jedna z kobiet widziała, jak do podobnego samochodu na Marszałkowskiej wsiadał mężczyzna z workiem. Inni świadkowie zapamiętali, że warszawa była szara albo jasnoniebieska. Na tablicach rejestracyjnych widniały litery TB, oznaczające województwo stołeczne. Niektórzy wspominali coś o cyfrze 1 i 1 lub 1 i 7. Według innych natomiast jedynka miała być ostatnią cyfrą numeru. Przepytanie lokatorów nie potwierdza, by samochodem przyjechał ktoś z odwiedzających ten budynek. To pozwala założyć, że złodzieje mają wspólnika i samochód.
Informacja o poszukiwanej warszawie szybko trafia do stanowiska dowodzenia Komendy Stołecznej. Z powodu zakłóceń oficer dyżurny słyszy TP zamiast TB. I taką informację przekazuje patrolom. Cała milicja zaczyna szukać garbatej warszawy z numerem rejestracyjnym TP. Dopiero po półgodzinie błąd zostaje naprawiony. Ten czas może mieć jednak decydujące znaczenie. Bandyci mogą być już daleko.
W Warszawie trwa akcja na niespotykaną dotąd skalę. W nocy milicjanci, nie bacząc na przepisy, bez nakazu wchodzą do siedmiuset melin i mieszkań recydywistów. Przeprowadzają sześćdziesiąt rewizji i organizują osiemnaście zasadzek. Sprawdzają ponad dwa tysiące osób, które miały jakiekolwiek konflikty z prawem. Kilkadziesiąt zatrzymują prewencyjnie na czterdzieści osiem godzin. Podobnie traktują sto siedemdziesiąt osiem innych, które nie spodobały się podczas rutynowych kontroli na ulicach. Wystarczy być wysokiego wzrostu, by trafić do aresztu. Do rana sprawdzają tysiąc siedemset kart meldunkowych w hotelach. Nie jest to trudne, bo w Warszawie jest ich tylko dwanaście. Niestety, sprawdzenie kwater prywatnych nie jest takie proste. Tylko nieliczni zgłaszają wynajem do biura rezerwacji hotelowych, które wydaje przyjezdnym skierowania również do kwater prywatnych. Pokątne usługi noclegowe to powszechna praktyka. Oczywiście dzielnicowi wiedzą, kto się tym zajmuje. Ale na sprawdzenie potrzeba czasu.
Każdy, kto przyjechał do stolicy 21 lub 22 grudnia, zostaje przepytany i musi przedstawić alibi. Przy okazji milicjanci prowadzą rozmowy z pracownikami hoteli i lokali gastronomicznych. Wypytują kelnerów, szatniarzy, a nawet babcie klozetowe. Rozmawiają z kierowcami taksówek państwowych, spółdzielczych i prywatnych oraz z motorniczymi tramwajów, kierowcami autobusów i konduktorami. Biuro „B” rozpoczyna ciągłą obserwację pięćdziesięciu restauracji i barów. Działania przynoszą czterysta siedemdziesiąt informacji, które należy sprawdzić. Do ósmej rano udaje się zweryfikować ponad dwieście.
W sześciu podwarszawskich powiatach milicja wystawia sto dziewięćdziesiąt sześć posterunków, a w teren rusza pięćset osiemdziesiąt patroli. Skutkiem tak szeroko zakrojonej akcji jest zatrzymanie na gorącym uczynku trzynastu bandytów, stu siedemdziesięciu czterech włamywaczy i stu dziewięćdziesięciu chuliganów. Stu milicjantów ze szkoły oficerskiej i czterystu pięćdziesięciu żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW) przeczesuje tereny leśne wokół głównych tras wylotowych z miasta. Jak się później okaże, raporty z pierwszych godzin akcji pozostały tylko pobożnymi życzeniami.
W środku nocy rozpoczyna się akcja „Samochód”. Natychmiast sprawdzono kartoteki wydziałów komunikacji. Tablice TB są wydawane nie tylko w Warszawie, ale również w wielu podwarszawskich powiatach. Z dokumentów wynika, że w województwie jest osiemset osiemdziesiąt jeden garbatych warszaw z tablicami rejestracyjnymi TB. Do rana milicja sprawdza niemal wszystkie. Bez skutku.
Najważniejszej informacji dostarczają łuski znalezione przed bankiem na Jasnej. Pięć zebrali przechodnie, bezpowrotnie zacierając mogące się na nich znajdować ślady. Trzy kolejne później odnaleźli technicy. Dwie leżały pod samochodem, a jedna wpadła w pryzmę śniegu. Ale i na nich nie ma odbitek palców. Widać sprawcy pomyśleli o tym zawczasu, ładując broń w rękawiczkach. Nie wszystkie ślady mogli jednak zatrzeć. Każdy pistolet pozostawia na łusce niepowtarzalne rysy. To coś na kształt linii papilarnych. Ślad ten podsuwa pierwsze, jak się za kilka godzin okaże, trafne przypuszczenie – broni tego samego kalibru użyto w kilku innych napadach dokonanych w Warszawie.
Biegli z Centralnego Laboratorium Kryminalistyki porównują łuski z tymi, które mają w kartotece. Trzy pochodzą z pistoletu użytego podczas ataku na kasjerkę sklepu obuwniczego „Chełmek”. Pozostałe pięć z broni zrabowanej zamordowanemu milicjantowi. Z tych samych pistoletów strzelano także do konwojentów przed Urzędem Pocztowym nr 57 w Warszawie. Nie ma wątpliwości, że przed bankiem „Pod Orłami” zaatakowali ci sami ludzie.
Henryk Jasiński od niecałych dwóch miesięcy jest kierownikiem sklepu obuwniczego przy alei Wyzwolenia w Warszawie. Wcześniej pracował jako zastępca kierownika w jednym ze sklepów należących do Miejskiego Handlu Detalicznego (MHD). Był zaskoczony, gdy go wezwano do dyrekcji i zaproponowano przejście do nowego sklepu fabrycznego Zakładów Obuwniczych „Chełmek”. We wrześniu fabryka przejęła go od MHD w atmosferze skandalu. W „Słowie Powszechnym” pisano o gigantycznym manku. Poprzedniego kierownika aresztowano i zwolniono niemal wszystkich pracowników.
Przed sklepem „Chełmka” codziennie od rana stoją kolejki. To najlepiej zaopatrzona placówka w stolicy. Jasiński nie zastanawiał się ani chwili. Takiej szansy nie mógł przepuścić. W gospodarce socjalistycznej kierownicze stanowisko w handlu daje ogromne możliwości. Buty są artykułem pierwszej potrzeby. Tylko trudno jest zdobyć modne fasony. Ludzie pracujący w handlu wiedzą, jak to wykorzystać.
W środę, 4 grudnia 1957 roku, Jasiński o 19:00 zamyka drzwi sklepu. Czeka chwilę na wyjście ostatnich klientów. Kilka minut później w pośpiechu wychodzą pracownicy. Wiadomo, każdemu spieszy się do domu. Jasińskiemu również, ale on jako kierownik ma dodatkowe obowiązki. Robi obchód, sprawdza zaplecze, magazyn i toalety, gasi światła. Zamienia jeszcze kilka słów z kasjerką Krystyną Wawerek, która podlicza całodzienny utarg. Dziewczyna podobnie jak Jasiński pracuje w „Chełmku” niespełna dwa miesiące. To dopiero jej druga posada i bardzo się wszystkim przejmuje. Uważa, by nie popełnić błędu. Dwa razy przelicza pieniądze i wpisuje do zestawienia sumy nominałów banknotów. Dzisiejszy utarg to sto osiemnaście tysięcy. Sporo. Ale zdarza się, że po całym dniu w kasie bywało i sto pięćdziesiąt tysięcy. Rekord padł w ubiegłym tygodniu. 30 listopada Wawerek odniosła do banku ćwierć miliona. Pieniądze ledwie zmieściły się do portfela bankowego.
Jasiński powinien razem z kasjerką odnieść utarg do trezora bankowego, wrzutni nocnej zainstalowanej przy drugim oddziale NBP na ulicy Bagatela. Ale dzisiaj do Wawerek do pracy przyszedł jej przyjaciel – Wolski. Właściwie adorator, nie przyjaciel. Poznali się, pracując w Centralnej Hurtowni Wyrobów Jubilerskich. Jasiński widzi, że mężczyźnie bardzo zależy na młodszej o szesnaście lat dziewczynie. Często wpadał niby to przypadkiem przed zamknięciem i proponował odprowadzenie do domu. Już parę razy przy okazji odnosili razem pieniądze do trezora. W tej sytuacji – myśli Jasiński – moja asysta nie jest im potrzebna. Rezygnuje z towarzyszenia Wawerek i pierwszy wychodzi, usprawiedliwiając się jakimś kłamstewkiem.
Dziewczyna kończy rachunki i wkłada pieniądze do portfela z nr 191. Dodatkowo zawija go w biały papier, tak by nie rzucał się w oczy. Pakunek oddaje Wolskiemu. Sama gasi światło w kantorku, po czym wychodzą tylnym wyjściem na klatkę schodową. Wawerek zamyka drzwi na klucz. Zawsze opuszczają sklep przez zaplecze, tak by nie wychodzić wprost na ulicę. Przemierzają podwórko, przechodzą przez bramę i wydostają się wprost na ruchliwą ulicę Marszałkowską z położonego przy niej budynku nr 28. Potem już prosto do placu Unii Lubelskiej. Bo trezor bankowy znajduje się tuż przy wejściu głównym, od strony placu.
Marszałkowska i plac Zbawiciela wyznaczają zachodni kraniec osiedla „Latawiec”. Wysokie, sześciokondygnacyjne kamienice w socrealistycznym stylu oddano do użytku dwa lata temu. Od frontu prezentują się bez zarzutu. Ale za plecami okazałych budynków wzdłuż Marszałkowskiej, Wyzwolenia i placu Zbawiciela wciąż jest plac budowy. W oficynie dopiero teraz zabrano się do tynkowania elewacji. Ściany szczelnie oplata misterna pajęczyna rusztowań. To jednak niejedyne prace budowlane w tym miejscu. Pomiędzy ulicami Marszałkowską a Nowonatolińską (obecnie Stefanii Sempołowskiej) wciśnięto budynek kina „Luna”. Powinno być ono gotowe z chwilą oddania osiedla, ale jak to w socjalistycznej gospodarce bywa, musi poczekać na swoją kolej.
Na podwórku panuje mrok. Świeci ledwie jedna żarówka, rzucając wątłe światło wokół wejścia do klatki schodowej. O tej porze na placu budowy nie ma już robotników. Na środku stoi kilka barakowozów i sklecona z desek, prowizoryczna budka stróża, w której siedzi emeryt Antoni Klimek. Pilnuje, choć zasadniczo jego rola kończy się na tym, że po prostu jest. Gdyby coś się działo, nie ma nawet jak wszcząć alarmu.
Wawerek i Wolski doskonale znają labirynt wytyczony pryzmami piachu, niebezpiecznymi dołami z wapnem i porzuconymi przez robotników betoniarkami, kastrami, wiadrami i narzędziami. Kluczą przez chwilę, kierując się do przechodniej bramy, której kształt rysuje świecąca wewnątrz lampa. Gdy są nieopodal stróżówki, z mroku wyłania się dwóch mężczyzn. Ich twarzy nie widać, ale w słabym świetle padającym z budki da się dostrzec, w co są ubrani.
Niższy w szarej jesionce i jasnej samodziałowej cyklistówce celuje do Wolskiego z pistoletu.
– Dwaj pieniądze, bo będę strzelał! – mówi zdecydowanie.
Drugi mężczyzna, wysoki, szczupły, w przewiązanej w pasie kurtce trzy czwarte i wysokich butach z cholewami, skacze do przodu. Chwyta pakunek i próbuje go wyszarpnąć.
Zaczyna się szamotanina. Wolski nie zamierza oddać portfela z pieniędzmi. Próbuje odepchnąć napastnika.
– Ratunku! Milicja! Bandyci! – krzyczy przerażona Wawerek.
Pada strzał. Wolski puszcza pakunek, który teraz jest już w rękach bandyty. Napastnicy rzucają się do ucieczki. Ten z pistoletem przebiega podwórko, sprawnie klucząc między przeszkodami i kierując się do przejścia w bryle ciągu kamienic, znika na ulicy Nowonatolińskiej. Mężczyzna z pieniędzmi ucieka w przeciwną stronę. Przecina plac budowy i wskakuje do tylnej bramy kamienicy przy placu Zbawiciela 2. Wolski próbuje go gonić. Przebiega przez bramę i widzi, że rabuś skręca w prawo w aleję Wyzwolenia.
Wolski jest kilkanaście kroków za nim. Bandyta mija główne wejście sklepu i ucieka w stronę Nowonatolińskiej, jakby chciał dołączyć do kompana.
Do ścigającego przestępcę Wolskiego przyłącza się jakiś przypadkowy przechodzień. Uciekający nagle zmienia zamiar i zawraca. W paru krokach przeskakuje na drugą stronę ulicy, kierując się z powrotem w stronę placu Zbawiciela, po czym wpada do kamienicy numer 14/16/18, vis à vis sklepu. Wolski poddaje się. Ma obawy przed wejściem w ciemną bramę.
Napad na kasjerkę „Chełmka” to nic nadzwyczajnego. Prasa nawet nie wspomina o tym wydarzeniu. W Warszawie do podobnych ataków dochodzi kilka razy w roku. Uzbrojeni bandyci często rabują sklepy WSS i napadają na mieszkania prywatne. W mieście grasuje kilkanaście band. W każdej dzielnicy krążą co najmniej dwie–trzy uzbrojone grupy. Broń jest wciąż dostępna. Ludzie trzymają jej sporo w schowkach. Można ją też zwinąć milicjantowi w przepełnionym tramwaju. Napady na funkcjonariuszy MO czy żołnierzy nie należą do rzadkości.
Przestępczość w Warszawie jest wciąż spora. Ale i wykrywalność nie najgorsza. Bandyci prędzej czy później wpadają podczas jakiegoś skoku albo po paru dniach, gdy próbują upłynnić fanty. Czasem któryś z chuliganów wsypuje kumpli lub konkurencję, licząc na niższy wyrok. Dlatego po napadzie na kasjerkę „Chełmka” milicja wszczyna tylko rutynowe śledztwo. Sprawa z pewnością się wyjaśni.
Sprawcy pozostawili tylko jeden ślad. Technicy zabezpieczają łuskę naboju kaliber 7,62 milimetra. Pocisku nie udaje się odnaleźć. Wawerek i Wolski nie potrafią nawet powiedzieć, czy strzał oddano w ich stronę, czy w powietrze, na postrach. Twarze ledwie widzieli i w nerwach zapomnieli wielu szczegółów. Opisują tylko sylwetki i ubiór. Wolski, który szamotał się z napastnikiem, zapamiętał, że wyglądał na inteligentnego młodego człowieka. W każdym razie nie była to twarz typowego warszawskiego chuligana.
Stróż budowy, Antoni Klimek, też niewiele wie. Gdy usłyszał krzyki i strzał, bał się wyjść z budy. Drzwi otworzył dopiero, gdy wszystko ucichło. Zeznaje, że już o wpół do siódmej widział dwóch mężczyzn, którzy palili za barakiem papierosy. Było ciemno, nie ma pojęcia, jak wyglądali. We wskazanym przez niego miejscu milicjanci odnajdują kilka niedopałków papierosów Nysa.
Interesującym szczegółem jest trasa ucieczki. Tylne drzwi do korytarza kamienicy przy placu Zbawiciela 2 są zawsze zamknięte. Lokatorzy nie wychodzą tędy, bo i po co. A dozorca pilnuje ich zamykania, bo budowlańcy, przechodząc przez klatkę, brudzili.
Technicy sprawdzają zamek. Ktoś go otworzył na pasówkę i zabezpieczył zapadkę kawałkiem tektury, tak by się nie zatrzasnął. A to oznacza, że drogę ucieczki wcześniej przygotowano.
Dozorca domu widział poprzedniego dnia dwóch obcych mężczyzn kręcących się na klatce schodowej. Jeden wyższy, 176–180 centymetrów wzrostu, włosy ciemny blond, szczupły, wiek 20–25 lat. Ubrany w popielatą jesionkę trzy czwarte, jasna czapka samodziałowa, na nogach buty z cholewami. Drugi niższy, około 168 centymetrów, szczupły, o młodzieńczym wyglądzie twarzy. Ubrany w szarą długą jesionkę, czapka cyklistówka. Opis pasuje do wyglądu sprawców, jaki podali Wolski i Wawerek.
Według opinii Zakładu Kryminalistyki KGMO strzał oddano z pistoletu PW wzór 33, produkowanej w Radomiu licencyjnej wersji radzieckiego pistoletu TT. Za to nabój był produkcji radzieckiej. Pochodził z 1943 roku. W kartotece nie odnaleziono łusek, które mogłyby wskazywać, że tej broni użyto podczas innego napadu.
Milicja przepytuje pracowników okolicznych sklepów, kawiarń i restauracji. Przesłuchuje dozorców, listonoszy i inkasentów. Nikt nie kojarzy, by podobni osobnicy kręcili się tu w ostatnim czasie. Rutynowe działania nie przynoszą efektu. Śledztwo zostaje zamknięte.
We wtorek, 7 kwietnia 1959 roku, w południe w Warszawie było ledwie plus dziesięć stopni. Ale z zachodu nadciąga już niż polarnomorski. W Bydgoszczy padał nawet śnieg. Po zmroku stolicę przykrywa szczelna warstwa nisko zawieszonych chmur. Zapowiadane są przymrozki.
Jest już całkiem ciemno, gdy plutonowy Zygmunt Kiełczykowski wychodzi na nocną służbę. W Warszawie mieszka od sześciu lat. Po skończeniu siódmej klasy pracował w rodzinnym gospodarstwie we wsi Trzciniec pod Siedlcami. Pewnego dnia do wioski zawitali „werbusi”, werbownicy, którzy zachęcają młodych chłopców do wstępowania w szeregi Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) i pracy przy odbudowie stolicy. Obiecują lepsze życie. Na początek hotel robotniczy, pracę i możliwość dalszej nauki. Ci, którzy będą się starać, mają szanse na własne mieszkanie.
I tak Kiełczykowski został zetempowcem. Przyjechał do Warszawy w 1951 roku. Przez dziesięć miesięcy pracował na budowie, jednocześnie ucząc się na studiach przygotowawczych na politechnice. To wystarczyło do objęcia funkcji majstra w Zjednoczeniu Przemysłu Budowlanego nr 2, które budowało Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową (MDM). Takich jak on było jednak wielu i jako zwykły robotnik nie miał szans na szybki przydział mieszkania. Dlatego w 1954 roku wstąpił do milicji. Kilka miesięcy spędził na kursie w szkole milicyjnej. A po powrocie czekało na niego służbowe lokum.
Pokój z małą kuchenką w kamienicy przy Bednarskiej 23 nie pachniał świeżym tynkiem i drewnianymi parkietami, tak jak mieszkania na MDM-ie. Nie było to też małe mieszkanko na Mariensztacie z piosenki o takim tytule, śpiewanej w spektaklu Wodewil Warszawski. Raczej ciasna klitka bez wygód. Mieściła się w budynku wzniesionym przez karmelitów bosych pod koniec XVIII wieku. Wtedy była to przyzwoita czynszówka na eleganckiej ulicy, na której krótko potem jak grzyby po deszczu otwierały się drogie hotele. W międzywojniu uczono tu felczerów i akuszerki. A po wojnie nieruchomość przejęła Komenda Dzielnicowa Stare Miasto. Gdy milicja w 1955 roku przeniosła się do nowego lokum, stare przeznaczono na mieszkania. Dla Kiełczykowskiego, jego żony i dwójki małych dzieci było to mimo wszystko spełnienie marzeń.
Kiełczykowski pracuje w Komendzie Dzielnicowej Stare Miasto, która teraz urzęduje przy ulicy Waliców 15. Po wyjściu z domu musi dotrzeć do tunelu przy trasie W-Z i podjechać kilka przystanków tramwajem. Plutonowy przechodzi na drugą stronę ulicy i po pokonaniu bramy kamienicy przy Bednarskiej 26, wychodzi na skarpę mariensztacką. Stąd ma do tunelu kilka minut pieszo. Mija śmietniki i idzie wzdłuż muru pałacu Kazanowskich. Przy dobrej pogodzie to przyjemny spacer.
Jest ciemno, bo jedyna latarnia na tym odcinku nie świeci. Gdy Kiełczykowski mija rozciągające się po prawej zarośla, wyskakuje z nich trzech ludzi. Jeden chwyta milicjanta od tyłu, drugi zadaje mu ciosy jakimś ostrym narzędziem, trzeci szarpie przypiętą do pasa broń. Plutonowy próbuje się bronić. Sięga ręką do kabury i chce wyjąć pistolet TT. Słychać huk wystrzału. Milicjant upada. Jeden z napastników wyszarpuje tetetkę i zabiera zapasowy magazynek. Wszyscy trzej uciekają w stronę Bednarskiej. Przebiegają przez bramę i znikają.
Krzyki i strzał alarmują mieszkańców. Ktoś po chwili odnajduje ciężko rannego Kiełczykowskiego. Zostaje powiadomiona milicja i pogotowie. Plutonowy żyje. Jest ciężko ranny, został postrzelony w głowę. Zabiera go karetka. Trafia do Szpitala Miejskiego nr 8 na Solcu. Godzinę później umiera na stole operacyjnym.
Około północy lekarz dyżurny szpitala na Solcu odbiera telefon. Nieznany mężczyzna mówi, że dzwoni z Komendy Miejskiej. Dopytuje, czy do tego szpitala przywieziono rannego milicjanta i jaki jest jego stan. Lekarz odpowiada, że nie udzieli informacji, bo na miejscu są już milicjanci i znają stan zdrowia rannego.
Dwa dni później „Słowo Powszechne” informuje w ledwie trzyzdaniowej notatce o skrytobójczym mordzie funkcjonariusza MO. Równie krótka wzmianka ukazuje się w „Expressie Wieczornym”. „Życie Warszawy” podaje więcej szczegółów. Postrzelony milicjant zmarł w szpitalu. Osierocił dwoje małych dzieci. Bandyci skradli broń. Prokuratura prowadzi energiczne śledztwo.
Dla prasy napad na milicjanta i kradzież broni nie jest ciekawym wydarzeniem. Do podobnych sytuacji dochodzi w Warszawie często. Od zakończenia wojny w stolicy zamordowano kilkunastu funkcjonariuszy. Większości z tych spraw nigdy nie wyjaśniono. W 1953 roku milicjanta zamordowano tuż przed wejściem do hotelu „Polonia”. W samym centrum miasta. Powodem zabójstwa była kradzież broni. Sprawców nie schwytano. Ze względów propagandowych władze nie chcą, by prasa pisała o takich wypadkach. I poza krótkimi notkami informacyjnymi, gazety nie piszą o śmierci Kiełczykowskiego już nic.
Plutonowy Kiełczykowski był dobrym milicjantem. Miał wyniki. Udaremnił napad na urząd pocztowy przy ulicy Sowiej. Kilka dni przed atakiem zwierzył się jednemu z kolegów milicjantów, że jest chyba obserwowany. Podejrzewał, że muszą być to kompani tamtych rabusiów szukający okazji do zemsty. Raz podczas patrolu próbował wylegitymować trzech młodych mężczyzn, którzy wydali mu się podejrzani. Przyglądali mu się, stojąc w bramie kamienicy przy Bednarskiej 26, a gdy ruszył w ich stronę, uciekli na skarpę mariensztacką. Właśnie tam, gdzie został później napadnięty.
To, że Kiełczykowski zwrócił uwagę na młodych ludzi stojących w bramie przy Bednarskiej 26, nie było przypadkiem. To miejsce wiąże się z innym zabójstwem, które służba kryminalna wciąż próbuje wyjaśnić. To może być trop łączący obie sprawy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki