Nieuchwytni - Przemysław Semczuk - ebook + książka

Nieuchwytni ebook

Przemysław Semczuk

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przemysław Semczuk

Nieuchwytni

Przemysław Semczuk, autor między innymi bestsellerowego Wampira z Zagłębia, za którego zdobył Kryształową Kartę Polskiego Reportażu (2017), powraca w trzymającej w napięciu historii

Na warszawskich ulicach rozgrywają się sceny niczym z amerykańskich filmów gangsterskich. Bandyci strzelają bez ostrzeżenia. Rabują utarg ze sklepu, napadają na strażników przed pocztą i atakują konwój z utargiem z Centralnego Domu Towarowego.

Bezpieka i milicja podejrzewają, że za „napadami warszawskimi” mogą stać ci sami ludzie, którzy dla okupu porwali Bohdana Piaseckiego, syna wpływowego polityka, przewodniczącego Stowarzyszenia PAX, a przed wojną przywódcy faszystowskiej Falangi.

Wśród tysięcy podejrzanych są ludzie z pierwszych stron gazet, aktorzy, politycy, dziennikarze, a nawet seryjny zabójca kobiet. W końcu na trop bandytów wpada oficer z prowincji. W nagrodę zostaje… wyrzucony z milicji.

Dokumenty odtajnione w 2019 roku przez Główne Archiwum Policji, ujawniają nieznane wątki i sensacyjny finał najdłuższego śledztwa kryminalnego w historii PRL.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Napady warszawskie

Konwój

Zima roku 1964 przy­wi­tała war­sza­wia­ków wyjąt­kowo punk­tu­al­nie. Pierw­sze jesienne mrozy i prze­lotne opady śniegu poja­wiły się już w paź­dzier­niku. Ale dopiero w przed­dzień kalen­da­rzo­wej zimy nad Pol­skę nad­cią­gnął chłodny front niżowy. Tem­pe­ra­tura spa­dła poni­żej zera, a opady śniegu wypę­dziły war­szaw­skich dozor­ców i gospo­da­rzy domów z cie­płych kan­tor­ków. Cztery cen­ty­me­try śniegu to niby nie­wiele. Nie wszę­dzie jed­nak da się uprząt­nąć pobie­lone chod­niki. Cen­trum sto­licy wciąż jest jed­nym wiel­kim pla­cem budowy. Bez prze­rwy coś się wybu­rza, remon­tuje albo buduje. Toteż mróz jest wycze­ki­wa­nym zba­wie­niem. Tonące w bło­cie uliczki dają chwi­lową ulgę. Nie trzeba brnąć po kostki w prze­past­nych kału­żach. Należy wszakże uwa­żać, bo na prze­chod­niów czy­hają zamar­z­nięte wyboje i zdra­dliwe śli­zgawki. Leka­rze z pogo­to­wia na Hożej mają ręce pełne roboty. Od rana zużyto już sto kilo­gra­mów gipsu.

Do świąt pozo­stały tylko dwa dni. Mimo póź­nej pory po uli­cach wciąż kręci się sporo ludzi. Mia­sto ogar­nęła gorączka zaku­pów. Jedni szu­kają cze­goś na wigi­lijny stół, inni prze­cze­sują sklepy, roz­glą­da­jąc się za pre­zen­tami. Naj­bar­dziej oble­ga­nym miej­scem jest Cen­tralny Dom Towa­rowy.

War­szaw­ski cedet to już legenda. Od 22 lipca 1951 roku gmach u zbiegu Alei Jero­zo­lim­skich i Kru­czej jest han­dlową wizy­tówką sto­licy. Sto trzy­dzie­ści sto­isk odwie­dza każ­dego dnia bli­sko pięć­dzie­siąt tysięcy klien­tów. W grud­niu liczba sztur­mu­ją­cych rośnie, się­ga­jąc nawet stu tysięcy dzien­nie. Połowa z nich coś kupuje – a jest w czym wybie­rać. Zaopa­trze­nie jest tu naj­lep­sze nie tylko w sto­licy, ale i w kraju. Cedet ofe­ruje osiem­dzie­siąt tysięcy naj­róż­niej­szych arty­ku­łów. Wszy­scy jed­nak wie­dzą, że aby upo­lo­wać naprawdę atrak­cyjne towary, trzeba mieć w cede­cie kogoś zna­jo­mego. Kogoś, kto powie kiedy i na które sto­isko rzucą poszu­ki­wane, trudno dostępne dobra. Jedna trze­cia naj­lep­szych oka­zji nie tra­fia nawet do sprze­daży. Roz­ta­pia się gdzieś w mro­kach maga­zy­nów, oczy­wi­ście za wyż­szą cenę. To, co zosta­nie, wyku­pują klienci „łań­cusz­kowi”, któ­rzy całymi dniami koczują przy zamon­to­wa­nych wzdłuż okien kalo­ry­fe­rach. Cze­kają na dostawę zagra­nicz­nych dywa­nów, tury­stycz­nych radio­od­bior­ni­ków, wło­skich pan­to­fli czy angiel­skich płasz­czy. Kupują wszystko na han­del. Zwy­kłym klien­tom pozo­staje liczyć tylko na łut szczę­ścia.

Dodat­ko­wym magne­sem przy­cią­ga­ją­cym do Cen­tral­nego Domu Towa­ro­wego są godziny otwar­cia. Sze­ścio­kon­dy­gna­cyjna świą­ty­nia han­dlu pra­cuje sie­dem dni w tygo­dniu. I to po dwa­na­ście godzin. To o wiele dłu­żej niż inne sklepy. W nie­dzielę otwiera się tylko pedet na Woli, gal­lux z wybo­rem eks­klu­zyw­nej odzieży, salon futrzar­ski i wybrane sklepy deli­ka­te­sowe, nale­żące do War­szaw­skiej Spół­dzielni Spo­żyw­ców (WSS).

O godzi­nie 8:30 rano por­tie­rzy otwie­rają wej­ścia, które Leopold Tyr­mand porów­ny­wał do pomp ssąco-tło­czą­cych, bez prze­rwy prze­py­cha­ją­cych potoki ludz­kie. Z gło­śni­ków w cede­cie pły­nie miły kobiecy głos. Wita­jąc, infor­muje, kto dzi­siaj obcho­dzi imie­niny, klien­tom życzy uda­nych zaku­pów, a pra­cow­ni­kom miłej pracy. Obsługa włą­cza ruchome schody łączące kolejne pię­tra. Choć są one ruchome tylko z nazwy. Od chwili otwar­cia nie ma dnia, by któ­ryś z radziec­kich eska­la­to­rów nie był w napra­wie. Ste­fan Wie­checki, słynny Wiech, pisze o nich w felie­to­nach, że są „scho­dami nie­ru­cho­mymi”. A mimo to zostały uznane za jesz­cze jedną, wyjąt­kową atrak­cję, szcze­gól­nie lubianą przez dzieci.

Jesz­cze wcze­śniej, bo o 7:00 rano otwie­rają się drzwi miesz­czą­cych się na par­te­rze deli­ka­te­sów. Maro­kań­skie sar­dynki w pusz­kach, wło­ska oliwa z oli­wek, indyj­ska her­bata i połu­dnio­wo­afry­kań­ska kawa, ana­nasy w pusz­kach, tune­zyj­skie dak­tyle i algier­skie figi. Wszystko w cią­głej sprze­daży. Sto­isko mono­po­lowe ofe­ruje praw­dziwe fran­cu­skie szam­pany i ory­gi­nalne koniaki. Jest też buł­gar­ska pli­ska, wło­ska grappa, grec­kie uzo i egzo­tyczne trunki z naj­dal­szych zakąt­ków świata. Przed świę­tami w deli­ka­te­sach poja­wiają się nawet poma­rań­cze i cytryny. Jest drogo, ale nikt nie kręci nosem. Gdzie indziej można tylko poma­rzyć o takich fry­ka­sach. Tłum kupu­ją­cych mean­druje alej­kami, łapiąc do koszy­ków luk­su­sowe wik­tu­ały. Kasy sto­jące przy wyj­ściu z samo­ob­słu­go­wej sali bez prze­rwy ter­kocą i podzwa­niają wesoło dzwon­kami po każ­dym pod­su­mo­wa­niu rachunku.

Na ostat­niej, szó­stej kon­dy­gna­cji cedetu pie­ści pod­nie­bie­nie i dostar­cza roz­ry­wek restau­ra­cja kate­go­rii pierw­szej o swoj­skiej nazwie „Sto­lica”. Ogromna prze­szklona sala z tara­sem wido­ko­wym może pomie­ścić dwu­stu pięć­dzie­się­ciu gości. Dzięki oddziel­nej klatce scho­do­wej i win­dzie dan­cing przy akom­pa­nia­men­cie zespołu muzycz­nego koń­czy się tu o 4:00 nad ranem.

Na pierw­szym pię­trze wytchnie­nie ofe­ruje klien­tom, i nie tylko, kawiar­nia „Antre­sola”. Nazy­wana przez bywal­ców „kawiar­nią na półce”. Półkę ową sta­nowi wąski taras zewnętrzny, wiszący nad wej­ściem od strony Alei Jero­zo­lim­skich. I drugi wewnętrzny, posa­do­wiony nad westy­bu­lem przy wej­ściu. W kawiarni chęt­nie odpo­czy­wają umę­czeni ele­ganccy pano­wie, któ­rzy czę­sto muszą zno­sić kil­ku­go­dzinne przy­miarki na sto­isku salonu mody. Jest to rów­nież popu­larne miej­sce spo­tkań war­szaw­skiej mło­dzieży, waga­ro­wi­czów i bohemy arty­stycz­nej. „Na półce” można spo­tkać lite­ra­tów i akto­rów. Zaglą­dają tu też panie trud­niące się naj­star­szym zawo­dem świata. Wpa­dają na chwilę, po dro­dze do „Polo­nii” czy „Bri­stolu”.

O bajoń­skich utar­gach cedetu z dumą pisze prasa. W okre­sie przed­świą­tecz­nym się­gają one trzech milio­nów zło­tych dzien­nie. W ostat­nią nie­dzielę han­dlową padł nowy rekord. W dzi­siej­szym wyda­niu „Express Wie­czorny” na pierw­szej stro­nie try­um­fal­nie zawia­da­mia o wyni­kach „zło­tej nie­dzieli” i prze­bi­ciu ubie­gło­rocz­nego rekordu aż o dwie­ście tysięcy. Do kasy tra­fiły cztery miliony osiem­set tysięcy.

O 16:00 do gabi­netu dyrek­tora cedetu, towa­rzy­sza Albina Kostrzew­skiego, wcho­dzi dowódca straży prze­my­sło­wej Cze­sław Jarek. Kła­dzie na biurku plan wie­czor­nego kon­woju, który odwie­zie utarg do banku. Wraz z nim upo­waż­nie­nie do wyda­nia broni. Jesz­cze przed paru laty pie­nią­dze kon­wo­jo­wała mili­cja. Jed­nak w komen­dzie ktoś doszedł do wnio­sku, że mili­cja nie jest od tego i odwo­że­niem pie­nię­dzy zajęła się umun­du­ro­wana straż zakła­dowa. Z tej oka­zji dzie­się­ciu straż­ni­kom przy­dzie­lono jeden pisto­let PW (skrót od: pisto­let woj­skowy), kali­ber 7,62. To w zupeł­no­ści wystar­cza, bo broń jest pobie­rana z depo­zytu wyłącz­nie pod­czas wyjaz­dów do banku. Ma ją jeden ze straż­ni­ków – ten, który zostaje wyzna­czony na dowódcę kon­woju. Drugi dźwiga worek wypchany pie­niędzmi. Jest co dźwi­gać, gdyż waży on zwy­kle kil­ka­na­ście kilo­gra­mów.

Dyrek­tor Kostrzew­ski pod­pi­suje doku­ment i wraca do swo­ich spraw. Tego dnia w kon­woju pojadą Sta­ni­sław Piętka i Zdzi­sław Sko­czek. Sko­czek pra­cuje led­wie od roku, rzadko pełni funk­cję dowódcy. Piętka jest od niego star­szy, pra­cuje dłu­żej, już ponad dwa lata. Wiele razy jeź­dził do banku z utar­giem. Toteż zgod­nie z regu­la­mi­nem spi­sa­nym przez komen­danta straży prze­my­sło­wej Jana Mikę to on zostaje wyzna­czony na dowódcę wie­czor­nego kon­woju. Od 14:00 pełni służbę na pią­tym pię­trze. Po 19:00 poje­dzie do banku, a pracę skoń­czy po 22:00, asy­stu­jąc przy komi­syj­nym zamy­ka­niu i plom­bo­wa­niu sto­isk.

Przed 18:00 w war­towni straży poja­wia się Sko­czek. Mówi, że odbie­rze broń dla Piętki. Cze­sław Jarek kiwa twier­dząco głową. W cede­cie panuje kole­żeń­ska atmos­fera. Straż­nicy dobrze się znają i gdy jeden jest czymś zajęty, inny wyrę­cza go w obo­wiąz­kach. Takie sytu­acje czę­sto się zda­rzają. Jarek otwiera szafę pan­cerną i wydaje Skocz­kowi kaburę z pisto­le­tem i dodat­ko­wym maga­zyn­kiem. Ten kwi­tuje odbiór i wycho­dzi. Zaraz za drzwiami spo­tyka Piętkę, który idzie aku­rat ode­brać broń. Wyja­śnia mu, że już pobrał pisto­let, bo Jarek zmie­nił decy­zję i to on ma być dziś dowódcą. Piętka wzru­sza tylko ramio­nami, przyj­mu­jąc do wia­do­mo­ści tłu­ma­cze­nie. Jest mu wszystko jedno, kto będzie miał broń, a kto ponie­sie worek.

W tym samym cza­sie w spe­cjal­nym pomiesz­cze­niu w pod­zie­miach kasjerki-liczarki koń­czą zli­cza­nie gotówki. Jest tego sie­dem­set trzy­na­ście tysięcy w bank­no­tach pięć­set­zło­to­wych, sześć­set dwa tysiące dzie­więć­set zło­tych w stu­zło­tów­kach, osiem­na­ście tysięcy sie­dem­set zło­tych w pięć­dzie­siąt­kach i tysiąc dzie­więć­set zło­tych w dwu­dziest­kach. Łącz­nie milion trzy­sta trzy­dzie­ści sześć tysięcy pięć­set zło­tych. Pie­nią­dze tra­fiają do worka, który główna kasjerka Jadwiga Micha­łow­ska zawią­zuje dru­tem, przy­cze­pia „cho­rą­giewkę” z wypi­saną kwotą i zaci­ska oło­wianą plombę. Ośmio­ki­lo­gra­mowy worek wkłada do kasy pan­cer­nej, którą następ­nie zamyka na klucz zawie­szony na łań­cuszku na szyi.

Kie­rowca Wła­dy­sław Bog­dal­ski pracę roz­po­czął o 14:00. Jeź­dzi tego dnia zie­loną war­szawą o nume­rach WE 2653. Na dru­giej zmia­nie jest jedy­nym kie­rowcą. Popo­łu­dniami to wystar­cza, bo wyjazdy rzadko się zda­rzają. Dyrek­tor jest zazwy­czaj na miej­scu, a bie­żące sprawy zaopa­trze­niowe zała­twia się ran­kami. W gra­fiku, co prawda, nie zapi­suje się takich szcze­gó­łów, ale kie­rowca wie, że wie­czo­rem będzie musiał jechać z pie­niędzmi do NBP przy Jasnej. To nie­da­leko, led­wie parę ulic od cedetu. Jecha­nia rap­tem kilka minut, póź­niej jesz­cze jakieś pół godziny cze­ka­nia przed ban­kiem, aż kasjerka prze­każe pie­nią­dze do skarbca. Z powro­tem do cedetu i faj­rant.

Parę minut przed 18:00 Bog­dal­ski idzie do pomiesz­czeń skarbca.

– Jest już Micha­łow­ska? – pyta pil­nu­ją­cego drzwi Fran­ciszka Mirosa.

– A co cię to obcho­dzi? – odpo­wiada obce­sowo straż­nik.

Bog­dal­ski dopiero od nie­dawna pra­cuje w cede­cie i nie wgryzł się jesz­cze w panu­jące tu układy.

– Spie­szy mi się – uspra­wie­dli­wia się pojed­naw­czo. – Na pociąg muszę zdą­żyć. W stycz­niu się żenię i w domu robota. A jesz­cze święta.

Miros mie­rzy go suro­wym wzro­kiem. Popra­wia czapkę, robiąc groźną minę, po czym lekko się uśmie­cha.

– Pod­jeż­dżaj pod rampę, zaraz tu będą. – To mówiąc, wska­zuje głową w stronę wej­ścia i daje Bog­dal­skiemu do zro­zu­mie­nia, że nic wię­cej nie powie.

Bog­dal­ski wybiega na zewnątrz. Wóz stoi z tyłu budynku, gdzie są miej­sca zare­zer­wo­wane dla cedetu. Zapusz­cza motor i zjeż­dża wolno pochyl­nią do pod­ziemi. Usta­wia war­szawę przy ram­pie numer dwa. Powi­nien zapar­ko­wać przy ram­pie pierw­szej. Takie zale­ce­nie wydał nie­dawno dyrek­tor. Ale do rampy numer dwa jest bli­żej. Stoją tu, co prawda, dwie cię­ża­rówki, ale mimo to łatwiej pod­je­chać.

O 18:20 straż­nicy Sko­czek i Piętka wcho­dzą do pomiesz­cze­nia kasy. Widząc ich, Micha­łow­ska chwyta słu­chawkę tele­fonu i wykręca numer war­towni. Zde­ner­wo­wa­nym gło­sem żąda od Cze­sława Jarka, aby natych­miast przy­słał uzbro­jo­nego straż­nika. Spe­szony Sko­czek wypada w tym cza­sie z pokoju. Po chwili jest z powro­tem, przy­pi­na­jąc do pasa kaburę. Bąka coś pod nosem, że przez nie­uwagę zosta­wił broń w szatni. Micha­łow­ska uspo­kaja się. Otwiera szafę i każe Piętce zabrać worek.

Bog­dal­ski czeka przy wozie, patrząc, jak maga­zy­nie­rzy roz­ła­do­wują dostawę z cię­ża­ró­wek. Prze­no­szą pudła i skrzy­nie na wózki i wcią­gają je w prze­pastne trze­wia cedetu. W pobliżu kręcą się też elek­trycy usu­wa­jący usterkę trans­for­ma­tora. Na ram­pie jest kil­ka­na­ście osób. Po nie­spełna pół­go­dzi­nie poja­wia się kasjerka i dwóch straż­ni­ków. Bog­dal­ski, nie cze­ka­jąc, wsiada za kie­row­nicę i kopie star­ter. Wysłu­żony „dol­niak” z pierw­szych lat pro­duk­cji zaska­kuje od dotknię­cia. Zawory grają, przez chwilę ter­ko­cąc. Gdy pompa ole­jowa łapie ciśnie­nie, sil­nik uspo­kaja się i wyrów­nuje obroty. Wóz ma już zro­bione dwie­ście tysięcy kilo­me­trów, ale trzyma się cał­kiem dobrze. Dotąd ani razu nie zawiódł.

Micha­łow­ska, widząc zapar­ko­waną przy ram­pie war­szawę, oddy­cha z ulgą. Nie lubi jeź­dzić do banku żukiem. W oso­bo­wym aucie czuje się pew­niej. Szyby z tyłu są zama­lo­wane do połowy zie­loną farbą. Dzięki temu nie widać, czy poza kie­rowcą i pasa­że­rem ktoś jesz­cze sie­dzi w wozie. W oszklo­nym żuku jest jak w akwa­rium, wszy­scy są na widoku. Wciąż ma wra­że­nie, że idący ulicą ludzie bez prze­rwy im się przy­glą­dają. Powta­rza sobie, że jest prze­wraż­li­wiona. Pra­cuje w cede­cie od początku, a od sied­miu lat jest główną kasjerką. Ni­gdy nic złego się jak dotąd nie stało. Cede­tow­skie auta czę­sto się kręcą po mie­ście. Skąd ktoś ma wie­dzieć, że aku­rat tym razem wiozą pie­nią­dze? Raz czy dwa wydało się jej, że ktoś fak­tycz­nie ich obser­wuje. Nikomu o tym nie mówiła, bo się bała, że wyj­dzie na histe­ryczkę. Ale popro­siła dyrek­tora o wysy­ła­nie do banku tylko war­szawy. Dyrek­tor nie pytał dla­czego. Może uznał, że woli jeź­dzić oso­bo­wym autem, bo tak jest wygod­niej. Wydał zale­ce­nie, choć nie zawsze jest ono prze­strze­gane.

Sko­czek jako dowódca kon­woju siada z przodu. Miej­sca z tyłu zaj­mują Piętka i Micha­łow­ska. Straż­nik sadowi się za kie­rowcą, a kasjerka za Skocz­kiem. Worek z pie­niędzmi leży pomię­dzy nimi.

Bog­dal­ski wolno rusza. War­szawa z wysił­kiem gra­moli się po mokrej pochylni. Na szczę­ście posy­pano ją solą i pada­jący nie­dawno śnieg nie przy­marzł. Kon­ser­wa­to­rzy pil­nują, aby do tego nie doszło, ponie­waż do pod­ziemi każ­dego dnia zjeż­dża kil­ka­dzie­siąt cię­ża­ró­wek z dosta­wami.

Na skrzy­żo­wa­niu Alei Jero­zo­lim­skich i Kru­czej jest jak zawsze sporo samo­cho­dów. Z boku cedetu usta­wiono sto­isko, na któ­rym sprze­daje się żywe kar­pie. Na pla­cyku od tyłu par­kuje kilka cię­ża­ró­wek z cho­in­kami. Po obu stro­nach kłębi się tłum ludzi.

Bog­dal­ski prze­pusz­cza jadące samo­chody i włą­cza się do ruchu. W kie­runku placu Zwy­cię­stwa cią­gnie masa narodu. Tu zawsze jest ruch. Na Kru­czej i Szpi­tal­nej gnieź­dzi się sporo małych skle­pi­ków, komi­sów, warsz­ta­tów szew­skich, punk­tów naprawy para­so­lek, wiecz­nych piór i maszyn do pisa­nia. Prze­chod­nie niosą siatki, które szar­pią się, jakby były żywe. Widać udało im się zdo­być upra­gnioną rybę. Teraz spie­szą, bo na kar­pie czeka wanna wypeł­niona wodą. Jesz­cze inni led­wie wystają spod zie­lo­nych igla­stych drze­wek.

Na twa­rzach obła­do­wa­nych zaku­pami ludzi widać uśmie­chy. Nie­wąt­pliwą przy­czyną rado­ści są poma­rań­cze i cytryny rzu­cone po połu­dniu do cede­tow­skich deli­ka­te­sów. Cytrusy to wciąż rzadki rary­tas. Na jed­nej z par­tyj­nych ope­ra­ty­wek w Fabryce Samo­cho­dów Oso­bo­wych (FSO) robot­ni­kom narze­ka­ją­cym na brak cytryn odpo­wie­dział sam Wła­dy­sław Gomułka, pierw­szy sekre­tarz Komi­tetu Cen­tral­nego i zgod­nie z pro­le­ta­riac­kim zwy­cza­jem czło­nek zakła­do­wej komórki par­tyj­nej.

– Sok z kiszo­nej kapu­sty ma, towa­rzy­sze, wię­cej wita­miny C niż cytryny! – grzmiał z mów­nicy.

Na co odpo­wie­dział mu zwy­kły robot­nik, pyta­jąc, czy towa­rzysz sekre­tarz pije her­batę z sokiem z kapu­sty. Sala ryk­nęła śmie­chem. Prasa ani sło­wem nie wspo­mniała o kwa­śnej ripo­ście. Ale prędko poja­wiły się notki o tysią­cach ton cytru­sów roz­ła­do­wy­wa­nych w gdań­skim por­cie. Była to led­wie kro­pla w morzu potrzeb. Nie wystar­czyła do ura­do­wa­nia się całej Pol­ski. Ale wystar­czyła do zado­wo­le­nia w przed­świą­tecz­nym okre­sie przy­naj­mniej war­sza­wia­ków.

Wóz prze­cina pla­cyk, na któ­rym Kru­cza prze­cho­dzi w Bracką, by już po kil­ku­dzie­się­ciu metrach zmie­nić się w Szpi­talną. Na skrzy­żo­wa­niu z Chmielną wciąż widać wojenne znisz­cze­nia. Kwar­tał po lewej wygląda jak oszpe­cona, bez­zębna twarz. Przez poje­dyn­cze budynki i rumo­wi­ska widać nawet dom „Pod Orłami”, do któ­rego zmie­rza kon­wój. Ale tą drogą prze­je­chać się nie da, bo Chmielna jest jed­no­kie­run­kowa. Kawa­łek dalej kie­rowca powi­nien skrę­cić w lewo, w nie­wielką uliczkę Prze­skok. Stąd do banku jest zale­d­wie sto metrów. Bog­dal­ski jed­nak mija skrzy­żo­wa­nie i wciąż jedzie pro­sto.

– Jak pan jedzie?! – krzy­czy zasko­czony zmianą trasy Sko­czek.

– Jadę dalej, bo przez Prze­skok prze­jazd jest zamknięty – wyja­śnia spo­koj­nie Bog­dal­ski.

– Co to pana obcho­dzi? – wtrąca się do roz­mowy roz­draż­niona Micha­łow­ska. – Kie­rowca wie, gdzie mu wolno jechać.

Sko­czek jesz­cze bąka pod nosem, że to on jest dowódcą i to on tu rzą­dzi. Micha­łow­ska odpo­wiada, że rów­nież ma tu coś do powie­dze­nia. Tylko Piętka sie­dzi cicho. Jemu jest wszystko jedno, któ­rędy jadą.

Auto poko­nuje nie­wielki odci­nek, co chwila przy­sta­jąc, by prze­pu­ścić tłum pie­szych. W końcu dojeż­dża do placu Powstań­ców. Tu też ruch jest ogromny, bo mimo póź­nej pory wciąż czynne są kasy Obsługi Ratal­nej Sprze­daży (ORS), Polresu, Pol­skich Linii Lot­ni­czych LOT i Biura Podróży Orbis. Jedni zała­twiają ostat­nie zakupy na raty. Inni pró­bują kupić bilety. Lot­ni­cze są dro­gie, ale i tak nie bra­kuje na nie chęt­nych, bo przed świę­tami kupie­nie miej­scówki czy kuszetki na nocny pociąg gra­ni­czy z cudem. Poza tym „LOT-em bli­żej”, jak głosi przed­wo­jenne hasło rekla­mowe, wymy­ślone przez Mel­chiora Wań­ko­wi­cza.

War­szawa prze­jeż­dża obok pawi­lonu meblo­wego vis à vis skrzy­żo­wa­nia z Bodu­ena. Ta wąska uliczka pro­wa­dzi pro­sto do banku, ale jest jed­no­kie­run­kowa i w nią rów­nież nie można skrę­cić. Bog­dal­ski jedzie więc pro­sto, wzdłuż Domu Chłopa, i wresz­cie prze­cina plac, by za gma­chem Mini­ster­stwa Han­dlu Wewnętrz­nego skrę­cić w Moniuszki. Mija postój tak­só­wek i powoli prze­ci­ska się mię­dzy samo­cho­dami i słab­ną­cym poto­kiem prze­chod­niów zdą­ża­ją­cych w stronę Mar­szał­kow­skiej. Na kolej­nym skrzy­żo­wa­niu ponow­nie skręca w lewo. Tym razem w ulicę Jasną. Zgod­nie z nazwą jest tu nad wyraz jasno. Od błysz­czą­cego asfaltu, pokry­tego cienką war­stwą lodu, odbi­jają się wesoło mru­ga­jące neony i świa­tła ulicz­nych latarni.

Ostatni odci­nek dwu­stu metrów idzie już gładko. Skręt w prawo i Bog­dal­ski zatrzy­muje wóz tuż przed wej­ściem do banku. Stoi tu znak zakazu zatrzy­my­wa­nia, ale jego nie obo­wią­zuje. Motor wozu milk­nie.

Na pla­cyku przed ban­kiem o tej porze kręci się nie­wielu prze­chod­niów. Na środku stoi kil­ka­na­ście samo­cho­dów. Tu rów­nież jest dość jasno. Po prze­ciw­nej stro­nie placu, w budynku redak­cji „Kuriera Pol­skiego”, świa­tła świecą na wszyst­kich pię­trach. Sto­jące na ulicy latar­nie zale­wają plac bia­łym świa­tłem sączą­cym się ze ster­czą­cych jak kocie wąsy opraw jarze­nió­wek. Świe­tli­sta poświata pada też z wiel­kich okien umiesz­czo­nych w fasa­dzie domu „Pod Orłami”. Gdyby nie zimowy chłód, można by odnieść wra­że­nie, że to śro­dek let­niego dnia.

Pierw­szy z wozu wysiada Sko­czek. Zatrzy­muje się mniej wię­cej w poło­wie chod­nika dzie­lą­cego ulicę od drzwi banku. Stoi ple­cami w stronę pla­cyku i ulicy Hib­nera (dziś Zgody). Micha­łow­ska po wyj­ściu z auta przy­staje na chwilę, by prze­pu­ścić nio­są­cego worek Piętkę.

– To ja lecę przo­dem! – rzuca przez ramię straż­nik do kasjerki i rusza bie­giem.

Micha­łow­ska widzi idą­cego wzdłuż ściany męż­czy­znę w płasz­czu. Musiał wyjść zza rogu Jasnej, gdy wysia­dali z wozu.

„Pew­nie to klient idący do banku” – myśli i zatrzy­muje wzrok na nio­są­cym pie­nią­dze Piętce, który jed­nym susem prze­ska­kuje pierw­szy scho­dek. Jed­nak idący wzdłuż ściany męż­czy­zna ponow­nie zwraca jej uwagę. Przy­spie­szył kroku i za chwilę zde­rzy się w drzwiach ze straż­ni­kiem, który nie­malże łapie za klamkę. Roz­lega się huk wystrzału, a po chwili drugi i trzeci.

Piętka upada. Męż­czy­zna w płasz­czu wyrywa mu worek z pie­niędzmi i zaczyna ucie­kać w stronę ulicy Hib­nera. W tej samej chwili gdzieś z tyłu po lewej sły­chać dwa kolejne strzały. Kasjerka odwraca głowę i widzi, że drugi straż­nik pada na pierw­szym stop­niu. Jakiś męż­czy­zna robi w jego stronę kilka kro­ków i strzela dwa razy do leżą­cego. Sły­chać brzęk meta­lo­wych łusek odbi­ja­ją­cych się od beto­no­wych płyt tro­tu­aru.

W momen­cie gdy roz­brzmiewa odgłos pierw­szego wystrzału, Bog­dal­ski schyla się do schowka, aby wyjąć kartę dro­gową. Huk go pod­rywa, ale na­dal nie wie, co się dzieje. Sądzi, że to wystrzał tłu­mika któ­re­goś z par­ku­ją­cych na placu aut. Widzi jed­nak coś, co wydaje się nie­moż­liwe. Oto sto­jący bokiem do niego wysoki męż­czy­zna trzyma w wycią­gnię­tej ręce pisto­let. Pada kolejny strzał. Bog­dal­ski jak w zwol­nio­nym tem­pie widzi błysk wyplu­tego z lufy ognia i łuskę, która zata­cza­jąc łuk, odbija się od karo­se­rii samo­chodu. Jed­no­cze­śnie kątem oka dostrzega upa­da­ją­cego straż­nika. Jego czapka toczy się po chod­niku. Jakiś czło­wiek bie­gnie w stronę ulicy Hib­nera, dźwi­ga­jąc worek z pie­niędzmi. Piętka, który jest już przy drzwiach, pod­nosi się i znika wewnątrz banku.

„To napad” – dociera do Bog­dal­skiego to, w co na­dal nie może uwie­rzyć. Łok­ciem naci­ska umiesz­czoną na środku kie­row­nicy jasną, okrą­głą tar­czę ze znacz­kiem FSO.

Powie­trze roz­dziera niski, natręt­nie buczący dźwięk klak­sonu war­szawy. Odbi­ja­jąc się echem od ścian budyn­ków, przy­po­mina syrenę statku ostrze­ga­jącą przy wej­ściu do portu – uwaga, tu jestem!

– Ban­dyci! Mili­cja! Mili­cja! – krzy­czy Micha­łow­ska, ucie­ka­jąc za samo­chód. Kuca za autem jak za bary­kadą oddzie­la­jącą ją od ata­ku­ją­cych.

Bog­dal­ski widzi napast­nika, który wyco­fu­jąc się w stronę Hib­nera, odwraca się i celuje w jego stronę. Odru­chowo schyla głowę, nie prze­sta­jąc trą­bić. Echem odbi­jają się wewnątrz wozu dwa głu­che, meta­liczne ude­rze­nia. To go otrzeź­wia. Pusz­cza klak­son. I nagle na uła­mek sekundy robi się cał­kiem cicho. Wydaje się, że świat sta­nął w miej­scu. Po czym ze wszyst­kich stron docie­rają potęż­nie­jące głosy. Pod­nosi się i widzi nad­bie­ga­ją­cych ludzi. W oknach redak­cji „Kuriera Pol­skiego” odci­nają się na tle jasnego świa­tła przy­ci­śnięte do szyb syl­wetki. Widać ręce osła­nia­jące oczy przed świa­tłem, tak aby zoba­czyć, co dzieje się na zewnątrz.

Plu­to­nowy Leon Krup­ski jest na służ­bie od 16:00. Patro­luje oko­lice placu Powstań­ców i przy­le­głych ulic. Co pół godziny mel­duje się u dyżur­nego Komendy Dziel­ni­co­wej Stare Mia­sto. Tele­fo­nuje z kasy ORS-u, recep­cji Domu Chłopa – jed­nego z naj­więk­szych hoteli w sto­licy – albo banku przy Jasnej. W rejo­nie jest spo­kój. We wto­rek, na dwa dni przed świę­tami, ludzie myślą tylko o zaku­pach. Nawet pijacy i chu­li­gani mają waż­niej­sze rze­czy do roboty niż zakłó­ca­nie porządku. Krup­ski skręca w nie­wielką uliczkę Bodu­ena, łączącą Szpi­talną z Jasną. Jej wylot znaj­duje się u zbiegu Jasnej z Hib­nera; prze­biega przez pla­cyk przed ban­kiem. Sły­szy jakiś hałas: ryt­miczne puk­nię­cia odbi­ja­jące się echem od ścian budyn­ków. Nie jest pewien, czy to strzały, ale widząc bie­gną­cych ludzi, rusza za nimi. Do rogu z Jasną ma led­wie pięć­dzie­siąt metrów. Długi zimowy płaszcz mocno utrud­nia bieg. Gdy wpada na plac, przy wej­ściu do banku jest już zbie­go­wi­sko. Roz­trąca ludzi. Na środku chod­nika w kałuży krwi leży umun­du­ro­wany straż­nik. Nie­opo­dal na stop­niu zatrzy­mała się jego czapka. Wszę­dzie ślady krwi, rów­nież przy drzwiach.

Mili­cjant nachyla się nad leżą­cym i spraw­dza puls. Męż­czy­zna nie żyje. Otrzy­mał dwa postrzały w głowę. Nie ma na co cze­kać. Wcho­dzi do banku. Po pra­wej w por­tierni dostrzega dwóch wystra­szo­nych straż­ni­ków ban­ko­wych. Obaj trzy­mają w rękach pisto­lety. Widząc mili­cjanta, oddy­chają z ulgą, otwie­rają drzwi i wpusz­czają Krup­skiego do por­tierni. Ten chwyta słu­chawkę i wykręca na tar­czy kolejne cyfry. Osiem, jeden, sześć, trzy, zero. To bez­po­średni numer do dyżur­nego Komendy Dziel­ni­co­wej Stare Mia­sto. Plu­to­nowy mel­duje, co się stało. Już wie­dzą o napa­dzie, ktoś już dzwo­nił.

Krup­ski wybiega na zewnątrz. Natych­miast ota­cza go gro­mada ludzi. Jeden przez dru­giego gorącz­kowo wykrzy­kują coś o napa­dzie i o strza­łach. Wci­skają mu do rąk zebrane na chod­niku łuski. Poka­zują, w którą stronę ucie­kli ban­dyci. W tym har­mi­drze udaje mu się usta­lić dwie osoby, będące bez­po­śred­nimi świad­kami. Naka­zuje wszyst­kim sta­nąć z boku i cze­kać. Po chwili od ścian kamie­nic odbi­jają się echem syreny radio­wo­zów nad­cią­ga­ją­cych ze wszyst­kich stron.

Akcja 500

Jest 18:40. Na pul­pi­cie ofi­cera dyżur­nego Komendy Mia­sta dzwoni tele­fon. Major Jerzy Tobol­ski pod­nosi słu­chawkę.

– Halo, mili­cja!? – krzy­czy zde­ner­wo­wa­nym gło­sem męż­czy­zna.

– Tak, słu­cham.

– Dzwo­nię z redak­cji „Kuriera”. Jest jakaś strze­la­nina przed ban­kiem na Jasnej, „Pod Orłami”.

– Halo, jaka strze­la­nina? Jak się nazy­wa­cie, oby­wa­telu?

– Andrzej Olszew­ski, jestem redak­to­rem „Kuriera Pol­skiego”. Naprze­ciwko redak­cji przed ban­kiem „Pod Orłami” jest strze­la­nina. To chyba napad na bank albo na kon­wój. Ktoś leży na chod­niku, są ranni, a może nawet zabici.

– Dzię­kuję wam, zaraz się tym zaj­miemy.

Mili­cjant przez chwilę zasta­na­wia się, czy dobrze usły­szał. Tele­fon dzwoni ponow­nie. Tym razem tele­fo­nuje dyżurny z Komendy Dziel­ni­co­wej Stare Mia­sto. On także dostał mel­du­nek o strze­la­ni­nie przed ban­kiem. Nie ma na co cze­kać. Major Tobol­ski włą­cza przy­cisk na pul­pi­cie i zaczyna szybko mówić do mikro­fonu.

– Uwaga, wszyst­kie patrole! Zarzą­dzam Akcję 500! Powta­rzam: Akcja 500!

Kryp­to­nim „Akcja 500” ozna­cza napad na bank. Dyżurny bły­ska­wicz­nie wydaje pole­ce­nia. Służbę pełni w tej chwili bli­sko tysiąc mili­cjan­tów. Wszy­scy prze­ry­wają nor­malne obo­wiązki i kie­rują się do dzia­łań poszu­ki­waw­czych. Spo­śród sześć­dzie­się­ciu radio­wo­zów w mie­ście w rejon napadu Tobol­ski kie­ruje jede­na­ście. Kolej­nych osiem jedzie na punkty zapo­rowe na mostach oraz na lewo­brzeż­nej stro­nie War­szawy. Swo­jemu zastępcy, kapi­ta­nowi Makiełce, roz­ka­zuje zabrać grupę docho­dze­niową i ambu­lans śled­czy z ekipą do zabez­pie­cza­nia śla­dów, a potem jechać na Jasną. Sam zaczyna powia­da­miać komendy dziel­ni­cowe, komi­sa­riaty kole­jowe i Komendę Ruchu Dro­go­wego.

Dyżurni wie­dzą, co ozna­cza sygnał alar­mowy „Akcja 500”. Nikt nie pyta o szcze­góły. Na to przyj­dzie czas. W każ­dej komen­dzie jest przy­go­to­wany plan alar­mowy. Zgod­nie z nim trzeba jak naj­szyb­ciej zablo­ko­wać ważne punkty komu­ni­ka­cyjne w sąsied­nich rejo­nach. I ścią­gnąć z domów wszyst­kich funk­cjo­na­riu­szy.

Tobol­ski dzwoni także do Komendy Woje­wódz­kiej MO, pro­sząc o zablo­ko­wa­nie tras wylo­to­wych z mia­sta w powia­tach pod­war­szaw­skich. Ofi­cer dyżurny, kapi­tan Ulrich, już wydał roz­kaz blo­kady. Kilka minut wcze­śniej został powia­do­miony o napa­dzie przez dyżur­nego Komendy Głów­nej, do któ­rej także dotarł sygnał o strze­la­ni­nie pod ban­kiem. Tobol­ski nie wypusz­cza z rąk słu­chawki. Raz po raz kręci tar­czą. Dzwoni na numer domowy zastępcy komen­danta mia­sta, puł­kow­nika Janic­kiego, oraz do dowódcy Zmo­to­ry­zo­wa­nych Odwo­dów Mili­cji Oby­wa­tel­skiej (ZOMO), puł­kow­nika Wierz­bic­kiego. W jed­no­stce roz­le­gają się dzwonki alar­mowe. Mili­cjanci w biegu chwy­tają broń długą i wska­kują do samo­cho­dów. Przez radio dowia­dują się, dokąd mają jechać. W rejon napadu kie­rują się dwa plu­tony alar­mowe, trzy­na­ście radio­wo­zów z czter­dzie­stoma mili­cjan­tami oraz prze­wod­nik z psem tro­pią­cym.

Po kilku minu­tach wia­do­mość zostaje prze­ka­zana rów­nież Służ­bie Bez­pie­czeń­stwa. W mie­ście kręci się pięć­dzie­siąt sie­dem cywil­nych radio­wo­zów Biura „B”. Zaj­mują się obser­wa­cją figu­ran­tów, czyli osób, wobec któ­rych pro­wa­dzone są sprawy ope­ra­cyjne. Dzia­ła­nia natych­miast zostają prze­rwane, a esbecy blo­kują skrzy­żo­wa­nia i zaczy­nają kon­tro­lo­wać samo­chody.

W dyżurce Komendy Mia­sta poja­wia się Janicki, zastępca komen­danta mia­sta. Przej­muje dowo­dze­nie, choć dys­po­zy­cje i tak wciąż wydaje ofi­cer dyżurny. Komen­dant musi odbie­rać tele­fony z wyż­szego szcze­bla. Dzwo­nią z Komi­tetu Cen­tral­nego Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej (PZPR). W roz­mo­wie z towa­rzy­szem Wła­dy­sła­wem Wichą mel­duje, że trwają ener­giczne dzia­ła­nia, zarzą­dzono „Akcję 500”, a na miej­sce napadu poje­chał już szef Oddziału Służby Kry­mi­nal­nej KGMO, puł­kow­nik Sta­ni­sław Gór­nicki. W dro­dze jest także kie­row­nik Zakładu Kry­mi­na­li­styki, puł­kow­nik Zelwiań­ski, i jego zastępca, major Adam­czak. Będą oso­bi­ście nad­zo­ro­wać pościg i koor­dy­no­wać dzia­ła­nia. Na Jasną udał się też komen­dant mia­sta, puł­kow­nik Tade­usz Kozłow­ski, i jego drugi zastępca, puł­kow­nik Pła­ska. Na nogi posta­wiono całą mili­cję i Służbę Bez­pie­czeń­stwa. Do pracy ścią­gani są funk­cjo­na­riu­sze ze wszyst­kich wydzia­łów. Janicki zapew­nia, że w tej sytu­acji wszystko jest pod kon­trolą, a uję­cie spraw­ców jest tylko kwe­stią czasu.

Trudno opi­sać chaos tuż po napa­dzie. Po pla­cyku bie­gali ludzie, trą­biły klak­sony aut. Z okien redak­cji „Kuriera Pol­skiego” wychy­lali się pra­cow­nicy, wska­zy­wali, woła­jąc: „Tam ucie­kli!”. Grupki ludzi bie­gały wokół banku, szu­ka­jąc ban­dy­tów. Po kwa­dran­sie mili­cjanci oto­czyli pla­cyk i zaczęli zapro­wa­dzać porzą­dek.

Tak następ­nego dnia wyda­rze­nia zre­la­cjo­nuje „Sztan­dar Mło­dych”. Jed­nakże próba zapa­no­wa­nia nad cha­osem potrwa o wiele dłu­żej niż kwa­drans. Zanim jesz­cze na miej­sce dotrą radio­wozy, przed bank pod­jeż­dżają karetki. Z pogo­to­wia na Hożej mają bli­sko. Jedna zabiera ciało mar­twego Skoczka, druga ciężko ran­nego Piętkę. Straż­nik jest w szoku. Po postrzale uciekł aż na dru­gie pię­tro banku. Dopiero tam stra­cił przy­tom­ność. Musi jak naj­szyb­ciej tra­fić na salę ope­ra­cyjną.

Z minuty na minutę przy­bywa kolej­nych radio­wo­zów. Nie­stety, nikt nie zatrzy­muje samo­cho­dów, które w chwili napadu par­ko­wały na placu. Po pro­stu odjeż­dżają. Mili­cjan­tom udaje się tylko z tłumu prze­chod­niów wyła­pać kolejne pięt­na­ście osób, które widziały strze­la­ninę. Czas ma decy­du­jące zna­cze­nie. Dla­tego świad­ko­wie są prze­słu­chi­wani na gorąco, od razu na ulicy. Wśród mun­du­ro­wych wybu­chają ner­wowe sprzeczki. Ci z docho­dze­niówki muszą poznać prze­bieg wyda­rzeń, a tech­nicy kry­mi­nalni chcą jak naj­szyb­ciej nary­so­wać por­trety pamię­ciowe. Skut­kiem tego pierw­sze ryso­pisy są mało pre­cy­zyjne. Do dyżur­nego dociera komu­ni­kat, że jeden był wyż­szy, a drugi niż­szy. Ucie­kli ulicą Hib­nera i praw­do­po­dob­nie skrę­cili w Moniuszki, a dalej w stronę Mar­szał­kow­skiej. W tym kie­runku rusza pies tro­piący, ale ślad gubi już po kil­ku­dzie­się­ciu metrach.

Nie cze­ka­jąc na roz­wój wypad­ków, puł­kow­nik Pła­ska zwo­łuje grupę zomow­ców i zaczyna prze­cze­sy­wać cały kwar­tał mia­sta. Mili­cjanci spraw­dzają klatki scho­dowe, piw­nice, stry­chy, przej­ścia pomię­dzy budyn­kami. Nie jest to pro­ste, bo na zachód od miej­sca napadu, wzdłuż Mar­szał­kow­skiej, trwa budowa Domów Towa­ro­wych Cen­trum. Rosną szkie­lety „Warsa”, „Sawy” i „Juniora”. Teren prze­ci­nają płoty. Ulice i chod­niki zlały się w jedną całość, two­rząc grzę­za­wi­ska i wer­tepy. Oko­lica tonie w mroku; koń­czący się wzdłuż Hib­nera plac budowy pochło­nął część jezdni i tro­tuar, a wraz z nim i latar­nie. Dalej na pustym placu po zbu­rzo­nej kamie­nicy przy Sien­kie­wi­cza też nie ma ani jed­nej latarni. W ciemny, wąski zaułek pro­wa­dzący do Moniuszki po zmroku mało kto się zapusz­cza.

Mili­cjanci prze­szu­kują plac budowy oraz budynki przy Kniew­skiego, Rut­kow­skiego i Hib­nera, Jasnej, Moniuszki, Sien­kie­wi­cza i Bodu­ena. Nie zwra­cają uwagi na późną porę. Nie pytają o zgodę. Wcho­dzą do miesz­kań bez nakazu i spraw­dzają, czy ban­dyci się gdzieś nie ukryli. Zamiast nich udaje im się odna­leźć kolej­nych trzy­dzie­stu świad­ków, któ­rzy w trak­cie napadu byli nie­opo­dal. Niektó­rzy nawet widzieli zło­dziei.

Naj­cen­niej­sze oka­zują się zezna­nia Jerzego Wie­mana. Ucie­ka­jący ban­dyta wpadł na niego i strą­cił mu kape­lusz. Zatrzy­mał się, pod­niósł, otrze­pał i oddał, prze­pra­sza­jąc. Następ­nie pobiegł w kie­runku wąskiego przej­ścia mię­dzy budyn­kami, łączą­cego ulice Moniuszki i Sien­kie­wi­cza. Ta krótka chwila wystar­cza do tego, by jesz­cze tej samej nocy por­tret pamię­ciowy napast­nika tra­fił do wszyst­kich funk­cjo­na­riu­szy w War­sza­wie.

Pościg

Dopiero po godzi­nie teren ota­cza szczelny kor­don poste­run­ków. Przejść mogą tylko miesz­kańcy. Budy­nek redak­cji „Kuriera Pol­skiego” zostaje zamknięty. Nikt nie może wejść ani wyjść. Na pią­tym pię­trze mili­cja zaj­muje pokój działu per­so­nal­nego i kilka pokoi redak­cyj­nych. Trwają w nich prze­słu­cha­nia świad­ków i pra­cow­ni­ków, któ­rzy w chwili napadu obser­wo­wali wyda­rze­nia przez okna.

Tech­nicy roz­po­czy­nają zabez­pie­cza­nie śla­dów. W sumie nie bar­dzo jest co zabez­pie­czać, bo tłum ludzi i mili­cjan­tów wszystko zadep­tał. Tylko plamy krwi wska­zują miej­sce, w któ­rym upadł Sko­czek. Gdy był zabie­rany, nie zazna­czono uło­że­nia ciała. Ani nie ozna­czono miejsc, w któ­rych znaj­do­wano łuski. To ważne, bo dzięki temu można by było usta­lić, skąd padały strzały.

Kilka osób mówi o samo­cho­dzie marki war­szawa, od kształtu karo­se­rii nazy­wa­nej potocz­nie „gar­batą”. Tuż po godzi­nie 18:00 auto zapar­ko­wało przed bramą budynku przy Hib­nera 12. To prze­wę­że­nie ulicy, zaraz za rogiem banku, wzdłuż trasy, którą ucie­kali ban­dyci. Gdy padły pierw­sze strzały, wóz wyje­chał na ulicę, skrę­cił w Sien­kie­wi­cza, a póź­niej w Mar­szał­kow­ską. Jedna z kobiet widziała, jak do podob­nego samo­chodu na Mar­szał­kow­skiej wsia­dał męż­czy­zna z wor­kiem. Inni świad­ko­wie zapa­mię­tali, że war­szawa była szara albo jasno­nie­bie­ska. Na tabli­cach reje­stra­cyj­nych wid­niały litery TB, ozna­cza­jące woje­wódz­two sto­łeczne. Nie­któ­rzy wspo­mi­nali coś o cyfrze 1 i 1 lub 1 i 7. Według innych nato­miast jedynka miała być ostat­nią cyfrą numeru. Prze­py­ta­nie loka­to­rów nie potwier­dza, by samo­cho­dem przy­je­chał ktoś z odwie­dza­ją­cych ten budy­nek. To pozwala zało­żyć, że zło­dzieje mają wspól­nika i samo­chód.

Infor­ma­cja o poszu­ki­wa­nej war­sza­wie szybko tra­fia do sta­no­wi­ska dowo­dze­nia Komendy Sto­łecz­nej. Z powodu zakłó­ceń ofi­cer dyżurny sły­szy TP zamiast TB. I taką infor­ma­cję prze­ka­zuje patro­lom. Cała mili­cja zaczyna szu­kać gar­ba­tej war­szawy z nume­rem reje­stra­cyj­nym TP. Dopiero po pół­go­dzi­nie błąd zostaje napra­wiony. Ten czas może mieć jed­nak decy­du­jące zna­cze­nie. Ban­dyci mogą być już daleko.

W War­sza­wie trwa akcja na nie­spo­ty­kaną dotąd skalę. W nocy mili­cjanci, nie bacząc na prze­pisy, bez nakazu wcho­dzą do sied­miu­set melin i miesz­kań recy­dy­wi­stów. Prze­pro­wa­dzają sześć­dzie­siąt rewi­zji i orga­ni­zują osiem­na­ście zasa­dzek. Spraw­dzają ponad dwa tysiące osób, które miały jakie­kol­wiek kon­flikty z pra­wem. Kil­ka­dzie­siąt zatrzy­mują pre­wen­cyj­nie na czter­dzie­ści osiem godzin. Podob­nie trak­tują sto sie­dem­dzie­siąt osiem innych, które nie spodo­bały się pod­czas ruty­no­wych kon­troli na uli­cach. Wystar­czy być wyso­kiego wzro­stu, by tra­fić do aresztu. Do rana spraw­dzają tysiąc sie­dem­set kart mel­dun­ko­wych w hote­lach. Nie jest to trudne, bo w War­sza­wie jest ich tylko dwa­na­ście. Nie­stety, spraw­dze­nie kwa­ter pry­wat­nych nie jest takie pro­ste. Tylko nie­liczni zgła­szają wyna­jem do biura rezer­wa­cji hote­lo­wych, które wydaje przy­jezd­nym skie­ro­wa­nia rów­nież do kwa­ter pry­wat­nych. Pokątne usługi noc­le­gowe to powszechna prak­tyka. Oczy­wi­ście dziel­ni­cowi wie­dzą, kto się tym zaj­muje. Ale na spraw­dze­nie potrzeba czasu.

Każdy, kto przy­je­chał do sto­licy 21 lub 22 grud­nia, zostaje prze­py­tany i musi przed­sta­wić alibi. Przy oka­zji mili­cjanci pro­wa­dzą roz­mowy z pra­cow­ni­kami hoteli i lokali gastro­no­micz­nych. Wypy­tują kel­ne­rów, szat­nia­rzy, a nawet bab­cie klo­ze­towe. Roz­ma­wiają z kie­row­cami tak­só­wek pań­stwo­wych, spół­dziel­czych i pry­wat­nych oraz z motor­ni­czymi tram­wa­jów, kie­row­cami auto­bu­sów i kon­duk­to­rami. Biuro „B” roz­po­czyna cią­głą obser­wa­cję pięć­dzie­się­ciu restau­ra­cji i barów. Dzia­ła­nia przy­no­szą czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt infor­ma­cji, które należy spraw­dzić. Do ósmej rano udaje się zwe­ry­fi­ko­wać ponad dwie­ście.

W sze­ściu pod­war­szaw­skich powia­tach mili­cja wysta­wia sto dzie­więć­dzie­siąt sześć poste­run­ków, a w teren rusza pięć­set osiem­dzie­siąt patroli. Skut­kiem tak sze­roko zakro­jo­nej akcji jest zatrzy­ma­nie na gorą­cym uczynku trzy­na­stu ban­dy­tów, stu sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech wła­my­wa­czy i stu dzie­więć­dzie­się­ciu chu­li­ga­nów. Stu mili­cjantów ze szkoły ofi­cer­skiej i czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy Kor­pusu Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego (KBW) prze­cze­suje tereny leśne wokół głów­nych tras wylo­to­wych z mia­sta. Jak się póź­niej okaże, raporty z pierw­szych godzin akcji pozo­stały tylko poboż­nymi życze­niami.

W środku nocy roz­po­czyna się akcja „Samo­chód”. Natych­miast spraw­dzono kar­to­teki wydzia­łów komu­ni­ka­cji. Tablice TB są wyda­wane nie tylko w War­sza­wie, ale rów­nież w wielu pod­war­szaw­skich powia­tach. Z doku­men­tów wynika, że w woje­wódz­twie jest osiem­set osiem­dzie­siąt jeden gar­ba­tych war­szaw z tabli­cami reje­stra­cyj­nymi TB. Do rana mili­cja spraw­dza nie­mal wszyst­kie. Bez skutku.

Naj­waż­niej­szej infor­ma­cji dostar­czają łuski zna­le­zione przed ban­kiem na Jasnej. Pięć zebrali prze­chod­nie, bez­pow­rot­nie zacie­ra­jąc mogące się na nich znaj­do­wać ślady. Trzy kolejne póź­niej odna­leźli tech­nicy. Dwie leżały pod samo­cho­dem, a jedna wpa­dła w pry­zmę śniegu. Ale i na nich nie ma odbi­tek pal­ców. Widać sprawcy pomy­śleli o tym zawczasu, ładu­jąc broń w ręka­wicz­kach. Nie wszyst­kie ślady mogli jed­nak zatrzeć. Każdy pisto­let pozo­sta­wia na łusce nie­po­wta­rzalne rysy. To coś na kształt linii papi­lar­nych. Ślad ten pod­suwa pierw­sze, jak się za kilka godzin okaże, trafne przy­pusz­cze­nie – broni tego samego kali­bru użyto w kilku innych napa­dach doko­na­nych w War­sza­wie.

Bie­gli z Cen­tral­nego Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­styki porów­nują łuski z tymi, które mają w kar­to­tece. Trzy pocho­dzą z pisto­letu uży­tego pod­czas ataku na kasjerkę sklepu obuw­ni­czego „Cheł­mek”. Pozo­stałe pięć z broni zra­bo­wa­nej zamor­do­wa­nemu mili­cjan­towi. Z tych samych pisto­le­tów strze­lano także do kon­wo­jen­tów przed Urzę­dem Pocz­to­wym nr 57 w War­sza­wie. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że przed ban­kiem „Pod Orłami” zaata­ko­wali ci sami ludzie.

Dawaj pieniądze!

Hen­ryk Jasiń­ski od nie­ca­łych dwóch mie­sięcy jest kie­row­ni­kiem sklepu obuw­ni­czego przy alei Wyzwo­le­nia w War­sza­wie. Wcze­śniej pra­co­wał jako zastępca kie­row­nika w jed­nym ze skle­pów nale­żą­cych do Miej­skiego Han­dlu Deta­licz­nego (MHD). Był zasko­czony, gdy go wezwano do dyrek­cji i zapro­po­no­wano przej­ście do nowego sklepu fabrycz­nego Zakła­dów Obuw­ni­czych „Cheł­mek”. We wrze­śniu fabryka prze­jęła go od MHD w atmos­fe­rze skan­dalu. W „Sło­wie Powszech­nym” pisano o gigan­tycz­nym manku. Poprzed­niego kie­row­nika aresz­to­wano i zwol­niono nie­mal wszyst­kich pra­cow­ni­ków.

Przed skle­pem „Chełmka” codzien­nie od rana stoją kolejki. To naj­le­piej zaopa­trzona pla­cówka w sto­licy. Jasiń­ski nie zasta­na­wiał się ani chwili. Takiej szansy nie mógł prze­pu­ścić. W gospo­darce socja­li­stycz­nej kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w han­dlu daje ogromne moż­li­wo­ści. Buty są arty­ku­łem pierw­szej potrzeby. Tylko trudno jest zdo­być modne fasony. Ludzie pra­cu­jący w han­dlu wie­dzą, jak to wyko­rzy­stać.

W środę, 4 grud­nia 1957 roku, Jasiń­ski o 19:00 zamyka drzwi sklepu. Czeka chwilę na wyj­ście ostat­nich klien­tów. Kilka minut póź­niej w pośpie­chu wycho­dzą pra­cow­nicy. Wia­domo, każ­demu spie­szy się do domu. Jasiń­skiemu rów­nież, ale on jako kie­row­nik ma dodat­kowe obo­wiązki. Robi obchód, spraw­dza zaple­cze, maga­zyn i toa­lety, gasi świa­tła. Zamie­nia jesz­cze kilka słów z kasjerką Kry­styną Wawe­rek, która pod­li­cza cało­dzienny utarg. Dziew­czyna podob­nie jak Jasiń­ski pra­cuje w „Chełmku” nie­spełna dwa mie­siące. To dopiero jej druga posada i bar­dzo się wszyst­kim przej­muje. Uważa, by nie popeł­nić błędu. Dwa razy prze­li­cza pie­nią­dze i wpi­suje do zesta­wie­nia sumy nomi­na­łów bank­no­tów. Dzi­siej­szy utarg to sto osiem­na­ście tysięcy. Sporo. Ale zda­rza się, że po całym dniu w kasie bywało i sto pięć­dzie­siąt tysięcy. Rekord padł w ubie­głym tygo­dniu. 30 listo­pada Wawe­rek odnio­sła do banku ćwierć miliona. Pie­nią­dze led­wie zmie­ściły się do port­fela ban­ko­wego.

Jasiń­ski powi­nien razem z kasjerką odnieść utarg do tre­zora ban­ko­wego, wrzutni noc­nej zain­sta­lo­wa­nej przy dru­gim oddziale NBP na ulicy Baga­tela. Ale dzi­siaj do Wawe­rek do pracy przy­szedł jej przy­ja­ciel – Wol­ski. Wła­ści­wie ado­ra­tor, nie przy­ja­ciel. Poznali się, pra­cu­jąc w Cen­tral­nej Hur­towni Wyro­bów Jubi­ler­skich. Jasiń­ski widzi, że męż­czyź­nie bar­dzo zależy na młod­szej o szes­na­ście lat dziew­czy­nie. Czę­sto wpa­dał niby to przy­pad­kiem przed zamknię­ciem i pro­po­no­wał odpro­wa­dze­nie do domu. Już parę razy przy oka­zji odno­sili razem pie­nią­dze do tre­zora. W tej sytu­acji – myśli Jasiń­ski – moja asy­sta nie jest im potrzebna. Rezy­gnuje z towa­rzy­sze­nia Wawe­rek i pierw­szy wycho­dzi, uspra­wie­dli­wia­jąc się jakimś kłam­stew­kiem.

Dziew­czyna koń­czy rachunki i wkłada pie­nią­dze do port­fela z nr 191. Dodat­kowo zawija go w biały papier, tak by nie rzu­cał się w oczy. Paku­nek oddaje Wol­skiemu. Sama gasi świa­tło w kan­torku, po czym wycho­dzą tyl­nym wyj­ściem na klatkę scho­dową. Wawe­rek zamyka drzwi na klucz. Zawsze opusz­czają sklep przez zaple­cze, tak by nie wycho­dzić wprost na ulicę. Prze­mie­rzają podwórko, prze­cho­dzą przez bramę i wydo­stają się wprost na ruchliwą ulicę Mar­szał­kow­ską z poło­żo­nego przy niej budynku nr 28. Potem już pro­sto do placu Unii Lubel­skiej. Bo tre­zor ban­kowy znaj­duje się tuż przy wej­ściu głów­nym, od strony placu.

Mar­szał­kow­ska i plac Zba­wi­ciela wyzna­czają zachodni kra­niec osie­dla „Lata­wiec”. Wyso­kie, sze­ścio­kon­dy­gna­cyjne kamie­nice w socre­ali­stycz­nym stylu oddano do użytku dwa lata temu. Od frontu pre­zen­tują się bez zarzutu. Ale za ple­cami oka­za­łych budyn­ków wzdłuż Mar­szał­kow­skiej, Wyzwo­le­nia i placu Zba­wi­ciela wciąż jest plac budowy. W ofi­cy­nie dopiero teraz zabrano się do tyn­ko­wa­nia ele­wa­cji. Ściany szczel­nie oplata misterna paję­czyna rusz­to­wań. To jed­nak nie­je­dyne prace budow­lane w tym miej­scu. Pomię­dzy uli­cami Mar­szał­kow­ską a Nowo­na­to­liń­ską (obec­nie Ste­fa­nii Sem­po­łow­skiej) wci­śnięto budy­nek kina „Luna”. Powinno być ono gotowe z chwilą odda­nia osie­dla, ale jak to w socja­li­stycz­nej gospo­darce bywa, musi pocze­kać na swoją kolej.

Na podwórku panuje mrok. Świeci led­wie jedna żarówka, rzu­ca­jąc wątłe świa­tło wokół wej­ścia do klatki scho­do­wej. O tej porze na placu budowy nie ma już robot­ni­ków. Na środku stoi kilka bara­ko­wo­zów i skle­cona z desek, pro­wi­zo­ryczna budka stróża, w któ­rej sie­dzi eme­ryt Antoni Kli­mek. Pil­nuje, choć zasad­ni­czo jego rola koń­czy się na tym, że po pro­stu jest. Gdyby coś się działo, nie ma nawet jak wsz­cząć alarmu.

Sklep fir­mowy „Cheł­mek”

Wawe­rek i Wol­ski dosko­nale znają labi­rynt wyty­czony pry­zmami pia­chu, nie­bez­piecz­nymi dołami z wap­nem i porzu­co­nymi przez robot­ni­ków beto­niar­kami, kastrami, wia­drami i narzę­dziami. Klu­czą przez chwilę, kie­ru­jąc się do prze­chod­niej bramy, któ­rej kształt rysuje świe­cąca wewnątrz lampa. Gdy są nie­opo­dal stró­żówki, z mroku wyła­nia się dwóch męż­czyzn. Ich twa­rzy nie widać, ale w sła­bym świe­tle pada­ją­cym z budki da się dostrzec, w co są ubrani.

Niż­szy w sza­rej jesionce i jasnej samo­dzia­ło­wej cykli­stówce celuje do Wol­skiego z pisto­letu.

– Dwaj pie­nią­dze, bo będę strze­lał! – mówi zde­cy­do­wa­nie.

Drugi męż­czy­zna, wysoki, szczu­pły, w prze­wią­za­nej w pasie kurtce trzy czwarte i wyso­kich butach z cho­le­wami, ska­cze do przodu. Chwyta paku­nek i pró­buje go wyszarp­nąć.

Zaczyna się sza­mo­ta­nina. Wol­ski nie zamie­rza oddać port­fela z pie­niędzmi. Pró­buje ode­pchnąć napast­nika.

– Ratunku! Mili­cja! Ban­dyci! – krzy­czy prze­ra­żona Wawe­rek.

Pada strzał. Wol­ski pusz­cza paku­nek, który teraz jest już w rękach ban­dyty. Napast­nicy rzu­cają się do ucieczki. Ten z pisto­le­tem prze­biega podwórko, spraw­nie klu­cząc mię­dzy prze­szko­dami i kie­ru­jąc się do przej­ścia w bryle ciągu kamie­nic, znika na ulicy Nowo­na­to­liń­skiej. Męż­czy­zna z pie­niędzmi ucieka w prze­ciwną stronę. Prze­cina plac budowy i wska­kuje do tyl­nej bramy kamie­nicy przy placu Zba­wi­ciela 2. Wol­ski pró­buje go gonić. Prze­biega przez bramę i widzi, że rabuś skręca w prawo w aleję Wyzwo­le­nia.

Wol­ski jest kil­ka­na­ście kro­ków za nim. Ban­dyta mija główne wej­ście sklepu i ucieka w stronę Nowo­na­to­liń­skiej, jakby chciał dołą­czyć do kom­pana.

Do ści­ga­ją­cego prze­stępcę Wol­skiego przy­łą­cza się jakiś przy­pad­kowy prze­cho­dzień. Ucie­ka­jący nagle zmie­nia zamiar i zawraca. W paru kro­kach prze­ska­kuje na drugą stronę ulicy, kie­ru­jąc się z powro­tem w stronę placu Zba­wi­ciela, po czym wpada do kamie­nicy numer 14/16/18, vis à vis sklepu. Wol­ski pod­daje się. Ma obawy przed wej­ściem w ciemną bramę.

Napad na kasjerkę „Chełmka” to nic nad­zwy­czaj­nego. Prasa nawet nie wspo­mina o tym wyda­rze­niu. W War­sza­wie do podob­nych ata­ków docho­dzi kilka razy w roku. Uzbro­jeni ban­dyci czę­sto rabują sklepy WSS i napa­dają na miesz­ka­nia pry­watne. W mie­ście gra­suje kil­ka­na­ście band. W każ­dej dziel­nicy krążą co naj­mniej dwie–trzy uzbro­jone grupy. Broń jest wciąż dostępna. Ludzie trzy­mają jej sporo w schow­kach. Można ją też zwi­nąć mili­cjan­towi w prze­peł­nio­nym tram­waju. Napady na funk­cjo­na­riu­szy MO czy żoł­nie­rzy nie należą do rzad­ko­ści.

Prze­stęp­czość w War­sza­wie jest wciąż spora. Ale i wykry­wal­ność nie naj­gor­sza. Ban­dyci prę­dzej czy póź­niej wpa­dają pod­czas jakie­goś skoku albo po paru dniach, gdy pró­bują upłyn­nić fanty. Cza­sem któ­ryś z chu­li­ga­nów wsy­puje kum­pli lub kon­ku­ren­cję, licząc na niż­szy wyrok. Dla­tego po napa­dzie na kasjerkę „Chełmka” mili­cja wsz­czyna tylko ruty­nowe śledz­two. Sprawa z pew­no­ścią się wyja­śni.

Sprawcy pozo­sta­wili tylko jeden ślad. Tech­nicy zabez­pie­czają łuskę naboju kali­ber 7,62 mili­me­tra. Poci­sku nie udaje się odna­leźć. Wawe­rek i Wol­ski nie potra­fią nawet powie­dzieć, czy strzał oddano w ich stronę, czy w powie­trze, na postrach. Twa­rze led­wie widzieli i w ner­wach zapo­mnieli wielu szcze­gó­łów. Opi­sują tylko syl­wetki i ubiór. Wol­ski, który sza­mo­tał się z napast­ni­kiem, zapa­mię­tał, że wyglą­dał na inte­li­gent­nego mło­dego czło­wieka. W każ­dym razie nie była to twarz typo­wego war­szaw­skiego chu­li­gana.

Stróż budowy, Antoni Kli­mek, też nie­wiele wie. Gdy usły­szał krzyki i strzał, bał się wyjść z budy. Drzwi otwo­rzył dopiero, gdy wszystko uci­chło. Zeznaje, że już o wpół do siód­mej widział dwóch męż­czyzn, któ­rzy palili za bara­kiem papie­rosy. Było ciemno, nie ma poję­cia, jak wyglą­dali. We wska­za­nym przez niego miej­scu mili­cjanci odnaj­dują kilka nie­do­pał­ków papie­ro­sów Nysa.

Inte­re­su­ją­cym szcze­gó­łem jest trasa ucieczki. Tylne drzwi do kory­ta­rza kamie­nicy przy placu Zba­wi­ciela 2 są zawsze zamknięte. Loka­to­rzy nie wycho­dzą tędy, bo i po co. A dozorca pil­nuje ich zamy­ka­nia, bo budow­lańcy, prze­cho­dząc przez klatkę, bru­dzili.

Tech­nicy spraw­dzają zamek. Ktoś go otwo­rzył na pasówkę i zabez­pie­czył zapadkę kawał­kiem tek­tury, tak by się nie zatrza­snął. A to ozna­cza, że drogę ucieczki wcze­śniej przy­go­to­wano.

Dozorca domu widział poprzed­niego dnia dwóch obcych męż­czyzn krę­cą­cych się na klatce scho­do­wej. Jeden wyż­szy, 176–180 cen­ty­me­trów wzro­stu, włosy ciemny blond, szczu­pły, wiek 20–25 lat. Ubrany w popie­latą jesionkę trzy czwarte, jasna czapka samo­dzia­łowa, na nogach buty z cho­le­wami. Drugi niż­szy, około 168 cen­ty­me­trów, szczu­pły, o mło­dzień­czym wyglą­dzie twa­rzy. Ubrany w szarą długą jesionkę, czapka cykli­stówka. Opis pasuje do wyglądu spraw­ców, jaki podali Wol­ski i Wawe­rek.

Według opi­nii Zakładu Kry­mi­na­li­styki KGMO strzał oddano z pisto­letu PW wzór 33, pro­du­ko­wa­nej w Rado­miu licen­cyj­nej wer­sji radziec­kiego pisto­letu TT. Za to nabój był pro­duk­cji radziec­kiej. Pocho­dził z 1943 roku. W kar­to­tece nie odna­le­ziono łusek, które mogłyby wska­zy­wać, że tej broni użyto pod­czas innego napadu.

Mili­cja prze­py­tuje pra­cow­ni­ków oko­licz­nych skle­pów, kawiarń i restau­ra­cji. Prze­słu­chuje dozor­ców, listo­no­szy i inka­sen­tów. Nikt nie koja­rzy, by podobni osob­nicy krę­cili się tu w ostat­nim cza­sie. Ruty­nowe dzia­ła­nia nie przy­no­szą efektu. Śledz­two zostaje zamknięte.

Strzał na Mariensztacie

We wto­rek, 7 kwiet­nia 1959 roku, w połu­dnie w War­sza­wie było led­wie plus dzie­sięć stopni. Ale z zachodu nad­ciąga już niż polar­no­mor­ski. W Byd­gosz­czy padał nawet śnieg. Po zmroku sto­licę przy­krywa szczelna war­stwa nisko zawie­szo­nych chmur. Zapo­wia­dane są przy­mrozki.

Jest już cał­kiem ciemno, gdy plu­to­nowy Zyg­munt Kieł­czy­kow­ski wycho­dzi na nocną służbę. W War­sza­wie mieszka od sze­ściu lat. Po skoń­cze­niu siód­mej klasy pra­co­wał w rodzin­nym gospo­dar­stwie we wsi Trzci­niec pod Sie­dl­cami. Pew­nego dnia do wio­ski zawi­tali „wer­busi”, wer­bow­nicy, któ­rzy zachę­cają mło­dych chłop­ców do wstę­po­wa­nia w sze­regi Związku Mło­dzieży Pol­skiej (ZMP) i pracy przy odbu­do­wie sto­licy. Obie­cują lep­sze życie. Na począ­tek hotel robot­ni­czy, pracę i moż­li­wość dal­szej nauki. Ci, któ­rzy będą się sta­rać, mają szanse na wła­sne miesz­ka­nie.

I tak Kieł­czy­kow­ski został zet­em­pow­cem. Przy­je­chał do War­szawy w 1951 roku. Przez dzie­sięć mie­sięcy pra­co­wał na budo­wie, jed­no­cze­śnie ucząc się na stu­diach przy­go­to­waw­czych na poli­tech­nice. To wystar­czyło do obję­cia funk­cji maj­stra w Zjed­no­cze­niu Prze­my­słu Budow­la­nego nr 2, które budo­wało Mar­szał­kow­ską Dziel­nicę Miesz­ka­niową (MDM). Takich jak on było jed­nak wielu i jako zwy­kły robot­nik nie miał szans na szybki przy­dział miesz­ka­nia. Dla­tego w 1954 roku wstą­pił do mili­cji. Kilka mie­sięcy spę­dził na kur­sie w szkole mili­cyj­nej. A po powro­cie cze­kało na niego służ­bowe lokum.

Skarpa mariensz­tacka

Pokój z małą kuchenką w kamie­nicy przy Bed­nar­skiej 23 nie pach­niał świe­żym tyn­kiem i drew­nia­nymi par­kie­tami, tak jak miesz­ka­nia na MDM-ie. Nie było to też małe miesz­kanko na Mariensz­ta­cie z pio­senki o takim tytule, śpie­wa­nej w spek­ta­klu Wode­wil War­szaw­ski. Raczej cia­sna klitka bez wygód. Mie­ściła się w budynku wznie­sio­nym przez kar­me­li­tów bosych pod koniec XVIII wieku. Wtedy była to przy­zwo­ita czyn­szówka na ele­ganc­kiej ulicy, na któ­rej krótko potem jak grzyby po desz­czu otwie­rały się dro­gie hotele. W mię­dzy­woj­niu uczono tu fel­cze­rów i aku­szerki. A po woj­nie nie­ru­cho­mość prze­jęła Komenda Dziel­ni­cowa Stare Mia­sto. Gdy mili­cja w 1955 roku prze­nio­sła się do nowego lokum, stare prze­zna­czono na miesz­ka­nia. Dla Kieł­czy­kow­skiego, jego żony i dwójki małych dzieci było to mimo wszystko speł­nie­nie marzeń.

Kieł­czy­kow­ski pra­cuje w Komen­dzie Dziel­ni­co­wej Stare Mia­sto, która teraz urzę­duje przy ulicy Wali­ców 15. Po wyj­ściu z domu musi dotrzeć do tunelu przy tra­sie W-Z i pod­je­chać kilka przy­stan­ków tram­wa­jem. Plu­to­nowy prze­cho­dzi na drugą stronę ulicy i po poko­na­niu bramy kamie­nicy przy Bed­nar­skiej 26, wycho­dzi na skarpę mariensz­tacką. Stąd ma do tunelu kilka minut pie­szo. Mija śmiet­niki i idzie wzdłuż muru pałacu Kaza­now­skich. Przy dobrej pogo­dzie to przy­jemny spa­cer.

Plu­to­nowy Zyg­munt Kieł­czy­kow­ski

Jest ciemno, bo jedyna latar­nia na tym odcinku nie świeci. Gdy Kieł­czy­kow­ski mija roz­cią­ga­jące się po pra­wej zaro­śla, wyska­kuje z nich trzech ludzi. Jeden chwyta mili­cjanta od tyłu, drugi zadaje mu ciosy jakimś ostrym narzę­dziem, trzeci szar­pie przy­piętą do pasa broń. Plu­to­nowy pró­buje się bro­nić. Sięga ręką do kabury i chce wyjąć pisto­let TT. Sły­chać huk wystrzału. Mili­cjant upada. Jeden z napast­ni­ków wyszar­puje tetetkę i zabiera zapa­sowy maga­zy­nek. Wszy­scy trzej ucie­kają w stronę Bed­nar­skiej. Prze­bie­gają przez bramę i zni­kają.

Krzyki i strzał alar­mują miesz­kań­ców. Ktoś po chwili odnaj­duje ciężko ran­nego Kieł­czy­kow­skiego. Zostaje powia­do­miona mili­cja i pogo­to­wie. Plu­to­nowy żyje. Jest ciężko ranny, został postrze­lony w głowę. Zabiera go karetka. Tra­fia do Szpi­tala Miej­skiego nr 8 na Solcu. Godzinę póź­niej umiera na stole ope­ra­cyj­nym.

Około pół­nocy lekarz dyżurny szpi­tala na Solcu odbiera tele­fon. Nie­znany męż­czy­zna mówi, że dzwoni z Komendy Miej­skiej. Dopy­tuje, czy do tego szpi­tala przy­wie­ziono ran­nego mili­cjanta i jaki jest jego stan. Lekarz odpo­wiada, że nie udzieli infor­ma­cji, bo na miej­scu są już mili­cjanci i znają stan zdro­wia ran­nego.

Dwa dni póź­niej „Słowo Powszechne” infor­muje w led­wie trzyz­da­nio­wej notatce o skry­to­bój­czym mor­dzie funk­cjo­na­riu­sza MO. Rów­nie krótka wzmianka uka­zuje się w „Expres­sie Wie­czor­nym”. „Życie War­szawy” podaje wię­cej szcze­gó­łów. Postrze­lony mili­cjant zmarł w szpi­talu. Osie­ro­cił dwoje małych dzieci. Ban­dyci skra­dli broń. Pro­ku­ra­tura pro­wa­dzi ener­giczne śledz­two.

Dla prasy napad na mili­cjanta i kra­dzież broni nie jest cie­ka­wym wyda­rze­niem. Do podob­nych sytu­acji docho­dzi w War­sza­wie czę­sto. Od zakoń­cze­nia wojny w sto­licy zamor­do­wano kil­ku­na­stu funk­cjo­na­riu­szy. Więk­szo­ści z tych spraw ni­gdy nie wyja­śniono. W 1953 roku mili­cjanta zamor­do­wano tuż przed wej­ściem do hotelu „Polo­nia”. W samym cen­trum mia­sta. Powo­dem zabój­stwa była kra­dzież broni. Spraw­ców nie schwy­tano. Ze wzglę­dów pro­pa­gan­do­wych wła­dze nie chcą, by prasa pisała o takich wypad­kach. I poza krót­kimi not­kami infor­ma­cyj­nymi, gazety nie piszą o śmierci Kieł­czy­kow­skiego już nic.

Plu­to­nowy Kieł­czy­kow­ski był dobrym mili­cjan­tem. Miał wyniki. Uda­rem­nił napad na urząd pocz­towy przy ulicy Sowiej. Kilka dni przed ata­kiem zwie­rzył się jed­nemu z kole­gów mili­cjan­tów, że jest chyba obser­wo­wany. Podej­rze­wał, że muszą być to kom­pani tam­tych rabu­siów szu­ka­jący oka­zji do zemsty. Raz pod­czas patrolu pró­bo­wał wyle­gi­ty­mo­wać trzech mło­dych męż­czyzn, któ­rzy wydali mu się podej­rzani. Przy­glą­dali mu się, sto­jąc w bra­mie kamie­nicy przy Bed­nar­skiej 26, a gdy ruszył w ich stronę, ucie­kli na skarpę mariensz­tacką. Wła­śnie tam, gdzie został póź­niej napad­nięty.

To, że Kieł­czy­kow­ski zwró­cił uwagę na mło­dych ludzi sto­ją­cych w bra­mie przy Bed­nar­skiej 26, nie było przy­pad­kiem. To miej­sce wiąże się z innym zabój­stwem, które służba kry­mi­nalna wciąż pró­buje wyja­śnić. To może być trop łączący obie sprawy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki