42,99 zł
NOWA POWIEŚĆ AUTORKI BESTSELLEROWYCH WIELKICH KŁAMSTEWEK
CZY GDYBYŚCIE PODEJRZEWALI, ŻE WASZ OJCIEC ZABIŁ WASZĄ MATKĘ,
DONIEŚLIBYŚCIE O TYM POLICJI?
Rodzina Delaneyów na pierwszy rzut oka jest idealna. Joy i Stan wychowali czwórkę wspaniałych dzieci. Przez lata prowadzili jedną z najsłynniejszych szkół tenisowych w Australii. I choć młodość mają już za sobą, wciąż jest między nimi chemia, a gdy grają w debla, są niepokonani. Takiej miłości można tylko pozazdrościć.
Dlaczego więc Joy pewnego dnia po prostu… znika?
Czwórka rodzeństwa – Amy, Logan, Troy i Brooke – próbuje dowiedzieć się, co stało się z ich matką. Co oznacza zagadkowa wiadomość, którą wysłała w dniu zaginięcia? Dlaczego ojciec tak dziwnie się zachowuje? I co wspólnego z tym wszystkim ma nieznajoma, która rok temu zapukała do drzwi ich rodzinnego domu?
Im więcej pytań zadają Delaneyowie, tym więcej drobnych rys pojawia się na obrazku idealnego małżeństwa. Liane Moriarty – specjalistka od rodzinnych sekretów – jak zwykle po mistrzowsku buduje napięcie, na które składają się drobne nieporozumienia, od dawna tłumione żale oraz paskudne tajemnice.
Jakie to jest dobre!
Jojo Moyes
Zabawna i przerażająca.
Stephen King
Moriarty opowiada świetną historię, rozumie swoich bohaterów i pisze o nich z niezwykłą czułością.
„The Washington Post”
Moriarty w swojej najlepszej formie.
„Booklist”
Wielbiciele Moriarty, radujcie się!
CNN
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 665
Data ważności licencji: 1/23/2027
Mojej Mamie, z miłością
Rower leżał porzucony na skraju drogi pod dębem, z kierownicą skręconą pod dziwnym kątem, jak gdyby ktoś cisnął go tam z wściekłością.
Był wczesny sobotni poranek. Fala upałów trwała już od pięciu dni. W całym stanie wybuchło czterdzieści parę uporczywych pożarów buszu. Sześć głównych miast regionu miało już status „do natychmiastowej ewakuacji”, jednak na przedmieściach Sydney zagrożenie dotyczyło jedynie astmatyków, którym doradzano pozostanie w domach. Unoszący się nad budynkami dym miał złowieszczy żółtoszary odcień i gęstość londyńskiego smogu.
Na opustoszałych ulicach panowała cisza, jeśli nie liczyć podziemnego koncertu cykad. Mieszkańcy odsypiali męczące upalne noce wypełnione niespokojnymi snami, jedynie ranne ptaszki z ziewaniem przeglądały wiadomości w telefonach.
Porzucona damka była nowiutka i błyszcząca, w stylu retro: miętowozielona, z siedmioma przerzutkami, skórzanym brązowym siodełkiem i białym wiklinowym koszykiem z przodu. Tego rodzaju rowery kojarzyły się z przejażdżkami na rześkim powietrzu w jakiejś europejskiej górskiej wiosce, z beretem na głowie zamiast kasku i wciśniętą pod pachę bagietką.
Na wyschniętej trawie pod drzewem leżały cztery zielone jabłka, które wyglądały tak, jakby przed chwilą wysypały się z rowerowego koszyka.
Grupka czarnych much plujek przysiadła na srebrnych szprychach. Przez swój bezruch sprawiały wrażenie martwych.
Od strony skrzyżowania nadjechał samochód, holden commodore V8, dudniący dźwiękami rocka z lat osiemdziesiątych. Poruszał się zbyt szybko jak na osiedlową drogę.
Błysnęły światła hamowania i auto zawróciło z piskiem opon, by zatrzymać się obok porzuconego roweru. Muzyka ucichła. Wysiadł mężczyzna z papierosem w ustach. Był chudy, bosy, ubrany jedynie w niebieskie sportowe spodenki, bez koszulki. Drzwi od strony kierowcy zostawił otwarte, po czym z wprawą przeszedł na palcach po rozgrzanym asfalcie, by znaleźć się na trawniku obok jednośladu. Pochylił się i uważnie mu się przyjrzał. Pogładził przebitą przednią oponę, jakby była zranioną kończyną jakiegoś zwierzęcia. Muchy poderwały się i zabrzęczały nerwowo, obudzone do życia.
Mężczyzna rozejrzał się po pustej ulicy, zmrużył oczy, zaciągnął się papierosem i wzruszył ramionami. Następnie wstał, chwytając za ramę roweru. Podprowadził go do samochodu i włożył do bagażnika, sprawnie zdjąwszy przednie koło przy użyciu szybkozamykacza, by wszystko się zmieściło.
Wsiadł za kierownicę, zatrzasnął drzwi i odjechał, przebierając palcami w takt Highway to Hell w wykonaniu AC/DC, bardzo z siebie zadowolony. Poprzedniego dnia wypadały walentynki i choć osobiście nie uznawał tych kapitalistycznych wymysłów, zamierzał ofiarować rower żonie ze słowami: „Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek, maleńka”, okraszonymi ironicznym mrugnięciem. W ten sposób nadrobi wczorajsze zaniedbanie i – kto wie – może wieczorem mu się poszczęści?
Ale nie miało mu się poszczęścić. Przeciwnie – miał ogromnego pecha. Dwadzieścia minut później zginął w zderzeniu czołowym z ciężarówką. Nieznający okolicy kierowca nie zauważył znaku stopu, przysłoniętego przez gałęzie przerośniętego ambrowca. Miejscowi od miesięcy narzekali z powodu tego znaku. „To kuszenie losu – mówili – proszenie się o wypadek”. I w końcu wypadek się zdarzył.
Jabłka szybko gniły w upale.
W najdalszym kącie kawiarni, pod oprawionym zdjęciem toskańskich słoneczników o świcie siedziało dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Wszyscy byli wysocy jak koszykarze, a kiedy pochylali się nad ozdobionym mozaiką stolikiem, ich czoła niemal się stykały. Rozmawiali ściszonymi, pełnymi napięcia głosami, jak gdyby omawiali międzynarodową misję szpiegowską, co zupełnie nie pasowało do kawiarenki na przedmieściach w letni sobotni poranek, wypełnionej zapachem świeżego chlebka bananowego z gruszkami i dźwiękami leniwych rockowych ballad, przeplatającymi się z pracowitym posykiwaniem ekspresu do kawy.
– Wyglądają mi na rodzeństwo – zwierzyła się szefowi kelnerka. Była jedynaczką i bracia i siostry zawsze ją intrygowali. – Są do siebie podobni.
– Guzdrają się z zamówieniem. – Szef się skrzywił. Sam miał siedmioro rodzeństwa i nie podzielał fascynacji swojej pracownicy.
Po gwałtownej burzy z gradem w ubiegłym tygodniu nastąpiło kilka dni upragnionego deszczu. Nareszcie udało się opanować pożary i dymy się rozwiały, a wraz z nimi ulotnił się podły humor mieszkańców. Klienci znów ruszyli do knajp z gotówką w kieszeni, należało zatem korzystać z sytuacji i szybko ich obsługiwać, by zrobić miejsce dla nowych.
– Mówili, że nie zdążyli nic wybrać.
– Zapytaj jeszcze raz.
Kelnerka znów podeszła do stolika. Zauważyła, że goście wciąż siedzą w tej samej nietypowej pozycji. Kostki stóp zahaczyli o przednie nogi krzeseł, jakby się bali, że się z nich zsuną.
– Przepraszam, czy mogę już przyjąć zamówienie?
Nie usłyszeli jej. Mówili jedno przez drugie. Musieli być spokrewnieni, bo nawet brzmieli podobnie: wszyscy mieli niskie, głębokie, lekko chropawe głosy.
Ludzie z chrypką i mnóstwem sekretów.
– Technicznie rzecz biorąc, ona nie zaginęła. Przysłała przecież tego esemesa.
– Nie wierzę, że tak po prostu nie odbiera telefonu. Przecież zawsze odbiera.
– Tata mówi, że zniknął jej nowy rower.
– Co takiego? To dziwne.
– Ale że co, myślicie, że tak po prostu popedałowała w siną dal?
– Nie zabrała kasku. Jak dla mnie to podejrzane.
– Myślę, że pora zgłosić zaginięcie.
– Minął ponad tydzień. To zbyt długo.
– Ale jak już mówiłam, technicznie…
– Ależ oczywiście, że zaginęła. Na tym to właśnie polega: zaginęła, skoro nie wiemy, gdzie jest.
Kelnerka tak podniosła głos, że właściwie było to niegrzeczne:
– Czy już państwo coś wybrali?
Znów jej nie usłyszeli.
– Czy któreś z was było w domu?
– Tata prosił, żeby nie przyjeżdżać. Mówi, że jest bardzo zajęty.
– Bardzo zajęty? A niby czym?
Kelnerka przysunęła się bliżej, wciskając się między krzesła i ścianę, żeby któreś z nich ją zauważyło.
– Wiecie, co może się zdarzyć, jeśli zgłosimy zaginięcie? – spytał ten przystojniejszy z mężczyzn. Miał na sobie lnianą koszulę z podwiniętymi rękawami, szorty i mokasyny wsunięte na gołe stopy. Na oko kelnerki był tuż po trzydziestce, nosił krótką brodę i otaczała go charyzmatyczna aura gwiazdy reality show albo agenta nieruchomości. – Podejrzenie padnie na tatę.
– Jakie znowu podejrzenie? – spytał drugi mężczyzna, wyglądający jak nieco bardziej niechlujna, tęższa i tańsza wersja tego pierwszego. Zamiast brody miał na twarzy nierówny zarost, który prosił się o zgolenie.
– No, że to on… sami wiecie co. – Bogatszy brat poskrobał się palcem po karku.
Kelnerka zastygła w bezruchu. To była najciekawsza rozmowa, jaką zdarzyło jej się usłyszeć w pracy.
– Chryste, Troy! – westchnął niechlujny brat. – To wcale nie jest śmieszne.
Drugi z mężczyzn wzruszył ramionami.
– Policja na pewno zapyta, czy się pokłócili. A przecież tata wspominał, że tak.
– Ale przecież…
– A może tata faktycznie miał z tym coś wspólnego? – powiedziała najmłodsza siostra, ubrana w krótką pomarańczową sukienkę w stokrotki, spod której wystawały związane na karku ramiączka od kostiumu kąpielowego. Włosy miała ufarbowane na niebiesko (kelnerka ogromnie zazdrościła jej tego odcienia) i upięte w nieporządny, mokry węzeł. Jej ramiona pokrywała cienka warstwa olejku do opalania i piasku, jak gdyby przed chwilą zeszła z plaży, choć od wybrzeża dzieliły ich dobre trzy kwadranse jazdy samochodem. – Może puściły mu hamulce. Może w końcu nie wytrzymał.
– Oboje natychmiast przestańcie – upomniała ich druga kobieta, którą kelnerka rozpoznała teraz jako stałą klientkę. Zawsze zamawiała dużą gorącą flat white na mleku sojowym. Miała na imię Brooke, z „e” na końcu.
W kawiarni mieli w zwyczaju zapisywać imiona klientów na papierowych kubkach do kawy i któregoś dnia ta kobieta ją upomniała, nieśmiało, ale stanowczo, jakby nie mogła się powstrzymać, że jej imię pisze się przez „e”.
Była uprzejma, lecz mało rozmowna i zwykle sprawiała wrażenie lekko podenerwowanej, jakby już rano zdawała sobie sprawę, że dzień nie ułoży się po jej myśli. Zawsze płaciła pięciodolarowym banknotem i zostawiała pięćdziesiąt pensów napiwku. Codziennie miała na sobie identyczny strój: granatową koszulkę polo, szorty, skarpetki i sportowe buty.
Tym razem ubrała się weekendowo, w spódnicę i podkoszulek, ale i tak przypominała żołnierkę na przepustce lub wuefistkę, która nie da się nabrać na żadne historyjki o niedyspozycji.
– Tata nigdy nie skrzywdziłby mamy – powiedziała do siostry. – Nigdy!
– Boże święty, oczywiście, że nie. Żartowałam tylko! – Dziewczyna z niebieskimi włosami uniosła ręce i kelnerka dostrzegła pomarszczoną skórę wokół jej ust i oczu. Zdała sobie sprawę, że ta kobieta wcale nie jest młoda, a tylko sprawia takie wrażenie z powodu swojego stroju. W rzeczywistości była w średnim wieku. Z dystansu brało się ją za dwudziestolatkę, z bliska okazywało się, że ma koło czterdziestki. Można było się poczuć trochę oszukanym.
– Mama i tata to zgrane małżeństwo – oświadczyła Brooke przez „e” i niechętnie uległy ton jej głosu podpowiedział kelnerce, że mimo dodającego powagi stroju może być najmłodsza z całej czwórki.
Przystojniejszy z braci zmierzył ją niepewnym spojrzeniem.
– No nie wiem. Czy my na pewno wychowaliśmy się w tej samej rodzinie?
– Ty mi to powiedz. Bo ja na przykład nigdy nie widziałam żadnych oznak przemocy… Och, na miłość boską!
– Ja przecież niczego nie sugeruję! Mówię tylko, że inni ludzie mogliby tak pomyśleć.
Kobieta z niebieskimi włosami uniosła wzrok i zauważyła kelnerkę.
– Przepraszam! – zawołała, chwytając laminowane menu. – Wciąż jeszcze nic nie wybraliśmy!
– Nic nie szkodzi – odparła kelnerka. Chciała dowiedzieć się więcej.
– Po prostu jesteśmy trochę rozkojarzeni. Nasza mama zaginęła.
– Przykro mi. Czy to… bardzo źle? – Kelnerka nie do końca wiedziała, jak powinna zareagować.
Ludzie przy stoliku nie wydawali jej się mocno zaniepokojeni. Poza tym byli od niej, no, sporo starsi, więc ich matka musiała być już w podeszłym wieku. Wyobraziła sobie drobną staruszkę. Jaki mógł być powód jej zniknięcia? Demencja?
Brooke przez „e” się skrzywiła.
– Nie rozpowiadaj o tym na prawo i lewo! – zbeształa siostrę.
– Okej, przepraszam. Nasza mama być może zaginęła – poprawiła się niebieskowłosa. – Po prostu chwilowo gdzieś ją zapodzialiśmy.
– W takim razie muszą sobie państwo przypomnieć, gdzie ją ostatnio widzieli. – Kelnerka podłapała żart.
Zapadła niezręczna cisza. Cała czwórka klientów spojrzała na nią identycznymi parami poważnych brązowych oczu. Wszyscy mieli ciemne rzęsy, dzięki którym wyglądali, jakby użyli eye-linera.
– Chyba ma pani rację – oznajmiła w końcu niebieskowłosa, powoli kiwając głową, jakby wzięła tę żartobliwą uwagę na serio. – Musimy się cofnąć myślami i prześledzić swoje kroki.
– Poprosimy cztery porcje jabłek pod kruszonką z bitą śmietaną – wpadł jej w słowo zamożniejszy brat. – A potem zobaczymy.
– Dobry wybór. – Niechlujny brat postukał krawędzią menu w blat stołu.
– Na śniadanie? – zdziwiła się Brooke przez „e”, ale uśmiechnęła się cierpko, jakby dzielili między sobą jakiś żart o jabłkach pod kruszonką. Cała czwórka oddała swoje menu kelnerce z miną pod tytułem „uff, mamy to za sobą”, typową dla ludzi, którzy odczuwają ulgę, że niczego już nie muszą wybierać.
Kelnerka zapisała w kołonotatniku „4 × jabł krusz” i wygładziła stosik menu.
– Słuchajcie – podjął niechlujny brat – a czy ktokolwiek z nas próbował do niej zadzwonić?
– Kawa? – spytała kelnerka.
– Cztery razy czarna – powiedział bogatszy brat, a kelnerka spojrzała na Brooke przez „e”, by dać jej szansę wtrącić: „Ja takiej nie piję, zawsze zamawiam dużą flat white na mleku sojowym”, ale kobieta była zbyt skoncentrowana na toczącej się przy stoliku dyskusji.
– Oczywiście, że dzwoniliśmy! Milion razy. Słałam esemesy i maile. A wy nie?
– W takim razie cztery razy czarna? – upewniła się kelnerka.
Nikt jej nie odpowiedział.
– Okej, no to cztery razy czarna.
– Nie do mamy. Do niej. – Niechlujny brat oparł łokcie na stole i ucisnął palcami skronie. – Do Savannah. Czy którekolwiek z was się do niej odezwało?
Kelnerce zabrakło pretekstu, by zostać przy stoliku i wysłuchać dalszego ciągu rozmowy.
Kim była ta Savannah? Kolejną siostrą? Czemu się tu dziś nie zjawiła? Czy była czarną owcą w rodzinie? Córką marnotrawną? Czy to dlatego to imię nabierało w ich ustach tak złowieszczego brzmienia? I czy ktokolwiek faktycznie do niej zadzwonił?
Kelnerka podeszła do baru, uderzyła w dzwonek i nabiła zamówienie na kasę.
Wrzesień, rok wcześniej
Był chłodny, wietrzny wtorkowy wieczór, tuż przed jedenastą. Jasnoróżowe kwiaty wiśni tańczyły w powietrzu, gdy taksówka powoli mijała odrestaurowane zabytkowe domy. Przed każdym z nich na podjeździe stały sedan z wyższej średniej półki oraz równo ustawione trzy kolorowe kosze do recyklingu śmieci. Reflektory taksówki oświetliły oposa z prążkowanym ogonem przebiegającego po murze z piaskowca. Jakiś mały pies zaszczekał i zamilkł. Większość domów miała ciemne okna, czujnie rozbłyskiwały diody kamer bezpieczeństwa.
Joy Delaney spod dziewiątki wkładała naczynia do zmywarki, słuchając ostatniego odcinka podcastu Gościa z Migreną na drogich słuchawkach bezprzewodowych, które dostała od syna na urodziny.
Joy była drobną, zadbaną, energiczną kobietą z lśniącymi siwymi włosami obciętymi do ramion. Nigdy nie pamiętała dokładnie, czy ma sześćdziesiąt dziewięć, czy może sześćdziesiąt osiem lat, a czasem podejrzewała, że może tylko sześćdziesiąt siedem. (W rzeczywistości miała sześćdziesiąt dziewięć). Miała na sobie dżinsy, narzucony na pasiastą koszulkę czarny kardigan i wełniane skarpety. Podobno wyglądała „świetnie jak na swój wiek”. Często mówili jej to młodzi ludzie spotykani na zakupach. Zawsze miała ochotę im odpowiedzieć: „Przecież nie wiecie, ile mam lat, głuptasy, więc jak możecie ocenić, czy wyglądam na swój wiek?”.
Jej mąż, Stan Delaney, siedział w fotelu w salonie z woreczkami z lodem ułożonymi na obu kolanach i oglądał film dokumentalny o największych mostach na świecie, zajadając przy tym krakersy z chili zanurzane w pojemniczku z twarożkiem.
Ich stareńka terierka staffordshire o imieniu Steffi (nadanym na cześć Steffi Graf, bo w czasach szczenięctwa suczka umiała się równie szybko poruszać) leżała na kuchennej podłodze obok stóp Joy i żuła po kryjomu kawałek gazety. W ostatnim roku Steffi nabrała zwyczaju obsesyjnego żucia wszelkich skrawków papieru, jakie udało jej się znaleźć, co podobno było typowym objawem stresu u psów – choć nikt nie potrafił stwierdzić, co takiego mogłoby ją stresować.
Upodobanie Steffi do papieru było na szczęście mniej uciążliwe niż pomysły Otisa, kota Caro, sąsiadki Joy, który zaczął podkradać pranie na całej ulicy. Nie pomijał przy tym, o zgrozo, bielizny, którą Caro wstydziła się potem oddawać właścicielom – z wyjątkiem Joy, oczywiście.
Joy wiedziała, że wielkie słuchawki upodabniają ją do kosmitki, ale wcale się tym nie przejmowała. Po latach błagania dzieci o ciszę teraz nie mogła jej znieść. Wydawało się, że cisza dzwoni w uszach w jej tak zwanym opustoszałym gnieździe. Dzieci wyprowadziły się już przed wieloma laty, więc powinna była zdążyć się do tego przyzwyczaić, lecz gdy w minionym roku sprzedali ze Stanem firmę, poczuła, jakby cały jej świat nagle stanął w miejscu. W pogoni za dźwiękami natrafiła na podcasty i uzależniła się od nich. Często kładła się spać w słuchawkach i pozwalała się ukołysać przyjaznym, stanowczym głosom.
Sama nie miewała migren, ale jej młodsza córka często na nie cierpiała, Joy słuchała więc podcastów Gościa z Migreną, żeby móc dzielić się z Brooke poradami, a także w ramach pokuty. W ostatnich latach mocno wstydziła się swojego lekceważenia i zniecierpliwienia w reakcji na „dziecięce bóle głowy” Brooke, jak kiedyś je nazywali.
„Poczucie winy świetnie sprawdziłoby się jako motyw przewodni mojej autobiografii” – pomyślała, usiłując wcisnąć tarkę do sera do zmywarki, obok patelni. Życie z poczuciem winy autorstwa Joy Delaney.
Poprzedniego wieczoru uczestniczyła w pierwszych zajęciach kursu pisania autobiografii w miejscowej wieczorowej szkole policealnej. Joy nie marzyła o spisywaniu wspomnień, ale Caro chciała to zrobić, więc Joy dotrzymywała jej towarzystwa. Caro była wdową, do tego z natury nieśmiałą, i nie chciała chodzić na kurs sama. Joy zamierzała pomóc sąsiadce się z kimś zaprzyjaźnić (już wytypowała odpowiednią kandydatkę), a potem zrezygnować. Prowadząca kurs wyjaśniła, że proces pisania autobiografii zaczyna się od wyboru motywu przewodniego, a następnie dobiera się tylko pasujące anegdoty. „Motyw to na przykład »Dorastałem w szemranej dzielnicy, a mimo to wyszedłem na ludzi«” – powiedziała i wszystkie uczestniczki w szytych na miarę spodniach i perłowych kolczykach z powagą pokiwały głowami i zapisały „szemrana dzielnica” w nowiutkich notatnikach.
– Przynajmniej w twoim przypadku motyw przewodni jest oczywisty – powiedziała Caro, gdy wracały do domu.
– Naprawdę? – zdziwiła się Joy.
– Oczywiście. Tenis, na pewno wybierzesz tenis.
– To przecież żaden motyw – sprzeciwiła się Joy. – Motywem przewodnim mogłaby być na przykład zemsta albo sukces wbrew przeciwnościom losu, albo…
– Mogłabyś zatytułować swoje wspomnienia Gem, set i mecz. Historia tenisowej rodziny.
– Ale my przecież… nie jesteśmy żadnymi gwiazdami tenisa – upierała się Joy. – Prowadzimy tylko szkółkę tenisową i lokalną sekcję. Daleko nam do rodziny Williamsów. – Z jakiegoś powodu uwaga sąsiadki ją zirytowała. A wręcz sprawiła jej przykrość.
Caro zrobiła zdumioną minę.
– Ale co ty wygadujesz? Tenis to wasza rodzinna pasja. Ludzie zawsze mówią: „Podążaj za swoją pasją!”. A ja wtedy myślę: „Gdybym tylko miała jakąś pasję… jak Joy”.
Joy zmieniła temat.
Teraz spojrzała ponad zmywarką i przypomniała sobie Troya, gdy był małym chłopcem. Właśnie w tej kuchni stanął przed nią z rakietą ściśniętą w garści niczym broń, zaczerwieniony ze złości, z pięknymi brązowymi oczami pełnymi pretensji i łez, których nie pozwolił sobie uronić, i krzyczał:
– Nienawidzę tenisa!
– Co za świętokradztwo! – zawołała Amy, która jako najstarsze dziecko lubowała się w komentowaniu rodzinnych sprzeczek wielkimi słowami, niezrozumiałymi dla reszty rodzeństwa.
Brooke, wciąż malutka i słodka, wybuchnęła nieuniknionym płaczem, a na twarzy Logana odmalowało się otępiałe zdumienie.
– Nieprawda. Wcale nie nienawidzisz tenisa – oświadczyła synowi Joy. To był rozkaz. Naprawdę chciała powiedzieć: „Nie wolno ci nienawidzić tenisa, Troy”. Naprawdę chciała powiedzieć: „Nie mam ani czasu, ani siły, by pozwolić ci go nienawidzić”.
Joy pokręciła głową, by otrząsnąć się ze wspomnienia, i spróbowała znów skupić się na podcaście.
– …esy-floresy przelatujące w polu widzenia, migoczące gwiazdy… Osoby cierpiące z powodu aury migrenowej twierdzą, że…
Tak naprawdę Troy wcale nie nienawidził tenisa.
Spora część ich najszczęśliwszych rodzinnych wspomnień wiązała się z tym sportem. Może nawet większość. Te najgorsze też dotyczyły sytuacji na korcie, ale przecież Troy nadal grywał mecze. Gdyby naprawdę nienawidził tenisa, chyba nie chwytałby za rakietę jeszcze po trzydziestce?
Czy tenis naprawdę stanowił motyw przewodni jej życia?
Może Caro miała rację. Przecież ona i Stan nigdy by się nie poznali, gdyby nie tenis.
To było już ponad pół wieku temu. Na jakimś przyjęciu urodzinowym w ciasnym, zatłoczonym domu. Kołysali głowami w rytm piosenki Popcorn zespołu Hot Butter. Osiemnastoletnia Joy ściskała grubą zieloną nóżkę kieliszka do wina wypełnionego po brzegi ciepłym moselle.
– A gdzie jest Joy? Powinieneś poznać Joy. Niedawno wygrała duży turniej.
Pod wpływem tych słów rozstąpiło się ciasne półkole ludzi otaczających chłopaka opartego plecami o ścianę. Był prawdziwym olbrzymem, niedorzecznie wysokim i do tego barczystym, z masą czarnych kręconych włosów związanych w kucyk. W jednej dłoni trzymał papierosa, w drugiej puszkę piwa. W latach siedemdziesiątych sportowcy płci męskiej często palili jak smoki. Gdy się uśmiechnął na widok Joy, zrobił mu się dołek w podbródku.
– Powinniśmy kiedyś zagrać przeciwko sobie – rzucił.
Nigdy nie słyszała podobnego głosu u żadnego ze swoich rówieśników. Był głęboki i niski, a do tego Stan przeciągał słowa, przez co wielu się z niego naśmiewało. Twierdzili, że brzmi jak Johnny Cash. On jednak nie robił tego specjalnie – po prostu taki miał sposób mówienia. Nie odzywał się zbyt często, ale wszystko, co mówił, wydawało się ważne.
Nie byli jedynymi tenisistami na tamtej imprezie, jednak tylko ich dwoje miało za sobą zwycięstwa w turniejach. To było przeznaczenie, nieuniknione jak w bajce. Gdyby nie poznali się tamtego wieczoru, z pewnością wpadliby na siebie gdzie indziej. Tenisowy światek był mały i wszyscy się znali.
W kolejny weekend zagrali swój pierwszy mecz. Joy przegrała sześć do czterech w pierwszym i drugim secie, a potem poszła za ciosem i straciła z nim dziewictwo, mimo że matka ostrzegała ją, by nigdy nie szła do łóżka z chłopakiem, który jej się spodoba: „Kto zechce kupić krowę, jeśli może mieć mleko za darmo?”. (Jej własne córki wydały z siebie zduszony pisk, gdy powtórzyła im tę maksymę).
Joy oznajmiła Stanowi, że przespała się z nim z powodu jego serwisu. To był imponujący serwis. Nadal go podziwiała, czekając na ten ułamek sekundy, gdy czas stawał w miejscu, a Stan zastygał jak posąg tenisisty: plecy zgięte w łuk, piłka zawieszona w powietrzu, rakieta ponad głową, a potem… ŁUP.
Stan stwierdził, że poszedł z nią do łóżka z powodu jej mocnego woleja, a potem wyszeptał jej do ucha tym swoim niskim głosem: „Nieprawda, twój wolej wymaga pracy, uderzasz zbyt blisko siatki. Przespałem się z tobą, bo odkąd zobaczyłem twoje nogi, wiedziałem, że chcę poczuć, jak zaciskają mi się na plecach”, a Joy rozpłynęła się w jego objęciach. Jego słowa wydały jej się niegrzeczne i poetyckie, choć zirytowała ją krytyka jej woleja.
„…a to z kolei powoduje uwolnienie neuroprzekaźników…”
Spojrzała na tarkę. Były na niej resztki marchewki, z którymi zmywarka sobie nie poradzi. Opłukała ją nad zlewem.
– Dlaczego wykonuję pracę za ciebie? – rzuciła w kierunku zmywarki i przypomniały jej się czasy, kiedy jeszcze jej nie mieli. Stała w gumowych rękawiczkach przy zlewie pełnym gorącej wody, a obok piętrzyły się stosy brudnych talerzy.
Ostatnimi czasy przeszłość coraz częściej wcinała się w jej teraźniejszość. Poprzedniego dnia obudziła się z drzemki z przerażeniem, przekonana, że zapomniała odebrać jedno z dzieci ze szkoły. Dobrą chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, że cała czwórka jest już dorosła, mają zmarszczki i kredyty hipoteczne, dyplomy ukończenia studiów i plany urlopowe.
Zaczęła się nawet zastanawiać, czy ma demencję. Jej przyjaciółka Linda, opiekunka w domu spokojnej starości, wspomniała jej kiedyś, że w porze końca lekcji przez budynek przepływa fala niepokoju: siwe pensjonariuszki denerwują się, przekonane, że powinny teraz pędzić po swoje od dawna dorosłe już dzieci. Joy zawsze wzruszała ta opowieść, a teraz to samo przytrafiło się jej.
– Możliwe, że mój ponadprzeciętny intelekt maskuje objawy demencji – oświadczyła Stanowi.
– Niczego takiego nie zauważyłem – odparł Stan.
– Masz na myśli objawy demencji czy mój ponadprzeciętny intelekt?
– No cóż, zawsze byłaś zdrowo szurnięta – powiedział, po czym się oddalił, prawdopodobnie w poszukiwaniu drabiny. Odkąd synowie poinformowali go, że po siedemdziesiątce jest już zbyt stary, by wspinać się po drabinie, szukał pretekstów, by to robić.
Poprzedniego wieczoru wysłuchała bardzo ciekawego podcastu zatytułowanego Moje życie z demencją.
Tarka nie chciała dać się upchnąć w zmywarce obok patelni. Joy przypatrzyła się obu przedmiotom. Miała poczucie, że są jak łamigłówka, którą powinna umieć rozwiązać.
„…powodują zmianę rozmiaru naczyń krwionośnych…” – ciągnął Gość z Migreną.
Co takiego? Będzie musiała przewinąć podcast i posłuchać od początku.
Gdzieś wyczytała, że przejście na emeryturę powoduje gwałtowne pogorszenie się funkcjonowania mózgu. Może to właśnie się jej teraz przytrafiało. Jej płat czołowy ulegał atrofii.
Wydawało im się, że są już gotowi do emerytury. Sprzedaż szkółki tenisowej była oczywistym dalszym krokiem. Nie byli przecież w stanie uczyć w nieskończoność, a żadne z dzieci nie wydawało się zainteresowane przejęciem rodzinnej firmy. Wręcz przeciwnie: były wręcz obraźliwie niezainteresowane. Stan latami pielęgnował w sobie niedorzeczną nadzieję, że Logan ich zastąpi – staromodna mrzonka o najstarszym synu dumnie obejmującym schedę po ojcu. „Logan był świetnym trenerem” – mruczał pod nosem. „Miał w sobie to coś. Naprawdę miał”.
Biedny Logan był w szoku, gdy Stan nieśmiało zasugerował, że mógłby odkupić od nich firmę. „Nie jest zbyt zdeterminowany, prawda?”, spytał żonę Stan, a ona naskoczyła na niego, bo nie mogła znieść, gdy ktoś krytykował jej dzieci, szczególnie jeśli miał rację.
No więc sprzedali firmę dobrym ludziom, za dobre pieniądze. Joy nie spodziewała się, że aż tak to przeżyje. Nie miała pojęcia, do jakiego stopnia ich tożsamość wiązała się z Akademią Tenisa Delaneyów. Kim byli bez niej? Kolejną parą staruszków.
Całe szczęście, że nadal mogli grać. Najnowsze ciężkie trofeum stało dumnie na komodzie, by cała rodzina mogła je podziwiać, gdy spotkają się z okazji Dnia Ojca. Kolana Stana płaciły teraz cenę za ten sukces, jednak odnieśli wyraźne zwycięstwo nad parą znakomitych technicznie przeciwników. Joy i jej mąż kontrolowali sytuację przy siatce, atakowali w środku pola i ani na chwilę nie stracili zimnej krwi. Wciąż byli w formie.
Poza turniejami grywali towarzyskie mecze w gronie znajomych w poniedziałkowe wieczory. Zwyczaj ten zapoczątkowała Joy przed wieloma laty, jednak ostatnio tylko psuł im humor, bo przyjaciele zaczynali odchodzić. Pół roku wcześniej Dennis Christos zmarł na korcie, w trakcie meczu, który razem z żoną Debbie grali przeciwko Joy i Stanowi. Było to potwornie traumatyczne przeżycie. Joy była przekonana, że serce biednego Dennisa nie wytrzymało nadziei, że uda mu się przełamać Stana. Po cichu obwiniała męża o to, że pozwolił Dennisowi przywitać się z gąską. Z rozmysłem, dla własnej przyjemności, dopuściłeś, by przeciwnik prowadził czterdzieści do zera. Musiała się mocno powstrzymywać, by go nie oskarżyć: „Zabiłeś Dennisa Christosa, Stan”.
Prawda była taka, że ona i Stan nie nadawali się na emerytów. Ich wymarzone sześciotygodniowe wakacje w Europie okazały się kompletną klapą. Nawet Wimbledon ich rozczarował. Zwłaszcza Wimbledon. Gdy ich powrotny samolot wylądował w Sydney, oboje odetchnęli z ulgą. Nie przyznali się do tego nikomu – ani przyjaciołom, ani dzieciom, ani nawet sobie nawzajem.
Czasami próbowali robić te same rzeczy, co ich emerytowani przyjaciele. Raz na przykład wybrali się na „całodniową wycieczkę na plażę”. Joy rozcięła sobie jednak stopę o kawałek muszli, a do tego dostali mandat za nieprzepisowe parkowanie. Przypomniały jej się sytuacje, gdy upierała się, że razem ze Stanem zabiorą dzieci na „uroczy piknik”, i ze wszystkich sił starała się udawać, że są uroczą rodziną na pikniku, ale za każdym razem coś krzyżowało im szyki. A to jedno z nich miało muchy w nosie, a to się zgubili, a jeszcze innym razem zaczęło lać, gdy tylko dojechali na miejsce. W drodze powrotnej w samochodzie panowało ponure milczenie, przerywane jedynie pochlipywaniem jednego z dzieci, które akurat miało poczucie, że zostało niesłusznie zbesztane.
– Na emeryturze zrobili się z nas tacy romantycy! – powiedziała jej pewna wkurzająco świergotliwa przyjaciółka i Joy zebrało się na wymioty. Mimo to w ubiegłym tygodniu specjalnie kupiła dwa koktajle bananowe – takie, jakie pijali ze Stanem na śniadanie w barach mlecznych, gdy na początku małżeństwa jeździli na regionalne turnieje tenisowe. Oszczędzali na noclegach, sypiając w samochodzie. Uprawiali seks na tylnym siedzeniu.
Natychmiast stało się jednak jasne, że Stan w ogóle nie pamięta tamtych koktajli, a gdy w drodze do domu gwałtownie (i całkiem niepotrzebnie) zahamował, koktajl Joy wysunął jej się z rąk i zachlapał tapicerkę, przez co wnętrze samochodu nabrało ohydnego, niemożliwego do wywietrzenia zapachu skwaśniałego mleka – kwaśnego zapachu porażki. Stan twierdził, że niczego nie czuje.
Musieli się zmienić, jeśli chcieli przejść na emeryturę z wdziękiem i entuzjazmem, jak ich przyjaciele. Powinni przestać tyle narzekać (zwłaszcza Stan) i rozwijać więcej zainteresowań poza tenisem. Przydałyby im się też wnuki.
Wnuki.
Już samo to słowo napełniało ją przemożnymi, skomplikowanymi emocjami typowymi dla młodych ludzi: pożądaniem, furią i, co najgorsze, gorzką, podłą zazdrością.
Wiedziała, że wystarczyłby jeden maluch i wszystko zmieniłoby się na lepsze: cisza przestałaby dudnić jej w uszach, a dni znów tętniłyby życiem, ale nie wolno było przecież prosić dzieci o wnuki. Jakie to upokarzające. Jakie to pospolite. Wyobrażała sobie, że jest bardziej interesująca i wyrafinowana. Była feministką. Sportsmenką. Współwłaścicielką dobrze prosperującej firmy. Nie miała zamiaru ulec temu pospolitemu stereotypowi.
Wszystko w swoim czasie. Wystarczy cierpliwie poczekać. Miała czworo dzieci – to jak cztery losy na loterię, choć dwoje z nich nie miało partnerów, więc może nie należało ich jeszcze tak postrzegać. Dwoje pozostałych było jednak w wieloletnich, stabilnych związkach. Logan i jego dziewczyna Indira byli ze sobą już od pięciu lat. Nie pobrali się, ale to nie miało znaczenia. Indira była wspaniała, a gdy widziały się z Joy ostatnim razem, miała tajemniczą minę, jakby chciała jej coś powiedzieć, lecz się powstrzymała – może czeka do końca pierwszego trymestru?
Brooke i Grant byli szczęśliwym małżeństwem, mieli dom na kredyt hipoteczny i samochód, a do tego Grant był starszy od jej córki, więc temat dzieci powinien wkrótce wypłynąć. Gdyby tylko Brooke nie otworzyła własnego gabinetu fizjoterapii… Było to oczywiście godne podziwu – Stan dosłownie puchł z dumy, ilekroć ktoś o tym wspomniał – jednak prowadzenie własnej firmy wiąże się z dużym stresem, a osoby cierpiące na migreny powinny się go wystrzegać. Brooke była zbyt ambitna. Ale na pewno niedługo zamarzy o dziecku. Zawsze zaczytywała się w zaleceniach medycznych, więc z pewnością zdaje sobie sprawę, że nie powinna zbytnio odwlekać zajścia w ciążę.
W skrytości ducha Joy miała nadzieję, że dzieci wymyślą jakiś oryginalny sposób, by powiadomić ją o ciąży, tak jak dzieci innych ludzi na YouTubie. Mogliby na przykład zapakować zdjęcie USG na prezent i nagrać reakcję Joy, gdy otworzy paczuszkę: zaskoczenie ustępujące zrozumieniu, dłoń przyciśnięta do ust, łzy, uściski. Mogliby potem umieścić to wideo w swoich mediach społecznościowych, opatrzone podpisem: „Joy dowiaduje się, że zostanie babcią!”. Może nagranie stałoby się viralem? Na wszelki wypadek zawsze ubierała się ładnie, gdy spodziewała się odwiedzin dzieci.
(Pod żadnym pozorem nie opowiedziałaby tej fantazji nikomu. Nawet psu).
Gość z Migreną wyszeptał uwodzicielsko wprost do uszu Joy: „Porozmawiajmy teraz o magnezie”.
– Dobry pomysł. Porozmawiajmy – zgodziła się Joy.
Nie było szans, by i patelnia, i tarka zmieściły się naraz. Trudno – tarka nie załapie się na zmywanie. Zresztą i tak była czysta. Joy podniosła się znad zmywarki i odkryła, że obok stoi jej mąż, jakby właśnie się teleportował do kuchni.
– Jezu Chryste! – wrzasnęła. – Co ty wyprawiasz?! – Zsunęła słuchawki z uszu i chwyciła się za serce, które waliło jej jak młotem. – Nie skradaj się tak!
– Czemu ktoś puka do drzwi? – Wargi Stana były pomarańczowe od pikantnych krakersów. Na spodniach w okolicach kolan zrobiły mu się mokre plamy od woreczków z lodem. Samo patrzenie na niego sprawiało jej przykrość, tym bardziej że mierzył ją oskarżycielskim spojrzeniem, jakby pukanie było jej winą.
Steffi usiadła obok stóp Stana, nastawiając uszy. Cała była czujna i napięta, pełna nadziei na spacer.
Wzrok Joy powędrował do wiszącego na ścianie zegara. Było zbyt późno na doręczanie przesyłek czy wizytę ankietera. Zbyt późno na niespodziewaną wizytę przyjaciela czy krewnego, zresztą w dzisiejszych czasach nikt się nie zjawia bez zapowiedzi.
Joy popatrzyła na męża. Może to on miał demencję? Z przeczytanych artykułów wiedziała, że w takiej sytuacji współmałżonek powinien okazać cierpliwość i troskę.
– Niczego nie słyszałam – odparła cierpliwie i z troską. Byłaby wspaniałą opiekunką, choć zapewne raczej wcześniej niż później zapisałaby męża na listę oczekujących na miejsce w jakimś miłym domu opieki.
– Na pewno ktoś pukał – upierał się Stan, a jego szczęka drgnęła w sposób zdradzający irytację.
Ale wtedy Joy też to usłyszała: łup, łup, łup.
Zupełnie jakby ktoś walił pięścią w drzwi. Ich dzwonek zepsuł się lata temu i ludziom często zdarzało się głośno i niecierpliwie pukać, gdy naciskanie dzwonka nie przynosiło skutku, jednak to walenie nosiło znamiona jakiejś nagłej sytuacji.
Joy i Stan wymienili spojrzenia i oboje ruszyli do drzwi wejściowych – może nie biegiem, ale szybkim krokiem, raz, dwa, raz. Steffi potruchtała w ślad za nimi, dysząc z podniecenia. Skarpety Joy ślizgały się na drewnianej podłodze i kobieta pomyślała, że wszyscy troje – ona, jej mąż i pies – poczuli dreszcz podniecenia. Ktoś ich potrzebował. Coś musiało się stać. A oni na pewno jakoś temu zaradzą, bo mimo że ich dzieci dorosły i się wyprowadziły, zachowali ten obraz siebie: „To my jesteśmy dorośli. To my jesteśmy specami od rozwiązywania problemów”.
Może nawet była w tym jakaś przyjemność – sporo czasu minęło, odkąd którekolwiek z dzieci prosiło ich o pieniądze lub radę, czy choćby podwiezienie na lotnisko.
Łup, łup, łup.
– Zaraz! – zawołał Stan.
Joy przemknęły przez myśl urywki wspomnień: Troy, ośmio- czy dziewięcioletni, walący pięścią w drzwi i krzyczący „Otwierać! FBI!”. Latami obwieszczał tak swój powrót ze szkoły, wydawało mu się to ogromnie zabawne. Amy histerycznie naciskająca dzwonek, kiedy jeszcze działał, bo znowu zgubiła klucze, a musiała natychmiast do ubikacji.
Stan pierwszy dopadł do drzwi. Pewnym ruchem przekręcił zamek i otworzył.
Do środka wpadła rozszlochana młoda kobieta, jak gdyby przed chwilą opierała się czołem o drzwi. Rzuciła się wprost w ramiona Stana, jakby była jego córką.
– Dobry wieczór – powiedział osłupiały Stan i niezdarnie poklepał ją po ramieniu.
W pierwszym ułamku sekundy Joy pomyślała, że to rzeczywiście któraś z ich córek, ale ta dziewczyna sięgała jej mężowi ledwie do piersi. Wszystkie ich dzieci były wysokiego wzrostu: chłopcy mieli ponad metr dziewięćdziesiąt, Amy – metr osiemdziesiąt, a Brooke – metr osiemdziesiąt pięć. Cała czwórka była postawna, śniada, ciemnowłosa, rumiana i z dołkami w podbródku, po ojcu. („Twoje dzieci wyglądają jak drużyna hiszpańskich matadorów” – ganiła Joy jej matka, tak jakby wybrała je sobie w sklepie).
Ta dziewczyna była drobna i rozczochrana, a przez jej bladą skórę z sinymi plamami prześwitywały niebieskie żyłki.
– Przepraszam. – Dziewczyna wyprostowała się, z trudem wzięła oddech, siąknęła nosem i spróbowała się uśmiechnąć. – Naprawdę bardzo przepraszam. Co za wstyd.
Tuż pod jej prawą brwią widniało świeże, głębokie rozcięcie. Po twarzy spływały jej strużki krwi.
– Nic się nie stało, skarbie. – Joy złapała nowo przybyłą za ramię, na wypadek gdyby ta miała zemdleć. Zamierzała zwracać się do niej per „skarbie”, dopóki nie przypomni sobie jej imienia. Stan oczywiście jej w tym nie pomoże. Czuła, że szuka wzrokiem jej spojrzenia: „Co to za jedna, u licha?”.
Dziewczyna nosiła maleńki, przypominający nasionko kolczyk w nosie, a jej blade przedramię oplatała wytatuowana winorośl.
Miała na sobie znoszoną koszulę z długimi rękawami ze śladami starych tłustych plam z przodu i dziurawe niebieskie dżinsy. Z szyi zwisał jej srebrny kluczyk na łańcuszku. Bose stopy zsiniały z zimna. Było w niej coś jakby znajomego.
Byłoby łatwiej, gdyby zechciała się przedstawić, ale młodzi ludzie zawsze zakładali, że wszyscy muszą ich pamiętać. Co rusz zdarzało się, że jakiś nieznajomy młodzieniec witał się z nimi entuzjastycznie: „Państwo Delaneyowie! Jak się państwo mają? Ależ się dawno nie widzieliśmy!”. Joy musiała wtedy improwizować w rozmowie, jednocześnie przetrząsając zakamarki pamięci: któreś z dzieci ze szkółki tenisowej? Dorosły syn członka klubu? Ktoś z przyjaciół ich dzieci?
– Co ci się stało? – spytał Stan, wskazując na ranę pod okiem nowo przybyłej. Wyglądał na przestraszonego i nagle wydał się Joy stary. – Czy tam ktoś jest? – Wychylił się ponad ramieniem dziewczyny i wyjrzał na ulicę.
Joy nigdy nie przyszłoby do głowy, że może tam być ktoś jeszcze.
– Nikogo nie ma – powiedziała dziewczyna. – Przyjechałam taksówką.
– Już dobrze, skarbie, zaraz ci pomożemy – zapewniła ją Joy.
Wszystko to wyglądało dziwnie, lecz na pewno zaraz miało się wyjaśnić. Stan zawsze nalegał na wyklarowanie każdej sytuacji.
Na oko Joy nowo przybyła miała nieco mniej niż trzydzieści lat, zatem była w wieku Brooke, ale nie wyglądała na żadną z jej przyjaciółek, które zawsze były ruchliwe, grzeczne i zaaferowane mnóstwem swoich spraw. Niechlujny wygląd tej dziewczyny pasował jej raczej do upodobań Amy, więc prawdopodobnie była to jednak któraś z koleżanek jej starszej córki. To trochę komplikowało sytuację, gdyż Amy obracała się w różnych eklektycznych środowiskach. Może to ktoś z amatorskiej grupy teatralnej, którą Amy tak się ostatnio zachwycała? Albo koleżanka z uczelni? Jeśli tak, to z jej pierwszego, porzuconego kierunku? Czy może z drugiego?
– Jak się zraniłaś? – spytała Joy.
– Pokłóciłam się z chłopakiem – wyjaśniła dziewczyna. Zachwiała się na nogach i przycisnęła wnętrze dłoni do zakrwawionego oka. – Wybiegłam z mieszkania na ulicę i wskoczyłam do taksówki…
– Twój chłopak ci to zrobił? – spytał Stan. – Chcesz powiedzieć, że cię uderzył?
– W pewnym sensie.
– Jak to: w pewnym sensie? – indagował Stan. Ależ on potrafił być czasami gruboskórny… – To uderzył cię czy nie?
– To skomplikowane – odpowiedziała.
– Właśnie że nie. Jeśli cię zaatakował, powinniśmy wezwać policję – upierał się Stan.
– Nie! – Dziewczyna wyswobodziła się z rąk Joy. – Tylko nie to. Nie chcę w to mieszać policji.
– Nie zadzwonimy, jeśli nie chcesz – uspokoiła ją Joy. – Wybór należy do ciebie. W każdym razie wejdź do środka i usiądź.
Jeśli dziewczyna nie chciała wzywać policji, Joy nie zamierzała jej do tego namawiać. Ona też nie miała ochoty na odwiedziny funkcjonariuszy.
Gdy przechodzili pod wiszącą w korytarzu lampą, Joy spostrzegła, że przybyszka jest starsza, niż początkowo sądziła. Mogła być nieco po trzydziestce. Myśl, myśl, myśl.
A może to któraś z byłych dziewczyn ich synów? Był taki kilkuletni okres, gdy ona i Stan ledwo nadążali za szeregiem młodych kobiet przewijających się przez ich dom. W pewnym momencie obaj chłopcy byli w związkach z blondynkami w białych tenisówkach o imieniu Tracey. Stan nigdy nie umiał odróżnić jednej Tracey od drugiej. Obie Tracey, każda w swoim czasie, wypłakiwały sobie oczy przy ich kuchennym stole, podczas gdy Joy siekała cebulę i mruczała słowa pocieszenia. Tracey Logana do dziś przysyłała im kartki z życzeniami na Boże Narodzenie.
Tyle że ta kobieta nie była w typie żadnego z ich synów. Troyowi podobały się nieskazitelne księżniczki, a Logan miał słabość do seksownych bibliotekarek. Przybyszka nie wyglądała ani na jedną, ani na drugą.
– A potem do mnie dotarło, że nie mam przy sobie pieniędzy – ciągnęła dziewczyna, gdy wchodzili do kuchni. Na chwilę przystanęła i zadarła głowę, podziwiając wysoki sufit, jakby była w katedrze.
Joy podążyła za jej spojrzeniem, omiatającym całe pomieszczenie, włączając w to kredens z masą oprawionych rodzinnych zdjęć i bibelotów, takich jak paskudna para porcelanowych kotów z wrednymi minami, które należały kiedyś do matki Stana, by zatrzymać się na misie z owocami na stole, pełnej czerwonych jabłek i jaskrawożółtych bananów. Czy ta dziewczyna była głodna? Mogła się częstować bananami do woli. Joy nie miała pojęcia, czemu wciąż je kupuje. Chyba tylko do celów dekoracyjnych – zazwyczaj kończyły poczerniałe i rozmiękłe, po czym lądowały w koszu na śmieci, wywołując u niej poczucie winy.
– Nie zabrałam dosłownie niczego. Ani portfela, ani telefonu, ani gotówki, niczego.
– Usiądź sobie, skarbie – zachęciła ją Joy, podsuwając dziewczynie kuchenne krzesło.
Na szczęście Stan przestał ją nękać pytaniami. Bez słowa wyjął apteczkę z szafki nad lodówką, do której Joy nie była w stanie dosięgnąć bez wspinania się na krzesło. Postawił ją na stole i otworzył wieko – ona zawsze siłowała się z zacinającym się zamkiem. Następnie podszedł do zlewu i nalał gościowi szklankę wody.
– Spójrzmy, co my tu mamy. – Joy włożyła okulary. – Bardzo piecze?
– To nic takiego. Jestem odporna na ból. – Dziewczyna chwyciła szklankę drżącą dłonią i zaczęła pić.
Miała nierówne paznokcie. Na pewno je obgryzała. Amy też to kiedyś robiła, nie mogli jej tego oduczyć. Skóra dziewczyny emanowała nocnym chłodem, gdy Joy dezynfekowała ranę.
– A więc uświadomiłaś sobie, że nie zabrałaś torebki – podsunęła przybyszce Joy, a Stan usiadł przy stole, oparł łokcie na blacie, splótł dłonie i potarł nosem o knykcie, marszcząc przy tym brwi.
– No właśnie. No i spanikowałam, i myślę sobie, jak ja mu zapłacę. Taksiarz nie wyglądał mi na miłego gościa, wręcz przeciwnie, raczej mu groźnie z oczu patrzyło. No ale pojechaliśmy przed siebie i…
– Jak to: przed siebie? – wtrącił się Stan. – Przecież musiałaś mu podać jakiś adres?
Joy zgromiła męża wzrokiem. Czasem nie zdawał sobie sprawy, jakie wrażenie robi na ludziach.
– Nie podałam żadnego adresu. Byłam skołowana. Powiedziałam po prostu: „Niech pan jedzie na północ”. Chciałam zyskać na czasie, żeby wymyślić, gdzie mogłabym się podziać.
– Kierowca nie zauważył, że jesteś ranna? – spytała Joy. – Powinien był cię zawieźć do najbliższego szpitala bez liczenia za kurs!
– Nawet jeśli zauważył, wolał o nic nie pytać.
Joy ze smutkiem pokręciła głową. Co to się porobiło z ludźmi w tych czasach.
– No ale wtedy chyba mnie coś tknęło i wsunęłam rękę do kieszeni. I jak myślicie, co znalazłam? Banknot dwudziestodolarowy! Ledwo mogłam w to uwierzyć, co za fart! Nigdy nie chowam pieniędzy po kieszeniach!
Twarz dziewczyny rozjaśniła się jak u dziecka na wspomnienie szczęśliwego odkrycia.
– Ktoś nad tobą czuwał – stwierdziła Joy, odcinając z rolki kawałek jałowego opatrunku.
– No wiem. W każdym razie, kiedy taksometr zaczął się zbliżać do tych dwudziestu dolarów, zaczęłam dawać temu gościowi jakieś przypadkowe wskazówki. Proszę skręcić w lewo, potem druga w prawo… Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Chyba po prostu podążałam za nosem. Zaraz, co ja opowiadam. Jak to brzmi: podążać za nosem. Tak się mówi, czy to sobie wymyśliłam? Co by to niby miało oznaczać?
Spojrzała pytająco na Joy.
– Tak, tak się mówi – potwierdziła Joy, stukając się po nosie. – „Podążać za nosem”.
Spojrzała na Stana. Skubał dolną wargę, jak zwykle, gdy coś było mu nie w smak. On sam nigdy nie podążał za nosem. „Potrzebny ci dobry plan, maleńka. Nie wystarczy uderzać piłkę i liczyć na wygraną. Zwycięstwo trzeba sobie zaplanować”.
– Kiedy licznik pokazał dwadzieścia dolarów, zawołałam: stop! I po prostu wysiadłam. Nie miałam pojęcia, że dziś jest taka zimna noc! – Zadygotała. – A jestem boso. – Uniosła brudną stopę i wskazała na swoje palce u nogi. – Stałam jak kołek przy krawężniku i czułam, że nogi mam jak z lodu. Pomyślałam sobie, ty idiotko, ty durna idiotko, i co teraz?
A potem zaczęło mi się kręcić w głowie. Popatrzyłam na domy i wasz wydał mi się najprzyjaźniejszy, paliło się światło i w ogóle… – Skubnęła rękaw koszuli. – No i jestem.
Joy zamarła w pół gestu z opatrunkiem w dłoni.
– W takim razie… ale… czy to znaczy, że my ciebie… że ty nas… – Próbowała wymyślić jakiś uprzejmy sposób, by to wyrazić, jednak nic jej nie przyszło do głowy. – …że ty nas nie znasz?
Teraz dotarło do niej, że tylko sobie wmówiła, że dziewczyna wygląda znajomo. Wcale nie wydawała się bardziej znajoma niż dowolna inna osoba na ulicy. Czyli właśnie wpuścili do domu kogoś obcego.
Otaksowała przybyszkę wzrokiem w poszukiwaniu oznak kryminalnych skłonności, ale nie zauważyła niczego niepokojącego – choć, prawdę mówiąc, nie była pewna, jak dokładnie tego rodzaju skłonności mogłyby się przejawiać. Ten jej kolczyk w nosie był całkiem uroczy. (Kilka lat wcześniej Amy zrobiła sobie ohydny kolczyk w wardze, więc przekłuty nos nie robił na Joy wrażenia).
Tatuaż z winoroślą też nie wydawał się szczególnie niepokojący. Ogólnie rzecz biorąc, dziewczyna wydawała się w porządku. Może nieco postrzelona, ale urocza. Na pewno nie była groźna. Była na to za drobna. Niegroźna jak myszka.
– Nie masz żadnych przyjaciół ani krewnych, do których mogłabyś pójść? – spytał Stan.
Joy znów zgromiła go wzrokiem. To prawda, że chciała spytać o to samo, ale zamierzała zrobić to uprzejmiej.
– Dopiero co się tu sprowadziliśmy z Gold Coast – wyjaśniła dziewczyna. – Nie znam nikogo w Sydney.
„Wyobraź sobie – pomyślała Joy – że jesteś zdana na siebie, bez pieniędzy, w obcym mieście, i nie masz jak wrócić do domu. Co innego można w tej sytuacji zrobić, jeśli nie liczyć na pomoc obcych ludzi?” Ale nie potrafiła się postawić w położeniu tej dziewczyny. Przez całe życie otaczali ją bliscy.
– A może… chciałabyś do kogoś zadzwonić? Do kogoś z rodziny? – zaproponował Stan.
– Nie ma teraz nikogo… w zasięgu. – Dziewczyna pochyliła głowę i oczom Joy ukazała się jej bezbronna blada szyja pomiędzy strąkami włosów.
– Spójrz teraz na mnie, kochanie. – Joy przycisnęła opatrunek do skaleczenia. – Przytrzymaj tutaj. – Pokierowała ręką dziewczyny, po czym przymocowała gazę plastrem i westchnęła z zadowoleniem. – Proszę bardzo. Gotowe.
– Dziękuję. – Dziewczyna przyjrzała się Joy bladozielonymi oczami.
Joy jeszcze u nikogo nie widziała tak jasnej oprawy oczu. Jej rzęsy wyglądały jak posypane złotym pyłem. Wszystkie dzieci Joy miały rzęsy czarne jak u matadora. Jej własne z kolei były całkiem zwyczajne.
Teraz, gdy starła krew z jej twarzy, przybyszka okazała się zaskakująco ładna. Bardzo ładna – a także bardzo chuda, brudna i zmęczona. Joy poczuła przemożną chęć, by ją nakarmić, wykąpać i posłać do łóżka.
– Jestem Savannah. – Dziewczyna wyciągnęła do niej dłoń.
– Savannah. Jakie ładne imię. Jedna moja koleżanka nazywa się Hannah. Całkiem podobnie. No, może nie całkiem. Savannah. Skąd ja znam to imię? A, już wiem, tak się nazywa wnuczka księżniczki Anny. Słodka mała, niezły z niej gagatek! Ale chyba nie jest księżniczką Savannah, raczej nie dziedziczy żadnego tytułu. Chociaż ciebie to pewnie wcale nie interesuje. Ja za to zawsze miałam słabość do rodziny królewskiej. Obserwuję jej członków na Instagramie.
Nie mogła przestać mówić. Często tak miała, gdy coś ją martwiło albo zszokowało, a w tej chwili była właśnie zmartwiona i zszokowana: widokiem krwi i dopiero co usłyszaną historią o przemocy. Zdała sobie sprawę, że nadal trzyma drobną, lodowatą dłoń tej dziewczyny, i uścisnęła ją uspokajająco, zanim ją puściła.
– Na pewno znam jeszcze jakąś Savannah, oprócz tej z rodziny królewskiej… A, już wiem: przyjaciółka mojej młodszej córki Brooke niedawno urodziła i jestem na dziewięćdziesiąt procent pewna, że dała dziecku na imię właśnie Savannah… a może jednak Samantha? – W rzeczywistości pamiętała, że mała dostała na imię Poppy, co w ogóle nie brzmiało podobnie do Savannah ani Samanthy. Trochę się tego wstydziła, lecz nikt nie musiał o tym wiedzieć. – Brooke nie jest jeszcze gotowa na macierzyństwo, bo właśnie otworzyła własny gabinet fizjoterapii. To bardzo ekscytujące.
Wcale nie ekscytujące, tylko wkurzające – ale jak mawiał jej dziadek, „nie należy psuć dobrej opowieści faktami”.
– Jest teraz całkiem pochłonięta pracą. Gabinet nazywa się „Delaney – fizjoterapia”. Gdzieś mam jej wizytówkę. Ona, to znaczy Brooke, moja córka, jest świetną terapeutką. Bardzo spokojną i cierpliwą. To zabawne, bo nigdy nie przypuszczaliśmy, że…
– Joy – przerwał jej Stan – zrób wdech.
– …nigdy nie przypuszczaliśmy, że ktoś z naszej rodziny zajmie się czymś związanym z medycyną… – urwała. Sięgnęła ręką do szyi i poczuła słuchawki, które wciąż na niej tkwiły jak jakaś gigantyczna kolia. – Słuchałam akurat podcastu – wyjaśniła idiotycznie. Wciąż docierał do niej metaliczny, odcieleśniony głos Gościa z Migreną. Perorował w najlepsze, nieświadomy, że Joy już go nie słucha.
– Lubię podcasty – oświadczyła Savannah.
– Ale przecież my ci się jeszcze nie przedstawiliśmy! Jestem Joy! – Joy wyłączyła słuchawki i odłożyła je na stół. – A to mój burkliwy mąż, Stan.
– Dziękuję za pomoc, Joy – powiedziała Savannah, wskazując na swoją zabandażowaną twarz. – Bombowo się spisałaś, mimo że nie jesteś z lekarskiej rodziny.
Bombowo. Jakie śmieszne słowo. Relikt z przeszłości.
– Cóż, dzięki – odparła Joy. – Nigdy nie… ach, zresztą. – Zmusiła się, by przestać mówić.
– Miałam dobre przeczucia co do tego domu. – Savannah się rozejrzała. – Od razu wydał mi się ciepły i bezpieczny.
– Jest bezpieczny – potwierdziła Joy, z rozmysłem nie patrząc na Stana. – Może masz ochotę coś zjeść, Savannah? Poczęstuj się bananem! Albo podgrzeję ci kolację? – Nie zostawiła dziewczynie ani chwili na przyjęcie propozycji, bo od razu złożyła kolejną: – I oczywiście zostaniesz u nas na noc.
Jakie to szczęście, że ich pani do sprzątania, kochana, niezawodna Barb, pomogła jej dzisiaj odkurzyć i odświeżyć dawną sypialnię Amy.
– Och… – Savannah speszona powiodła spojrzeniem od Stana do Joy. – Sama nie wiem. Mogłabym po prostu…
Ale było jasne, że o tak późnej porze nie ma dokąd pójść, a Joy za żadne skarby nie wyprawiłaby tej drobniutkiej bosej dziewczyny z powrotem na zimną ulicę.
Teraz
– Staramy się odnaleźć tę dziewczynę, która zatrzymała się u naszych rodziców w ubiegłym roku.
Odziana w nieskazitelną biel kosmetyczka przyklękła przy wielkich stopach klienta, które moczyła właśnie w ciepłej, pachnącej wodzie z płatkami róż i owalnymi kamykami, zaprojektowanymi tak, by przypominały otoczaki znalezione na dnie górskiego strumienia.
– Któregoś wieczoru po prostu zapukała do ich drzwi.
Klient, zapisany na Intensywny Pedikiur Deluxe, „luksusowy rytuał dla zapracowanych ludzi sukcesu”, przesuwał stopami po kamykach i cały czas rozmawiał przez komórkę, na szczęście niezbyt głośno. Wcześniej grzecznie spytał, czy nie będzie miała nic przeciwko temu, by w trakcie zabiegu wykonał kilka telefonów. Większość klientów o nic nie pytała, tylko znienacka zaczynała krzyczeć do słuchawki.
– Pewnie nie ma z tym nic wspólnego – ciągnął. – Po prostu kontaktujemy się ze wszystkimi znajomymi mamy.
Komórka klienta spoczywała w kieszeni jego miękkiej, wygodnej białej koszuli. Korzystał z bezprzewodowych słuchawek, które zdaniem jej ojca sprawiały, że używający ich ludzie wyglądali jak przygłupy. (Ojciec kosmetyczki niedawno skończył pięćdziesiąt lat i wydawało mu się, iż jego opinie nadal się liczą, jakie to słodkie). Tymczasem jej klient w ogóle nie sprawiał wrażenia przygłupa. Był bardzo atrakcyjny.
– Takie znikanie to w ogóle nie w jej stylu. Zazwyczaj oddzwania po dwóch minutach, cała zdyszana i przerażona, że nie zdążyła odebrać.
Kosmetyczka mocnymi okrężnymi ruchami wmasowywała w jego prawą piętę peeling z pestek moreli.
– Tak, wiem, ale przecież nie przepadła bez śladu. W walentynki przysłała nam wszystkim esemesa. – Ucichł na chwilę. – Zaraz ci powiem dokładnie, co w nim było. Poczekaj sekundę. – Przesunął kciukiem po ekranie komórki. – Mam. „Chwilowo będę POZA ZASIĘGIEM! Piorę dział w wyrwaniu chorego 21 drzwi dla leci z nowe dworami. Dołączcie wiewiórki! Całusy, mama”. Serduszko, motyl, kwiat, uśmiechnięta buźka. „Poza zasięgiem” napisała wielkimi literami.
Mama kosmetyczki też lubiła przysyłać emotikonki. Ciekawe, o co chodziło z tymi wiewiórkami.
– To znaczy tylko tyle, że pisała bez okularów – wyjaśnił klient do telefonu. Najwyraźniej jego rozmówca również się nad tym zastanawiał. – Zawsze wstawiała takie dziwaczne rzeczy do esemesów.
Kosmetyczka spróbowała rozmasować mu łydkę. Równie dobrze mogłaby rozcierać kawałek granitu. Musiał być biegaczem.
– Mhm – potwierdził klient. – Zamierzam pojechać do taty i spróbować się czegoś dowiedzieć, choć on oczywiście mnie niczego nie powie…
W tej samej chwili jego stopa podskoczyła. Palce wygięły się nienaturalnie.
– Skurcz! – zawołał.
Kosmetyczka w ostatnim momencie zdążyła cofnąć głowę.
Wrzesień, rok wcześniej
Joy zamknęła drzwi od sypialni delikatnie, przepraszająco, jak gdyby Savannah mogła to usłyszeć i domyślić się, że gospodyni robi to tylko z powodu jej obecności. Przez całe ich małżeńskie życie Joy i Stan sypiali z drzwiami otwartymi na oścież, żeby maluchy mogły przyjść do nich do łóżka, gdy coś złego im się przyśniło, a potem by słyszeć tłukących się po nocy nastolatków – pijanych, ale na szczęście całych i zdrowych – żeby w razie potrzeby natychmiast zaoferować lekarstwa, rady, pocieszenie, i każdego ranka wyskoczyć z łóżka i czym prędzej ruszyć do akcji, zgodnie z wymogami ich pełnego obowiązków, ważnego życia.
Dawniej zamknięciem drzwi od sypialni dawali sobie sygnał, że któreś z nich ma ochotę na seks. Teraz oznaczało tylko tyle, że mieli gościa.
Niespodziewanego gościa.
Miała nadzieję, że Savannah będzie ciepło i wygodnie w dawnym pokoju Amy, w starej piżamie ich starszej córki. Amy – ich pierworodna, ich „wolny duch”, jak nazywała ją Joy, ich „problemowe dziecko”, jak nazywał ją Stan – kończyła w przyszłym roku czterdziestkę i od dwóch dekad nie mieszkała już z rodzicami, ciągle jednak używała swojej dawnej sypialni jako czegoś w rodzaju wiecznej przechowalni, bo nigdy nie zostawała pod jednym adresem wystarczająco długo, żeby przenieść tam wszystkie swoje rzeczy. Było to oczywiście dość nietypowe zachowanie jak na kobietę w jej wieku i swego czasu Joy i Stan rozważali, czy może powinni położyć temu kres, jak doradzali im przyjaciele. Tak jakby siłą woli można było ujarzmić Amy i zmienić ją w kogoś przeciętnego. Amy była jednak Amy. Obecnie miała pracę, numer telefonu i przeważnie czyste paznokcie, a jej włosy (choć co prawda ufarbowane na niebiesko) nie sprawiały wrażenia zawszonych i Joy niczego więcej od niej nie oczekiwała, choć oczywiście byłoby wspaniale, gdyby jej pierworodna od czasu do czasu zechciała się uczesać.
– Poszła spać? – spytał Stan, wychodząc z łazienki w bokserkach i białej koszulce w serek, z której wystawały mu siwe włosy na piersi. Wciąż był z niego kawał postawnego, umięśnionego mężczyzny, ale w piżamie zawsze wydawał się Joy bezbronny.
– Chyba tak – odparła. – Po kąpieli wyglądała na senną.
Uparła się, że sama przygotuje Savannah kąpiel. Trzeba było znać sposób, by odpowiednio manipulować kurkami. Wlała do wody trochę brzoskwiniowego płynu, który dostała na Dzień Matki, i wyjęła dwa najbardziej puszyste ręczniki dla gości. Widok Savannah wychodzącej z łazienki w przydługim szlafroku Amy, zarumienionej i ziewającej, z mokrymi końcówkami włosów, sprawił jej przyjemność.
Joy słyszała w swoim głosie okrągłe nuty zadowolenia. Było to echo dawno nieodczuwanej, pierwotnej satysfakcji płynącej z nakarmienia i wykąpania głodnego, zmęczonego, posłusznego dziecka, które następnie posyłało się w piżamce prosto do łóżka.
– Szlafrok Amy był na nią za duży… – urwała. A co to miało być?! Otworzyła usta ze zdumienia. – O matko. Coś ty zrobił?
Na komodzie leżała nieporządna sterta rozmaitych przedmiotów: stareńki laptop Stana, który jeśli dobrze pamiętała, był zepsuty, jej własny nigdy nieużywany iPad, komputer stacjonarny razem z monitorem, ich trzynastoletni telewizor, kalkulator i słoik z dwudziestocentówkami, w którym było pewnie z dziesięć dolarów, a może nawet i to nie.
– Po prostu staram się być ostrożny – bronił się Stan. – Nic o niej nie wiemy. Mogłaby nas w nocy okraść do gołego i rano czulibyśmy się jak ostatni idioci, dzwoniąc na policję. „Tak, panie władzo, daliśmy jej kolację, przygotowaliśmy kąpiel i położyliśmy ją do łóżka, a kiedy rano wstaliśmy, cały nasz dobytek wyparował, no kto by pomyślał?”
– Nie wierzę, że skradałeś się na palcach i wypinałeś z kontaktów wszystkie urządzenia! – Dotknęła palcem plątaniny zakurzonych kabli zwisających z komody.
Dobry Boże, był tam ukochany laminator Stana, który dostał od Troya na poprzednią Gwiazdkę, po czym zaczął namiętnie laminować wszystko, co mu wpadło w ręce – instrukcję do pilota telewizyjnego (co w sumie było przydatne), artykuł z lokalnej gazety o sprzedaży ich szkółki tenisowej, inspirujące cytaty o sporcie wydrukowane z internetu. Na pewno chętnie zalaminowałby także Joy, gdyby to było możliwe.
– Zaraz, czy to odtwarzacz DVD? Stan! Przecież nie ukradłaby odtwarzacza DVD! Nikt ich już nie używa.
– My używamy – poprawił ją.
– Ale ludzie w jej wieku nie oglądają niczego na płytach – tłumaczyła. – Korzystają z serwisów streamingowych.
– Nawet nie wiesz, co to jest streaming.
– Oczywiście, że wiem! – Poszła do łazienki, żeby umyć zęby. – Chodzi o oglądanie Netflixa w telewizorze, prawda? No bo co innego?
Jak on śmiał się zachowywać, jakby znał się na technologii lepiej od niej? Sam nawet nie miał komórki, dla zasady, z uporu i głupiej dumy. Uwielbiał oglądać zszokowane miny innych ludzi, gdy się okazywało, że nie ma telefonu komórkowego i nigdy nie zamierza go sobie kupić. Naprawdę wierzył, że daje mu to jakiś rodzaj moralnej wyższości, co totalnie wkurzało Joy, no bo sorry, ale nie. Gdy tak rozprawiał o swoim „stanowisku wobec” telefonów komórkowych, można było pomyśleć, że jest jedyną osobą w tłumie, która nie wykonuje nazistowskiego gestu.
Zanim przeszli na emeryturę, mówił ludziom:
– Nie potrzebuję telefonu, jestem trenerem tenisa, nie chirurgiem. W tej branży nie zdarzają się nagłe wypadki.
Ale oczywiście, że się zdarzały, i przez te wszystkie lata Joy nieraz się wściekała, że nie może się z nim skontaktować, przez co sama musi poradzić sobie z jakimś kłopotem – czego z łatwością można by było uniknąć, gdyby tylko miał przy sobie telefon. Poza tym jego kodeks moralny jakoś nie przeszkadzał mu dzwonić do Joy z telefonu stacjonarnego na jej komórkę, kiedy była w mieście, żeby się dowiedzieć, o której wróci, albo poprosić, by kupiła pikantne krakersy. Za to kiedy on wychodził z domu, znikał i nie było z nim kontaktu, a jeśli zaczynała o tym myśleć i docierało do niej, co to oznaczało, mogła tylko tłuc głową w wielki mur wściekłości, więc unikała myślenia na ten temat.
Oto sekret udanego małżeństwa: unikanie furii.
Ze względu na gościa włożyła najładniejszą piżamę i wślizgnęła się do łóżka obok Stana. Miała wrażenie, że jej ruchy są dziwnie teatralne, jakby ktoś ją obserwował. Przez chwilę leżeli w milczeniu, płasko na plecach i z rękami na kołdrze, jak grzeczne dzieci w oczekiwaniu na bajkę na dobranoc. Górne światło było zgaszone, paliły się tylko lampki. Na szafce nocnej Joy stało ich oprawione zdjęcie ślubne. Zazwyczaj ślizgała się po nim wzrokiem jak po meblu, ale czasem, bez ostrzeżenia, zdarzało się jej na nie spojrzeć i znów poczuć to samo, co w chwili, gdy zostało zrobione: drapiący koronkowy dekolt sukienki, dłoń Stana uporczywie i niestosownie spoczywającą na samym dole jej pleców i tamto swobodne oczekiwanie, że to dzikie uczucie szczęścia już zawsze będzie jej towarzyszyć, skoro zdobyła tego chłopaka, chłopaka z niskim głosem i potężnym serwisem, a przyszłość przyniesie im trofea, dzieci, pikniki, kolacje w restauracji przy specjalnych okazjach, i może jeszcze psa. Wszystko wtedy pulsowało seksem: tenis, treningi, jedzenie, nawet chmury na niebie.
Przez lata nie rozumiała, jak ludzie mogą twierdzić, że wiedzą dokładnie, kiedy poczęły się ich dzieci. Skąd się brała ta pewność? Żyła w rozkosznej, naiwnej nieświadomości, przekonana, że wszystkie pary kochają się codziennie.
Wiedziała ze stuprocentową pewnością, kiedy poczęła się ich najmłodsza córka.
Wtedy już rozumiała, na czym to polega.
Poczekała, aż Stan sięgnie po książkę, włączy radio albo zgasi lampkę, lecz nie zrobił żadnej z tych rzeczy, więc doszła do wniosku, że może ma ochotę porozmawiać.
– Całe szczęście, że zostało nam tej zapiekanki z kurczakiem. Savannah musiała umierać z głodu.
Savannah jadła jak uchodźca. W połowie posiłku zaczęła płakać. Targał nią szloch, a po twarzy płynęły jej łzy, ale nawet wtedy nie przerwała jedzenia. Był to okropny, bolesny widok. A potem sięgnęła po banana, a nawet dwa!
– Nie była to może najlepsza zapiekanka. Chyba powinnam ją lepiej… doprawić. – Joy zawsze zbyt długo piekła kurczaka. Panicznie bała się salmonelli. – Zostało jeszcze dość na śniadanie dla Steffi.
Joy starała się nie zawstydzać Steffi podawaniem jej psiego jedzenia, ponieważ Steffi ewidentnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest psem. Każdego ranka po śniadaniu urządzała sobie z Joy długie pogawędki. Wydawała z siebie dziwne, przeciągłe, skomlące dźwięki, które – Joy była tego pewna – stanowiły żałośnie bezskuteczne próby porozumiewania się po angielsku. Gdy jeden jedyny raz zabrali ją na wybieg dla psów, siedziała u ich stóp z lodowatą, zniesmaczoną miną, jak hrabina w McDonaldzie.
Stan ubił pięścią poduszkę i wsunął ją sobie pod głowę.
– Steffi wolałaby dostać na śniadanie poranną gazetę – prychnął.
– Przypomina mi dziewczynkę z zapałkami.
– Steffi?
– Nie, Savannah.
Po chwili milczenia Stan spytał:
– Tamtą chudziutką ze szkółki? Faktycznie miała ręce jak zapałki, ledwo trzymała rakietę. Ale w końcu wygrała jakiś turniej, nie?
Joy parsknęła.
– Nie, mam na myśli tę z bajki. O dziewczynce, która sprzedawała zimą zapałki na ulicy. Mama mi ją czytała. Chyba na końcu ta dziewczynka zamarza na śmierć.
– Bardzo to w stylu twojej matki wybrać historyjkę z trupem na zakończenie.
– Uwielbiałam tę bajkę!
Stan sięgnął po okulary i wieczorną lekturę. Nie był molem książkowym, ale próbował przebrnąć przez powieść, którą dostał od Amy pod choinkę, bo córka ciągle go wypytywała, co o niej myśli. Przyznał się Joy, że kilka razy zaczynał czytać od początku, ponieważ nie bardzo rozumiał, o co w niej chodzi.
– Jakie to straszne, że chłopak zrobił jej krzywdę – mówiła Joy. – Po prostu okropne. Wyobraź sobie, gdyby to była jedna z naszych córek…
Nie odpowiedział, a ona zbeształa się w myślach za podsunięcie mu takiego obrazu. Wiedziała, że gdy miał czternaście lat, zobaczył, jak jego ojciec ciska matką przez pokój, aż straciła przytomność. Był to podobno pierwszy i jedyny raz, kiedy ją uderzył, ale i tak musiało to być potwornym przeżyciem dla nastoletniego chłopca. Stan nigdy nie rozmawiał o swoim ojcu. Kiedy dzieci pytały go o dziadka, odpowiadał: „Nie pamiętam”. W końcu przestały pytać.
– Nasze dziewczynki to sportsmenki, w dodatku wychowały się z braćmi. Nigdy by na coś takiego nie pozwoliły.
– To chyba tak nie działa – sprzeciwiła się Joy. – Zaczyna się od drobiazgów. Przymykasz oczy na małe rzeczy, a potem… z małych rzeczy robią się większe.
Nie odpowiedział, a jej słowa zawisły ponad łóżkiem na zbyt długą chwilę. „Przymykasz oczy na małe rzeczy, a potem… z małych rzeczy robią się większe”.
– To jak gotowanie żaby – powiedział w końcu Stan.
– Co takiego? – Zdawała sobie sprawę, że jej głos zabrzmiał piskliwie.
Stan wciąż wbijał wzrok w książkę. Przewrócił stronę w niewłaściwym kierunku i przez moment Joy wydawało się, że w ogóle jej nie odpowie, ale w końcu wyjaśnił, nie odrywając oczu od kartki:
– Znasz tę teorię. Jeśli włoży się żabę do ciepłej wody i bardzo powoli się ją podgrzewa, żaba nie wyskoczy, bo nie poczuje, że właśnie gotuje się na śmierć.
– To na pewno jakiś mit. Poszukam w internecie. – Sięgnęła po komórkę i okulary.
– Tylko szukaj po cichu – odparł. – Muszę się skupić. Jeden gość właśnie przez bite trzy strony rozwodził się o czyimś uśmiechu.
– Może ja ją przeczytam? – zaproponowała. – Mogłabym ci ją potem streścić.
– To by było oszustwo – stwierdził.
– Przecież to nie jest sprawdzian. – Joy westchnęła, ale Stan uznał chyba, że jest dokładnie odwrotnie: to sprawdzian przygotowany przez Amy, by udowodnił, że ją kocha. Przez lata Amy nie raz testowała ich miłość.
Joy nie zadała sobie trudu, by wyszukać informacje o gotowaniu żaby. Przejrzała wiadomości i zastanowiła się, czy powinna napisać do któregoś z dzieci, a może do całej czwórki, żeby dać im znać, że przyjęli pod dach nieznajomą dziewczynę, lecz doszła do wniosku, że mogłyby zareagować niechęcią albo wręcz potępieniem. Odkąd sprzedali szkółkę tenisową, dzieci coraz śmielej dawały wyraz temu, jak ich zdaniem Joy i Stan powinni układać sobie życie. W rozmowach wtrącały wzmianki o wakacjach z biurem podróży, osiedlach dla emerytów, rejsach wycieczkowych, multiwitaminach i sudoku. Joy cierpliwie znosiła to wtrącanie się, nigdy nie wspominając o podejrzanym braku wnuków w swoim życiu.
Parę godzin wcześniej Caro przysłała jej wiadomość: „Odrobiłaś już lekcje?”. Miała na myśli zadanie domowe z kursu pisania autobiografii. Mieli przygotować „przemowę w windzie”, czyli przedstawić całe swoje życie w kilku krótkich akapitach. Joy musiała to zrobić, mimo że nie zamierzała ukończyć kursu. Nie chciała zranić entuzjastycznych uczuć entuzjastycznej prowadzącej.
Nie było sensu odpisywać, Caro na pewno już spała. Savannah nigdy nie szukałaby schronienia w domu Caro, gdzie światła zawsze gasły punktualnie o dziewiątej.
Zamiast tego Joy wyświetliła artykuł, który podpowiedział jej telefon jako coś, co na pewno „ją zainteresuje”: Jak ojciec i syn: czterdzieści rozkosznych ujęć księcia Williama z księciem George’em.
Oglądała właśnie siódme rozkoszne ujęcie, gdy Stan z westchnieniem odłożył książkę i sięgnął po iPada, który dostał od Troya na urodziny przed kilkoma miesiącami. Wszyscy się spodziewali, że Stan odmówi używania go z zasadniczych pobudek, bo czy iPad nie jest czasem właściwie tym samym, co iPhone? Okazało się jednak, że nie. Stan pokochał iPada tak samo, jak wcześniej laminator. Codziennie czytał na nim wiadomości, bo umożliwiał mu powiększenie czcionki, w przeciwieństwie do papierowej gazety. Troy aż przesadnie cieszył się z trafienia w gust ojca. Zawsze mu zależało na zwycięstwie w zawodach na najlepszy prezent.
Joy zerknęła ponad ramieniem Stana, żeby zobaczyć, co czyta, i wyświetliła ten sam artykuł
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
