44,99 zł
CO BYŚCIE ZROBILI, WIEDZĄC, KIEDY I JAK UMRZECIE?
To miał być zwykły, krótki lot. Jednak gdy na pokładzie opóźnionego samolotu do Sydney niepozorna staruszka zaczęła przepowiadać pasażerom, kiedy i z jakiej przyczyny umrą, wszyscy byli w szoku.
Paula dowiaduje się, że jej synek nie dożyje ósmych urodzin. Ethan, który nie skrzywdziłby muchy, za parę miesięcy ma jednak zginąć w bójce. Piękna stewardesa Allegra podobno sama odbierze sobie życie. A Eve wyrusza w podróż poślubną ze świadomością, że zostanie zamordowana przez mężczyznę, któremu właśnie przysięgała miłość aż po grób.
Jak pasażerowie zareagują na przepowiednie? Czy będą w stanie żyć ze świadomością, że ich dni są policzone? Poddadzą się losowi, czy spróbują oszukać przeznaczenie?
No i kim jest ta dziwna kobieta, która wywróciła ich życie do góry nogami?
*
Liane Moriarty, autorka bestsellerowych „Wielkich kłamstewek”, jest prawdziwą znawczynią ludzkich słabości i w mistrzowski sposób prowadzi wielogłosową narrację.
Zaledwie moment to nie tylko trzymająca w napięciu powieść psychologiczna, ale także mądra, pełna humoru i dodająca otuchy historia o tym, jak każdy z nas mierzy się z tym, co nieuniknione.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 575
Data ważności licencji: 11/24/2029
Tytuł oryginału
Here one moment
Copyright © Liane Moriarty, 2014
Copyright © for the translation by Dominika Kardaś
Projekt okładki
Magda Kuc
Opieka redakcyjna
Bogna Rosińska
Dominika Kardaś
Redakcja
Magdalena Gonta-Biernat
Korekta
Aleksandra Wrońska, Olga Smolec-Kmoch
Łamanie
Tomasz Biernat | To się wyda
Opieka produkcyjna
Paulina Wróbel
Ewelina Wójcikowska-Jakubiec
ISBN 978-83-8367-495-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I (Znak), Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Dla Marisy i Petronelli
Zauważyłem, że nawet ludzie, którzy twierdzą, że wszystko jest przeznaczeniem i że niczego nie możemy zmienić, rozglądają się na boki, chcąc przejść przez ulicę.
Stephen Hawking, Czarne dziury i wszechświaty niemowlęce oraz inne eseje, przeł. Piotr Haski
Gdy człowiek wie, że za dwa tygodnie go powieszą, jego umysł wyostrza się jak nigdy wcześniej.
Samuel Johnson
Później nikt nie będzie mógł sobie przypomnieć, jak ta starsza pani znalazła się na pokładzie samolotu w Hobart.
Nic w jej wyglądzie ani zachowaniu nie wzbudza podejrzeń czy choćby porozumiewawczych spojrzeń.
Nie jest pijana, nie awanturuje się, nie jest też nikim sławnym.
Nie jest kontuzjowana jak ten hipster w okularkach i z ręką na temblaku, zawiniętą w biały bandaż i przyciśniętą do serca tak, jakby wyznawał komuś miłość albo zapewniał o szczerych intencjach.
Nie jest wyczerpana jak ta młoda matka, zlana potem i usiłująca utrzymać w ramionach wiercące się cały czas niemowlę, a do tego rozwścieczoną kilkulatkę i zdecydowanie zbyt dużo bagażu podręcznego.
Nie jest wątła jak ta para zgarbionych staruszków ubranych na cebulkę w tyle warstw, że spokojnie mogliby wyruszyć na podbój Antarktydy u boku kapitana Scotta.
Nie jest naburmuszona jak ci liczni pasażerowie w średnim wieku pogrążeni w różnych sprawach, w których pogrążają się ludzie w średnim wieku, ani jak jedyny nieletni podróżujący bez opieki – sześciolatek zmuszony, by zrezygnować z przyjęcia z laserowym paintballem u swojego kolegi, bo umowa o podziale opieki rodzicielskiej wymaga, aby każdy piątek po południu spędzał w tym samolocie do Sydney.
Nie gada jak najęta, w przeciwieństwie do pary, która z takim entuzjazmem opowiada o szczegółach swoich wakacji, że człowiek się zastanawia, czy tych dwoje nie pracuje przypadkiem pod przykrywką dla rządowego biura promocji turystyki w Tasmanii.
Nie jest w potwornie zaawansowanej ciąży jak ta kobieta w potwornie zaawansowanej ciąży.
Nie jest potwornie wysoka jak ten potwornie wysoki facet.
Nie trzęsie się ze strachu przed lataniem, po filiżance espresso albo po amfetaminie (miejmy nadzieję, że nie), jak ta rozdygotana nastolatka w obszernej bluzie zakrywającej bardzo krótkie szorty, przez co wygląda, jakby wcale nie miała spodni, o której ktoś mówi, że to ta piosenkarka, która spotyka się z tym aktorem, ale ktoś inny odpowiada, że nie, to nie ona, wiem, o kogo ci chodzi, ale to nie ona.
Nie ma roziskrzonego spojrzenia jak ta dwójka nowożeńców, która leci do Sydney ubrana wciąż w swoje odświętne ślubne stroje; szalone dzieciaki, na każdym kroku wzbudzające falę życzliwości, a nawet otrzymujące spontaniczną propozycję od pary współpasażerów, by zajęły ich miejsca w pierwszej klasie, którą to propozycję państwo młodzi odrzucają grzecznie, lecz stanowczo, ku uldze tejże pary.
Starsza pani nie ma w sobie nic, co komukolwiek mogłoby zapaść w pamięć.
Lot jest opóźniony. Tylko o pół godziny. Rozlegają się jęki i westchnienia, ale większość pasażerów bez protestów przyjmuje tę niedogodność. Tak wygląda latanie samolotem w dzisiejszych czasach.
Przynajmniej go nie odwołali. „Jeszcze” – mówią pesymiści.
Z głośników przez trzaski dobiega komunikat: „Pasażerowie wymagający specjalnej asysty proszeni są o podejście do bramek”.
„A nie mówiłam?!” Optymiści zrywają się z miejsc i zarzucają torby na ramię.
Podczas wsiadania starsza pani nie zatrzymuje się, by odpukać – raz, dwa, trzy – w bok samolotu na szczęście ani żeby poflirtować ze stewardesą, ani żeby w panice zacząć stukać w ekran swojego smartfona, bo jej karta pokładowa w tajemniczy sposób zniknęła, a była tu przecież minutę temu, dlaczego zawsze tak się dzieje?
Starsza pani nie jest nikomu potrzebna, w przeciwieństwie do pasażerów, którzy pomagają swoim rodzicom i małżonkom znaleźć zaginione karty pokładowe, i w przeciwieństwie do tego podgolonego, siwowłosego mężczyzny o kwadratowych barkach i kwadratowej szczęce, który przemieszczając się w stronę swojego miejsca, bez wysiłku wrzuca torby współpasażerów do schowków bagażowych i nawet nie zwalnia przy tym kroku.
Gdy wszyscy są już na pokładzie, zapięci pasami na swoich miejscach, pilot przedstawia się i wyjaśnia, że „mamy małą usterkę mechaniczną, którą musimy naprawić” i że „pasażerowie na pewno docenią, iż bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze”. Personel pokładowy – co zaznacza z leciutkim tylko cieniem uśmiechu i z głębokim, wzbudzającym zaufanie głosem – również dopiero co dowiaduje się o tych okolicznościach. (Więc dajcie im spokój). Pilot składa pasażerom „podziękowanko” za cierpliwość i prosi, żeby rozsiedli się wygodnie w fotelach, bo za piętnaście minut powinniśmy ruszać.
Ale nie ruszają za piętnaście minut.
Samolot tkwi na płycie lotniska przez kolejne straszliwe dziewięćdziesiąt dwie minuty. To tylko nieco dłużej niż przewidywany czas lotu.
W końcu optymiści przestają mówić, że „na pewno jeszcze zdążymy”.
Wszyscy są niezadowoleni – w równym stopniu optymiści, co pesymiści.
Przez cały ten czas starsza pani nie przywołuje guzikiem obsługi, by poinformować o swoich koneksjach albo o zaplanowanej kolacji, albo o migrenie, albo o niechęci do zamkniętych przestrzeni, albo o swojej bardzo zajętej córce, matce trójki dzieci, która już wyruszyła swoim pickupem na lotnisko w Sydney, i co teraz ma niby począć?
Nie odrzuca głowy w tył i nie wyje przez dwanaście nieznośnych minut jak niemowlę, które w sumie tylko wyraża głośno to, co czują wszyscy inni.
Nie prosi, aby dziecko zostało uciszone, jak troje pasażerów w średnim wieku, którzy najwyraźniej osiągnęli wiek średni, żyjąc w przekonaniu, że dzieci przestają płakać na zawołanie.
Nie pyta grzecznie, czy mogłaby wysiąść, bardzo proszę, jak nieletni podróżujący bez opieki, który odczekał regulaminowe czterdzieści minut opóźnienia i teraz ma nadzieję, że może jeszcze zdąży na przyjęcie z laserowym paintballem.
Nie żąda, aby wypuszczono ją z samolotu i wydano jej bagaż z luku, jak kobieta ubrana w kombinezon w panterkę, która ma ważne spotkanie, która nigdy więcejnie poleci z tą linią lotniczą, ale która w końcu daje się uspokoić i faszeruje się tabletkami tak skutecznie, że po chwili zapada w głęboki sen.
Nie wyrywa się jej nagle pełne desperacji: „Och, niech ktoś coś zrobi!”, jak tej rumianej kobiecie o kędzierzawych włosach siedzącej dwa rzędy za płaczącym dzieckiem. Nie jest jasne, czy kobieta chce, żeby ktoś coś zrobił w sprawie opóźnienia, płaczącego dziecka czy ogólnego stanu planety, ale właśnie wtedy mężczyzna o kwadratowej szczęce wręcza niemowlęciu ogromny, brzęczący pęk kluczy. Najpierw pokazuje, jak guzik na jednym z kluczy włącza czerwone światełko, a dziecko jest tym tak zafascynowane, że milknie, jakby ktoś je zaczarował – ku uldze będącej na skraju płaczu matki i wszystkich obecnych.
Przez cały ten czas starsza pani nie dzwoni demonstracyjnie do nikogo, by oznajmić, że „utknęła w samolocie”, „wciąż tu jest”, „na pewno nie zdąży na przesiadkę”, „nie ma co na nią czekać”, „będą musieli umówić się kiedy indziej”, „musi odwołać”, „nic nie może z tym zrobić” i że „zgadza się, to niewiarygodne!”.
Nikt nie zapamięta, aby starsza pani powiedziała chociaż słowo w oczekiwaniu na start.
Nie tak jak elegancko ubrany mężczyzna, który mówi: „Nie, nie, kochanie, będę na styk, ale na pewno zdążę”, choć z pełnego udręki gestu, gdy przykłada telefon do czoła, można się domyślić, że nie zdąży, nie ma takiej opcji.
Nie tak jak dwie dwudziestoparolatki, które na lotnisku piły prosecco na pusty żołądek, więc teraz wszyscy pasażerowie w pobliżu dowiadują się w najdrobniejszych szczegółach o mieszanych uczuciach, jakie obie żywią względem „Poppy” – wspólnej znajomej, która wcale nie jest taka fajna, jak wszyscy myślą.
Nie tak jak dwóch trzydziestoparoletnich mężczyzn, którzy wcześniej się nie znali, ale teraz prowadzą wyraźnie ożywioną i niesamowicie nudną rozmowę o koktajlach białkowych.
Starsza pani podróżuje sama.
Nie ma ze sobą nikogo z krewnych, kto doprowadzałby ją do pasji samym swoim istnieniem, jak ta czteroosobowa rodzina siedząca parami według płci: matka z nastoletnią córką, ojciec z nastoletnim synem, wszyscy czworo kipiący z wściekłości z powodu jakichś napięć związanych z ładowarką do telefonu.
Starsza pani siedzi przy korytarzu na miejscu 4D. Ma szczęście: samolot jest prawie pełen, a jej trafił się pusty fotel między nią i mężczyzną pod oknem. Niektórzy pasażerowie z klasy ekonomicznej będą potem wspominali, że patrzyli na to puste miejsce z zazdrością, ale nie będą pamiętali, by ich uwagę zwróciła siedząca obok kobieta. Gdy w końcu zaczynają się przygotowania do startu, starszej pani nie trzeba przypominać, żeby ustawiła swoje oparcie w pionie, bardzo proszę, albo, bardzo proszę, wsunęła torbę pod siedzenie przed sobą.
Nie dołącza się do sarkastycznie spowolnionych oklasków, gdy samolot rusza w końcu w stronę pasa startowego.
Podczas lotu starsza pani nie zaczyna obcinać paznokci ani nitkować zębów.
Nie policzkuje stewarda.
Nie wykrzykuje rasistowskich wyzwisk. Nie śpiewa, nie papla ani nie bełkocze.
Nie zapala beztrosko papierosa, jakbyśmy wciąż mieli 1974 rok.
Nie odbywa stosunku seksualnego z udziałem współpasażera.
Nie zaczyna się rozbierać.
Nie zaczyna płakać.
Nie wymiotuje.
Nie próbuje otworzyć wyjścia awaryjnego w połowie lotu.
Nie traci przytomności.
Nie umiera.
(Linie lotnicze boleśnie przekonały się już, że wszystkie te opcje są możliwe).
Jedno jest pewne: starsza pani jest starszą panią. Nikt nie nazwie jej później „kobietą” ani „babą”. Rzecz jasna nikt też nie nazwie jej „dziewczyną”.
Trudno powiedzieć, w jakim jest wieku. Może tuż po sześćdziesiątce? Może jeszcze przed. Z pewnością po siedemdziesiątce, a może nawet po osiemdziesiątce? W wieku twojej matki. W wieku twojej córki. W wieku twojej cioci. Twojej szefowej. Twojej profesorki na uczelni. Nieletni podróżujący bez opieki opisze ją jako „bardzo starą panią”. Para staruszków nazwie ją „panią w średnim wieku”.
Może to siwe włosy sprawiają, że tak bardzo wpisuje się w kategorię „pani”. Włosy w miękkim srebrzystym kolorze rasowego kociaka. Do ramion. Ładnie ułożone. W dobrym stanie. Siwe w „dobrym sensie”. Do tego stopnia, że nawet sami moglibyście zdecydować się na siwiznę. Kiedyś. Jeszcze nie teraz.
Starsza pani jest niska i drobna, ale nie tak niska i drobna, by wzbudzać troskę. Nie wywołuje dobrodusznych uśmiechów ani chęci pomocy. Nie przypomina z wyglądu twojej babci. Nie przypomina w zasadzie nikogo. Nie bylibyście w stanie odgadnąć jej zawodu, osobowości ani znaku zodiaku. Nawet wam to nie przejdzie przez myśl.
Nie można powiedzieć, że jest niewidzialna ani nic takiego.
No, może półprzezroczysta.
Starsza pani nie jest uderzająco piękna ani rozpaczliwie brzydka. Włożyła ładną bluzkę z kołnierzykiem w zielono-biały wzór i wsunęła ją za pasek dopasowanych szarych spodni. Buty ma na rozsądnie płaskich obcasach. Nie nosi nadzwyczajnej liczby kolczyków, biżuterii czy tatuaży. W uszach ma małe srebrne sztyfty, a w kołnierzyk bluzki wpiętą srebrną broszkę, której często dotyka, jakby sprawdzając, czy ozdoba wciąż tam jest.
Wszystko to sprowadza się do stwierdzenia, że starsza pani, która potem zyska sławę jako „Pani Śmierć” z opóźnionego lotu z Hobart do Sydney o trzeciej dwadzieścia po południu, wydaje się niewarta niczyjej uwagi, ani nikogo z personelu pokładowego, ani nikogo z pasażerów – przynajmniej do momentu, w którym zrobi to, co ma zrobić.
I nawet wtedy minie więcej czasu, niż można się spodziewać, zanim ktoś zacznie krzyczeć, ktoś inny zacznie filmować, rozświetlą się guziki wzywające obsługę i rozdzwonią się alarmy, aż cały samolot zacznie przypominać automat do flippera.
Minęło czterdzieści pięć minut od startu i atmosfera na pokładzie jest cicha, spokojna i tylko trochę nieprzyjemna. Oczekiwanie na spóźniony odlot – gdy czas płynął wolniej, rozciągał się i rozrzedzał tak, że każda minuta trwała całą sumę sześćdziesięciu sekund – należy już do przeszłości. Zegary znów tykają swoim zwyczajnym, niepostrzeżenie żwawym tempem.
W klasie ekonomicznej zaserwowano „lekką przekąskę” w postaci migdałów, precelków i krakersów z salsą. Pięcioro pasażerów w klasie biznesowej zjadło „lekki posiłek” (wszyscy wybrali kurczaka) i wypiło całkiem sporo wina (wszyscy wybrali pinot).
W głównej części pokładu sprzątnięto większość śmieci i zebrano większość tacek.
Dziecko i niemowlę śpią. Śpi także panna młoda, podczas gdy pan młody stuka w telefon. Nieletni podróżujący bez opieki z zapałem gra na przenośnej konsoli. Para wątłych staruszków z pochylonymi głowami rozwiązuje krzyżówki, każde swoją. Załoga ściszonymi głosami rozmawia o planach na weekend i rozkładzie na przyszły tydzień.
Ludzie korzystają z toalety. Wkładają z powrotem buty. Jedzą miętówki odświeżające oddech. Nakładają balsam do ust. Oczyma wyobraźni już widzą kolejne etapy swojej wyprawy: zabrać torbę z punktu odbioru bagażu, ustawić się w kolejce po taksówkę, zamówić ubera, napisać do osoby, która ma ich odebrać. Widzą, jak wchodzą przez frontowe drzwi do swoich domów, hoteli lub apartamentów z Airbnb i rzucają na podłogę torby z pełnym zmęczenia łupnięciem. „Co za koszmar” – mówią do partnerów, zwierząt lub ścian i natychmiast wracają do swojego codziennego życia.
Starsza pani odpina pasy i wstaje.
Jest po prostu starszą panią, która chce wyjąć coś ze schowka nad głową. Albo starszą panią, która ma zamiar pójść do toalety. Jej zachowanie nie przyciąga niczyjej uwagi, u nikogo nie powoduje niepokoju, zainteresowania czy poczucia zagrożenia.
Pochyla głowę i przykłada koniuszek palca do niewielkiej broszki wpiętej w kołnierzyk bluzki.
Staje w przejściu i nie rusza się.
Zauważa to tylko jedna osoba.
Tą osobą jest czterdziestodwuletni inżynier budownictwa cierpiący na zgagę i ból głowy.
Leopold Vodnik – na którego nigdy nie mówiono Leopold, wszyscy wołali na niego Leo, poza babką od strony matki, która już nie żyje, i przyjacielem z czasów uniwersyteckich, z którym już od dawna nie ma kontaktu – siedzi na miejscu 4C, po przeciwnej stronie korytarza względem starszej pani.
To pierwszy rząd w głównej części kabiny. Siedzą na wprost ściany, na której umieszczono napis: „Wstęp tylko dla pasażerów klasy biznes”. Przejście zostało zasłonięte dającą poczucie prywatności zasłonką, tuż za którą skrywają się wszelkie luksusy dostępne na zamówienie.
Leo wygląda jak ktoś, kto powinien siedzieć w klasie biznes. Jest mężczyzną średniej budowy o oliwkowej cerze, dużym, wyraźnie zarysowanym nosie i wysokim czole, które wieńczy upodabniająca go do szalonego profesora niespodziewana burza ciemnych loków poprzetykanych siwizną. Jedna z jego sióstr przesłała mu niedawno link do artykułu o tym, że naukowcy odkryli gen odpowiedzialny za „syndrom nieuczesanych włosów”.
Jest ubrany w lnianą błękitną koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci, szare chinosy i zamszowe buty. Jego żona twierdzi, że Leo ubiera się lepiej od niej. (Żaden wyczyn. Neve zazwyczaj nosi się z niechlujnością i dezynwolturą kogoś, kto niedawno przeżył katastrofę naturalną).
Leo spędził cały dotychczasowy lot, żując pastylki na zgagę, rozcierając sobie czoło opuszkami palców i sprawdzając raz po raz godzinę.
To koniec. Musi spojrzeć prawdzie w oczy. Szkolne przedstawienie, w którym występuje jego jedenastoletnia córka, zaczyna się za pięć minut. Nie będzie go tam, bo jest tutaj – ponad dziesięć tysięcy metrów nad ziemią.
– Oczywiście, że wrócę do domu na tyle wcześnie, żeby zdążyć na Króla lwa – zapewnił żonę, gdy po raz pierwszy wspomniał jej, że być może będzie musiał pojechać do Hobart, by zabrać swoją matkę do lekarza.
– O ile lot się nie opóźni – odparła Neve.
– Nie opóźni się – powiedział Leo.
– Lepiej odpukać – skwitowała Neve, ale wcale nie odpukała.
Leo czuje, jakby to była jej wina. Po co w ogóle wspominać o takiej możliwości? A podobno to on jest w ich związku pesymistą.
Kto mógł przewidzieć dwie godziny opóźnienia?
Najwyraźniej – Neve.
Leo znów sprawdza godzinę. W tej chwili powinien trząść się z emocji w auli w szkole swojej córki, syczeć na nastoletniego syna, żeby w końcu schował ten telefon i okazał wsparcie siostrze, wymieniać z pozostałymi rodzicami pogodne docinki na temat wiejącej arktycznym chłodem klimatyzacji, szeptem prosić żonę, by przypomniała mu, jak ma na imię tata Samiry, zapraszać tatę Samiry na to piwo, na które muszą się w końcu umówić i na które nigdy się nie umówią, no bo – życie.
Głowa pęka mu od wyrzutów sumienia. W tej chwili gasną światła. W tej chwili rozstępuje się kurtyna. Leo pochyla się w fotelu tak mocno do przodu, jakby szykował się do awaryjnego lądowania.
Nie może winić nikogo oprócz siebie. Nikt go o to nie prosił. Matka sama powiedziała: „Leo, proszę cię, nie marnuj pieniędzy na przylot na jeden dzień”. Trzy jego siostry wcale nie były wdzięczne, że wziął na siebie ten rodzinny obowiązek. Wręcz przeciwnie. Na rodzinnym czacie na WhatsAppie nazwały go męczennikiem.
Ale on miał dziwne przeczucie, że ze zdrowiem matki jest coś nie tak i że powinien być na miejscu, by się dowiedzieć, co powie specjalista.
Gdy ojciec zachorował dwa lata temu, Leo był zajęty innymi sprawami. Właśnie zaczął pracę na obecnym stanowisku i to całkowicie go pochłaniało. Wciąż go pochłania. Leo nie wie, co zrobić, by przestało tak być.
I wtedy: ostry dźwięk telefonu o piątej nad ranem i głos matki, głośny, pewny i rozbudzony: „Ty i twoje siostry musicie natychmiast pakować się do samolotu”. Ona – dorosła, on – bełkoczące, rozespane dziecko. „Co? Mamo, dlaczego?” Nie przyjął jeszcze do wiadomości faktu, że jego ojciec jest poważnie chory, a już na pewno nie przyjął, że ojciec może umrzeć, co stało się jeszcze tego samego dnia, gdy Leo wraz z siostrami stał przy karuzeli bagażowej, czekając na walizkę środkowej z nich – bo wzięła ze sobą bagaż rejestrowany.
Odtąd dręczyło go przeczucie, że gdyby wtedy był bardziej zaangażowany, gdyby nie był tak skupiony na pracy, mógłby ocalić życie ojca. Jest najstarszym dzieckiem. Jedynym synem. Musi zrobić wszystko, by w przypadku matki zachować się jak należy.
Tyle dziwnych, silnych emocji. Badanie zajęło pięć minut i kosztowało trzysta dolarów, a wszystko po to, by się dowiedzieć, że matka jest w doskonałym zdrowiu.
Leo nie jest zawiedziony doskonałym zdrowiem matki.
Oczywiście, że nie jest.
No dobrze, szczerze mówiąc, jest lekko zirytowany doskonałym zdrowiem matki. Czułby się usatysfakcjonowany, gdyby zdiagnozowano u niej jakąś poważną, ale uleczalną chorobę.
A także bezbolesną. Leo bardzo kocha swoją matkę.
– No cóż – skwitowała Neve, gdy zadzwonił, by powiedzieć o opóźnieniu.
Wtedy jeszcze myślał, że zdąży zobaczyć przedstawienie, tylko trochę się spóźni. Wyobrażał sobie, jak biegnie sprintem od samego wyjścia z samolotu i wbija się na początek kolejki na postoju taksówek – dla córki gotów był złamać swój kodeks moralny! Ale samolot wciąż stał smętnie na płycie lotniska, pilot co jakiś czas nadawał swoje krzykliwe komunikaty i składał „podziękowanko”, a Leo był na skraju obłędu.
– Nie masz na to wpływu. – Neve nie powiedziała „a nie mówiłam”. Nigdy tak nie robiła. I to dawało jej przewagę. – Birdie zrozumie.
W tle usłyszał głos Birdie: „Tylko nie mów, że tata się spóźni”.
Przez kilka tygodni pomagał córce w przygotowaniach.
– To mała, ale ważna rola, tatusiu – oznajmiła mu z powagą, gdy przyniosła do domu scenariusz, a Leo specjalnie nie spojrzał wtedy na Neve, bo Birdie jest bardzo wyczulona na pobłażliwe uśmiechy wymieniane przez rodziców. Gra rolę Zazu (teraz, w tej chwili). Zazu jest „pięknym, dostojnym okazem dzioborożca”, a to, z jaką łatwością Birdie wcieliła się w tę postać, było wręcz niesamowite. Miała te ruchy! Piękne, dostojne ruchy! Była jak cholerna Meryl Streep. Tak obiektywnie dobra. Zapomnijcie o Mufasie. Zapomnijcie o Simbie. Zazu będzie gwiazdą dzisiejszego wieczoru. Leo nie ma wątpliwości, że Birdie dostanie owacje na stojąco. A jego przy tym nie będzie.
To jedna z tych rzeczy, których ludzie żałują na łożu śmierci.
Leo głośno wypuszcza powietrze, opiera się w fotelu i klika zapięciem pasów: otwórz, zamknij, otwórz, zamknij. Kobieta siedząca obok niego unosi głowę znad magazynu, więc Leo splata dłonie razem. Zaczyna być irytujący. Zachowuje się jak jego czternastoletni syn.
Serce ściska mu się na myśl o synu. Od miesięcy obiecywał Olemu, że wybiorą się na ich ulubiony szlak w parku narodowym, w następną niedzielę, ale to zawsze jest „następna niedziela”, bo Leo często musi pracować w weekendy i w najbliższą niedzielę będzie musiał nadgonić ze wszystkim, czego nie zrobił dzisiaj, co – tak na marginesie – wcale nie oznacza, że jest „pracoholikiem”, a po prostu gościem, który ma pracę.
Jego szefowa wierzy, że należy zachowywać zdrowe proporcje między pracą a życiem prywatnym.
„Rodzina jest najważniejsza, Leo” – powiedziała mu, gdy wspomniał, że chce wziąć dzień wolnego. Ale jedno z kluczowych kryteriów, według których oceniana jest jego praca, to „współczynnik wykorzystania”. Czyli to, ile godzin w danym tygodniu spędził na produktywnych działaniach w porównaniu z całkowitym czasem, jaki przepracował. Zawsze ma z tyłu głowy współczynnik wykorzystania – jak brzęczącego komara, którego nie wolno zabić. Czasami Leo siedzi w pracy czternaście godzin, ale z tego jedynie osiem można uznać za spędzone produktywnie. To skomplikowane. Życie jest skomplikowane. Leo musi popracować nad umiejętnością zarządzania czasem. Jego szefowa, która jest żywo zainteresowana sprawą, poleca mu różne książki i podcasty na ten temat, a także daje cenne rady. Leo od trzech lat pracuje dla Lilith. To inspirująca kobieta, która zrobiła imponującą karierę w branży zdominowanej przez mężczyzn, więc Leo stara się uczyć od niej tak, jak uczył się od swojego pierwszego szefa, który zwracał mu projekty całe pokreślone na czerwono, co doprowadzało go do szału, ale ostatecznie sprawiło, że stał się lepszym inżynierem. Lilith powiedziała mu niedawno, że pierwszym krokiem do poprawy produktywności jest „generalny audyt czasu pracy”, jednak Leo nie miał na razie wolnej chwili, by go przeprowadzić.
Oli nawet nie wygląda na rozczarowanego, gdy Leo po raz kolejny mówi mu: „Może wybierzemy się na szlak w przyszły weekend”. Syn unosi tylko kciuki w cynicznym geście, jakby chodziło o regularnie łamane obietnice dostarczenia zamówionego produktu.
Kobieta na środkowym siedzeniu delikatnie chrząka i Leo orientuje się, że jego lewa noga podskakuje w górę i w dół, jakby był na krześle elektrycznym. Kładzie dłoń na udzie, by powstrzymać tik.
W głowie słyszy głos swojej żony: „Nie nakręcaj się, skarbie”.
Nie posiadał się ze szczęścia, gdy pierwszy raz nazwała go skarbem. Pamięta słodkie uczucie tamtej chwili.
Posyła sztywny uśmiech mniej więcej w stronę współpasażerki, mając nadzieję, że kobieta odczyta w tym nieme przeprosiny, a nie zachętę do rozmowy.
Ma na imię Sue, a jej mąż, siedzący pod oknem, to Max.
Leo dowiedział się tego, a także wielu innych faktów z ich życia, bo podczas długiego oczekiwania na płycie lotniska nie miał innego wyboru, jak słuchać niekończącego się ciągu rozmów telefonicznych w ich wykonaniu: „Czekaj, Sue chce powiedzieć jeszcze słówko!”, „Już podaję ci Maksa!”.
Max i Sue są wesołą, żywiołową parą w średnim wieku, która właśnie wraca z wycieczki kamperem po Tasmanii. Co to była za podróż! Sue jest niska, ma różowe policzki, promienne spojrzenie i duży biust. Przy każdym geście na jej ręce podzwania srebrna bransoletka z zawieszkami. Max to opalony, białowłosy mężczyzna z dumnie sterczącym pokaźnym brzuszkiem. Wygląda jak Święty Mikołaj wracający z wakacji. Ma w sobie tę samą pełną pewności siebie męskość co brygadziści, z którymi pracuje Leo – silni, głośni faceci, którzy wiedzą, co robią, i nie mają problemów z zarządzaniem czasem.
Z początku Sue próbowała wciągnąć Leo w pogawędkę, ale poddała się, gdy niezbyt grzecznie zaczął odpowiadać jej monosylabami. Wie, że mógł opowiedzieć jej o tym, że właśnie spóźnia się na występ Birdie, a ona i Max okazaliby mu natychmiast współczucie i zainteresowanie (jak wnioskuje ze wszystkich tych telefonów, mają wnuki: „Dziadziuś i ja nie możemy się doczekać, aż was zobaczymy!”), ale był zbyt zestresowany, by rozmawiać.
Znów sprawdza godzinę. Birdie właśnie wchodzi na scenę.
Przestań o tym myśleć.
Burczy mu w brzuchu. Umiera z głodu. Odmówił przyjęcia „lekkiej przekąski” – co było bardzo głupie – bo nie chciał dodatkowo opóźniać odlotu. Zupełnie irracjonalnie drażniło go to, że inni jak gdyby nigdy nic wcinają swoje orzeszki i precelki. Chciał, żeby wszyscy byli skupieni na tym, by dotrzeć w końcu do Sydney.
Pani siedząca po przeciwnej stronie korytarza odpina pas bezpieczeństwa.
Wstaje.
Do tej chwili była tylko rozmazaną postacią, którą dostrzegał kątem oka. Gdyby go o nią zapytano, opisałby ją jako drobną panią o siwych włosach, ale nie byłby w stanie odróżnić jej od innych drobnych pań o siwych włosach.
Starsza pani staje w korytarzu, tuż obok Leo, z twarzą zwróconą ku tyłowi samolotu.
Nie rusza się.
Co ona robi?
Leo dyskretnie wpatruje się w kieszeń przymocowaną do ściany na wprost jego fotela. Czyta pierwszą linijkę ogłoszenia znajdującego się na tyle okładki magazynu pokładowego: „Na co czekasz? Już dziś zarezerwuj swój rejs rzeczny Perły Europy!”.
„Jeśli któregoś razu weźmie nas ochota na jeden z tych rejsów rzecznych, będzie to znak, że jesteśmy już starzy” – mawia Neve. Jak dotąd Leo nie przyznał się jej, że już teraz miałby ochotę na rejs rzeczny.
Siwowłosa pani wciąż się nie rusza. Trwa to za długo. Sprawia, że Leo czuje się nieswojo. Działa mu na nerwy.
Leo spogląda w dół. Jej buty są małe, brązowe, wypolerowane i schludnie zasznurowane.
– Na trzy – odzywa się kobieta cichym, czystym głosem.
Kiedyś kochałam bardzo wysokiego, chudego chłopca o niezwykle delikatnej szyi. Dzięki niemu odważyłam się chodzić na przyjęcia i tańce, choć byłam tak nieśmiała, że przyprawiało mnie to o zawroty głowy.
„Na trzy” – mówił, a serce mi waliło i miałam mroczki przed oczami, gdy brał mnie za rękę. „Raz. Dwa. Trzy”.
I wchodziliśmy.
To wyjaśnia, dlaczego wtedy także policzyłam do trzech: myślałam o nim.
Na trzy co?
Leo przygląda się starszej pani. Jej twarz jest blada i bez wyrazu. Wydaje się zdezorientowana. Być może zmartwiona. Trudno powiedzieć. Leo ogląda się za siebie, by sprawdzić, czy może ktoś z pasażerów blokuje przejście, ale nikogo tam nie ma.
Kieruje spojrzenie z powrotem na kobietę. Jest w tym samym wieku, tego samego wzrostu i postury co jego matka, tylko że jego matka nigdy nie pokazałaby się w takich butach. (Dosłownie. Oznajmiła, że chce zostać pochowana w swoich szpilkach marki Jimmy Choo. „Oczywiście, mamo, tak zrobimy” – odparła na to najmłodsza siostra Leo, po czym spojrzała w jego stronę i powiedziała bezgłośnie: „Nie ma mowy”, wskazując na swoje własne stopy).
Matka Leo nie lubi, kiedy ludzie są wobec niej „protekcjonalni”. Czy byłoby protekcjonalne, gdyby Leo zaproponował starszej pani pomoc?
Zauważa srebrną broszkę przypiętą do jej bluzki.
Jego rodzice przez czterdzieści lat prowadzili w Hobart sklep jubilerski i chociaż ani Leo, ani jego siostry nie wyrażali zainteresowania przejęciem rodzinnego biznesu, każde z nich od razu zwraca uwagę na biżuterię. Broszka jest mała, być może zabytkowa. Przedstawia jakiś antyczny symbol. Leo musiałby się nachylić, żeby dokładnie go zobaczyć, a to byłoby nie na miejscu, ale coś w tej broszce wydaje mu się niepokojąco znajome. W jakiś dziwny sposób ma związek z nim. Kojarzy mu się z… poczuciem sprawczości. Czymś przyjemnym? Musi mieć związek z Salonem Biżuterii Vodnik, ale jaki?
A może sam ten symbol coś znaczy? Zaraz, coś związanego ze szkołą? Nie. Ze studiami? Myśl o studiach nieuchronnie prowadzi go do jednego z najboleśniejszych wspomnień – stoi na ulicy przed pubem, krzycząc, jak nie krzyczał nigdy wcześniej ani nigdy potem, nie ma to żadnego związku z symbolem, choć chwila, już prawie to ma…
– Jeden – mówi starsza pani.
Czy na trzy zamierza zacząć głośno śpiewać? Może coś ją boli? Może próbuje zebrać się w sobie, żeby zrobić krok do przodu? Babcia Neve cierpi na ogromne bóle stopy, biedna kobieta, ale ta pani jest dużo młodsza od niej.
Tata Leo zwykł powtarzać, że po jedenastym września zawsze „jest przygotowany na kłopoty” podczas podróży.
„Powalam na ziemię każdego, kto zachowuje się choć trochę podejrzanie” – mawiał ze swoim wschodnioeuropejskim akcentem zupełnie poważnie, choć był tylko mierzącym metr sześćdziesiąt, łagodnym, dystyngowanym miastowym jubilerem, uroczym człowiekiem, który nigdy w życiu nie powalił nikogo na ziemię. „Nawet się nie zastanawiam, Leo”.
Czy jego tata powaliłby teraz na ziemię tę panią?
Nawet się nie zastanawiam, Leo.
Jezu, tato. To nieszkodliwa starsza pani! Na pewno byś się zastanawiał!
– Dwa.
Jest nieszkodliwa! Oczywiście, że jest nieszkodliwa.
Nie można już przejść z bronią przez kontrolę bezpieczeństwa.
Poza tym kobiety nie porywają samolotów.
Czy to seksistowskie? Już słyszy swoją najmłodszą siostrę: „Prędzej porwałabym samolot niż ty, Leo”.
To nie ulega wątpliwości.
Leo odchrząkuje. Zaraz zapyta starszą panią, czy wszystko z nią w porządku. To właściwa, najbardziej odpowiednia rzecz, jaką powinien zrobić.
– Przepraszam – zaczyna – czy pani…
– Trzy.
Kobieta się obraca, wyciąga ramię i wskazuje wprost na pasażera siedzącego przy oknie w tym samym rzędzie co ona, żylastego mężczyznę koło pięćdziesiątki pochylonego nad laptopem i uderzającego w klawiaturę dwoma palcami.
– Przewiduję – mówi starsza pani. Zawiesza głos, wciąż wskazując na niego. Tak jakby o coś go oskarżała.
Przewiduje co?
– Przewiduję udar ze skutkiem śmiertelnym.
Zdezorientowany mężczyzna spogląda na nią ze zmarszczonym czołem i przykłada dłoń do ucha.
– Słucham? Nie dosłyszałem.
– Przewiduję udar ze skutkiem śmiertelnym – powtarza starsza pani, niepewnie, ale wyraźnie, wciąż wskazując na niego. – W wieku siedemdziesięciu dwóch lat.
Mężczyzna rozgląda się nerwowo.
– Przepraszam, jaki udar…? Nie wiem… Jak mogę pomóc?
Starsza pani milczy. Opuszcza ramię. Obraca się twarzą w stronę, gdzie siedzi Leo.
Żylasty mężczyzna łapie spojrzenie Leo. Wykrzywia twarz w udawanym przerażeniu, jakby chciał powiedzieć: „Ale dziwaczka!”. Leo odwzajemnia grymas. Mężczyzna wzrusza ramionami i wraca do stukania w laptop.
Leo czuje się uspokojony. Nie ma potrzeby powalać nikogo na ziemię. Dobrze dogaduje się ze zbzikowanymi staruszkami. Przynajmniej odciągnie to jego uwagę od całej tej klapy z opuszczeniem przedstawienia. Wie, co zrobić w tej sytuacji.
Babcia Leo w ostatnich latach swojego życia cierpiała na demencję naczyniową i rodzinie polecono, by – jeśli tylko było to możliwe i bezpieczne – grać z nią w tę jej alternatywną rzeczywistość. Jak na „sztywniaka”, jakim jest Leo (dość często tak go określano, dość często bez większych skrupułów), zadziwiająco dobrze sobie radził, gdy trzeba było wejść w fikcyjny świat babki.
Teraz może wejść w dowolną rolę, jaką narzuci mu starsza pani. „Udar ze skutkiem śmiertelnym” – czy to znaczy, że dawniej była lekarką lub pielęgniarką? Leo słyszał kiedyś o emerytowanym lekarzu z demencją, który całe dnie spędzał na diagnozowaniu swoich współtowarzyszy w domu opieki. Chodził po ośrodku z czymś, co udawało bloczek z receptami, i pracowicie wypisywał zawsze tę samą receptę na antybiotyki.
– Przewiduję – mówi starsza pani. Wskazuje na sąsiadującego z Leo Maxa, zajętego właśnie fotografowaniem widoku z okna samolotu.
Max odwraca się od okna z uśmiechem, gotowy na pogawędkę.
– Tak? Słucham, kochana.
– Przewiduję chorobę serca – oznajmia starsza pani. – Wiek osiemdziesiąt cztery lata.
Max marszczy brwi.
– Serca…? Chyba nie dosłyszałem, kochana. Strasznie buczy ten silnik!
Szturcha swoją żonę, by mu pomogła.
Sue uśmiecha się szeroko w stronę starszej pani i podnosi głos:
– Przepraszam, chyba nie dosłyszeliśmy!
– Choroba serca – powtarza kobieta, tym razem głośniej. – Wiek osiemdziesiąt cztery lata.
– Ma pani chorobę serca?
– Nie! Nie ja! Pan!
– Nie mam żadnych problemów z pikawką. – Max uderza się mocno pięścią w wydatną klatkę piersiową.
– Wiek osiemdziesiąt cztery lata – powtarza kobieta. – Jak już powiedziałam.
Max posyła żonie skonfundowane spojrzenie, więc Sue wkracza do akcji, tak jak to robią dobre żony, by ratować mężów z niezręcznych sytuacji towarzyskich.
– Przepraszam – mówi. – Czy straciła pani niedawno kogoś bliskiego?
Kobieta wydaje się zaskoczona, ale nie traci cierpliwości:
– Przyczyna zgonu. Wiek zgonu.
Wtedy Leo doznaje olśnienia. Ona nie diagnozuje, ona przepowiada.
– Przyczyna zgonu, wiek zgonu – powtarza Sue z namysłem. Kładzie rękę na zapięciu swojego pasa. – Rozumiem.
– Kurka wodna – kwituje jej mąż.
Starsza pani wskazuje na Sue.
– Przewiduję raka trzustki. Wiek sześćdziesiąt sześć lat.
Sue śmieje się nerwowo.
– Przewiduje pani raka trzustki? Jako przyczynę mojej śmierci? Mój Boże! W wieku sześćdziesięciu sześciu lat? Taką ma pani dla mnie prognozę? O nie, dziękuję bardzo!
– Nie dyskutuj z nią. – Max zniża głos i puka się w czoło. – Ona nie jest do końca…
– Coś z nią nie w porządku – przyznaje mu cicho rację Sue. Znów kieruje spojrzenie na starszą panią i zwraca się do niej tym charakterystycznym, stanowczym tonem, jaki Leo słyszał u pielęgniarek, które zajmowały się jego babcią: – Już zaraz lądujemy, złotko! – Ton, który ma dotrzeć do adresata mimo zmąconego umysłu i uszkodzonego słuchu.
Leo go nie cierpi. Zawsze z trudem znosił fakt, że do jego szacownej babki zwracano się tak, jakby była niezbyt bystrym przedszkolakiem.
– Więc jeśli potrzebuje pani do toalety, najlepiej będzie pójść teraz.
Starsza pani wzdycha. Zwraca swój badawczy wzrok w stronę Leo.
– Mówi nam pani, jak i kiedy umrzemy? – pyta Leo.
Później będzie tego żałował. Będzie sobie wyrzucał, że powinien był pójść w ślady Sue i uciąć rozmowę, ale emocje mieszają się w nim ze wspomnieniami zdezorientowanej twarzy jego ukochanej babki, którą tylko on – Leo! – potrafił skutecznie uspokoić i ułagodzić, podejmując grę w jej urojony świat. Był w tym dużo lepszy niż siostry. To był jego ostatni prezent dla niej. I to samo zrobi dla tej kobiety. Nieważne, jakie głupoty wygaduje.
– Przyczyna zgonu. Wiek zgonu – powtarza starsza pani. – To naprawdę bardzo proste.
– Rzeczywiście brzmi bardzo prosto – przytakuje Leo. – W takim razie proszę walić śmiało.
Kobieta mierzy palcem jak bronią w sam środek czoła Leo. Jej dłoń jest nieruchoma.
– Przewiduję wypadek przy pracy. – Ma oczy w ładnym kolorze: miękki błękit spranego dżinsu. Nie wyglądają jak oczy kogoś szalonego. Są smutne, rozsądne i pełne rezygnacji. – Wiek czterdzieści trzy lata.
Czterdzieści trzy! Leo nie jest tym zszokowany – traktuje całą tę sytuację mniej więcej z taką powagą, z jaką traktowałby wróżbę z chińskiego ciasteczka albo horoskop – ale czuje krótki ścisk w żołądku. Ciasteczka z wróżbą i horoskopy nie są zazwyczaj tak precyzyjne. W listopadzie skończy czterdzieści trzy lata.
– Zginę w wypadku przy pracy? Może w takim razie powinienem rzucić robotę.
Max chichocze z uznaniem, podczas gdy Sue wydaje z siebie zmartwione westchnienie matki, która widzi dziecko robiące coś tylko trochę niebezpiecznego.
– Z losem nie wygrasz – mówi starsza pani. Jej wzrok ześlizguje się z Leo, a czoło się marszczy.
– W takim razie powinienem pozałatwiać swoje sprawy! – Leo popisuje się teraz przed publicznością. Jego wesołkowata natura wychodzi na wierzch zazwyczaj dopiero po dwóch drinkach. Ten gość nie jest sztywniakiem! Nigdy się nie nakręca! Współczynnik wykorzystania nie spędza mu snu z powiek. Tego gościa nikt nie nazywa pracoholikiem.
Starsza pani nie odpowiada. Jej twarz jest jak drzwi zamknięte na cztery spusty. Skończyła z nim. Z rozmysłem robi teraz krok naprzód.
Leo wykręca się w fotelu, żeby popatrzeć. Zatrzymała się przy następnym rzędzie. Wciąż jest tak blisko, że mógłby ją dotknąć.
– Przewiduję. – Celuje palcem w młodą kobietę z wielkimi słuchawkami i chustą na głowie. – Choroba układu moczowego. Wiek dziewięćdziesiąt dwa lata.
Kobieta kciukiem odsuwa jedną ze słuchawek od ucha.
– Słucham?
– Matko kochana – mruczy z niedowierzaniem Sue i także wykręca szyję, by zobaczyć, co zrobi starsza pani.
Max kręci głową, a Leo uśmiecha się głupkowato, jak przystało na wyluzowanego, zabawnego gościa, którym nie jest, i próbuje zignorować uczucie, jakby ktoś delikatnie, ale uporczywie przykładał mu kostkę lodu w okolicach krzyża.
Powiedziano mi, że pokazywałam palcem na współpasażerów, powtarzając te cztery słowa: „Z losem nie wygrasz”.
Zawsze uważałam, że pokazywanie palcem jest w złym tonie, więc nie chciałam w to uwierzyć, dopóki nie pokazano mi zdjęcia – tego samego, które ukazało się w gazetach i na którym zdecydowanie pokazywałam kogoś palcem w dość teatralny sposób, jakbym grała króla Leara.
Niezręczna sytuacja.
Zauważyłam, że moje włosy wyglądały bardzo ładnie na tym zdjęciu.
Oczywiście nie jest to żadne usprawiedliwienie.
W każdym razie fraza „z losem nie wygrasz” to powiedzonko mojej mamy, nie moje. Często powtarzała rzeczy w tym stylu: „Nie unikniesz przeznaczenia”. „To nie mogło się udać”. „Tak miało być”.
Jak przypuszczam, oznaczało to, że była „deterministką”.
Tak przynajmniej powiedział mi pewien brodaty mężczyzna na pewnej uroczystej kolacji latem 1984 roku. Nie zapamiętałam jego imienia, tylko jego wspaniałą, gęstą brązową brodę. Gładził ją czule i często, jakby to było ukochane zwierzątko zwinięte w kłębek na jego piersi.
Jedliśmy rozgotowanego kurczaka w morelach z niedogotowanym brązowym ryżem w domu z jasnej cegły położonym w Terrey Hills, na północnych przedmieściach Sydney. Był upalny wieczór i nasi gospodarze ustawili w rogu pokoju obrotowy wentylator. Co kilka sekund gwałtowny podmuch powietrza odrzucał nam włosy do tyłu tak, że wyglądaliśmy jak psy, które wystawiają pyski przez okno jadącego samochodu, a brodę brodatego mężczyzny zawiewało w lewą stronę jak flagę na maszcie.
Z perspektywy czasu jest to zabawne, ale nie pamiętam, żeby ktoś się wtedy śmiał. Byliśmy młodzi, więc braliśmy siebie bardzo na serio.
Przypadkiem podzieliłam się wtedy bardzo osobistą historią o mojej matce. Czasem opowiadam osobiste historie, gdy jestem zdenerwowana i wypiję za dużo, i oczywiście obie te rzeczy nie są niczym rzadkim na przyjęciu.
Historia, którą opowiedziałam, skłoniła brodatego mężczyznę do stwierdzenia, że moja matka była „najwyraźniej deterministką”, tak jak on. Nikt nie wiedział, co to znaczy, więc brodacz ochoczo wygłosił nam miniwykład (był wykładowcą na uczelni, więc uwielbiał wygłaszać wykłady bardziej nawet niż przeciętny mężczyzna), podczas gdy nasi gospodarze kłócili się pełnymi wyrzutu, ściszonymi głosami o to, czy brązowy ryż musi być taki chrupki.
„Idea determinizmu – mówił brodacz – opiera się na przekonaniu, że wszystko, co się dzieje, każda decyzja i działanie, które podejmujesz, są »z gruntu nieuniknione«. Dlaczego? Bo wszystko ma swoją przyczynę w czymś innym – w poprzedzającym je działaniu, zdarzeniu bądź sytuacji”.
Cóż. Nikt z nas nie miał pojęcia, o czym ten facet gada. Był na to przygotowany. Przedstawił sprawę prościej.
Powiedział, że ludzie mogą zachowywać się tylko tak, jak się zachowują. Jest na przykład nieuniknione, że morderca w końcu kogoś zamorduje, ponieważ jego dzieciństwo, geny, chemia jego mózgu, sytuacja socjoekonomiczna, strach przed odrzuceniem, a także dogodna bliskość bezbronnej kobiety na rogu ciemnej ulicy poprowadzą go nieuchronnie do morderstwa.
Ktoś odparł na to – z dużym zaangażowaniem, jeśli mnie pamięć nie myli, jakbyśmy rozmawiali o jakimś konkretnym morderstwie, a nie hipotetycznej sytuacji – „Ale on zdecydował, że zamorduje! Miał wolną wolę!”.
Brodacz odpowiedział, że on osobiście jest „zatwardziałym deterministą” i dlatego nie wierzy w wolną wolę. Ziarenko brązowego ryżu utknęło mu między dwoma przednimi zębami i nikt, nawet jego żona, nie zwrócił mu na to uwagi. Być może uważała, że było to z gruntu nieuniknione.
Właśnie to mnie zastanawia, o to chciałabym zapytać teraz brodatego mężczyznę: jeśli wolna wola nie istnieje, jeśli wszystkie twoje decyzje i działania są nieuniknione, to czy wciąż musisz za nie przepraszać?
Co, do jasnej? Ścięgna w szyi Sue O’Sullivan zaprotestowały, gdy zbyt szybko wykręciła głowę, by zobaczyć, co robi szalona staruszka.
– Aua. – Zwróciła głowę z powrotem do przodu.
Sue jest pielęgniarką na oddziale ratunkowym, matką pięciu dorosłych synów i babcią trzech ślicznych dziewczynek oraz czterech ślicznych chłopców. Jest jedną z tych osób, które regularnie powtarzają, że „widziały i słyszały już w życiu wszystko”, bo naprawdę widziała i słyszała już w życiu wszystko, ale po raz pierwszy zupełnie obca osoba z samolotu spokojnym tonem poinformowała ją, że zostały jej trzy lata życia.
Nie wytrzymałaby długo na swoim stanowisku pracy, gdyby brała sobie każde słowo do serca. Codziennie musi sobie radzić z wkurzonymi, agresywnymi, rozhisteryzowanymi, pijanymi, naćpanymi i chorymi psychicznie ludźmi. Rzucają w jej stronę obrzydliwe obelgi, a czasem nawet groźby śmierci z podtekstem seksualnym. Spływa to po niej jak po kaczce. Co cię nie zabije…
A jednak teraz ogarnia ją absurdalne pragnienie, by pobiec za tą panią i wymóc na niej inną przepowiednię. Jakąś milszą przepowiednię, bardzo proszę.
W wieku sześćdziesięciu sześciu lat Sue planowała przejść na emeryturę, a nie umierać.
Ona i Max nigdy nie byli poza Australią. Sue nie zobaczyła jeszcze tylu rzeczy. Nic w tym cholernym życiu nie zobaczyła! Cała planeta pełna zamków i katedr, obrazów i rzeźb, gór i oceanów czeka, żeby Sue i Max O’Sullivanowie je zobaczyli i podziwiali! Oboje są obecnie bardzo optymistycznie nastawieni do podróżowania w przyszłości, bo skoro tak świetnie szło im podczas wyprawy kamperem po Tasmanii, dlaczego nie mogliby spróbować tego samego we Francji? Czemu nie we Włoszech? Daliby radę jeździć nawet po złej stronie drogi! Nie ma co do tego wątpliwości!
A teraz Sue dowiaduje się, że nie będzie żadnej wycieczki, bo niedługo poważnie zachoruje na raka trzustki.
Na tego najgorszego. Wszystkie są złe, ale ten jest naprawdę zły. Trudno go wcześnie wykryć. Perspektywy są marne.
Oczywiście to wszystko bzdura, ale także przypomnienie, że ludzi, którzy mają plany, nie omijają choroby. Specjaliści każdego dnia stawiają bezlitosne diagnozy. To, co przydarza się innym ludziom, może przydarzyć się także jej.
– Ona chyba wygłasza przepowiednie dla całego samolotu – mówi mężczyzna siedzący koło Sue od strony korytarza. Odwraca się twarzą do niej i po raz pierwszy łapie z nią kontakt wzrokowy. Tak jakby nagle stała się dla niego prawdziwą osobą. Do tej pory był irytującym współpasażerem: wiercił się i kręcił jak dzieciak, stukał palcami o uda, unikał jej spojrzeń i jasno dawał do zrozumienia, że jest bardzo ważny i bardzo spóźniony (tak, Panie Bardzo Ważny, wszyscy jesteśmy spóźnieni!) i w związku z tym niechętny do rozmowy.
– Czy powinniśmy wezwać obsługę? – pyta Sue, bo zawsze dobrze podtrzymywać przekonanie Panów Bardzo Ważnych o ich ważności, pytając ich o zdanie.
– Może – odpowiada mężczyzna w tej samej chwili, gdy Max rzuca niecierpliwe:
– Po prostu ją ignorujcie.
Max nerwowo obraca telefon oparty na podłokietniku. Zaraz pęknie mu ekran. Takiemu to dobrze. Zostało mu jeszcze kilka dekad życia. Za to dni Sue i wiercącego się faceta są najwyraźniej policzone.
Sue rozgląda się za swoją ulubioną stewardesą, zachwycającą młodą kobietą o lśniących włosach i imieniu Allegra (Sue zawsze czyta plakietki z imionami), która prowadziła z nimi czarującą rozmowę w oczekiwaniu na spóźniony start. Wolałaby przywołać Allegrę wzrokiem, zamiast naciskać guzik jak jakaś roszczeniowa Karen.
– Przewiduję zatrzymanie akcji serca. Wiek dziewięćdziesiąt jeden lat – słyszy Sue.
Wykręca szyję jeszcze mocniej, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale jest zbyt niska i nic nie widzi.
– Przewiduję alzheimera. Wiek osiemdziesiąt jeden lat.
Z każdą przepowiednią głos starszej pani nabiera pewności i mocy.
Ponad rykiem silników zaczynają przebijać fragmenty rozmów nieco zbitych z tropu pasażerów. Nikt nie wydaje się przesadnie zmartwiony.
– Ma alzheimera?
– Wcześniej mówiła coś o moczu.
– Może potrzebuje do toalety?
Znów rozlega się głos starszej pani, niemal triumfalny:
– Przewiduję śmierć z przedawkowania. Wiek trzydzieści siedem lat.
– Mam dwadzieścia siedem, nie trzydzieści siedem lat.
– Stary. Ona nie mówi, ile masz lat. Mówi, że wtedy umrzesz z powodu przedawkowania narkotyków.
Sue odpina pas.
– Siadaj. – Max ciągnie ją za rękaw, ale Sue wstaje i odwraca się ku tyłowi samolotu.
Ogania się od męża i klęka na swoim siedzeniu. Plusy bycia niską.
– Jest włączona lampka zapięcia pasów – mówi Max.
– Wcale nie! – Sue przebiega wzrokiem przez całą długość samolotu, zauważając pasażerów, z którymi ona i Max rozmawiali w Hobart. Widzi ciężarną kobietę, która musiała zdjąć buty podczas kontroli bezpieczeństwa, biedactwo. Sue zaoferowała jej pomoc. To pierwsza ciąża kobiety, nic jej nie dolega poza zgagą, nie zna płci dziecka. Sądząc po wyglądzie jej brzucha, sterczącego do przodu, Sue obstawia chłopca. (Jak dotąd ma niezawodną skuteczność w przepowiadaniu płci).
Dalej z tyłu, przy samym wyjściu, siedzi bardzo wysoki, chudy chłopak, który nie jest koszykarzem. Synowie Sue też wyglądali niezgrabnie i ciapowato, gdy nagle wystrzelili w górę: „Nie mam pojęcia, jak znalazłem się tak wysoko!”. Sue gawędziła w kiosku z nim i z dużym, wyglądającym na wojskowego facetem z wygoloną głową. Najpierw myślała, że to ojciec i syn, ale szybko się okazało, że tak nie jest. Jak to zauważył Max, „nie wszyscy wysocy ludzie są ze sobą spokrewnieni”.
Nie może nigdzie dojrzeć biednej młodej matki z dzieckiem i niemowlęciem, ale, uch, nie dało się nie słyszeć tego ostatniego! O, zaraz, tutaj siedzi ta urocza młoda dziewczyna, która tak strasznie się trzęsła, nadając bagaż, że dwa razy upuściła telefon. Max podniósł go, za każdym razem, a Sue nie trzeba było wiele, żeby się domyślić, że bidulka cierpi na lęk przed lataniem i jest to jej pierwsza samotna podróż. Ma na imię Kayla. Sue zna pewną Kaylę w średnim wieku, która prowadzi schronisko dla zwierząt, i wspomniała o niej Kayli, na co Kayla pokazała Sue zdjęcia szczeniaka, którego dostała na osiemnastkę. Miejmy nadzieję, że to trochę odwróciło jej uwagę.
Mężczyzna siedzący na środkowym miejscu bezpośrednio za Sue – i co jakiś czas wbijający swoje potwornie twarde kolana w dolny odcinek jej pleców – w ogóle jej nie zauważa. Cała jego uwaga skupia się na starszej pani, która oznajmia mu właśnie:
– Przewiduję przypadkowy uraz. Wiek siedemdziesiąt dziewięć lat.
Mężczyzna unosi brwi.
– Ma pani jakiś uraz?
– Przyczyna zgonu, wiek zgonu, tak jak mówiłam. Wielokrotnie.
Sue nie może powstrzymać uśmiechu na dźwięk jej kategorycznego tonu. To głos profesjonalistki, która ma pracę do wykonania i musi radzić sobie z ludźmi, którzy jej nie słuchają. Sue zna to uczucie.
Nie widziała tej pani na lotnisku, jednak teraz bada ją wzrokiem, jakby oceniała stan pacjenta na izbie przyjęć. Oczy przytomne, ale zapadnięte. Suche i spierzchnięte usta. Odwodnienie? Powiedziałaby, że kobieta jest tuż po siedemdziesiątce. Zbyt młoda na demencję, chociaż nie można tego wykluczyć. Nie jest nerwowa, agresywna, pobudzona ani zdezorientowana. Nic nie wskazuje na spożycie substancji psychoaktywnych. Wygląda zwyczajnie, znajomo i przyjaźnie, jak ktoś, kogo Sue mogłaby znać z aqua aerobiku albo pobliskiego sklepu. Ma piękną bluzkę. Białą w małe zielone piórka. Sue na pewno zwróciłaby na nią uwagę, gdyby zobaczyła ją na wieszaku, choć zapewne nie mogłaby sobie na nią pozwolić. Gdyby usadzono ją obok tej pani, na pewno skomplementowałaby jej bluzkę.
– Przewiduję. – Kobieta wskazuje palcem nachmurzoną kobietę koło czterdziestki ubraną w jedną z tych wyszywanych cekinami tunik w szalonych kolorach. Bardziej przypomina swoim wyglądem wróżkę niż starsza pani. – Zapalenie płuc. Wiek dziewięćdziesiąt cztery lata.
Sue jest oburzona. Dlaczego kobieta w tunice dostała dziewięćdziesiąt cztery lata? Nie wygląda zbyt zdrowo. Sue założyłaby się o spore pieniądze, że ma nadciśnienie.
Starsza pani przemieszcza się dalej wzdłuż korytarza i Sue nie jest już w stanie jej usłyszeć przez ryk silnika.
Kobieta w tunice spogląda na Sue.
– Czy wiadomo, o co tutaj chodzi?
– To była przepowiednia śmierci.
– Och, to nieźle mi się trafiło. A jak u pani?
Sue udaje, że jej nie słyszy. Siada i z powrotem zapina pas. Mężczyzna siedzący z tyłu jeszcze mocniej wbija jej kolana w plecy. Sue słyszy jego głos:
– Czekaj, a więc powiedziała, że dożyję siedemdziesięciu pięciu lat? Tak mówiła? Czy siedemdziesięciu dziewięciu?
Tak jakby nie chciał stracić ani jednego roku, jaki mu się należy.
– Wiesz, że ona gada głupoty, prawda? – Max kładzie rękę na udzie Sue. – Nie daj się zwariować. – Dłoń męża zdaje się jej zbyt ciężka. – Nie ma dostępu do twoich danych medycznych. No chyba że jest hakerką, rzecz jasna. W tych czasach to całkiem możliwe. – Śmieje się ponuro.
– Cóż, może być jasnowidzką – odpowiada Sue. – Albo się za nią uważać.
– Nie wierzysz w jasnowidzów.
– A skąd ty to wiesz? – mówi Sue, choć z czystej przekory.
Max często naiwnie zakłada, że wszystkie ich poglądy na politykę, wspomnienia, gusta kulinarne i telewizyjne są zbieżne, i zazwyczaj tak jest, ale nie zawsze! Są dwojgiem różnych ludzi!
– Byłaś kiedyś u jakiegoś? Nie. Nie byłaś.
– A właśnie, że byłam – oznajmia Sue. – Wróżyła mi przyszłość z kart. Poszłyśmy wszystkie z okazji pięćdziesiątki Jane.
– Dobrze, a czy w tych kartach było cokolwiek o tym, że zachorujesz na… na to, co ona mówiła? – pyta Max. Słowo „rak” nie przechodzi mu przez gardło. Zawsze gdy słyszy o poważnej diagnozie, na jego twarzy odruchowo pojawia się grymas obrzydzenia. Strach przebrany za wstręt.
– Nie – odpowiada Sue.
To było ponad dziesięć lat temu. Tarocistka zbolałym głosem oznajmiła jej wtedy, że Max w przyszłym roku wda się w romans z pewną niską Włoszką. Sue nigdy nie powiedziała o tym mężowi. Nie chciała podsuwać mu pomysłów. Urozmaiciła seks, wynajdywała Maxowi zajęcia. Na wszelki wypadek. Wydawał się zadowolony. Być może udało się jej odmienić ich przeznaczenie.
– Więc sama widzisz – kwituje Max.
– Cóż, jestem pewna, że istnieją dobrzy i słabi jasnowidze – mówi Sue. – To nie jest nauka ścisła.
Max uderza telefonem w oparcie fotela.
– To w ogóle nie jest nauka!
– Już dobrze, nie emocjonuj się tak. – Do Sue dociera nagle, że Max stara się ją przekonać, by się nie denerwowała, bo sam jest zdenerwowany.
Jej mąż pracuje na własny rachunek, jest hydraulikiem, wyjątkowo zaradnym mężczyzną. Nie ma rzeczy, której nie umiałby naprawić lub zrobić – począwszy od schowka na narzędzia przez ciasto po „ruchomy model układu pokarmowego”, który jedno z wnucząt ma przygotować na następny dzień do szkoły – ale nie potrafi znieść, gdy dzieje się coś niepokojącego, a on nie może nic zrobić, jakoś temu zaradzić.
W duchu Max martwi się tym, że starsza pani naprawdę wie coś na temat ich przyszłości. Jego uczucia zawsze objawiają się w nieoczywistej formie, tak jak ból w szyi, szczęce lub w ramieniu może oznaczać atak serca. Tak było już wtedy, gdy poznali się czterdzieści lat temu: gdy ten jasnowłosy chłopak o szerokich barach podszedł do niej sztywnym krokiem na spotkaniu duszpasterstwa młodzieży i zapytał szorstko, czy mogłaby pójść z nim do kina. Do dzisiaj nie wie, czemu się wtedy zgodziła, bo miał tak nieprzyjemną minę, jakby ktoś trzymał go pod pistoletem. Dopiero gdy powiedziała „tak”, jego twarz zmieniła się nie do poznania.
– Naprawdę? – Wyszczerzył się jak głupek, a na jego twarzy ukazały się słynne dołeczki O’Sullivanów, które przekazał w genach wszystkim pięciu synom i dwójce wnucząt. – Naprawdę? Myślałem, że powiesz „nie”.
Przepadła w chwili, gdy zobaczyła te dołeczki.
– Nikt nie potrafi przewidzieć przyszłości – gdera Max.
Onkolodzy potrafią, pomyślała Sue. Onkolodzy, neurolodzy, kardiolodzy, hematolodzy. Wszyscy ci cholerni -olodzy. Oni są jasnowidzami. Nie czytają z kart, ale z wyników badań krwi, zdjęć rentgenowskich czy testów genetycznych i widzą straszliwe rzeczy, które spotkają cię w przyszłości.
– Nie umrę w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, kochanie. – Sue wyciąga z kieszeni przed sobą magazyn pokładowy i wskazuje reklamę na ostatniej stronie. – Będziemy wtedy włóczyć się po Europie.
– Otóż to. – Max rozluźnia ramiona. – Biednej kobitce odbiło. – Unosi telefon nad stroną z magazynu i robi zdjęcie reklamy. – Taki rejs to musi być niezła przygoda. Musimy przewidzieć na niego miejsce w naszym planie podróży. – Nachyla się w stronę mężczyzny siedzącego obok Sue. – Mam nadzieję, że nie martwi się pan swoim „wypadkiem przy pracy”. Nie wierzy pan w jasnowidzów, prawda?
– Raczej nie – odpowiada mężczyzna. – Ale chyba będę bardziej ostrożny w pracy przez najbliższy rok. W listopadzie kończę czterdzieści trzy lata.
– Ma pan niebezpieczny zawód? – pyta Sue.
– Jestem inżynierem budownictwa.
– To niech lepiej nie zdejmuje pan kasku – radzi Max.
– Och, głównie siedzę przed komputerem, ale tak, pewnie, nie jest to głupi pomysł… – Osłania głowę dłońmi i udaje, że uchyla się przed jakimś lecącym przedmiotem.
– Przepraszam, nie przedstawiliśmy się – mówi Sue. – Ja jestem Sue, a to Max.
– Leo. – Nachyla się nad Sue, by uścisnąć dłoń Maxowi.
Przez chwilę milczą. Leo skubie materiał swoich spodni. Max splata dłonie na brzuchu. Trochę zbyt dużo dobrego jedzenia i dobrego wina w tej Tasmanii. W przyszłym tygodniu w menu będą dominować sałatki. Sue w powietrzu kreśli stopą litery alfabetu. Wiele lat temu zerwała więzadło w kostce i od tej pory robi ćwiczenia wzmacniające, gdy tylko sobie o tym przypomni.
Nagle Leo obraca się twarzą do Sue, oficjalnie, jakby byli na uroczystej kolacji, a on zwracał się do gościa siedzącego po lewej stronie. Ma ładne zielone oczy. Sue przerywa ćwiczenia kostki i się uśmiecha. Mężczyzna wzbudza w niej matczyne uczucia, ale także lekko ją pociąga. Dość niezręczne, że obecnie tak często jej się to przydarza.
– Przepraszam, że nie byłem dobrym towarzyszem podróży – mówi. – Przez opóźnienie nie zdążyłem na przedstawienie mojej córki.
– Och, nie – odpowiada Sue. – A to pech. – Klepie go po ramieniu. Zapomina, że mężczyzna ją pociągał, i totalnie wchodzi w rolę babci. Źle go oceniła. To nie żaden Pan Bardzo Ważny, tylko zestresowany młody tata. – Ile lat ma pana córka?
Nim Leo zdąży odpowiedzieć, nad szum silnika wzbija się zaniepokojony młody głos:
– Chwila, co pani przewiduje?!
– Dobrze, myślę, że zdecydowanie powinniśmy… – zaczyna Sue, ale Max i Leo sięgają już do przycisków wzywających obsługę.
Słuchajcie, sama potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nie musiałam pytać brodatego mężczyzny.
Zawsze należy przepraszać za to, co zrobiliśmy źle. Niezależnie od tego, czy wierzy się w wolną wolę, czy nie.
Maniery mają znaczenie.
Szczere przeprosiny mogą ocalić przyjaźń, małżeństwo, a nawet życie.
Po prostu powiedzcie „przepraszam”. Tyle wystarczy.
Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro.
Najbardziej, jak tylko się da.
Kierowniczka pokładu Allegra Patel jest w toalecie, gdy w samolocie zaczyna rozlegać się zrzędliwa melodia dzwonków wzywających obsługę. Oto przykład prawa Murphy’ego. Albo raczej prawa Allegry. Dostała okres tydzień wcześniej, niż powinna, i właśnie przetrząsa torbę w poszukiwaniu tamponu, ale za każdym razem, gdy już myśli, że go znalazła, okazuje się, że to ta sama tubka balsamu do ust, co zaczyna doprowadzać ją do lekkiego ataku histerii.
Dzisiaj są jej dwudzieste ósme urodziny i choć nie oczekiwała szampana ani fajerwerków, liczyła, że będzie to przyjemnie zwyczajny piątek, a nie jeden z tych dni, kiedy wszystko cały czas idzie trochę nie tak, sprawiając, że gdzieś tuż za oczami zaczyna kumulować się to szorstkie jak papier ścierny uczucie.
– Dajcie mi spokój – burczy, czując pierwszy okrutny atak skurczu. Zawsze są mocniejsze podczas lotu.
Dalej przekopuje zakamarki torby.
Wreszcie euforyczna ulga: oto jeden samotny, piękny tampon. Dzięki ci, świecie.
Ucieszyła się, widząc rozkład lotów na dzień swoich urodzin: Sydney–Hobart, Hobart–Sydney. Będzie w domu na kolację z rodzicami i bratem. Lubi tę trasę. Lot nie trwa zbyt długo, ale też nie na tyle krótko, że trzeba wszystko robić w biegu, by zdążyć. Dodatkowym plusem jest to, że jej przyjaciel Anders, którego poznała na kursie dla personelu pokładowego, został przydzielony na ten sam lot. Na odprawie pojawił się z pączkami i błyszczącym balonowym sercem wypełnionym helem.
Niestety, od tego momentu było tylko gorzej.
– Tylko nie tych dwóch bubków razem – jęknął Anders, gdy do pomieszczenia załogi wkroczyli piloci, pusząc się jak gwiazdy filmowe. – Nie wiem, czy w kokpicie wystarczy miejsca na ich napompowane ego.
Kapitan Victor „Vic” Levine jak zwykle zwracał się do nich szorstko i zwięźle. Nieciekawa pogoda. Loty obłożone. Nie jest niegrzeczny. Po prostu nie zauważa w pełni obecności innych, o ile nie są to piloci. Dla niego personel pokładowy jest jak części wymienne. Nie jak realne osoby. Raczej jak hologramy.
– Urodziny, co? – zagadnął pierwszy oficer Johnatan „Jonny” Summers, zamiast powiedzieć: „Wszystkiego najlepszego, Allegro” jak normalny człowiek. Poczęstował się pączkiem, wziął mikroskopijnego gryza, skrzywił swoją nieprzyzwoicie przystojną twarz, jakby zjadł cytrynę, i wyrzucił resztę do kosza na oczach wszystkich.
– Nikogo nie pokocham tak, jak nienawidzę tego typa – wyszeptał Anders na ucho Allegrze. Pozbawione szacunku potraktowanie pączka wkurzyło go tym bardziej, że był właśnie na restrykcyjnej diecie opartej na poście przerywanym. W przyszły weekend idzie na wesele, na którym ma być też jego niewidziany od pięciu lat były.
Allegra z utęsknieniem czeka, aż będzie już po wszystkim.
Pozostałe dwie osoby z jej dzisiejszej załogi są w porządku, tylko trochę irytujące.
Kim to pogodna, biuściasta kobieta, która pracuje dla tej linii lotniczej od lat osiemdziesiątych i ma w zwyczaju przechadzać się po pokładzie, jakby przyjmowała gości na przyjęciu z grillem u siebie w ogródku. Opiera się łokciem na zagłówkach foteli i urządza sobie z pasażerami długie przyjacielskie pogawędki. Dobra obsługa to szybka obsługa, ale nigdy nie będzie szybka, jeśli prowadzisz wózek z przekąskami do spółki z Kim. Ellie jest po przeciwnej stronie spektrum, młoda i zakręcona. Dopiero co dostała uprawnienia, więc na prawo i lewo popisuje się nowo zdobytą wiedzą, chce zrobić dobre wrażenie i wyrywa się do nadawania każdego komunikatu przez mikrofon.
Na samym początku lotu poinformowała Allegrę, iż Anders wziął paczkę precelków z wózka, co – jeśli Ellie dobrze rozumie – jest „technicznie rzecz biorąc, kradzieżą”. Czemu początkujące stewardesy są zawsze takimi skarżypytami?
– Prawie zemdlałem z głodu! – tłumaczył się Anders, który bardziej był zawstydzony tym, że przerwał swój post zjedzeniem połowy precelka, niż że złamał zasady.
– Lepiej dojedz tę paczkę do końca, wyglądasz jak nieboszczyk! – syknęła Allegra, zastanawiając się, czy nie powinna zwrócić Andersowi uwagi, że jego durna dieta zaczyna stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa pasażerów.
A na dokładkę – to opóźnienie.
Byłoby miło, gdyby kokpit informował ją na bieżąco, co się dzieje, zwłaszcza że to ona musiała zapanować nad coraz bardziej nerwową atmosferą na pokładzie. Od wieków nie dostała żadnego komunikatu, a tymczasem niemowlę wyło jak zepsuty alarm samochodowy, a emocje wrzały, bulgotały i zaczynały kipieć.
Powodem okazał się ostatecznie zepsuty pas bezpieczeństwa w kokpicie. Musieli poczekać, aż przyleci ktoś z Sydney, bo w Hobart nie mieli na miejscu inżyniera. Gdyby dowiedzieli się o tym pasażerowie, pewnie zaczęliby proponować, że sami usuną usterkę. Gość z kwadratową szczęką, którego Anders ochrzcił mianem „Supermana”, z pewnością dałby radę naprawić pas z zamkniętymi oczami.
– Przeprawiłby się przez góry, żeby nas uratować, zanim zaczęlibyśmy zjadać się nawzajem z głodu – wyszeptał Anders, gdy oboje patrzyli, jak facet idzie wzdłuż korytarza samolotu.
Allegra uciszyła stewarda kuksańcem. Nie użył słów „wypadek samolotowy”, ale zdecydowanie to właśnie zasugerował. Ona mogłaby naprawić pas. Jest zręczna. Niestety, nie tak działają protokoły bezpieczeństwa. Podczas jednego lotu czekali przez godzinę na inżyniera, żeby naprawił zepsute drzwiczki schowka na bagaże, co ten uczynił za pomocą kawałka taśmy klejącej. Zajęło mu to trzy sekundy. Oderwał koniec zębami, jednocześnie proponując Allegrze wyjście na drinka.
Allegra myje ręce i przygląda się swojej twarzy w lustrze, doświadczając tego niepokojącego, ale nie nieprzyjemnego uczucia znajdowania się poza własnym ciałem, które nawiedza ją, odkąd skończyła siedem lat. Stała akurat w łazience przed lustrem, gdy na kilka sekund odpłynęła ze swojego ciała. „Opuściłam ciało!” – oznajmiła matce. „Naprawdę, beti*?” – odpowiedziała matka. „To świetnie”.
– Wiesz, że jesteś oszałamiająco piękna? – zapytał Allegrę ostatni mężczyzna, z którym uprawiała seks (to było dwa tygodnie temu i nigdy się nie powtórzy, nie ma takiej opcji, skończyła z nim). Mówił to, wodząc palcem wzdłuż linii jej obojczyka.
– Skończyłaś z nim, Allegro – wyszeptała do swojego odbicia. – Na dobre.
Jest uzależniający jak śmieciowe jedzenie – rozkoszujesz się pierwszym kęsem, a potem żałujesz.
Oszałamiająco piękna.
No wiesz, to miły komplement.
Nie. Przestań.
Ludzie komentują urodę Allegry na tyle często, że byłoby z jej strony obłudą, gdyby nie uważała się za atrakcyjną – ale nie da się odsłyszeć tego, co słyszało się w liceum. Wtedy za piękne uważano tylko wysokie i chude blondynki, a gdy wracały opalone z wakacji, o ironio, wywoływało to okrzyki zachwytu oraz komplementy. Choć opalenizna nadawała ich skórze niemal tak ciemny odcień jak u Allegry, jej brąz nie był tym właściwym rodzajem brązu. Nawet jej własna matka powtarzała: „Allegra, nie wychodź na słońce, bo zrobisz się zbyt ciemna”. Teraz już by tak nie powiedziała. Jest bardziej uświadomiona, jak zresztą wszyscy.
Allegrze przypomina się Sara Perkins z ósmej klasy, która oznajmiła kiedyś: „Pomyślcie, jak piękna byłaby Allegra, gdyby nie była taka, no wiecie…”. Znaczący ruch głową. Powiedziała to w obecności Allegry. Uważała to za komplement, a przynajmniej nie za coś obraźliwego. Allegra się zastanawia, czy Sarze Perkins zdarza się czasem budzić w nocy zlanej zimnym potem z myślą: „Boże, jak mogłam powiedzieć coś takiego?”. Mogłaś, Saro Perkins, a nawet to powiedziałaś.
Allegra wygrzebuje z torebki panadol, wrzuca do ust dwie tabletki, połyka bez popicia (praktyczna umiejętność) i poprawia szminkę na ustach. Maluje się tylko do pracy. „Wymagane” jest nałożenie „przynajmniej” podkładu, cienia do powiek i szminki. Stewardzi, wśród nich Anders, muszą być po prostu gładko ogoleni i mieć włosy ścięte powyżej linii kołnierzyka, co jest o tyle paradoksalne, że to Anders nauczył Allegrę wszystkiego, co wie teraz o makijażu. Dawał jej lekcje, gdy byli razem na kursie w Melbourne. Allegrę bawi za każdym razem, gdy wspomni, jak z pędzlem uniesionym w powietrzu kręcił z politowaniem głową i mówił: „To niewiarygodne, jak bardzo wy, dziewczyny, nie macie pojęcia o konturowaniu”.
Nigdy nie zapomni tego uczucia czystej ekscytacji w dniu, gdy zdobyła uprawnienia. To była praca, o jakiej marzyła. Choć nie praca, o jakiej marzyła dla niej matka. Zawsze chciała, by Allegra została dentystką, co było dziwnie sprecyzowanym wyborem ścieżki kariery, prawdopodobnie podyktowanym tym, że jako dziecko świetnie radziła sobie ze szczotkowaniem zębów. Tata Allegry jest zadowolony – uwielbia to, że jako członek rodziny może korzystać z darmowych lotów w miarę dostępności miejsc. Na szczęście jej brat skończył studia medyczne, więc rodzice mogą chwalić się Tajem przed dziadkami, a zawód córki sprawia, że wydają się „interesującymi ludźmi”. Odbyła swój pierwszy lot już dzień po tym, jak skończyła kurs stacjonarny. Gdy tego poranka szła przez lotnisko, czuła się piękna i pełna energii. Po tych wszystkich latach wciąż uważa się za szczęściarę i skrycie współczuje wszystkim koleżankom, które siedzą w biurze od dziewiątej do siedemnastej. Po nich nikt nie spodziewa się, że będą miały do opowiedzenia ciekawe historyjki z biura (i z pewnością ich nie mają), za to wszyscy uwielbiają słuchać, jak Allegra mówi o pracy stewardesy.
Ludzie zawsze pytają, czy zdarzyło się jej, że podczas lotu wypadły maski tlenowe. Allegra uwielbia opowiadać, że gdy pewnego razu spadło ciśnienie w kabinie i wypadły maski, na twarzach wszystkich pasażerów spostrzegła ten sam wyraz przerażenia i uświadomienia sobie, że może powinni byli słuchać, gdy załoga prezentowała zasady bezpieczeństwa, a oni mieli to gdzieś. Raz się zdarzyło, że ciężarnej kobiecie podczas lotu odeszły wody. Kto by się spodziewał, że w każdym „ciążowym brzuszku” jest aż tyle płynów płodowych?! Allegra uważnie przeczytała zaświadczenie od ginekologa, które dzisiaj przy wejściu na pokład podała jej pasażerka w zaawansowanej ciąży. „Jestem dopiero w dwudziestym piątym tygodniu” – westchnęła. „Po prostu mój brzuch jest ogromny”.
Kim miała dwóch pasażerów, którzy wdali się w bójkę o odchylone siedzenie (w ruch poszły pięści, krzyki, wezwano policję, nagranie poniosło się w sieci), ale Anders pobił wszystkich, bo w zeszłym roku przydarzył mu się zgon na pokładzie. To mogła być nawet ta sama trasa. Żona tego faceta siedziała cały czas obok niego, biedaczka. Myślała, że mąż ucina sobie drzemkę. Anders mówił, że mężczyzna był stary, ale wiecie, nie tak stary jak Dumbledore. Allegra ma oko na wiekową parę, która leci z nimi dzisiaj. To emerytowani lekarze, nie potrzebują wózków inwalidzkich, wystarczają im laseczki. Oboje mają na nadgarstkach zegarki Apple’a, co Allegra uważa za rozczulające. Chce dostarczyć ich do Sydney całych i zdrowych.
Prostuje się, cmoka uszminkowanymi ustami i obserwuje w lustrze, jak jej twarz przechodzi w tryb pracy: profesjonalna, uprzejma, lepiej z nią nie zadzierać.
Błagam, świecie, niech te piszczące alarmy nie oznaczają ani zgonu, ani bójki, ani porodu. Mam na to zbyt silne skurcze. Fajnie jest opowiadać przerażające historyjki z pracy po fakcie, mniej fajnie w nich uczestniczyć.
Gdy tylko wychodzi z toalety, sprawdza panel pokładowy – na ekranie widać, gdzie dokładnie zostały uruchomione przyciski wzywające obsługę. Trzy w dwóch pierwszych rzędach ekonomicznej. Kolejny włącza się w tej chwili. Coś się dzieje. Allegra wie, że Anders ogarnia teraz kuchnię na tyłach, ale dlaczego nie zajęła się tym jeszcze nadgorliwa Ellie? Jak zapewne dobrze wie, powinni kontrolować, co się dzieje na pokładzie, i reagować na wezwania tak szybko, jak to możliwe.
Kim jest zajęta dopieszczaniem pasażerów z klasy biznesowej, serwując czekoladowe praliny z solonym karmelem i wymyślne komplementy na temat czyichś kolczyków.
– Powinnam o czymś wiedzieć? – pyta ją Allegra.
Zasłonka jest zaciągnięta, więc nie widzą, co się dzieje w klasie ekonomicznej.
Jedna z pasażerek unosi w górę kieliszek.
– Kim, czy mogłabym cię prosić o dolewkę?
– Żaden problem, pani Lee! – Uśmiecha się Kim. – Już pędzę.
Allegra zaciska zęby i zostawia klasę biznesową pod opieką Kim. Odsuwa zasłonkę, po czym lustruje wzrokiem główną kabinę. Z początku nie zauważa nic podejrzanego. W przejściu widzi ludzi, tak jak można się spodziewać o tej porze: idą do toalety, otwierają schowki na bagaże. Można jednak wyczuć, że coś wisi w powietrzu. Nic dramatycznego, ale jednak coś. Słychać niski szum głosów. Raczej nie powiedziałaby, że wzburzonych, choć zdecydowanie rozmowy są bardziej ożywione niż zazwyczaj.
Dobra. Zacznie z przodu, od gadatliwego małżeństwa, które w czasie oczekiwania na odlot opowiedziało jej o swoich wakacjach w Tasmanii nieco bardziej szczegółowo, niż tego potrzebowała. Wie, jak się nazywają, bo przedstawili się jej z takim entuzjazmem, jakby oczekiwali, że będą kontynuować z nią znajomość także po zakończeniu lotu: Sue i Max O’Sullivanowie.
Posyła Maxowi uśmiech, nachylając się, by wyłączyć guzik nad jego głową.
– Co mogę dla pana zrobić, panie O’Sullivan?
– Wydaje się nam, że jedna pani tutaj niepokoi pasażerów – odpowiada Sue w imieniu męża. Wskazuje ręką za siebie, nad swoim ramieniem, jakby chciała dyskretnie pokazać Allegrze któregoś z gości na przyjęciu. – Nie nas! My nie jesteśmy zaniepokojeni. U nas wszystko w porządku.
– Przepowiada pasażerom ich śmierć – wyjaśnia Max.
– Śmierć? Grozi ludziom? – Allegra blednie.
– Nie, nie, złotko, jest bardziej jak jasnowidzka. Myśli, że jest wróżką albo coś takiego. – Max kreśli palcem kółko przy uchu. – Nieszkodliwa.
Allegra nie może dojrzeć, co się dzieje z tyłu, bo widok zasłania jej pasażerka w wyszywanej cekinami tunice, próbująca wcisnąć na górną półkę wypchaną do granic torbę podręczną.
Nerwowy, dobrze ubrany mężczyzna obok Sue, zajmujący miejsce od przejścia, dodaje:
– Siedzi w naszym rzędzie po przeciwnej stronie. – Wskazuje pusty fotel.
Cztery Delta.
– Dobrze. – Allegra próbuje sobie przypomnieć tę pasażerkę. Wyłącza guzik także nad głową mężczyzny. – Dziękuję, że mi państwo o tym powiedzieli.
Trzy rzędy dalej rozlega się męski głos:
– Co pani właśnie powiedziała?
Allegra czuje, że serce zaczyna jej szybciej bić. Dasz sobie radę, myśli. Jeśli Kim poradziła sobie z bójką, ty poradzisz sobie z jasnowidzką.
– Przepraszam – zwraca się do kobiety w tunice. – Mogę przejść?
– Och, jasne, tylko czy mogłaby mi pani pomóc? – Kobieta upuszcza torbę na podłogę.
Technicznie rzecz biorąc, obsługa nie powinna zajmować się bagażami pasażerów. „Jak się spakujesz, tak się zmieścisz”. Ale w praktyce Allegra zawsze pomaga.
– Najlepiej kółkami do przodu – radzi Allegra. Sięga po torbę, zakładając, że kobieta weźmie na siebie część ciężaru, ale ona puszcza uchwyt i stoi ze zmarszczonym czołem, obserwując stewardesę, jakby ta była boyem hotelowym, któremu powierzono pieczę nad jej cennym bagażem (prawdopodobnie wypakowanym cegłami).
Allegra, która po starcie zmieniła buty na płaskie, ma minimalny wzrost akceptowany przez linię lotniczą. Teraz ma wrażenie, jakby zmalała od dnia kwalifikacji, w którym zdawała ten przerażający „test zasięgu”. To była pierwsza przeszkoda, jaką napotkała dwusetka pełnych nadziei kandydatek i kandydatów w drzwiach sali, gdzie odbywała się kwalifikacja. Musieli ściągnąć buty i koniuszkami palców dotknąć kawałka taśmy. „Sięgnij po swoje marzenia, skarbie!” – powiedział jej do ucha Anders, jeszcze zanim się dowiedziała, że chłopak ma tak na imię. Jak jej później wyznał, martwił się, czy nie zwichnęła sobie barku.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
