Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
To miał być zwyczajny pobyt w SPA. Dziewięcioro nieznajomych przyjeżdża do tajemniczego ośrodka, by „całkowicie przemienić umysł i ciało”. Przemycają wino, papierosy i książki – ale są gorsze rzeczy, które mają do ukrycia.
Odludne miejsce będzie musiało przechować dziewięć sekretów, które absolutnie nie mogą wyjść na światło dzienne. Ale charyzmatyczna szefowa ośrodka zna sposoby na wyciąganie tego, co wstydliwe i skrzętnie ukrywane. Zwłaszcza że sztukę sekretów sama opanowała do perfekcji.
Wszyscy kłamią – to jedyna prawda.
Lecz co się dzieje, kiedy nie można już dłużej ukrywać tego, kim się jest?
Co zrobisz, kiedy twoje życie będzie zależało od nieznajomego?
Czy powiesz mu o sobie wszystko?
Najnowsza książka bestsellerowej autorki Wielkich kłamstewek, serialowego hitu HBO, to opowieść o tym, co nam dają nasze kłamstwa i kim bylibyśmy, gdyby nie one.
Sprzedane prawa do ekranizacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 558
Data ważności licencji: 11/28/2029
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Kati i dla Taty z całą miłością
Wydawało ci się, że jesteś problemem, lecz to ty jesteś lekarstwem Wydawało ci się, że jesteś kłódką na drzwiach, lecz to ty jesteś kluczem, który je otwiera.
DŻALALODIN RUMI
– Nic mi nie jest – upierała się. – Nic mi się nie stało.
Według Yao wcale nie wyglądała dobrze.
To był jego pierwszy dzień na stażu dla sanitariuszy. Trzecie wezwanie. Yao się nie denerwował, ale zachowywał czujność, bo nie znosił pomyłek, nawet pozbawionych jakichkolwiek konsekwencji. W dzieciństwie każdy błąd przypłacał słonymi łzami i perspektywa porażki wciąż przyprawiała go o skurcz żołądka.
Kropelka potu niczym ślimak zostawiła za sobą smużkę na mocno upudrowanej twarzy kobiety. „Po co malować się na pomarańczowo?”, pomyślał Yao, jakby to w tej chwili miało jakieś znaczenie.
– Nic mi nie jest. To pewnie jednodniowa infekcja – oznajmiła z delikatnym wschodnioeuropejskim akcentem.
„Uważnie obserwuj pacjenta i jego otoczenie” – instruował go niegdyś Finn, jego przełożony. „Wyobraź sobie, że jesteś tajnym agentem, szukającym wskazówek pozwalających na postawienie diagnozy”.
Yao przyjrzał się puszystej kobiecie w średnim wieku, z fioletowymi cieniami pod wyrazistymi, turkusowymi oczami i z cienkimi włosami ściągniętymi z tyłu głowy w mizerny koczek. Była blada i spocona, oddychała nierówno. Unoszący się wokół niej zapach popiołu z papierosów wskazywał na to, że sporo pali. Siedziała za olbrzymim biurkiem na skórzanym fotelu z wysokim oparciem. Wyglądała na szychę, a o jej statusie w korporacji świadczył urządzony pluszowymi meblami, narożny gabinet z panoramicznymi oknami wychodzącymi na zatokę. Mieścił się na siedemnastym piętrze, tak blisko gmachu opery, że widać stąd było romboidalne białe i kremowe płytki pokrywające dach budynku.
Kobieta, nie odrywając dłoni od myszki, przeglądała e-maile na dużym monitorze, jakby dwóch sanitariuszy sprawdzających jej stan nie przeszkadzało jej bardziej niż technicy naprawiający gniazdko elektryczne. Uszyty na miarę granatowy kostium, ciasno opinający ramiona, wyglądał, jakby kazano jej go nosić za karę.
Yao ujął jej drugą dłoń i zapiął kobiecie na palcu pulsoksymetr. Na jej przedramieniu zauważył zaczerwienioną, łuszczącą się skórę. Pierwszy objaw cukrzycy?
– Masza, zażywasz jakieś leki? – zapytał Finn.
Z pacjentami rozmawiał swobodnie, jakby gawędził przy piwie podczas grilla.
Yao zauważył, że Finn zawsze zwracał się do nich po imieniu, tymczasem on sam czuł się zażenowany, traktując ich jak starych znajomych, ale postanowił przezwyciężyć swoją nieśmiałość, jeśli dzięki temu pacjent mógł poczuć się lepiej.
– Niczego nie zażywam – odparła Masza, wciąż wpatrzona w ekran.
Zdecydowanie w coś kliknęła, a potem oderwała się od komputera i spojrzała na Finna. Jej oczy wyglądały jak pożyczone od królowej piękności. Yao przypuszczał, że kobieta nosi kolorowe soczewki kontaktowe.
– Nic mi nie dolega. Przepraszam, że zajęłam panom czas. I na pewno nie wzywałam karetki.
– To ja ją wezwałam – wtrąciła się śliczna, ciemnowłosa młoda kobieta w szpilkach i obcisłej spódniczce w kratkę, podobną trochę do wzoru, w jaki układały się płytki na dachu opery. Strój doskonale na niej leżał, co w tej chwili było nieistotne, choć technicznie rzecz biorąc, dziewczyna należała do otoczenia, które Yao miał obserwować. Teraz obgryzała paznokieć małego palca.
– Jestem jej asystentką. Ona… ach… – Ściszyła głos, jakby wyjawiała wstydliwy sekret. – Zbladła jak trup i spadła z fotela.
– Wcale nie spadłam z fotela! – zaprotestowała Masza.
– Zsunęła się – poprawiła się dziewczyna.
– Na moment zasłabłam, to wszystko – oświadczyła Masza, patrząc na Finna. – A potem natychmiast wróciłam do pracy. Możemy to szybko załatwić? Z radością uiszczę pełną, no wiecie, opłatę czy stawkę, czy jak tam sobie liczycie za usługi. Oczywiście mam prywatne ubezpieczenie. Naprawdę czas mnie goni. – Znowu zwróciła się do asystentki: – Czy nie jestem umówiona z Ryanem na jedenastą?
– Odwołam to spotkanie.
– Czy ktoś tu wspomniał moje imię? – odezwał się mężczyzna stojący w drzwiach. – Co się dzieje?
Do gabinetu wmaszerował facet w za ciasnej fioletowej koszuli, niosąc stos teczek na dokumenty. Mówił z pretensjonalnym brytyjskim akcentem, jakby udawał członka rodziny królewskiej.
– Nic – odparła Masza. – Usiądź.
– Masza nie może się teraz z tobą spotkać! – powstrzymała go biedna asystentka.
Yao jej współczuł. Nie lubił bagatelizowania problemów zdrowotnych i uważał, że jego praca zasługuje na większy szacunek. Miał również awersję do facetów z włosami postawionymi na żel, mówiących z arystokratycznym akcentem i ubierających się w koszule o rozmiar za małe, by podkreślić nadmiernie rozbudowaną klatkę piersiową.
– Nie, nie, usiądź, Ryan! To nie potrwa długo. Nic mi nie jest – przywołała go ze zniecierpliwieniem Masza.
– Mogę zmierzyć ci ciśnienie, yyy… Maszo? – zapytał Yao, wyjąkując imię kobiety, kiedy zakładał jej na ramię mankiet ciśnieniomierza.
– Najpierw trzeba zdjąć żakiet – poinstruował go Finn z rozbawieniem. – Ależ z ciebie tytan pracy, Maszo.
– Bardzo mi zależy, żeby Masza podpisała te dokumenty – powiedział młody facet do asystentki ściszonym głosem.
„A mnie bardzo zależy, żeby zmierzyć parametry życiowe twojej szefowej, skurwielu”, pomyślał Yao.
Finn pomógł Maszy zdjąć żakiet i pieczołowicie zawiesił go na oparciu fotela.
– Pokaż te dokumenty, Ryan. – Masza sprawdziła, czy nie rozpiął się któryś z guzików jej kremowej jedwabnej bluzki.
– Potrzebuję tylko podpisów na dwóch pierwszych stronach. – Facet podał jej jedną z teczek.
– Ja chyba śnię. – Asystentka z niedowierzaniem uniosła ręce.
– Kolego, wpadnij innym razem – rzucił Finn swobodnie, ale w jego głosie pobrzmiewał stanowczy ton.
Facet się wycofał, jednak Masza pstryknięciem palców przywołała go do siebie, a on natychmiast doskoczył do biurka i podał szefowej teczkę. Najwyraźniej bał się Maszy bardziej niż Finna, choć sanitariusz był wielkim, silnym facetem.
– Zajmie mi to góra czternaście sekund – powiedziała Masza do Finna.
Głos uwiązł jej w gardle, a ostatnie słowo z trudem wysyczała.
Yao, wciąż trzymając mankiet ciśnieniomierza, spojrzał na Finna.
Masza przechyliła głowę na bok, jakby tylko się zdrzemnęła. Teczka wysunęła się z jej dłoni.
– Masza? – zapytał Finn mocnym, władczym głosem.
Kobieta osunęła się na biurko, opuszczając ręce bezwładnie jak marionetka.
– Właśnie tak! – zapiszczała asystentka z satysfakcją. – Dokładnie tak to wyglądało poprzednim razem!
– Jezu! – Facet w fioletowej koszuli zrobił krok w tył. – Jezu. Przepraszam! Ja tylko…
– Okej, Masza, położymy cię na podłodze – oznajmił Finn.
Chwycił ją pod pachami, a Yao uniósł jej nogi, postękując z wysiłku. Dopiero teraz zauważył, jak wysoka jest Masza. O wiele wyższa od niego. Miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i swoje ważyła. Razem z Finnem położyli ją na boku na szarym dywanie. Finn złożył jej żakiet i podłożył pod głowę.
Masza niczym zombie uniosła sztywną lewą rękę nad głowę. Jej dłonie zacisnęły się kurczowo. Wciąż oddychała nierówno, a jej ciało wyprężyło się w skurczu.
Miała atak padaczki.
Nie był to przyjemny widok, ale Yao wiedział, że takie napady należy po prostu przeczekać. Szyi Maszy nie uciskał kołnierzyk. W pobliżu nie znajdował się żaden przedmiot, w który mogłaby uderzyć głową.
– Poprzednio stało się coś takiego? – Finn spojrzał na asystentkę.
– Nie. Wtedy tylko zemdlała. – Dziewczyna wytrzeszczała oczy, obserwując zajście z przerażeniem i fascynacją.
– Czy Masza często miewa takie ataki? – zapytał Finn.
– Nie wydaje mi się. Nie wiem – odparła, ruszając powoli w kierunku drzwi, przy których zebrała się już gromadka korposzczurów.
Ktoś trzymał w górze telefon i filmował swoją szefową, jakby był na koncercie rockowym.
– Zacznij uciskać. – Spojrzenie Finna stało się chłodne i spokojne.
W pierwszej chwili – na sekundę, nie dłużej – Yao zamarł, kiedy jego mózg z trudem przetwarzał to, co się właśnie działo. Zapamiętał na zawsze ten moment paraliżującej dezorientacji. Wiedział, że zatrzymanie akcji serca może wyglądać jak atak padaczki, ale nie przyszło mu to do głowy, bo jego umysł podsunął mu tylko jedną, błędną diagnozę: „Ta pacjentka ma epilepsję”. Gdyby nie było przy nim Finna, to pewnie kucnąłby przy kobiecie, której serce przestawało pracować, i nie kiwnąłby palcem, jak pilot kierujący samolot prosto w ziemię, bo nadmiernie zaufał niesprawnym instrumentom. Najdoskonalszym instrumentem Yao był jego umysł, który tego dnia zaszwankował.
Dwukrotnie użyli defibrylatora, ale nie udało im się przywrócić stabilnego tętna. Serce Maszy Dmitryczenko nie pracowało, kiedy wynosili ją z jej narożnego biura, do którego nigdy już nie wróciła.
Dziesięć lat później
Pewnego gorącego, bezchmurnego, styczniowego dnia Frances Welty, niegdyś autorka bestsellerowych romansów, samotnie przejeżdżała przez krzewiasty busz sześć godzin na północny zachód od Sydney, gdzie na co dzień mieszkała.
Czarna wstążka autostrady wiła się przed nią hipnotyzująco, a pracujący pełną mocą klimatyzator dął jej w twarz zimnym powietrzem. Niebo niczym olbrzymia błękitna kopuła górowało nad jej malutkim, samotnym autem. Jak na jej gust nieba było o wiele za dużo.
Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie gniewną recenzję na TripAdvisorze: „Zadzwoniłam na recepcję i poprosiłam o niższe, bardziej zachmurzone i przyjaźniejsze niebo. Jakaś kobieta, mówiąca z mocnym obcym akcentem, poinformowała mnie, że innych nieb nie ma! Była bardzo nieuprzejma! NIGDY WIĘCEJ. SZKODA KASY”.
Frances pomyślała, że powoli jej odbija.
Nie, na pewno nie. Miała się świetnie. Była zdrowa na umyśle. Na sto procent.
Rozprostowała palce na kierownicy, zamrugała, bo jej oczy zasłonięte ciemnymi okularami zaszły łzami, i ziewnęła tak szeroko, że chrupnęło jej w szczęce.
– Och – jęknęła, chociaż nie zabolało.
Westchnęła, wypatrując przez szybę czegoś, co zakłóciłoby monotonię krajobrazu. Świat za oknem wyglądał przygnębiająco i nieprzyjaźnie. Frances wyobraziła sobie szczegóły – brzęczenie much plujek, żałobne zawodzenia kruków i oślepiający blask gorącego słońca. Nie bez powodu Australię nazywano wielką, brązową równiną.
„No już, niech się zjawi jakaś krowa, pole uprawne albo szałas. Moje oczka wypatrzyły coś, co zaczyna się na literę…”
N. Nic.
Odchyliła się na oparcie fotela, a lędźwie odwdzięczyły się jej za to przeszywającym bólem, tak ostrym i przenikliwym, że do oczu napłynęły jej łzy.
– O Jezu – zaskamlała żałośnie.
Plecy rozbolały ją dwa tygodnie temu, w dniu, w którym wreszcie przyjęła do wiadomości, że Paul Drabble nie wróci. Właśnie dzwoniła na policję, zastanawiając się, jak powinna go określić – jako swojego partnera, chłopaka, kochanka, „towarzysza życia”? – kiedy poczuła pierwsze ukłucie. Był to oczywisty przykład bólu psychosomatycznego, choć ta świadomość bynajmniej nie działała na nią kojąco.
Ze zdziwieniem co wieczór oglądała w lustrze dół pleców, który jak zawsze był miękki, biały i troszkę pulchny. Tymczasem ona spodziewała się zobaczyć coś przerażającego, podobnego do poskręcanych i splątanych korzeni drzewa.
Spojrzała na zegar na desce rozdzielczej. Była 14.57. Frances zbliżała się do zjazdu w boczną drogę. Poinformowała recepcję w Tranquillum House, że przyjedzie między piętnastą trzydzieści a szesnastą, a w trasie nie robiła żadnych nieplanowanych postojów.
Tranquillum House był „butikowym ośrodkiem wypoczynkowym ze spa”. Poleciła go Frances jej przyjaciółka, Ellen.
– Musisz o siebie zadbać – powiedziała w zeszłym tygodniu podczas lunchu, po trzecim drinku (znakomitym brzoskwiniowym bellini). – Wyglądasz fatalnie.
Trzy lata wcześniej Ellen wybrała się na „oczyszczanie” do Tranquillum House, bo była „wypalona”, „u kresu sił” i „zupełnie nie w formie”, i…
– Tak, tak, rozumiem – przerwała jej Frances.
– To… niezwykłe miejsce – dodała Ellen. – Stosują tam niekonwencjonalne metody. Zmienili moje życie.
– Niby jak? – zapytała trzeźwo Frances, ale nie doczekała się klarownej odpowiedzi.
Jak się ostatecznie okazało, wielkie przeobrażenie sprowadzało się do tego, że białka oczu Ellen pojaśniały i wyglądały niesamowicie! Poza tym zrzuciła trzy kilo! Choć w Tranquillum House nie leczono nadwagi, co Ellen szczególnie mocno podkreśliła. Tam oferowano wellness, ale, no wiesz, która kobieta będzie się skarżyć, że schudła trzy kilo? Z pewnością nie Ellen. Frances zresztą też nie.
Po powrocie do domu zajrzała na stronę internetową tego ośrodka. Nie lubiła się umartwiać, nigdy nie stosowała diety, rzadko sobie czegoś odmawiała i nieczęsto zgadzała się na coś, na co nie miała ochoty. Jak twierdziła matka Frances, pierwszym słowem wypowiedzianym przez jej nienasyconą córkę było „jeszcze”. Zawsze chciała więcej.
Tymczasem zdjęcia Tranquillum House niespodziewanie wywołały w niej dziwną tęsknotę. Przepełniała je złota poświata, jakby zrobiono je o wschodzie lub zachodzie słońca albo zastosowano odpowiedni filtr. Sympatyczne osoby w średnim wieku stały w pozycji wojownika w ogrodzie pełnym białych róż przy ślicznej wiejskiej rezydencji. Dwoje ludzi siedziało w jednym z „naturalnych gorących źródełek” otaczających posiadłość. Mieli zamknięte oczy, odchylone do tyłu głowy i uśmiechali się z rozkoszą, a wokół nich bulgotała woda. Inna fotografia pokazywała kuracjuszkę podczas błogiego „masażu gorącymi kamieniami” na składanym stole przy akwamarynowym basenie. Frances wyobraziła sobie, jak rozgrzane kamienie, symetrycznie rozmieszczone na jej plecach, swoim magicznym ciepłem koją jej ból.
Kiedy już na dobre się rozmarzyła, myśląc o gorących źródłach i sesjach łagodnej jogi, na ekranie wyskoczyła nagląca wiadomość: „Zostało ostatnie miejsce na ekskluzywny, dziesięciodniowy turnus «Całkowita przemiana umysłu i ciała»!”. Frances, w której nagle obudził się idiotyczny duch rywalizacji, natychmiast kliknęła ikonkę „Zarezerwuj teraz”, choć tak naprawdę nie wierzyła, że ośrodek faktycznie jest oblegany. Jednak na wszelki wypadek błyskawicznie wpisała do formularza dane z karty kredytowej.
Zgodnie z informacjami zamieszczonymi na stronie w ciągu zaledwie dziesięciu dni miała ulec „przeobrażeniu, o jakim nawet nie marzyła”. Czekały ją posty, medytacja, joga i kreatywne „ćwiczenia wyzwalające emocje”. Z jadłospisu wyeliminowano alkohol, cukier, kofeinę, gluten i nabiał, ale po pochłonięciu menu degustacyjnego w hotelu Four Seasons była nimi przesycona i rezygnacja z nich nie wydała jej się szczególnym wyrzeczeniem. Każdy posiłek miał być „spersonalizowany” i odpowiadać jej „wyjątkowym potrzebom”.
Zanim „przyjęto” jej rezerwację, Frances musiała wypełnić bardzo długi kwestionariusz pełen niedyskretnych pytań o jej stan cywilny, dietę, przebyte choroby, ilość alkoholu spożytego w ciągu ubiegłego tygodnia i tak dalej. Uporała się z tym zadaniem, kłamiąc, ile wlezie. Doprawdy nikt nie miał prawa domagać się od niej takich informacji. Poproszono ją nawet o zdjęcie wykonane w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Przesłała to, które zrobiła podczas spotkania z Ellen, z brzoskwiniowym bellini w dłoni.
Musiała również zaznaczyć, jakie cele miała nadzieję osiągnąć podczas tego dziesięciodniowego pobytu. Na liście figurowały rozmaite propozycje, od „intensywnej terapii dla par” po „znaczną utratę wagi”. Wybrała tylko to, co zapowiadało się przyjemnie, na przykład „odrodzenie duchowe”.
Jak często w życiu bywa, w pierwszej chwili pomysł ten wydał jej się doskonały.
Recenzje Tranquillum House na TripAdvisorze, z którymi zapoznała się dopiero po wniesieniu bezzwrotnej opłaty, były spolaryzowane. Jedni twierdzili, że nigdy nie przeżyli czegoś równie wspaniałego, chcieli dawać więcej niż pięć gwiazdek, wychwalali jedzenie, gorące źródła i personel. Drudzy uważali pobyt w tym ośrodku za najgorsze doświadczenie w życiu, grozili procesem, pisali o szoku pourazowym i złowieszczo ostrzegali, że „jedzie się tam na własną odpowiedzialność”.
Frances znowu zerknęła na deskę rozdzielczą, licząc na to, że na zegarze pojawiła się już trzecia.
„Przestań. Skup się. Patrz na drogę, Frances. To ty kierujesz tym samochodem”.
Kątem oka zauważyła jakiś ruch i zamarła, przygotowana na to, że za moment o przednią szybę uderzy kangur.
Nic takiego się nie stało. Jej lęk przed potrąceniem dzikiego zwierzęcia był zupełnie nieuzasadniony. Gdyby do tego doszło, to trudno. I tak nie zdążyłaby zareagować.
Przypomniała sobie, jak wiele lat wcześniej wyruszyła na wyprawę ze swoim chłopakiem. Natrafili na potrącone przez samochód emu, zdychające na środku autostrady. Frances została w aucie jak nieporadna księżniczka, a jej facet wysiadł i dobił biedne zwierzę kamieniem. Wystarczyło jedno mocne uderzenie. Wrócił cały spocony i uśmiechnięty, jak typowy mieszczuch dumny ze swojego humanitarnego pragmatyzmu. Frances nigdy nie wybaczyła mu tego gorączkowego rozradowania. Zabicie emu sprawiło mu przyjemność.
Ona sama nie była pewna, czy potrafiłaby zrobić coś takiego, nawet teraz, kiedy miała pięćdziesiąt dwa lata, była zabezpieczona finansowo i za stara, by udawać księżniczkę.
– Dałabyś radę – powiedziała na głos. – Na sto procent.
O rany. Przypomniała sobie, że ten chłopak już nie żył. Zaraz, na pewno? Tak, bez wątpienia. Przed kilku laty wiadomość ta dotarła do niej pocztą pantoflową. Podobno zmarł z powodu powikłań po zapaleniu płuc. Gary strasznie ciężko przechodził przeziębienia. Frances nie okazywała mu szczególnego współczucia.
W tym momencie zaczęło jej kapać z nosa jak z kranu. Doskonały moment. Jedną ręką przytrzymując kierownicę, wytarła nos wierzchem drugiej dłoni. Ohyda. To pewnie Gary mścił się zza grobu, zsyłając na nią katar. Miała za swoje. Kiedyś razem podróżowali i wyznali sobie miłość, a ona zapomniała o jego śmierci.
Przeprosiła Gary’ego, choć jeśli potrafił czytać jej w myślach, to dobrze wiedział, że to nie jej wina. Gdyby przeżył tyle lat co ona, sam by się przekonał, jak zawodna i mglista bywa pamięć. Nie zawsze. Czasami.
„Bywam też bystra jak mało kto, Gary”.
Znowu pociągnęła nosem. Ten koszmarny katar męczył ją dłużej niż ból pleców. Czy nie chodziła cała zasmarkana już tamtego dnia, kiedy oddała manuskrypt? Trzy tygodnie temu. To była jej dziewiętnasta powieść. Wciąż czekała na opinię wydawcy. Dawno temu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, „u szczytu popularności”, w ciągu dwóch tygodni od dostarczenia książki dostawała od swojej redaktorki szampana i kwiaty z odręcznie napisanym liścikiem: „Kolejne arcydzieło!”.
Zdawała sobie sprawę, że szczyt jej popularności przeminął, ale wciąż potrafiła pisać na przyzwoitym poziomie. Miło byłoby przeczytać jakiś wylewny e-mail.
Albo przynajmniej przyjazny.
Choćby jedną miłą linijkę: „Przepraszam, jeszcze nie zaczęłam czytać, ale nie mogę się doczekać!”. Tak nakazywała uprzejmość.
Do jej świadomości próbowała wpełznąć obawa, do której Frances nie chciała się przed sobą przyznać. Nie. Nie. Wykluczone.
Chwyciła mocniej kierownicę i próbowała uspokoić oddech. Żeby odetkać nos, garściami zażywała tabletki na przeziębienie, a pod wpływem pseudoefedryny jej serce galopowało, jakby oczekiwało na jakieś wspaniałe albo straszne wydarzenie. Podobnie czuła się, idąc do ołtarza podczas obu swoich ślubów.
Prawdopodobnie już nabawiła się lekomanii. Łatwo się uzależniała. Od mężczyzn. Jedzenia. Wina. Teraz też dobrze by jej zrobił jeden kieliszeczek, choć słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Ostatnio piła dość często, nie za dużo, ale z pewnością z większym entuzjazmem niż zazwyczaj. Już zsuwała się po równi pochyłej wprost ku uzależnieniu od narkotyków i alkoholu! Ekscytowało ją to, że wciąż mogła się zmienić pod wieloma istotnymi względami. W domu na biurku bezwstydnie stała opróżniona do połowy butelka pinot noir, którą każdy (czyli tylko sprzątaczka) mógł zobaczyć. Frances była jak cholerny Ernest Hemingway. Czy on aby nie uskarżał się na ból pleców? Tak wiele ich łączyło.
Z tym że w przeciwieństwie do niego Frances miała słabość do przymiotników i przysłówków. Jak twierdzili niektórzy, rozmieszczała je na kartach swoich powieści niczym ozdobne poduszki na kanapie. Jak brzmiał ten cytat z Marka Twaina, który Sol podczas lektury jej manuskryptów zwykł mruczeć pod nosem, na tyle jednak głośno, by Frances go usłyszała? „Kiedy wyśledzisz przymiotnik, zabij go”.
Sol jak każdy prawdziwy facet nie znosił przymiotników ani ozdobnych poduszek. Oczyma wyobraźni zobaczyła go w łóżku, kiedy leżąc na niej i komicznie przeklinając, wyciągał kolejną poduszkę spod jej głowy i ciskał ją na drugi koniec sypialni, a Frances chichotała. Pokręciła głową, jakby próbowała otrząsnąć się z tego wspomnienia. Z rozrzewnieniem wspominając seks z pierwszym mężem, niejako wybielała jego wizerunek.
Kiedy Frances wiodło się w życiu, życzyła obu byłym mężom tylko szczęścia i potencji na piątkę z plusem. Teraz ucieszyłaby się, gdyby na ich siwe głowy spadła plaga szarańczy.
Wsunęła do ust prawy kciuk, którego opuszek rozcięła krawędzią kartki. Od czasu do czasu ranka pulsowała, przypominając Frances, że nawet to najmniejsze ze zmartwień mogło zrujnować jej cały dzień.
Kiedy jednak samochód zjechał na wyboiste pobocze, odsunęła dłoń od ust i chwyciła mocno kierownicę.
– Ups!
Z powodu dość krótkich nóg musiała maksymalnie zbliżyć fotel do kierownicy. Henry mawiał, że Frances wygląda za kółkiem uroczo, jak w autku w wesołym miasteczku. Jednak po pięciu latach przestało mu się to podobać i klął za każdym razem, kiedy usiadłszy za kierownicą, musiał odsuwać siedzenie.
Ona natomiast przez pięć lat uważała jego mamrotanie przez sen za urocze.
„Skup się!”
Za oknem przesuwał się wiejski krajobraz. Wreszcie Frances minęła tablicę: „Witamy w Jarribongu. Jesteśmy dumni, że mieszkamy w CZYSTYM MIEŚCIE”.
Po tym, jak zgodnie z przepisami zwolniła do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, wydawało jej się, że wlecze się w żółwim tempie.
Przejeżdżając przez miasto, rozglądała się na prawo i lewo. Chińska restauracja z wypłowiałym czerwono-złotym smokiem na drzwiach. Stacja benzynowa, która wyglądała na nieczynną. Urząd pocztowy z czerwonej cegły. Sklep monopolowy dla zmotoryzowanych. Posterunek policji, który wydawał się zupełnie niepotrzebny. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy. Wprawdzie miasto było czyste, ale panowała w nim postapokaliptyczna atmosfera.
Pomyślała o swojej ostatniej powieści. Akcja rozgrywała się na prowincji. A teraz zobaczyła szarą, ponurą rzeczywistość małych miasteczek! Ta miejscowość w niczym nie przypominała stworzonej przez Frances uroczej mieściny wtulonej między górskie zbocza, z ciepłą, tętniącą życiem kawiarnią wypełnioną aromatem cynamonu i księgarnią, która przynosiła dochody, co było oczywiście możliwe tylko w powieści. Recenzenci słusznie skrytykowaliby tę książkę jako nazbyt „cukierkową”, choć nic nie wskazywało na to, że trafi ona do ich rąk, a nawet gdyby, to Frances i tak nie czytała recenzji.
Już po chwili dotarła do rogatek Jarribongu. Żegnaj, smutna, choć czysta mieścino.
Nacisnęła mocniej pedał gazu i obserwowała, jak prędkość wzrasta do stu kilometrów na godzinę. Na stronie internetowej informowano, że powinna skręcić dwadzieścia minut za Jarribongiem.
Zbliżała się do jakiejś tablicy. Wytężyła wzrok, nachyliła się nad kierownicą i przeczytała: „Tranquillum House, na następnym skrzyżowaniu skręć w lewo”.
Rozpromieniła się. Udało jej się. Przejechała sześć godzin, nie odchodząc od zmysłów. Nagle spochmurniała, bo dotarło do niej, że nie ma odwrotu.
– Za jeden kilometr skręć w lewo – poinformowała ją nawigacja.
– Nie chcę skręcać w lewo za jeden kilometr – powiedziała ponuro.
O tej porze roku miała być gdzie indziej, na drugiej półkuli. Razem ze swoim „towarzyszem życia”, Paulem Drabble’em, zamierzali wygrzewać się w zimowym słońcu w Santa Barbara w Kalifornii, spędzać czas w winiarniach, restauracjach i muzeach. W długie, leniwe popołudnia miałaby okazję lepiej poznać Ariego, jego dwunastoletniego syna, który z szyderczym chichotem uczyłby ją grać w swoją ulubioną, brutalną strzelankę na playstation. Koleżanki Frances, które miały dzieci, śmiały się z niej albo się obruszały, ale ona nie mogła się doczekać tej gry; wątki fabularne wydawały się niezwykle ciekawe i skomplikowane.
Przed oczami stanęła jej poważna, młoda twarz detektywa. Wciąż miał młodzieńcze piegi i słuchając Frances, pieczołowicie sporządzał notatki niebieskim, drapiącym papier długopisem. Robił koszmarne błędy ortograficzne i literówki. Nie potrafił jej spojrzeć w oczy.
Na wspomnienie tamtej sytuacji jej ciało ogarnęła fala gorąca.
Czuła się upokorzona?
Zapewne.
Zakręciło jej się w głowie. Przeszył ją dreszcz. Dłonie ściskające kierownicę zrobiły się śliskie od potu.
„Zatrzymaj się”, rozkazała sobie. „Musisz natychmiast się zatrzymać”.
Dała sygnał kierunkowskazem, choć nikt za nią nie jechał, i skręciła na pobocze. Zachowała dość przytomności, by włączyć światła awaryjne. Po twarzy płynął jej pot. W ciągu kilku sekund jej bluzka zrobiła się mokra. Frances pociągnęła za materiał i odgarnęła z czoła kosmyki wilgotnych włosów. Znowu poczuła dreszcze.
Kichnięcie wywołało u niej nagły, przeszywający ból pleców, tak ostry, że zaśmiała się, kiedy po jej policzkach popłynęły łzy. O tak, teraz naprawdę odchodziła od zmysłów. Z pewnością.
Ogarnęła ją wielka fala totalnej, pierwotnej wściekłości. Frances, tłukąc pięścią w kierownicę, zamknęła oczy, odchyliła głowę i krzyczała przy akompaniamencie klaksonu, bo była przeziębiona, bolały ją plecy, miała złamane serce i…
– Hej!
Otworzyła oczy i poprawiła się na fotelu.
Jakiś mężczyzna stał nachylony przy drzwiach i mocno stukał w szybę. Po drugiej stronie drogi Frances zauważyła należący zapewne do niego samochód, również z włączonymi światłami awaryjnymi.
– Wszystko w porządku? – zakrzyknął nieznajomy. – Potrzebuje pani pomocy?
Na litość boską. To miała być prywatna chwila rozpaczy. Co za wstyd. Przyciskiem otworzyła okno.
Stał przed nią zwalisty, niesympatyczny, zaniedbany i nieogolony facet. Miał na sobie luźne niebieskie jeansy i podkoszulek z wypłowiałym logo jakiegoś archaicznego zespołu rockowego, opinający solidny piwny brzuch. Pewnie był jednym z seryjnych morderców grasujących na odludziu. Choć właściwie te tereny trudno było nazwać odludziem. Może przyjechał tu z odludzia na wakacje.
– Jakieś kłopoty z samochodem? – zapytał.
– Nie – odparła Frances. Usiadła prosto, z wymuszonym uśmiechem, i przeczesała dłonią wilgotne włosy. – Dziękuję, nic mi nie jest. Samochód działa bez zarzutu. Wszystko gra.
– Jest pani chora? – zapytał, patrząc na nią z lekkim obrzydzeniem.
– Nie – odpowiedziała Frances. – Nie bardzo. To tylko paskudne przeziębienie.
– Może to grypa. Wygląda pani na poważnie chorą – stwierdził mężczyzna. Marszcząc czoło, lustrował wnętrze samochodu. – Krzyczała pani i trąbiła, jakby… miała pani kłopoty.
– Tak – odparła Frances. – No cóż, wydawało mi się, że jestem sama w szczerym polu. Po prostu… straciłam nad sobą panowanie. – Próbowała powściągnąć irytację, która zakradła się do jej głosu. On był tylko porządnym obywatelem, który postępował jak należy. Każdy by się tak zachował na jego miejscu. – Dziękuję, że się pan zatrzymał, ale nic mi nie jest – powiedziała uprzejmie z najsłodszym, pojednawczym uśmiechem.
Wielkich, obcych facetów spotkanych na odludziu lepiej sobie zjednać.
– No dobrze.
Mężczyzna, podpierając dłonie na udach, wyprostował się, pojękując, ale nagle zastukał palcami w dach samochodu i znowu się schylił. Jego zdecydowana mina mówiła: „Jestem facetem, znam się na rzeczy”.
– Może nie czuje się pani na tyle dobrze, by prowadzić? Jeśli obawia się pani o swoje bezpieczeństwo albo stanowi pani potencjalne zagrożenie dla innych kierowców, to nie mogę z czystym sumieniem pozwolić, by…
Frances usiadła prosto. Na litość boską.
– Właśnie miałam uderzenie gorąca – oznajmiła.
Facet zbladł.
– Och! – Przyjrzał się jej w milczeniu. – Zawsze mi się wydawało, że mówi się uderzenie ciepła.
– Takie określenie też słyszałam – odparła Frances.
Już trzeci raz jej się to przydarzyło. Sporo na ten temat czytała, rozmawiała ze wszystkimi znajomymi, które skończyły czterdziesty piąty rok życia, a i tak podczas bardzo długiej wizyty u lekarza zakrzyknęła: „Nikt mnie nie uprzedził, że tak to będzie wyglądać!”. Póki co miała obserwować swój organizm, zażywać suplementy i ograniczyć spożycie alkoholu i ostrych przypraw. Ha, ha, ha.
– Więc nic pani nie jest – orzekł nieznajomy. Rozejrzał się po autostradzie, jakby szukał pomocy.
– Naprawdę wszystko gra – zapewniła go Frances.
Ból pleców uprzejmie dał o sobie znać, ale powstrzymała się przed grymasem.
– Nie wiedziałem, że uderzenia ciepła… to znaczy gorąca, wyglądają tak…
– Dramatycznie? No cóż, nie każdego spotyka ta przyjemność. Tylko garstkę wybrańców.
– Przecież istnieje… jak to się nazywa? Hormonalna terapia zastępcza?
Chryste Panie.
– Może mi pan coś przepisze? – zapytała Frances radośnie.
Mężczyzna odstąpił na krok od samochodu, unosząc ręce w geście kapitulacji.
– Przepraszam. Po prostu dotarło do mnie, że być może moja żona… Nieważne, nie moja sprawa. Jeśli wszystko w porządku, to ruszam w drogę.
– Doskonale – odparła Frances. – Dziękuję, że się pan zatrzymał.
– Nie ma za co.
Uniósł rękę, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale najwyraźniej zmienił zdanie i odszedł do swojego samochodu. Tył jego podkoszulka był wilgotny od potu. Zwalisty chłop. Na szczęście uznał, że nie jest warta tego, by ją zabić i zgwałcić. Pewnie wolał mniej spocone ofiary.
Frances obserwowała go, jak zapalał silnik i wjeżdżał na drogę. Na odjezdne popukał się palcem w czoło.
Kiedy jego samochód był już tylko drobinką we wstecznym lusterku, sięgnęła po przygotowane na wszelki wypadek ubranie, leżące na fotelu pasażera.
– Menopauza? – zapytała przez telefon jej osiemdziesięcioletnia matka z drugiego końca świata, gdzie wiodła sielskie życie na południu Francji. – Och, kochanie, nie dawała mi się zbytnio we znaki. O ile pamiętam, trwała u mnie góra jeden weekend. Na pewno w twoim przypadku będzie tak samo. Nie miałam uderzeń gorąca. Szczerze mówiąc, uważam je za mit.
„Mhm”, pomyślała Frances, wycierając ręcznikiem swój mityczny pot.
Przyszło jej do głowy, że mogłaby rozesłać zdjęcie swojej czerwonej jak burak twarzy do wszystkich koleżanek z dawnych lat. Niektóre znała jeszcze z przedszkola. Teraz podczas wspólnych kolacji omawiały objawy menopauzy z takim samym gorączkowym przerażeniem, z jakim niegdyś opowiadały sobie o pierwszych miesiączkach. Żadna z nich nie doświadczała tak gwałtownych uderzeń gorąca jak Frances, która najwyraźniej cierpiała za całą grupę. Jak wszystko w życiu, także reakcje na menopauzę odzwierciedlały odmienność ich charakterów. Di była przez cały czas tak wściekła, że, jak to ujęła, jeśli jej ginekolog nie zgodzi się wkrótce na histerektomię, to chwyci tego skurwiela za kołnierz i wbije go w ścianę. Monica zaakceptowała „cudowną intensywność” doświadczanych emocji, a pełna obaw Natalie zastanawiała się, czy przekwitanie nie wywołuje u niej wzmożonego niepokoju. Wspólnie doszły do wniosku, że ich przyjaciółka Gillian także postąpiła w swoim stylu, umierając po to, by uniknąć menopauzy, a potem, pochlipując, sączyły prosecco.
Postanowiła jednak nie pisać do nich, bo nagle przypomniała sobie, jak podczas ostatniej wspólnej kolacji podniosła wzrok znad menu i zauważyła, że przyjaciółki spoglądają po sobie, jakby chciały powiedzieć: „Biedna Frances”. Nie znosiła litości. Ta grupka zamężnych przyjaciółek od lat zawsze jej zazdrościła albo przynajmniej udawała, że zazdrości, ale najwyraźniej trzydziestoletnia bezdzietna singielka to zupełnie co innego niż pięćdziesięcioletnia bezdzietna singielka. Ta druga jest kimś, kto stracił cały czar. Postać tragiczna.
„To tylko tymczasowa tragedia”, pomyślała, wkładając czystą bluzkę z dużym dekoltem. Tę przepoconą rzuciła na tylne siedzenie, uruchomiła silnik, obejrzała się i wyjechała na drogę. Tymczasowa tragedia. Dobra nazwa dla zespołu rockowego.
Zauważyła tablicę. Wytężyła wzrok. Odczytała napis: „Tranquillum House”.
– Skręć w lewo – poinstruował ją GPS.
– Tak, wiem, przecież widzę.
Dostrzegła swoje oczy we wstecznym lusterku i próbowała zrobić kpiącą minę, która mówiłaby: „Jakie życie jest ciekawe!”.
Frances zawsze fascynowała koncepcja światów równoległych, w których jej rozmaite wersje prowadziły odmienne życia. W jednym była dyrektorką w dużej firmie, a nie pisarką. W innym matką dwójki, czwórki, a może nawet szóstki dzieci. W jeszcze innym nie rozwiodła się z Solem, a w kolejnym z Henrym. Zazwyczaj jednak była zadowolona z wszechświata, w którym przyszło jej żyć, a przynajmniej go akceptowała… z wyjątkiem takich chwil jak ta obecna, kiedy wydawało jej się, że doszło do jakiegoś katastrofalnego zaburzenia porządku na poziomie kwantowym. Przeskoczyła do innego wszechświata. Miała być pijana pożądaniem i miłością w Ameryce, a nie wlec się przez australijski busz, nękana przez ból i smutek. Nie tak to miało wyglądać. To było nie do przyjęcia.
Tymczasem takie były fakty. Frances nie miała innego wyjścia, mogła zrobić tylko jedno.
– Niech to szlag – mruknęła pod nosem i skręciła w lewo.
– To ulubiony gatunek mojej żony. – Kierownik winnicy, pulchny i radosny sześćdziesięciolatek z wąsikiem retro, pokazał Larsowi butelkę białego wina. – Kojarzy jej się z jedwabną pościelą. Ma łagodny, aksamitny finisz. Na pewno panu posmakuje.
Lars zakołysał kieliszkiem i powąchał trunek. Wyczuł aromaty jabłek, słonecznego blasku i dymu z ogniska. Przywiodły mu na myśl jesienny dzień i krzepiący uścisk dużej, ciepłej dłoni trzymającej jego rękę. To mogło być wspomnienie z dzieciństwa, choć prawdopodobnie tak mu się tylko wydawało. Pewnie pochodziło z jakiejś książki albo filmu. Napił się wina, pozwolił, by rozlało się na języku, a jego smak przeniósł go do baru na Wybrzeżu Amalfitańskim. Winorośl pnąca się po latarniach, zapach czosnku i morza. To już z pewnością było wspomnienie chwili szczęścia, poświadczone przez fotografie. Pamiętał spaghetti. Tylko pietruszka, oliwa z oliwek i migdały. Zachował nawet zdjęcie tej potrawy.
– I jak? – zapytał z uśmiechem winiarz.
Jego wąsy wyglądały tak, jakby nie zmieniły kształtu od 1975 roku.
– Doskonałe.
Lars wziął jeszcze jeden łyk, próbując odtworzyć pełny obraz tamtej chwili. Wino potrafiło zwodzić. Najpierw tylko słońce, jabłka i spaghetti, a potem nic prócz gorzkiego rozczarowania i pustych obietnic.
– Mam również pinot grigio, które z pewnością by pan…
Lars przerwał mu, unosząc dłoń i spoglądając na zegarek.
– Musimy kończyć.
– Przed panem długa droga?
Każdy, kto się tu zatrzymywał, jechał gdzieś daleko. Lars nieomal przeoczył małą drewnianą tablicę z napisem „Degustacja win”. Nacisnął hamulec, bo przecież był niesłychanie spontaniczny – wtedy, kiedy sobie o tym przypomniał.
– Za godzinę muszę się zameldować w ośrodku wczasowym. – Lars uniósł kieliszek pod światło, podziwiając złoty kolor wina. – Przez dziesięć dni nie tknę alkoholu.
– Ach, jedzie pan do Tranquillum House, tak? – zapytał kierownik. – Na… jak to się nazywa? Dziesięciodniowe oczyszczanie? Albo coś w tym stylu?
– Oczyszczę się z grzechów – odparł Lars.
– Zazwyczaj zatrzymują się u nas kuracjusze w drodze do domu. Jesteśmy pierwszą winnicą w drodze do Sydney.
– I co mówią o tym ośrodku? – zapytał Lars.
Wyciągnął portfel. Postanowił wysłać kilka butelek do domu, by uprzyjemnić sobie powrót.
– Szczerze mówiąc, niektórzy wyglądają na lekko oszołomionych. Ale jak tylko napiją się wina i zjedzą trochę chipsów, od razu nabierają rumieńców. – Winiarz objął dłonią szyjkę butelki, jakby ten gest miał dodać mu odwagi. – Moja siostra dostała pracę w tamtejszym spa. Twierdzi, że nowa kierowniczka jest trochę… – Zmrużył oczy, jakby szukał odpowiedniego słowa. Wreszcie powiedział: – Dziwna.
– Dziękuję za ostrzeżenie – odparł Lars.
Nie zaniepokoiło go to. Był uzależniony od wizyt w takich ośrodkach. Zazwyczaj kierowali nimi „dziwni” ludzie.
– Twierdzi, że to przepiękne miejsce z fascynującą historią.
– Zapewne zbudowane przez skazańców.
Lars postukał krawędzią złotej karty Amex w kontuar.
– Tak. Biedni frajerzy. Na pewno nie skorzystali ze spa.
Za nim w drzwiach stanęła kobieta.
– Cholerny internet znowu padł – wymamrotała, milknąc na widok Larsa, któremu bacznie się przyjrzała.
Przywykł do takich badawczych spojrzeń. Czuł je na sobie przez całe życie. Kobieta z zawstydzeniem odwróciła wzrok.
– To moja żona – oznajmił z dumą kierownik winnicy. – Kochanie, właśnie wspomniałem o twoim ulubionym semillon, o tym, które kojarzy ci się z jedwabną pościelą.
Kobieta zaczerwieniła się.
– Wolałabym, żebyś nikomu o tym nie mówił.
Jej mąż się zdziwił.
– Przecież od zawsze o tym opowiadam.
– Poproszę jedną skrzynkę – powiedział Lars.
Zauważył, że kobieta, przechodząc obok męża, poklepuje go po plecach.
– Właściwie wezmę dwie – dodał Lars, bo pół życia spędził, porządkując ruiny po nieudanych małżeństwach, i roztkliwiał się na widok dobrego związku.
Uśmiechnął się do kobiety. Bezwiednie przeczesała dłonią włosy, kiedy jej niczego nieświadomy mąż wyciągał sfatygowaną książkę zamówień z długopisem przytroczonym na sznureczku, oparł się o kontuar i zaczął się przyglądać formularzowi w taki sposób, jakby miało to zająć trochę czasu.
– Nazwisko?
– Lars Lee.
Telefon powiadomił go, że nadeszła wiadomość. Dotknął ekranu.
„Przynajmniej się nad tym zastanów. Xx”.
Przeszył go dreszcz, jakby po plecach przebiegł mu czarny, włochaty pająk. O kurwa. Wydawało mu się, że tę sprawę już załatwili. Zamyślił się, z kciukiem nad klawiaturą. W słowie „przynajmniej” czaiła się bierna agresja, a podwójny całus raził nieszczerą słodyczą. Nie podobało mu się też to, że pierwsze X było duże, a drugie małe. Nie podobało mu się nawet to, że to wszystko mu się nie podoba. Chyba miał lekkie zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne.
Oschłymi, nieuprzejmymi kapitalikami napisał: „NIE MA MOWY”.
Skasował jednak wiadomość i schował telefon do kieszeni jeansów.
– Skosztuję jeszcze pinot grigio.
Frances jechała przez dwadzieścia minut wyboistą gruntową drogą, a samochód podskakiwał tak gwałtownie, że grzechotały jej kości, a plecy krzyczały z bólu.
W końcu dotarła przed zamkniętą na cztery spusty bramę z domofonem. Wydawało jej się, że przyjechała do więzienia o zaostrzonym rygorze. Okropne ogrodzenie z drutem kolczastym ciągnęło się bez końca po obu stronach bramy.
Wyobrażała sobie, że podjedzie pod „zabytkowy” budynek drogą wśród okazałych drzew, a na miejscu ktoś przywita ją zielonym smoothie. Tymczasem to miejsce wcale nie kojarzyło jej się z uzdrowieniem.
„Przestań”, skarciła się w myślach. Wiedziała, że jeśli przybierze postawę pod tytułem „Jestem niezadowoloną klientką”, to wszystko zacznie ją irytować, a przecież miała tu spędzić dziesięć dni. Powinna być otwarta i elastyczna. Pobyt w sanatorium był jak podróż do obcego kraju. Trzeba otworzyć się na inną kulturę i cierpliwie znosić drobne niedogodności.
Opuściła szybę. Gorące i gęste powietrze wypełniło jej gardło jak dym, kiedy wychyliła się i nacisnęła zielony przycisk domofonu. Był tak rozgrzany od słońca, że poczuła pieczenie rozciętego kciuka.
Possała palec, czekając, aż z głośnika popłynie powitalna formułka albo przynajmniej otworzy się brama z kutego żelaza.
Nic.
Ponownie spojrzała na domofon i obok przycisku dostrzegła odręcznie zapisaną karteczkę przytwierdzoną taśmą samoprzylepną. Litery były tak drobne, że odczytała jedynie słowo „instrukcje”.
„Na litość boską”, pomyślała, szukając okularów w torebce. Przecież spora część gości na pewno była po czterdziestce.
Znalazła okulary, założyła je, spojrzała na wiadomość, ale wciąż nie mogła jej odczytać. Cmokając i mamrocząc do siebie, wysiadła z samochodu. Gorące powietrze objęło ją mocno, a jej czoło zrosił pot.
Schyliła się i odczytała informację zapisaną równymi, drobnymi, drukowanymi literami, które mogłyby wyjść spod pióra małego elfa.
NAMASTE. WITAMY W TRANQUILLUM HOUSE, GDZIE CZEKAJĄ CIĘ NOWE DOŚWIADCZENIA. PO WPROWADZENIU KODU 564-312 NATYCHMIAST NACIŚNIJ ZIELONY PRZYCISK.
Zgodnie z instrukcją wpisała kod, nacisnęła zielony guzik i czekała. Po plecach płynął jej pot. Znowu musiała się przebrać. Kapało jej z nosa, a przy jej ustach krążyła wielka mucha.
– Och, no dalej! – powiedziała do głośnika w nagłym przypływie gniewu, zastanawiając się, czy jej pełna irytacji, spocona twarz pojawia się właśnie na jakimś ekranie, a tutejszy ekspert chłodno analizuje objawy złych połączeń między jej czakrami. „Nad tą trzeba będzie popracować. Tylko popatrz, jak reaguje na drobny stres wywołany tak zwyczajną sytuacją jak czekanie”.
A może źle wpisała ten cholerny kod?
Powtórzyła całą procedurę, sarkastycznym tonem wypowiadając na głos każdą cyfrę, jakby próbowała coś komuś udowodnić, a potem powoli, z namaszczeniem nacisnęła rozgrzany zielony guzik i dla pewności trzymała na nim palec przez pięć sekund.
„Proszę bardzo. A teraz mnie wpuśćcie”.
Zdjęła okulary do czytania, które zakołysały się w jej dłoni.
Miała wrażenie, że w tej spiekocie skóra na jej głowie roztapia się jak czekolada zostawiona na słońcu. Znowu zapadła cisza. Frances zmierzyła domofon wściekłym spojrzeniem, jakby chciała go zawstydzić i w ten sposób sprowokować do reakcji.
Paul się uśmieje, jak mu o tym opowie. Ciekawe, czy kiedykolwiek był w ośrodku wypoczynkowym. Prawdopodobnie był do nich sceptycznie nastawiony. Zresztą Frances też uważała je za…
Poczuła ucisk w klatce piersiowej. Uświadomiła sobie, że Paul nie uśmieje się z tej historii. Paul odszedł. Jakie to poniżające, że znowu zakradł się do jej myśli. Wolałaby dostać białej gorączki, niż czuć ten dojmujący smutek i fałszywą tęsknotę za czymś, co nigdy nie było rzeczywiste.
„Przestań. Nie myśl o tym. Skup się na aktualnym problemie”.
Rozwiązanie było oczywiste. Wystarczyło zadzwonić do Tranquillum House! Struchleliby na wieść, że zepsuł im się domofon, a Frances ze spokojem i wyrozumiałością machnęłaby ręką na ich przeprosiny. „Zdarza się”, powiedziałaby. „Namaste”.
Wróciła do samochodu i podkręciła klimatyzację. Znalazła wydruk ze szczegółami rezerwacji i zadzwoniła pod wskazany numer. Wcześniej kontaktowała się z ośrodkiem wyłącznie drogą mailową, dlatego po raz pierwszy usłyszała nagraną wiadomość, która rozległa się po sygnale.
– Dziękujemy, że dzwonisz do Tranquillum House, zabytkowej rezydencji mieszczącej ośrodek wypoczynkowy i spa z gorącymi źródłami, gdzie czeka na ciebie nieznane. Rozmowa z tobą jest dla nas równie ważna i wyjątkowa, jak twoje zdrowie i dobre samopoczucie, ale w tej chwili dzwoni do nas ogromna liczba gości. Wiemy, że cenisz swój czas, dlatego prosimy o zostawienie wiadomości po sygnale. Skontaktujemy się z tobą, kiedy tylko będzie to możliwe. Dziękujemy za cierpliwość. Namaste.
Frances chrząknęła, kiedy w słuchawce rozległy się irytujące pobrzękiwania dzwonków wietrznych.
– Ach tak, nazywam się…
Dzwonki nie ucichły. Frances urwała, zawahała się, znowu odezwała i ponownie umilkła. Przyszło jej wysłuchać całej symfonii na dzwonki wietrzne.
Wreszcie zapadła cisza.
– Dzień dobry, tu Frances Welty. – Pociągnęła nosem. – Przepraszam, jestem trochę przeziębiona. Jak już mówiłam, nazywam się Frances Welty i jestem państwa gościem.
Gościem? Czy to właściwe słowo? Pacjentką? Kuracjuszką?
– Chciałabym się zameldować, ale stoję przed zamkniętą bramą wjazdową. Jest już, ach, dwadzieścia po trzeciej… trzecia dwadzieścia pięć, a ja… wciąż czekam! Domofon nie reaguje, choć postąpiłam zgodnie z instrukcją. Mniejszej karteczki chyba nie mieliście. Będę wdzięczna, jeśli ktoś otworzy bramę i mnie wpuści.
Pod koniec w jej głosie pojawiły się wysokie, histeryczne tony, czego bardzo żałowała. Odłożyła telefon na sąsiedni fotel i wbiła wzrok w bramę.
Nic. Postanowiła, że poczeka jeszcze dwadzieścia minut, a potem da za wygraną.
Zadzwonił telefon. Odebrała, nawet nie patrząc na ekran.
– Dzień dobry! – przywitała się radośnie, by dać do zrozumienia, jak bardzo jest wyrozumiała i cierpliwa, a jednocześnie zatuszować złe wrażenie, jakie mógł wywrzeć jej sarkastyczny komentarz na temat rozmiarów karteczki.
– Frances? – W słuchawce rozległ się głos Alaina, jej agenta. – Masz dziwny głos.
Frances westchnęła.
– Czekam na telefon od kogoś innego. Wybrałam się do tego ośrodka wypoczynkowego, o którym ci opowiadałam, ale utknęłam przed zamkniętą bramą. Ich domofon nie działa.
– Co za niekompetencja! Jakie to rozczarowujące! – Niewiele było trzeba, by Alain wkurzył się na obsługę, co często mu się zdarzało. – Powinnaś w tej chwili zawrócić do domu. Mam nadzieję, że to nie jakieś alternatywne czary-mary. Pamiętasz tych nieszczęśników, którzy umarli w saunie indiańskiej? Wydawało im się, że dostępują oświecenia, podczas gdy tak naprawdę gotowali się żywcem.
– To całkiem zwyczajne sanatorium. Gorące źródła, masaże i terapia przez sztukę. Ewentualnie krótki post.
– Krótki post – prychnął pogardliwie Alain. – Jedz, kiedy zgłodniejesz. To przywilej w chwili, kiedy tylu ludzi głoduje.
– Właśnie w tym sęk, że w tej części świata nie głodujemy – odparła Frances, spoglądając na opakowanie po kitkacie leżące na desce rozdzielczej. – Jemy za dużo żywności przetworzonej. Dlatego my, ludzie uprzywilejowani, musimy czasem zrobić sobie detoks…
– O Boże, już tkwisz w tym po uszy. Już się dałaś przekabacić! Kochanie, detoks to mit, na dodatek dawno obalony! Od detoksu masz wątrobę. Albo nerki. W każdym razie organizm jakoś tam sam się oczyszcza.
– No dobra – skwitowała Frances. Coś jej mówiło, że Alain gra na zwłokę.
– No dobra – powtórzył jak echo Alain. – Masz głos, jakbyś była chora, Frances. – Jej stan zdrowia wyraźnie budził jego zaniepokojenie.
– Dopadło mnie paskudne, przedłużające się, prawdopodobnie chroniczne przeziębienie – wyjaśniła Frances i na potwierdzenie zakaszlała. – Możesz być ze mnie dumny. Garściami zażywam silne leki. Moje serce galopuje z prędkością miliona kilometrów na godzinę.
– Bardzo słusznie – powiedział Alain i zamilkł.
– Alain? – odezwała się Frances po chwili, dobrze wiedząc, co za chwilę od niego usłyszy.
– Obawiam się, że nie przynoszę dobrych wieści.
– Aha.
Wciągnęła brzuch, gotowa przyjąć złe nowiny jak prawdziwy mężczyzna, a przynajmniej jak autorka romansów, która regularnie sprawdza, ile dostaje tantiem.
– No cóż, jak dobrze wiesz, kochanie… – zaczął Alain.
Frances nie miała najmniejszej ochoty słuchać, jak jej agent owija w bawełnę i komplementami próbuje osłabić cios.
– Nie chcą mojej nowej książki, tak? – zapytała.
– Nie chcą twojej nowej książki – potwierdził Alain ze smutkiem. – Tak mi przykro. Moim zdaniem to wspaniała powieść, naprawdę tak uważam, jednak w obecnym klimacie nastały złe czasy dla romansu, ale nie potrwają wiecznie, bo romans zawsze wraca, to tylko chwilowy dołek, więc…
– To sprzedaj ją komuś innemu – przerwała mu Frances. – Na przykład Timmy’emu.
Znowu nastała cisza.
– Z tym jest pewien problem. Nie mówiłem ci, że kilka tygodni temu przekazałem mu manuskrypt, bo coś mi mówiło, że może stać się najgorsze, a oczywiście gdyby na dobry początek Timmy złożył mi ofertę, miałbym mocną kartę przetargową, więc…
– Timmy zmarł?
Frances nie mogła w to uwierzyć. W jej szafie wciąż wisiała dizajnerska sukienka, tak poplamiona, że nie nadawała się już do noszenia, bo Timmy oblał ją piña coladą, kiedy podczas festiwalu literackiego w Melbourne dopadł Frances i naglącym, gorączkowym tonem szeptał jej do ucha, oglądając się przez ramię niczym szpieg, że tak bardzo pragnie publikować jej książki, że jest mu to pisane i żaden inny wydawca nie da jej tego, co on, i że jej lojalność wobec Jo jest tyleż godna podziwu, co zgubna w skutkach, bo Jo tylko się wydaje, że rozumie powieści romansowe, tymczasem Timmy zna się na nich naprawdę i tylko i wyłącznie on może i pomoże Frances „wspiąć się na wyższy poziom”, i tak dalej, aż wreszcie podeszła do nich Jo i ją uratowała:
– Och, odczep się od mojej autorki.
Kiedy to było? Z pewnością nie aż tak dawno. Może dziewięć, góra dziesięć lat temu. Ostatnio czas tak strasznie przyspieszył, jakby doszło do jakiejś awarii i Ziemia zaczęła szybciej krążyć. Całe dekady mijały w takim tempie jak niegdyś lata.
– Twoja książka bardzo się spodobała Timmy’emu – powiedział Alain. – Zachwyciła go i wzruszyła niemal do łez. Nie udało mu się przekonać działu nabywania tytułów. Całe wydawnictwo trzęsie się ze strachu. Zeszły rok był koszmarny. Góra zleciła wydawanie thrillerów psychologicznych.
– Nie umiem pisać thrillerów – odparła Frances.
Nie lubiła uśmiercać postaci. Czasem łamała im kończyny, a i wtedy miała wyrzuty sumienia.
– Wiem! – zapewnił ją szybko Alain, a Frances poczuła się lekko urażona. – Posłuchaj, przyznaję, że trochę się zmartwiłem, kiedy Jo odeszła z pracy, a ty straciłaś kontrakt – dodał. – Ale Ashlee wyglądała na twoją zagorzałą fankę.
Frances odpłynęła myślami gdzieś daleko, a Alain mówił dalej. Ze wzrokiem wbitym w zamkniętą bramę uciskała lędźwie lewą pięścią.
Jak Jo zareagowałaby na wiadomość, że powieść Frances odrzucono? Czy przekazałaby tę informację w taki sam sposób? Frances wydawało się, że Jo zawsze będzie jej wydawczynią. Wyobrażała sobie z rozrzewnieniem, że w tym samym momencie pożegnają się z pracą zawodową i może nawet razem zorganizują z tej okazji elegancki lunch, ale Jo w zeszłym roku oznajmiła, że przechodzi na emeryturę. Na emeryturę! Jak jakaś babcia! Jo faktycznie miała wnuki, ale, na litość boską, to jeszcze nie powód, by rzucać robotę. Frances dopiero się rozkręcała, a nagle ludzie z jej otoczenia zaczęli zachowywać się jak starcy i staruszki: rodziły im się wnuki, przechodzili na emeryturę, zwalniali tempo życia, umierali, i to nie w wypadkach samochodowych czy katastrofach lotniczych, tylko spokojnie, we śnie. Tego właśnie nie mogła darować Gillian, która zawsze wychodziła z imprez bez pożegnania.
Nic dziwnego, że miejsce Jo zajęło dziecko, bo dziś to one przejmują władzę nad światem. Frances natykała się na nie na każdym kroku: z poważnymi minami urzędowały w redakcjach informacyjnych, organizowały festiwale literackie, mierzyły jej ciśnienie, obliczały jej podatki i pomagały jej dobrać biustonosz. Frances podczas pierwszego spotkania z Ashlee wzięła ją za stażystkę. Już miała powiedzieć: „Kochanie, dałabym wszystko za cappuccino”, kiedy ta mała zasiadła za biurkiem należącym niegdyś do Jo.
– Frances, jestem twoją największą fanką! – oświadczyła na powitanie. – Już jako jedenastolatka czytywałam twoje książki! Wykradałam je mamie z torebki. Prosiłam ją: „Mamo, pozwól mi przeczytać Pocałunek Nathaniela”, a ona na to: „Nie ma mowy, Ashlee, za dużo tam scen erotycznych”.
Następnie Ashlee stwierdziła, że w kolejnej powieści musi znaleźć się więcej seksu, o wiele więcej niż w poprzedniej, ale Frances na pewno sobie poradzi! Dodała, że jak powszechnie wiadomo, rynek się zmienia.
– Spójrz na tę tabelę, Frances, nie na tę… o tutaj, właśnie tu, jak na dłoni widać, że sprzedaż trochę… no cóż, przykro mi to mówić, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mamy do czynienia z tendencją spadkową, której trzeba zaradzić, i to czym prędzej. Ach, jeszcze jedno… – Ashlee zrobiła zbolałą minę, jakby zaraz miała przyznać się do jakiejś wstydliwej choroby. – Chodzi o twoją obecność w mediach społecznościowych. Podobno niechętnie się w nich udzielasz. To tak jak moja mama! Jednak dzisiejszy rynek właśnie tego od nas wymaga. Twoi czytelnicy muszą cię widywać przynajmniej na Twitterze, Instagramie i Facebooku. Poza tym byłoby wspaniale, gdybyś zaczęła prowadzić blog, rozsyłać newsletter, a może nawet regularnie nagrywać vlogi? To wspaniała zabawa! Chodzi mi o takie króciutkie filmiki!
– Mam swoją stronę internetową – przypomniała jej Frances.
– Fakt – przytaknęła jej uprzejmie Ashlee. – To prawda, Frances, ale strony internetowe nikogo nie interesują.
Następnie przekręciła monitor komputera w stronę Frances i pokazała jej kilku innych, bardziej subordynowanych autorów, „aktywnie” obecnych w mediach społecznościowych, ale Frances już przestała słuchać i nie mogła doczekać się końca spotkania, które dłużyło jej się jak wizyta u dentysty. (I tak nic nie widziała na ekranie, bo zapomniała okularów). Niczym się nie przejmowała, bo właśnie zauroczył ją Paul Drabble, a swoje najlepsze książki napisała, będąc zakochaną. Poza tym miała najcudowniejszych i najbardziej lojalnych czytelników pod słońcem. Wprawdzie jej powieści nie sprzedawały się jak dawniej, ale i tak liczyła na wydanie kolejnej.
– Znajdę właściwe miejsce dla twojej książki – zapewnił ją Alain. – Może mi to zająć dłuższą chwilę. Romans nie umarł!
– Doprawdy? – zakpiła Frances.
– Uwierz mi – powiedział Alain.
Wzięła opakowanie po batoniku KitKat i zlizała z niego resztki polewy czekoladowej. Jak miała się uporać z przeciwnościami losu bez porządnej dawki cukru?
– Frances? – zaniepokoił się Alain.
– Strasznie mnie bolą plecy – poskarżyła się Frances i głośno wydmuchała nos. – Poza tym z powodu uderzenia gorąca musiałam zatrzymać samochód na środku drogi.
– Okropna sytuacja – powiedział ze współczuciem Alain. – Nawet sobie tego nie wyobrażam.
– Na pewno nie. Tak krzyczałam, że jakiś facet się zatrzymał, żeby sprawdzić, co się dzieje.
– Krzyczałaś? – zdumiał się Alain.
– Nie mogłam się powstrzymać – odparła Frances.
– No tak, no tak – powiedział pospiesznie Alain. – Rozumiem. Mnie też często chce się krzyczeć.
Sięgnęła dna. Właśnie oblizała opakowanie po kitkacie.
– Ojej, Frances, współczuję ci, szczególnie po tym, co zrobił ten szaleniec. Dowiedziałaś się czegoś nowego od policji?
– Nie – odpowiedziała. – Niczego.
– Kochanie, serce mi się kraje na myśl o tobie.
– Nie przejmuj się aż tak bardzo – odparła z westchnieniem Frances.
– Ostatnio miałaś pod górkę. A skoro o tym mowa, to zapewniam cię, że ta recenzja w najmniejszym stopniu nie zaważyła na ich decyzji.
– Jaka recenzja? – zapytała Frances.
Zapadła cisza. Wyobraziła sobie, że w tej chwili Alain palnął się w czoło.
– Alain?
– O Boże – wyszeptał. – O Boże, o Boże, o Boże.
– Przecież wiesz, że od dziewięćdziesiątego ósmego nie przeczytałam ani pół recenzji – przypomniała mu.
– Tak, wiem – odparł Alain. – Ale ze mnie idiota. Kompletny głupek.
– Skąd się wzięła, skoro nie wydałam ostatnio żadnej książki? – Frances przesunęła się nieco w przód. Ból pleców nieomal przyprawił ją o mdłości.
– Jakaś suka dorwała egzemplarz Pragnień serca na lotnisku i nagryzmoliła felietonik o tej i innych twoich książkach. Wściekle zjadliwy. Na dodatek powiązała go z akcją Me Too, tylko po to, by zyskać tani rozgłos. To stek bzdur. Co mają wspólnego romanse z molestowaniem seksualnym?!
– Co takiego?
– Nikt nie przeczytał tego artykuliku. Sam nie wiem, czemu o nim wspomniałem. To chyba wczesne objawy demencji.
– Przed chwilą stwierdziłeś, że zyskał rozgłos!
Wszyscy przeczytali ten felieton. Wszyscy.
– Przyślij mi link – domagała się Frances.
– Nie obsmarowała cię aż tak strasznie – uspokajał ją Alain. – Po prostu jest uprzedzona do gatunku, który ty…
– Przyślij!
– Nie – odparł Alain. – Nie zrobię tego. Tyle lat obywałaś się bez czytania recenzji. Nie zmieniaj starych nawyków!
– I to natychmiast – zażądała Frances mrożącym krew w żyłach tonem, którego używała w wyjątkowych okolicznościach, na przykład podczas rozwodów.
– No dobrze – zgodził się potulnie Alain. – Przepraszam cię za całą tę rozmowę.
Rozłączył się, a Frances natychmiast zajrzała na swoje konto e-mailowe. Zostało jej niewiele czasu. Po przyjeździe do Tranquillum House należało „oddać telefon na przechowanie”. Oprócz innych przyjemności czekał ją cyfrowy detoks. Miała „wylogować się do życia”.
„PRZEPRASZAM”, napisał Alain w e-mailu.
Otworzyła stronę z felietonem.
Napisała go niejaka Helen Ihnat. Frances nie znała nikogo o tym nazwisku, a obok artykułu nie zamieszczono zdjęcia autorki. Przeczytała go szybko, z gorzkim, wyniosłym uśmiechem, jakby Ihnat prosto w oczy mówiła jej, co o niej myśli. Recenzja była miażdżąca, napisana złośliwie, z sarkazmem i protekcjonalnie, ale, co zadziwiające, Frances nie poczuła się urażona. Wszystkie epitety – „szablonowa”, „śmieć”, „brednie”, „tandeta” – spłynęły po niej jak woda po gęsi.
No i świetnie! Nie można zadowolić wszystkich. Taka dola pisarki.
Nagle do niej dotarło.
Czasem, kiedy człowiek oparzy się o rozgrzany piecyk, w pierwszej chwili myśli: „Ha, spodziewałem się, że zaboli bardziej”. Jednak pieczenie stopniowo narasta, aż wreszcie staje się nieznośne.
Przeszywający ból promieniował z jej klatki piersiowej na całe ciało. Kolejny objaw menopauzy? A może to zawał? Kobietom też się one zdarzały. Z pewnością urażona duma nie wywołuje takich dolegliwości. Właśnie z tego powodu przestała czytać recenzje. Miała za cienką skórę.
– Nigdy nie podjęłam lepszej decyzji – oświadczyła rok wcześniej podczas prelekcji wygłoszonej w ramach konferencji australijskich twórców romansów.
Pewnie niejeden słuchacz pomyślał sobie wtedy: „Może jednak powinnaś zerknąć na jedną albo dwie recenzje, Frances, ty przebrzmiała gwiazdo”.
Dlaczego doszła do wniosku, że powinna przeczytać ten złośliwy felieton tuż po tym, jak po raz pierwszy od trzydziestu lat wydawca odrzucił jej powieść?
A teraz miała kolejny problem. Choć sprawa była zgoła fascynująca, Frances powoli zaczynała tracić głowę.
„Daj spokój, weź się w garść, jesteś za stara na kryzys egzystencjalny”.
Najwyraźniej na to nigdy nie jest się za starym.
Bezradnie starała się zapanować nad emocjami, ale czuła się tak, jakby próbowała złapać w dłonie wodę tryskającą z rynny. Kim była, jeśli nie autorką poczytnych powieści? Co określało jej tożsamość? Nie była niczyją matką, żoną ani partnerką, co najwyżej dwukrotną rozwódką w średnim wieku, przechodzącą menopauzę i nękaną przez nagłe uderzenia gorąca/ciepła. Żałosna. Do bólu stereotypowa. Niewidzialna dla wszystkich, z wyjątkiem, oczywiście, takich facetów jak Paul Drabble.
Kiedy wpatrywała się w bramę, która wciąż nie chciała się otworzyć, jej oczy zaszły łzami, a ona próbowała się uspokoić, powtarzając w myślach, że jeszcze nie zniknęła. „Frances, nie dramatyzuj, to tylko chwilowy kryzys, drobne niepowodzenie, a serce wali ci jak młotem z powodu leków na przeziębienie i grypę”. Wciąż wydawało jej się jednak, że stanęła nad przepaścią pełną niezmierzonej rozpaczy, jakiej nigdy w życiu nie doświadczyła, nawet w najbardziej przytłaczających chwilach, a przecież, przypomniała samej sobie, ten moment wcale nie jest aż tak przytłaczający, to tylko niepowodzenie zawodowe, do którego dołożyły się rozpad związku, ból kręgosłupa, przeziębienie i skaleczenie krawędzią kartki. Nie ma co porównywać tej sytuacji ze śmiercią taty czy Gillian. Jednak wspominanie bliskich, którzy odeszli, wcale nie poprawiło jej nastroju.
Rozglądając się gorączkowo w poszukiwaniu czegoś, co przykuje jej uwagę – telefonu, książki, jedzenia – zauważyła jakiś ruch we wstecznym lusterku.
Co to było? Zwierzę? Świetlny refleks? Nie, coś innego.
Coś, co poruszało się wolniej niż auto.
Zaraz. To jednak był samochód. Jechał w żółwim tempie, właściwie zdawał się tkwić w miejscu.
Usiadła prosto i wytarła rozmazany tusz pod oczami.
Kanarkowe sportowe auto niewyobrażalnie niemrawo wlokło się polną drogą.
Frances nie znała się na samochodach, ale z bliska nawet ona potrafiła poznać, że ma przed sobą niebotycznie drogą maszynę z niskim zawieszeniem, całą lśniącą i wyposażoną w futurystyczne reflektory.
Samochód zatrzymał się za jej autem i drzwi po obu stronach otworzyły się jednocześnie. Wysiadła z niego dwójka młodych ludzi. Frances ustawiła lusterko tak, by móc lepiej im się przyjrzeć. Mężczyzna wyglądał jak hydraulik z przedmieścia w drodze na niedzielny grill: czapeczka baseballowa założona daszkiem do tyłu, ciemne okulary, podkoszulek, szorty i mokasyny na gołe stopy. Kobieta miała zachwycające długie, kasztanowe loki, obcisłe spodnie capri, niemożliwie wąską talię i idealnie kształtne piersi. Chwiejnie poruszała się w butach na wysokich obcasach.
Po co tacy młodzi ludzie przyjechali do sanatorium? Czy takie miejsca nie były przeznaczone dla wypalonych osób z nadwagą, borykających się z bólem kręgosłupa i żałosnym kryzysem wieku średniego? Frances zobaczyła, jak mężczyzna zakłada czapeczkę daszkiem do przodu i odchyla głowę, wyginając plecy tak, jakby i jemu niebo wydawało się przytłaczające. Kobieta się do niego odezwała. Ruch jej warg świadczył o tym, że powiedziała coś ostrym tonem.
Kłócili się.
Scenka skutecznie odwróciła uwagę Frances. Otworzyła okno. Ci ludzie mogli odciągnąć ją znad skraju przepaści i na nowo tchnąć w nią życie. Pod ich spojrzeniem zaczęłaby znowu istnieć i odzyskałaby tożsamość. Uznaliby ją za podstarzałą ekscentryczkę, może nawet trochę irytującą. Najważniejsze, że ktoś znowu by ją dostrzegł.
Niezdarnie wychyliła się przez okno, pomachała do nich koniuszkami palców i zawołała:
– Dzień dooobryyy!
Dziewczyna ruszyła w jej stronę, ostrożnie stąpając po trawie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału
Nine Perfect Strangers
Copyright © 2018, LMM Creative Pty Ltd
Copyright © for the translation by Mateusz Borowski
Projekt okładki
Magda Kuc
Fotografie na okładce
© Johner Images – Crispin, Alexander / Getty Images
© Tom Merton / Getty Images
Cytaty pochodzą ze zbioru Dżalalodina Rumiego Szepty ukochanego, tłum. Sylwia Kuran, [b.m.] 2013, s. 23 i 58, www.beezar.pl/ksiazki/szepty-ukochanego-rumi (dostęp: 27 kwietnia 2019).
Opieka redakcyjna
Monika Kucab, Bogna Rosińska
Adiustacja
Aurelia Hołubowska
Korekta
Malwina Błażejczak, Małgorzata Kłosowicz
ISBN 978-83-240-7134-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
