Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
William Kent Krueger
Nasza czuła ziemia
Epicka i poruszająca opowieść, która pokazuje, jak miejsca, w których się rodzimy i dorastamy łączą nas wszystkich, nawiedzają nasze sny i sprawiają, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy
Lato 1932 roku. Położone nad brzegiem rzeki Gilead w Minnesocie Lincoln Indian Training School jest bezwzględnym miejscem, gdzie uczą się rdzenne amerykańskie dzieci, przymusowo oddzielone od swoich rodziców. W szkole tej mieszka Odie O’Banion, sierota, którego wybryki ściągają na niego gniew władz szkoły.
Wreszcie po popełnieniu straszliwego przestępstwa, Odie i Albert są zmuszeni uciekać wraz z ich najlepszym przyjacielem Mosesem, niemym młodzieńcem pochodzącym z plemienia Siuksów. Zabierają ze sobą również dziewczynkę, Emmy, i uciekają razem w kanu.
Podczas jednego niezapomnianego lata czwórka sierot podróżuje w nieznane, spotykając plejadę barwnych postaci i kierując się w stronę wspaniałej rzeki Missisipi w poszukiwaniu miejsca, które będą mogli nazwać domem.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 21 min
Lektor: Mateusz Kwiecień
CZĘŚĆ PIERWSZA
Bóg jest tornadem
Na początku, gdy już ulepił niebo i ziemię, jasność i mrok, ląd i morze oraz wszystkie żywe stworzenia, które je zamieszkują, i po tym, jak stworzył mężczyznę i kobietę, nim – jak sądzę – spoczął, Bóg dał nam jeszcze ostatni dar, dar opowieści, byśmy nie zapomnieli o boskich źródłach całego tego piękna.
Jestem gawędziarzem. Mieszkam w domu stojącym w cieniu klonu jaworowego nad brzegiem rzeki Gilead. Gdy odwiedzają mnie prawnuki, mówią, żem stary.
– „Stary” to wyświechtany frazes – tłumaczę im z udawanym smutkiem. – Wytarty banał. Obelga. A ja przyszedłem na świat wraz ze Słońcem, Ziemią, Księżycem, planetami i wszystkimi gwiazdami. Byłem tu każdą cząstką od początku świata.
– Kłamiesz! – odburkują niby gniewnie, acz filuternie.
– Nie kłamię, gawędzę – upominam je.
– To opowiedz nam historię – proszą.
Nie potrzebuję zachęty. Opowieści to słodki owoc mojego żywota i z radością się nimi dzielę.
Zdarzenia, o których opowiem, rozpoczęły się nad brzegami Gilead. Nawet jeśli dorastaliście w sercu tej krainy, nie możecie ich pamiętać. To, co stało się latem 1932, jest najważniejsze dla tych, którzy tego doświadczyli – a niewielu nas już zostało.
Gilead to urocza rzeka obrośnięta na obu brzegach sędziwymi topolami nawet w czasach mojego chłopięctwa. Wszystko było wtedy inne. Nie prostsze ani lepsze, po prostu inne. Nie podróżowaliśmy jak teraz, a dla większości mieszkańców okręgu Fremont w Minnesocie świat kończył się na kawałku ziemi, jaki mogli dojrzeć, nim horyzont odciął resztę. Jak ja, nie wiedzieli, że jeśli zabijesz człowieka, na zawsze cię to odmieni, a gdy ów człowiek wróci do żywych, przejdziesz przemianę. Widziałem to na własne oczy, inne cuda też. I pośród wielu okruchów mądrości, jakimi przez lata karmiło mnie życie, jest również i ten: Otwórz się na wszystkie możliwości, gdyż nic, co wymyśli serce, nie jest niemożliwe.
Historia, którą opowiem, będzie o pewnym lecie dawno temu. O mordzie, porwaniu i dzieciach ściganych przez demony o tysiącu imion. Będzie w niej odwaga i tchórzostwo, będzie miłość i zdrada – i, rzecz jasna, będzie też nadzieja. Bo w końcu czy nie o to chodzi w dobrej opowieści?
To Albert nazwał tego szczura. Dał mu na imię Faria.
Stare to było stworzenie, kłębek szarobiałego futerka. Niemal zawsze trzymał się z dala, przemykając wzdłuż ściany maleńkiej celi do szpary w kącie, gdzie zostawiałem mu parę okruchów suchara, który służył mi za posiłek. Nocą nie mogłem go wypatrzyć, lecz wciąż słyszałem delikatny szelest, gdy przebiegał po rozrzuconej na klepisku słomie od szerokiej szpary między blokami z betonu w rogu, zgarniał okruchy i wracał tam, skąd przyszedł. W księżycowe noce, gdy jasna poświata wlewała się przez będące tu jedynym oknem wąskie pęknięcie w murze pod sufitem, rozjaśniając wschodnią, kamienną ścianę, czasami udawało mi się dostrzec w odbitym świetle smukły owal ciała Farii, niewyraźną plamę srebrzystej sierści i cienki ogon wijący się za nią niczym dodatek do dzieła stworzenia.
Pierwszy raz wtrącili mnie do „pokoju ciszy”, jak nazywali ową celę Brickmanowie, wraz z moim starszym bratem Albertem. Owej nocy księżyc nie zaglądał do środka, więc panował tam kompletny mrok. Za posłanie służyła nam cienka warstwa rozrzuconej na klepisku słomy. Były jeszcze drzwi, wielki prostokąt przerdzewiałego żeliwa ze szczeliną na dole, przez którą wsuwano talerz z jedzeniem – niezmiennie pojedynczym sucharem. Śmiertelnie się bałem. Później Benny Blackwell, Siuks z Rosebud, wyjaśnił nam, że gdy Szkoła Przysposobienia Indian w Lincoln pełniła rolę stanicy wojskowej zwanej Fort Sibley, pokój ciszy wykorzystywano jako izolatkę. W czasach, gdy trafiliśmy tam z Albertem, przetrzymywano w nim wyłącznie dzieci.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze nic o szczurach, oprócz tych z bajki o Fletniku z Hamelnu, który wywabił je z miasteczka. Sądziłem, że to obrzydliwe stwory, które pożrą wszystko, może nawet nas. Cztery lata starszy i o wiele mądrzejszy Albert wytłumaczył mi, że ludzie najbardziej boją się tego co nieznane i że jeśli się czegoś boisz, powinieneś się do tego zbliżyć. Nie znaczyło to, że nagle owo coś przestanie być okropne, lecz okropne znane łatwiej jest udźwignąć niż wyimaginowane. A zatem Albert nadał mu imię, co sprawiło, że przestał być pierwszym lepszym szczurem. Gdy spytałem, dlaczego „Faria”, odparł, że zaczerpnął je z książki Hrabia Monte Christo. Uwielbiał czytać. Ja wolałem własne opowieści. Za każdym razem, gdy trafiałem do pokoju ciszy, karmiłem Farię okruchami i wymyślałem o nim historyjki. Sprawdziłem hasło „szczur” w wysłużonym tomie Encyclopaedia Britannica z półki w szkolnej bibliotece i odkryłem, że są bystre i towarzyskie. Przez lata podczas licznych nocy spędzonych w izolacji w pokoju ciszy jąłem traktować to małe stworzenie jako przyjaciela. Faria. Szczur extraordinaire. Towarzysz odmieńców. Współwięzień mrocznego karceru Brickmanów.
Tamtej pierwszej nocy w pokoju ciszy ukarano nas za dyskusje z dyrektorką szkoły, Thelmą Brickman. Albert miał dwanaście lat, ja osiem. Obaj byliśmy nowi w szkole w Lincoln. Po wieczornym posiłku, wodnistej i pozbawionej smaku brei z ledwie kilkoma kawałkami marchewki, ziemniaka, czegoś zielonego i oślizłego i chrząstki od szynki, pani Brickman zasiadła przed nami w wielkiej stołówce i opowiedziała historyjkę. Robiła to niemal zawsze po kolacji. Jej opowieści zawierały ważny jej zdaniem morał. Na koniec padało sakramentalne: Macie jakieś pytania? Jak się później przekonałem, pytała o to, żeby schlebić samej sobie, sugerując, jakby rzeczywiście dopuszczała możliwość dialogu, rozmowy rozumnego dorosłego z rozumnym dzieckiem. Tamtego wieczoru opowiedziała nam bajkę o wyścigu żółwia i zająca. Usłyszawszy jej pytanie, podniosłem rękę. Uśmiechnęła się i zawołała:
– Tak, Odie?
Znała moje imię! Byłem przeszczęśliwy. Nie sądziłem, że w tym mrowiu indiańskich dzieci nawet ja zdołam zapamiętać je wszystkie, a ona zapamiętała moje. Przyszło mi do głowy, że być może dlatego, iż dopiero co się zjawiliśmy, a może dlatego, że mieliśmy spośród nich najbielszą skórę.
– Powiedziała pani, że w tej opowieści chodzi o to, że lenistwo to coś okropnego.
– Zgadza się, Odie.
– A mnie się zdaje, że o to, że wyścig wygrywa ktoś powolny, lecz konsekwentny.
– Nie widzę różnicy – odparła stanowczo, lecz nie ostro. Jeszcze nie.
– Tata czytał mi tę bajkę, pani Brickman. Napisał ją Ezop. I tata powiedział, że…
– Powiedział? – Ton jej głosu się zmienił, jakby z trudem próbowała wykaszleć ość, która stanęła jej w gardle. – Powiedział?
Siedziała na wysokim stołku, tak żeby wszyscy ją widzieli. Teraz się zeń ześliznęła i ruszyła ku mnie i Albertowi między długimi stołami – dziewczynki siedziały po jednej stronie, chłopcy po drugiej. W absolutnej ciszy, jaka zapadła w tej wielkiej sali, słyszałem popiskiwanie gumowych podeszew jej butów sunących po starych deskach podłogi. Chłopiec, który siedział obok, a którego imienia jeszcze nie znałem, odsunął się, jakby próbował oddalić się od miejsca, w które, jak przeczuwał, wkrótce uderzy piorun. Gdy zerknąłem na Alberta, ten pokręcił głową, dając znak, żebym się nie odzywał.
Stanęła nade mną.
– Powiedział? – powtórzyła.
– T… t… tak, proszę pani – wyjąkałem, ale z szacunkiem.
– I gdzież on jest?
– P… p… przecież pani wie.
– Wiem. Nie żyje. I już nie będzie opowiadał ci bajek. Teraz będziesz słuchał moich. A ich morał jest taki, jak mówię. Zrozumiano?
– Ja… ja…
– Tak czy nie?
Pochyliła się ku mnie. Była szczupła, a delikatny owal jej twarzy miał kolor pereł. Oczy zaś były tak zielone i kłujące jak młode kolce na krzaku róży. Jej długie czarne wyszczotkowane włosy kojarzyły się z miękką sierścią kota. Bił od niej zapach talku i leciutka woń whiskey, mieszanka aromatów, która przez lata głęboko wryła mi się w pamięć.
– Tak – odpowiedziałem głosem najcichszym, jaki kiedykolwiek dobył się z mej krtani.
– On nie chciał pani urazić – wstawił się za mną Albert.
– Czy to było do ciebie? – Wbiła w mojego brata zielone kolce swoich oczu.
– Nie, proszę pani.
Wyprostowała się i omiotła wzrokiem salę.
– Jeszcze jakieś pytania?
Myślałem – miałem nadzieję, modliłem się – że na tym się skończy. Lecz tamtego wieczoru do sypialni przyszedł pan Brickman i wywołał po imieniu mnie i Alberta. Był wysoki i smukły, przystojny zdaniem wielu kobiet w szkole, lecz ja dostrzegłem wtedy jedynie czarne źrenice jego oczu i pomyślałem, że jest jak gad na dwóch nogach.
– Dziś będziecie spać gdzie indziej – rzucił. – No, już.
Tamtej pierwszej nocy w pokoju ciszy prawie nie zmrużyłem oka. Był kwiecień i wiatr znad opustoszałych Dakot wciąż zacinał chłodem. Ojciec zginął niecały tydzień wcześniej, a matka odeszła dwa lata przed nim. Nie mieliśmy w Minnesocie żadnych krewnych, przyjaciół ani nikogo, kto by nas znał i zadbał o nasz los. Byliśmy jedynymi białymi w szkole dla Indian. Czy mogło być coś gorszego? Wtem usłyszałem szczura i spędziłem resztę długich mrocznych godzin aż do świtu wtulony w Alberta i żeliwne drzwi, z kolanami podciągniętymi pod brodę, roniąc łzy, które jedynie Albert mógł dostrzec i którymi tylko on mógł się przejąć.
Między moją pierwszą a tą nocą w pokoju ciszy upłynęły cztery lata. Trochę podrosłem i się zmieniłem. Niegdyś przerażony Odie O’Banion dawno już nie żył, jak jego rodzice, a ten nowy wyraźnie skłaniał się ku rebelii.
Usłyszawszy szczęk klucza, przysiadłem na słomie. Potem rozwarły się żeliwne drzwi i wnętrze zalały promienie porannego słońca, na chwilę mnie oślepiając.
– Koniec odsiadki, Odie.
Choć nie mogłem dojrzeć rysów jego twarzy, od razu poznałem głos Hermana Volza, starego Niemca, nadzorcy stolarni i asystenta wychowawcy chłopców. Stanął w drzwiach, przesłaniając słońce. Spojrzał na mnie zza grubych szkieł okularów. Twarz miał łagodną i melancholijną.
– Ona chce z tobą rozmawiać – oznajmił. – Mam cię przyprowadzić.
Mówił z niemieckim akcentem; jego „ch” brzmiało jak „sz”, a „w” jak „f”. Właściwie usłyszałem: „Ona szce z tobą rozmafiać, mam cię przyprofadzić”.
Wstałem, złożyłem cienki pled i powiesiłem na przymocowanym do ściany pręcie, by mógł służyć następnemu dziecku, które tu trafi, ze świadomością, że zapewne znów będę to ja.
Volz zamknął za nami drzwi.
– Dobrze spałeś? Jak plecy?
Bicie paskiem często poprzedzało pobyt w pokoju ciszy i zeszły wieczór nie był wyjątkiem. Pręgi na plecach piekły, ale mówienie o tym nie przynosiło ulgi.
– Śniła mi się matka – odparłem.
– Naprawdę?
Pokój ciszy mieścił się na końcu korytarza z celami w długim budynku służącym niegdyś za wojskowy karcer. Pozostałe przemieniono w pomieszczenia magazynowe. Poszedłem z Volzem wzdłuż starych murów, a potem przez dziedziniec do siedziby administracji, piętrowej budowli z czerwonego kamienia stojącej pośród dostojnych wiązów zasadzonych przez pierwszego komendanta fortu Sibley. Drzewa rzucały na ów budynek wieczny cień, czyniąc go mrocznym.
– To miły sen – ocenił Volz.
– Płynęła łódką po rzece. Ja też płynąłem łodzią, próbując ją dogonić i dojrzeć jej twarz, lecz bez względu na to, jak mocno wiosłowałem, zawsze była zbyt daleko.
– Czyli jednak niemiły – skwitował.
Miał na sobie czyste drelichy i niebieską koszulę. Jego wielkie, podrapane i pokryte bliznami ręce zwisały wzdłuż tułowia. U prawej brakowało połowy małego palca po wypadku, jakiego doznał, używając piły taśmowej. Kiedy nie słyszał, dzieciaki przezywały go Czteroipółpalczastym, lecz nie ja i nie Albert, gdyż ów stary niemiecki stolarz zawsze dobrze nas traktował.
Po wejściu do budynku natychmiast ruszyliśmy do gabinetu pani Brickman. Siedziała za wielkim biurkiem, mając za plecami kamienny kominek. Trochę się zdziwiłem, gdy ujrzałem tam też Alberta. Prężył się obok niej niczym stojący na baczność żołnierz. Jego twarz była bez wyrazu, lecz spojrzenie ostrzegało: Uważaj, Odie.
– Dziękuję, panie Volz – powiedziała dyrektorka. – Proszę zaczekać na korytarzu.
Zawracając ku drzwiom, położył mi dłoń na ramieniu, na chwilkę, ale doceniłem ten gest.
– Martwisz mnie, Odie – przemówiła pani Brickman. – Coś mi się zdaje, że twój czas w naszej szkole dobiega końca.
Nie wiedziałem, co ma na myśli, ale uznałem, że to niekoniecznie coś złego.
Była ubrana w czarną suknię, wyraźnie gustowała w tym kolorze. Raz podsłuchałem, jak nauczycielka muzyki, panna Stratton, mówi innej nauczycielce, że to dlatego, iż ma obsesję na punkcie wyglądu, a sądzi, że czerń wyszczupla. Efekt osiągnęła całkiem niezły, gdyż zawsze kojarzyła mi się z długą cienką rączką pogrzebacza. Jej słabość do tego koloru sprawiła, że nadaliśmy jej przydomek Czarna Wiedźma, którego używaliśmy, rzecz jasna, kiedy była daleko.
– Wiesz, o czym mówię?
– Nie bardzo, proszę pani.
– Mimo że nie jesteście Indianami, szeryf poprosił, żebyśmy przyjęli tu ciebie i twojego brata, bo w stanowym sierocińcu brakowało miejsc. Zrobiliśmy to z dobroci serca, ale dla kogoś takiego jak ty istnieje jeszcze druga opcja. Zakład poprawczy. Wiesz, co to?
– Wiem, proszę pani.
– Chciałbyś być tam odesłany?
– Nie, proszę pani.
– Tak myślałam. A zatem, co zrobisz, Odie?
– Nic, proszę pani.
– Nic?
– Nie zrobię niczego, za co miałbym być tam odesłany, proszę pani.
Położyła dłonie na biurku, jedną na drugiej, i rozcapierzyła palce, tworząc coś w rodzaju sieci na pokrytym politurą drewnianym blacie. Posłała mi uśmiech pająka, który właśnie usidlił muchę.
– To dobrze. Dobrze. – Skinęła na Alberta. – Powinieneś brać przykład z brata.
– Tak, proszę pani. Postaram się. Czy odzyskam moją harmonijkę?
– Jest dla ciebie wyjątkowa?
– Nie aż tak. To tylko stara harmonijka, ale lubię na niej grać. Dzięki temu nie pakuję się w kłopoty.
– To, zdaje się, prezent od ojca?
– Nie, proszę pani. Znalazłem ją, nawet nie pamiętam gdzie.
– Zabawne. Wiem od Alberta, że to prezent od ojca.
– No, widzi pani? – brnąłem, wzruszając ramionami. – Znowu nie taka wyjątkowa, żeby pamiętał, skąd ją mam.
Przyjrzała mi się uważnie, a potem rzuciła:
– No, dobrze. – Wyjęła z kieszeni klucz, otworzyła szufladę biurka i wyciągnęła z niej harmonijkę.
Sięgnąłem po nią, lecz cofnęła rękę.
– Odie?
– Tak, proszę pani.
– Następnym razem zatrzymam ją na dobre. Zrozumiałeś?
– Tak, proszę pani.
Gdy mi ją podała, jej patykowate palce musnęły moją dłoń. Po powrocie do bursy postanowiłem, że wyszoruję ją w umywalni ługiem, do krwi.
Poprawczak, Odie – przypomniał mi Albert. – Ona nie żartuje.
– A złamałem prawo?
– Ta kobieta zawsze stawia na swoim – przytaknął mojemu bratu Volz.
– Do diabła z Czarną Wiedźmą! – odparowałem.
Wyszliśmy z cienia wiązów i skierowaliśmy się w stronę wielkiego dziedzińca, dawnego placu paradnego fortu Sibley. Na jego południowej flance za ogromnym prostokątnym trawnikiem mieścił się budynek kuchni i stołówki, a dalej rozrzucone po całym terenie inne zabudowania: bursa najmłodszych dzieci, pralnia i pomieszczenia gospodarcze oraz warsztat obróbki drewna, a nad nim stolarnia. Nieco w głębi znajdowały się bursa starszych dzieci i budynek szkoły, nowsze od pozostałych. Wszystkie wzniesiono z czerwonego kamienia z miejscowego kamieniołomu. Dalej było boisko, wieża ciśnień, garaż, gdzie składowano ciężki sprzęt i gdzie parkował szkolny autobus, magazyn i stare mury fortu. Północną granicę terenu wyznaczały brzegi Gilead.
Ranek był słoneczny i ciepły. Chłopcy, którzy wylosowali tamtego dnia dyżur na dworze, kosili trawę i trymowali ścieżki. Kilka dziewcząt klęczało na chodnikach z wiadrami i szczotkami, szorując do czysta betonowe płyty. Kto by je tak czyścił? Próżny był to wysiłek, lecz wszyscy wiedzieli, że miał im uświadomić, iż są całkowicie bezwolne i podporządkowane dyrekcji szkoły. Zerknęły na nas, gdy je mijaliśmy, lecz żadna nie odważyła się podjąć rozmowy pod czujnym spojrzeniem ponurego dozorcy, niejakiego DiMarco. To on odpowiadał za pręgi na moich plecach. Gdy w szkole w Lincoln jakiemuś chłopcu należały się razy, zwykle właśnie DiMarco z niezmienną lubością wymierzał je skórzanym paskiem. Był koniec maja i rok szkolny już się skończył. Mnóstwo dzieci rozjechało się na wakacje do rodziców rozsianych po rezerwatach w Minnesocie, obydwu Dakotach, Nebrasce, a nawet dalej. Takie zaś jak Albert i ja, które nie miały bliskich, bądź których rodzice byli zbyt biedni lub rozbici, by ich przyjąć, mieszkały przez okrągły rok w szkole.
W bursie Albert opatrzył moje rany po skórzanym pasku, a Volz delikatnie obłożył je oczarem, który trzymał na podorędziu właśnie na takie okazje. Obmyłem twarz i ręce, po czym ruszyliśmy do stołówki. Na kamiennym nadprożu nad wejściem wciąż widniał wyryty w nim napis KANTYNA z czasów, gdy żywiono tu jeszcze żołnierzy. Pod surowym nadzorem pani Peterson odpowiadającej za karmienie dzieci panował tu nieskazitelny porządek. Z posadzki wielkiej sali, choć okrutnie porysowanej, zawsze wymiatano choćby najdrobniejsze okruchy, a po każdym posiłku blaty ustawionych w szereg stołów przecierano wodą z odrobiną wybielacza. Kuchnią i piekarnią zarządzano twardą ręką. Ponoć pani Peterson wciąż utyskiwała, że brakuje pieniędzy na zakup porządnego jedzenia, jednak zawsze potrafiła jakoś sobie poradzić, korzystając z tego, czym dysponowała. To prawda, że w zupach było więcej wody niż gęstego, i często smakowały jak ciecz zaczerpnięta chochlą z przydrożnego rowu, chleb był tak twardy i zbity, że można by nim kruszyć skały (twierdziła, że drożdże są zbyt drogie), a mięso – jeśli w ogóle było – sprowadzało się do chrząstki, jednak dzieci zawsze jadały trzy razy dziennie.
Gdy weszliśmy do środka, Herman Volz oznajmił:
– Mam dla ciebie złą nowinę, Odie, ale też i dobrą. Najpierw zła. Przydzielono cię dziś do pracy przy sianie pod nadzorem pana Bledsoe.
Spojrzenie Alberta upewniło mnie, że tak jest w istocie. Zaiste, zła to była nowina. Niemal pożałowałem, że nie wrócę tamtego dnia do pokoju ciszy.
– Poza tym ominęło cię śniadanie, ale to już i tak wiesz.
Śniadanie wydawano punktualnie o siódmej, a Volz wypuścił mnie z celi o ósmej. Nie stało się to z jego winy, lecz za sprawą pani Brickman. Ostatnia kara. Nie zjem śniadania.
I to coś takiego przed jednym z najcięższych dyżurów, jakie można było przydzielić dziecku w tej szkole! Zastanawiałem się, jaka jest ta dobra wiadomość.
Po chwili to do mnie dotarło, gdy z kuchni wyłoniła się Donna Wielki Jastrząb w białym fartuchu i białej chuście owiniętej wokół głowy, niosąc wyszczerbioną misę wypełnioną grysikiem. Tak jak ja miała dwanaście lat. Pochodziła z plemienia Winebagów z Nebraski. Przybyła do szkoły dwa lata wcześniej, cicha i wychudzona, z długimi włosami zaplecionymi w dwa warkocze, które jej obcięli, a to, co zostało, wyczesali grzebieniem na wszy. Jak w większości przypadków ściągnęli z niej wyświechtane ubranie, odkazili ją naftą i wcisnęli w szkolny mundurek. Ledwo znała wtedy angielski i prawie się nie uśmiechała. W ciągu lat spędzonych w szkole w Lincoln przekonałem się, że wśród dzieci wyrwanych z rezerwatów nie było to nic niezwykłego.
Teraz jednak się uśmiechnęła, choć nieśmiało, stawiając przede mną miskę, po czym wyciągnęła łyżkę.
– Dzięki, Donna – rzuciłem.
– Podziękuj panu Volzowi – odparła. – Przekonał panią Peterson, że to zbrodnia kazać ci pracować o pustym żołądku.
– Musiałem obiecać, że wyciosam jej w stolarni nowy wałek do ciasta.
– Pani Brickman się to nie spodoba – oceniłem.
– Czego nie zobaczy, to jej nie zaboli. Jedz. Potem zabiorę cię do pana Bledsoe – oznajmił Volz.
– Donna? – dobiegł nas z kuchni kobiecy głos. – Nie guzdraj się.
– Lepiej już idź – doradził jej Volz.
Dziewczyna posłała mi ostatnie porozumiewawcze spojrzenie, po czym zniknęła w kuchni.
– Jedz, Odie – powtórzył Volz. – A ja przymilę się do pani Peterson.
Kiedy zostaliśmy sami, odezwał się Albert:
– Coś ty znowu wymyślił? Wąż?!
Skupiłem się na jedzeniu gorącego grysiku.
– To nie ja – bąknąłem.
– Jasne. Jak zawsze, „to nie ja”. Jezu, Odie, jesteś coraz bliżej wydalenia ze szkoły.
– Istny koszmar.
– Myślisz, że w poprawczaku będzie ci lepiej?
– Gorzej na pewno nie.
Albert przeszył mnie wzrokiem jak stal.
– Skąd wytrzasnąłeś węża?
– Mówiłem ci, to nie ja.
– Mnie możesz powiedzieć prawdę. Nie jestem panią Brickman.
– Tylko jej pachołkiem.
Ubodło go to. Przemknęło mi przez głowę, że zaraz mi przyłoży. Tymczasem odparł:
– Ona traktuje swoje śpiewanie bardzo poważnie.
– I tylko ona. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie jej dzikich pląsów, gdy wąż prześlizgnął się po jej nodze. Czarny ścigacz, nieszkodliwy. Gdyby ktoś zrobił jej takiego psikusa, byłby śmiałkiem, gdyż z pewnością doczekałby się lania. Nawet ja dwa razy bym się zastanowił. Podejrzewałem, że wąż przypadkowo wśliznął się do stołówki. – Na pewno zeszczała się w majtki. Wszystkich to ubawiło.
– Ale to ciebie zlali i odesłali na noc do Farii. A teraz będziesz jeszcze zasuwał w polu u Bledsoe.
– Warto było, żeby zobaczyć jej minę.
Nie do końca była to prawda. Wiedziałem, że o zachodzie słońca pożałuję, że zwalili tego węża na mnie. Pręgi na plecach po razach, które wymierzył mi DiMarco, jeszcze się nie zagoiły, a słomiany pył i słony pot sprawią, że będą piekły bardziej. Nie chciałem jednak okazać Albertowi, temu zadowolonemu z siebie mądrali, że mnie to wzrusza.
Mój brat miał wtedy szesnaście lat. Wyrósł w szkole na wysokiego i szczupłego chłopaka. Miał ciemnorude włosy z niesforną odstającą kępką z tyłu głowy i, jak większość rudzielców, całą masę piegów. Latem jego twarz zalewały plamy. Wstydził się swojego wyglądu, uznając go za dziwaczny, i próbował go sobie powetować intelektem. Był najbystrzejszym dzieciakiem, jakiego znałem i jakiego znali wszyscy w szkole w Lincoln. Choć nieszczególnie wysportowany, był szanowany za tęgą głowę, a do tego honorowy aż do bólu. Nie wynikało to z genów, bo ja miałem w nosie to, co Albert nazywał etyką, a nasz ojciec był po trosze kanciarzem. Za to mój brat pozostawał nieprzejednany niczym skała w kwestii tego, jak należy postępować. A przynajmniej tego, jak sam to postrzegał. Tu nie zawsze byliśmy zgodni.
– Gdzie dziś dyżurujesz?
– Będę pomagał Conradowi przy sprzęcie.
To była kolejna cecha Alberta. Był zmyślny. Jego umysł miał zdolność rozwikływania problemów technicznych, przy których inni tylko drapali się w głowę. Często przydzielali go do pracy u boku Buda Conrada, kierownika pionu technicznego szkoły, dlatego znał się na bojlerach, pompach i silnikach. Myślałem, że jak dorośnie, zostanie inżynierem albo kimś takim. Ja sam nie wiedziałem, kim chcę zostać. Za to wiedziałem, że będzie to jak najdalej od szkoły w Lincoln.
Już prawie skończyłem jeść, gdy rozległ się dziecięcy głosik:
– Odie! Albert!
Przez jadalnię biegła ku nam mała Emmy Frost, za którą podążała matka. Cora Frost uczyła dziewczynki zajęć domowych – gotowania, szycia, prasowania, dekorowania i sprzątania – a wszystkich uczniów czytania. Była szczupła i nijaka. Jej włosy miały odcień rdzawego blondu, lecz po dziś dzień nie potrafię sobie przypomnieć koloru jej oczu. Jej nos był długi i na końcu krzywy. Zawsze zastanawiałem się, czy przypadkiem nie złamała go w młodości i czy nie został źle nastawiony. Była miła i pełna współczucia i choć większość facetów nie nazwałaby jej ładną, mnie jawiła się piękna jak anioł. Nieodmiennie kojarzyła mi się z drogocennym kamieniem, którego uroda nie płynie z niego samego, lecz z tego, w jaki sposób prześwieca przezeń światło.
Za to Emmy, jak komiksowa Sierotka Annie, była ślicznotką z gęstymi loczkami i wszyscy ją kochaliśmy.
– Dobrze, że cię nakarmili – ucieszyła się pani Frost. – Czeka cię bardzo pracowity dzień.
Wyciągnąłem rękę i połaskotałem Emmy, a ta odskoczyła, chichocząc. Spojrzałem na jej matkę i ze smutkiem pokiwałem głową.
– Pan Volz już mi powiedział. Mam dyżur na polu pana Bledsoe.
– Miałeś pracować w polu, ale udało mi się to zmienić. Pomożesz mnie, razem z Albertem i Mosesem. Mój ogród i sad wymagają pewnych zabiegów. Pan Brickman zgodził się, żeby zajęła się tym wasza trójka. Dokończ śniadanie i w drogę.
Pochłonąłem resztki grysiku i zaniosłem miskę do kuchni, informując pana Volza, co i jak. Podążył za mną do stołu.
– Przekonała pani Brickmana? – spytał będący wyraźnie pod wrażeniem Niemiec.
– Wystarczyło zatrzepotać rzęsami, a rozpłynął się jak masło na patelni.
Może i byłaby to prawda, gdyby pani Frost zniewalała urodą. Przypuszczałem jednak, że to raczej dobroć jej serca okazała się tu decydująca.
– Odie, to nie znaczy, że masz się nie przykładać – zaznaczył pan Volz.
– Dam z siebie wszystko – obiecałem.
– Już ja tego dopilnuję – dorzucił Albert.
W porze posiłków dzieci wchodziły do stołówki przez dwoje różnych drzwi, dziewczynki od wschodu, chłopcy od zachodu. Tamtego ranka pani Frost wyprowadziła nas wejściem dla chłopców, niewidocznym od strony budynku administracji. Pewnie dlatego, że nie chciała, by wypatrzyła nas Thelma Brickman i odwołała decyzję męża. Wszyscy wiedzieli, że choć to pan Brickman nosi spodnie, to jaja w tym małżeństwie ma jego żona.
Pani Frost ruszyła zakurzoną furgonetką, fordem T, wzdłuż rzeki Gilead do Lincoln, miasteczka oddalonego o kilkaset metrów na wschód. Emmy siedziała obok niej z przodu, a ja z Albertem na pace. Minęliśmy plac z sądem okręgu Fremont, muszlą dla orkiestry oraz dwoma działami, z których podczas wojny secesyjnej strzelał minnesotański Pierwszy Ochotniczy Regiment Piechoty. Parkowało przy nim kilka automobili, ale był rok 1932 i nie każdego farmera było stać na taki pojazd, więc stało tam też parę wozów zaprzężonych w uwiązane do słupków konie. Gdy przejeżdżaliśmy obok piekarni Hartmana, poczułem zapach gorącego chleba, takiego na drożdżach, na którym nie łamiesz zębów, kiedy się w niego wgryzasz. Mimo że zjadłem miskę grysiku, owa woń sprawiła, że znów poczułem głód. Kiedy mijaliśmy posterunek policji, stojący na chodniku funkcjonariusz na widok pani Frost trącił rąbek kapelusza, po czym spojrzał na mnie i Alberta. Jego srogi wzrok przywołał w mej pamięci groźbę pani Brickman, że odeśle mnie do poprawczaka. Zbyłem ją wzruszeniem ramion, lecz Bogiem a prawdą mocno się wystraszyłem.
Za Lincoln rozciągały się zaorane pola. Drogę gruntową, którą podążaliśmy, okalały zielone zagony kukurydzy kiełkującej w równych rzędach z czarnoziemu. Wyczytałem w jakiejś książce, że dawniej wszędzie wokół była preria z trawą sięgającą głowy i że warstwa żyznej gleby ma tu grubość kilku metrów. Na zachodzie ciągnęło się długie pasmo niskich, leżących odłogiem wzgórz Buffalo Ridge, a za nimi była już Dakota Południowa. Na wschodzie, tam dokąd zmierzaliśmy, ziemia była płaska i już z daleka mogłem dostrzec wielkie łąki pełne siana, należące do Hectora Bledsoe.
Chłopcy ze Szkoły Przysposobienia Indian w Lincoln byli łatwym łupem dla Bledsoe i innych okolicznych farmerów szukających darmowej siły roboczej. Tłumaczono to celami „edukacyjnymi”. W istocie dyżury te niczego nas nie uczyły oprócz tego, że wolelibyśmy paść trupem, niż zostać farmerami. Praca tam zawsze była ciężka i brudna. Wygarnianie gnoju z bydlęcych zagród, karmienie świń, ogławianie kukurydzy i karczowanie czarciego ziela – a to wszystko w palącym słońcu. Ale najgorsze było koszenie u Bledsoe. Przez cały dzień taszczyliśmy wielkie bele siana, pocąc się jak myszy, oblepieni pyłem, który drażnił skórę, jakby obsiadł cię milion pcheł. Przerwa była tylko jedna, na lunch złożony zwykle z suchej kanapki i ciepłej od słońca wody. Dyżury te przydzielano silniejszym i starszym chłopcom lub takim jak ja, stwarzającym problemy personelowi szkoły. Byłem słabszy od starszych kolegów, więc nie tylko Bledsoe dawał mi w kość, lecz także oni, utyskując, że się nie przykładam. Albert, kiedy tam był, trzymał mnie z dala od kłopotów, ale jako ulubieniec Czarnej Wiedźmy rzadko pracował u Bledsoe.
Pani Frost zajechała na pole, gdzie – zdawało się, aż po horyzont – ścieliły się rzędy ściętej i wysuszonej lucerny. Bledsoe ciągnął za sobą traktorem prasę do belowania siana. Kilku chłopców wrzucało je widłami do maszyny. Reszta podążała za nimi, dźwigając bele z ziemi i ładując je na ciężarówkę z platformą, prowadzoną przez syna Bledsoe, wielkoluda o imieniu Ralph, równie wrednego jak jego stary. Pani Frost zaparkowała na wprost traktora i czekała, aż się do nas zbliży. Bledsoe wyłączył silnik i zgramolił się z siodełka. Zerknąłem na kolegów ze szkoły, bez koszul, spoconych jak robocze muły, z czarnymi włosami teraz złotymi od pyłu. Rozpoznałem ich spojrzenia. Wyrażały ulgę, że wreszcie mogą chwilę odetchnąć, a także nienawiść, bo ja i Albert nie cierpieliśmy jak oni.
– Dzień dobry, Hectorze – zagaiła wesoło Clara Frost. – Dobrze wam idzie?
– Szło. – Nie zdjął wielkiego słomkowego kapelusza, jak czynią to zwykle mężczyźni w obecności kobiet. – Czegoś potrzeba?
– Jednego z tych chłopców. Pan Brickman mi go obiecał.
– Kimkolwiek jest, najpierw obiecał go mnie.
– Ale zmienił zdanie.
– Nie zadzwonił, żeby mi to oznajmić.
– A niby jak miał się dodzwonić na pole?
– Mógł to przekazać mojej żonie.
– To może zrobi pan sobie dłuższą przerwę, podjedziemy na farmę i spytamy Rosalind?
Trwałoby to dobre pół godziny. Dostrzegłem świt nadziei w oczach szkolnych kolegów opartych o prasę do siana.
– Chyba że woli pan uwierzyć kobiecie na słowo?
Widziałem, jak myśli Bledsoe buksują na wertepach kryjących się w tym pytaniu. Musiał zarzucić jej kłamstwo albo dać za wygraną. Całym swoim sczerniałym, uschniętym, małodusznym sercem był przeciwny temu pomysłowi, nie mógł jednak podważać słów kobiety, nauczycielki i wdowy. Gołym okiem było widać, jak bardzo mu to nie w smak.
– Który to? – spytał.
– Moses Washington.
– Szlag! – Tym razem ściągnął kapelusz i z wściekłością cisnął go na ziemię. – Do diabła, najlepszy z całej tej bandy!
– Teraz już z mojej, Hectorze. – Pani Frost zerknęła na chłopaka, który stał na prasie, wrzucając do niej siano. – Moses! – zawołała. – Włóż koszulę i chodź ze mną.
Mose chwycił koszulę, zwinnie zeskoczył z maszyny, podbiegł do forda i bez wysiłku pofrunął na pakę, na której siedzieliśmy z Albertem oparci plecami o kabinę kierowcy. Machnął nam na powitanie. Dałem mu do zrozumienia, że szczęściarz z niego, i zatoczyłem dłonią koło, w którym znalazł się ze mną i z Albertem.
– No to mam to, po co przyjechałam – podsumowała pani Frost.
– Ano – rzucił Bledsoe, schylając się po kapelusz.
– A tu, jakby co, jest zgoda pana Brickmana, na piśmie.
– Mogła mi to pani dać na samym początku.
– Tak jak pan mógł od razu uwierzyć mi na słowo. Miłego dnia.
Odjeżdżając, patrzyliśmy, jak Bledsoe wsiada na traktor i sunie wzdłuż długiego pasa suchej lucerny, a chłopcy znów się mozolą, wykonując swą niewdzięczną pracę. Siedzący obok mnie Mose złożył gestem dziękczynienie porannemu słońcu, zaznaczając, że cała nasza trójka to szczęściarze.
Farma Cory Frost leżała jakieś trzy i pół kilometra na wschód od Lincoln na południowym brzegu Gilead. Był tam stary dom, niewielki sad jabłoniowy, ogromny ogród, stodoła i zabudowania gospodarcze. Za życia jej męża obsadzali jeszcze spore pole kukurydzą. Oboje pracowali w szkole, on jako nauczyciel wuefu. Wszyscy lubiliśmy pana Frosta. Ten pół Siuks, ćwierć Szkot i ćwierć Irlandczyk był świetnym sportowcem. W dzieciństwie wysłali go do szkoły dla Indian w Carlisle w Pensylwanii, gdzie poznał samego Jima Thorpe’a. Jako jedenastolatek siedział na trybunach, gdy ów później sławny lekkoatleta wraz ze swoją indiańską drużyną zaszokował świat, pokonując futbolistów elitarnego uniwersytetu Harvarda.
Pan Frost zginął w wypadku na farmie. Pewnego razu siedział na bronie talerzowej z malutką Emmy na kolanach i prowadził Big George’a, potężnego konia pociągowego, po zaoranym polu, obracając świeżo przekopane grudy czarnoziemu. Gdy zbliżyli się do jego skraju i pan Frost zawrócił konia, ten naruszył gniazdo szerszeni w trawie przy ogrodzeniu. Big George stanął dęba i w panice galopem puścił się przed siebie, a Emmy ześliznęła się ojcu z kolan i wylądowała na ziemi. Andrew próbował ją chwycić i sam wpadł wprost pod ostre osiemnastocalowe ostrza brony, która przejechała po nim. Tymczasem Emmy uderzyła głową w słup ogrodzenia i przez dwa dni leżała nieprzytomna.
Latem 1932 minął rok od śmierci Andrew Frosta. Clara jakoś się pozbierała. Ziemię uprawną oddała w dzierżawę, lecz musiała jeszcze zadbać o sad i ogród. Stary dom wymagał ciągłych napraw, podobnie jak stodoła i budynki gospodarcze. Czasami proszono mnie, Mose’a i Alberta, żebyśmy jej pomogli. Nie miałem nic przeciwko temu. Domyślałem się, że niełatwo jej jednocześnie wychowywać samotnie Emmy, podołać obowiązkom na farmie i uczyć w szkole. I chociaż pani Frost była miła, to jednak sprawiała wrażenie, jakby zawsze gromadziły się nad nią chmury, a jej uśmiech nie był już tak pogodny jak dawniej.
Gdy dojechawszy na miejsce, zgramoliliśmy się z paki forda, pani Frost natychmiast przydzieliła nam zadania. Nie uwolniła mnie i Mose’a od mordęgi na polu Bledsoe wyłącznie z dobroci serca. Dała Mose’owi kosę, żeby ściął trawę, która rozrosła się między jabłoniami w sadzie, a mnie i Albertowi kazała postawić siatkę chroniącą ogród przed królikami. Jej szkolna pensja ledwo starczała na życie, więc ogród i sad były dla niej ważne. By podczas długich zim wzbogacić dietę Emmy i własną, robiła przetwory z warzyw i owoców. Zajęliśmy się pracą, a pani Frost z córką jęły gracować ogród.
– Masz szczęście, że oddała ci tę harmonijkę – rzucił Albert.
Właśnie wykopaliśmy dołek. Przytrzymywałem słupek, a mój brat obsypywał go ziemią, mocno ją udeptując.
– Zawsze się odgraża, że zatrzyma ją na dobre.
– Zwykle spełnia swoje groźby.
– Gdyby mi ją zabrała, nie miałaby czym mi grozić, bo pobyt w pokoju ciszy mi zwisa.
– Może kazać DiMarco częściej cię lać. Ucieszyłby się.
– Trochę poboli i przestanie.
Alberta nigdy nie spotkało lanie, więc nie miał o tym pojęcia. Razy wymierzane przez DiMarco bolały jak diabli, a nazajutrz chodzenie sprawiało trudność, lecz prawdą było też to, że ból w końcu mijał.
– Gdyby Brickman wiedziała, ile znaczy dla ciebie ta harmonijka, rozwaliłaby ją na twoich oczach.
– Dlatego lepiej, żeby się nie dowiedziała – odparłem z pogróżką w głosie.
– Myślisz, że cię podkabluję?
– A kto cię tam wie?
Albert chwycił mnie za koszulę i przyciągnął do siebie. Na twarzy znów miał masę piegów; wyglądała jak micha rozmoczonych kukurydzianych płatków.
– Tylko dzięki mnie może nie trafisz do poprawczaka, do cholery!
Mój brat prawie nigdy nie przeklinał. Chociaż mówił cicho, dotarło to do uszu pani Frost, która wyprostowała się z gracą w ręku i zawołała:
– Albercie!
Puścił mnie, lekko szturchając.
– Kiedyś wpakujesz się tak, że nie zdołam cię wyciągnąć.
Zdało mi się, że wypatruje tego dnia z utęsknieniem.
Potem była przerwa na lunch. Pani Frost ugościła nas przepysznymi kanapkami z sałatką z szynką, sokiem z jabłek i lemoniadą. Zjedliśmy je pod wielką topolą nad brzegiem Gilead.
Wtem Moses zadał na migi pytanie: Dokąd płynie ta rzeka?
– Najpierw łączy się z Minnesotą, a ta z Missisipi, która toczy swe wody przez dwa i pół tysiąca kilometrów aż do Zatoki Meksykańskiej.
Szmat drogi – skomentował Mose i cicho gwizdnął.
– Kiedyś nią popłynę – zadeklarował Albert.
– Jak Huck Finn? – spytała pani Frost.
– Jak Mark Twain. Zaciągnę się na statek.
– Obawiam się, że te czasy już minęły, Albercie.
– Popływamy kanu, mamo? – wtrąciła się Emmy.
– Najpierw praca, a potem może też kąpiel w rzece.
– Zagrasz nam coś, Odie? – zagadnęła mnie Emmy.
Dwa razy nie musiała prosić. Wyciągnąłem harmonijkę z kieszeni koszuli i postukałem nią w dłoń, by wytrzepać kurz. Zagrałem im jedną z moich ulubionych melodii, Shenandoah. Jest piękna, ale to tonacja molowa, więc drzemie w niej smutek, który wszystkim się nam udzielił. Promienie słońca odbijały się od wody o barwie słabej herbaty, gałęzie rzucały wokół poplątane cienie i nagle dostrzegłem łzy w oczach pani Frost. Wtedy przypomniałem sobie, że była to też jedna z ulubionych piosenek jej męża. Nie dokończyłem jej.
– Dlaczego przestałeś grać? – zdziwiła się Emmy.
– Nie pamiętam, jak to dalej szło – skłamałem i od razu zacząłem coś na żywszą nutę, piosenkę I Got Rhythm posłyszaną w radiu, wykonywaną przez Reda Nicholsa and His Five Pennies. Ćwiczyłem ją wcześniej, lecz jeszcze nikomu jej nie grałem. Wszystkim natychmiast poprawił się humor, a pani Frost zaczęła nawet śpiewać, co mnie zaskoczyło, bo nie miałem pojęcia, że istnieją słowa do tej melodii.
– Gershwin – oznajmiła, kiedy skończyłem.
– Co?
– Nie co, tylko kto. Autor tego utworu to George Gershwin.
– Pierwsze słyszę. Ale pisze całkiem niezłe piosenki.
– A i owszem. I ty ładnie to zagrałeś.
– Grasz jak anioł, Odie – zachwyciła się Emmy, a Mose jej przytaknął.
Albert wstał, gdy to usłyszał.
– Praca czeka – rzucił.
– Racja – powiedziała pani Frost i jęła zbierać rzeczy do piknikowego koszyka.
Kiedy Mose skończył kosić trawę w sadzie, przyszedł do nas, by pomóc przy wznoszeniu ogrodzenia. Potem, zgodnie z obietnicą, pani Frost wysłała nas nad rzekę, żebyśmy obmyli się z kurzu, gdy ona przygotowywała kolację. Ściągnęliśmy ubrania i od razu wskoczyliśmy do wody. Całe popołudnie pociliśmy się w skwarze i w chłodnej rzece poczuliśmy się jak w raju. Kąpiel nie trwała jednak długo, bo wkrótce Emmy zawołała do nas z brzegu:
– Możemy popływać kanu?
Kazaliśmy jej się odwrócić, gdy gramoliliśmy się z wody i wkładaliśmy na powrót ubrania. Później Albert i Mose dźwignęli kanu ze stojaka nieopodal rzeki, gdzie pani Frost zawsze je trzymała, i opuścili je na wodę. Chwyciłem dwa wiosła. Emmy usiadła obok mnie pośrodku. Albert i Mose przejęli ode mnie wiosła, zajęli miejsca na dziobie i na rufie i ruszyliśmy przed siebie.
Gilead ma tam ledwie dziesięć metrów szerokości, a prąd nie jest zbyt silny. Jakiś czas płynęliśmy na wschód pod osłoną zwisających gałęzi. Na rzece i na jej brzegach panowała cisza.
– Jak miło! Mogłabym tak płynąć bez końca – rozmarzyła się Emmy.
– Aż do Missisipi? – spytałem.
Mose oparł wiosło o burtę i dorzucił na migi: Aż do oceanu.
Albert potrząsnął głową.
– Tym kanu w życiu nie dalibyśmy rady.
– Ale zawsze wolno pomarzyć – odparłem.
Zawróciliśmy i płynąc pod prąd, wróciliśmy do farmy Frostów. Wciągnęliśmy kanu na stojak, ułożyliśmy pod nim wiosła i skierowaliśmy się w stronę domu. I właśnie wtedy nadeszły złe wieści.
Wszyscy rozpoznaliśmy automobil Brickmanów, srebrnego franklina Club Sedan. Pokryty kurzem z pól, rozsiadł się na środku drogi jak wielki, wygłodniały lew.
– U, bratku! – zasępił się Albert. – To się nam dostanie…!
Mose pokazał na migi: Wiejmy.
– Przecież Brickman zezwolił, żebyśmy tu przyjechali – odparłem.
– To nie on mnie tu martwi. – Albert zacisnął usta.
Siedzieli w pokoju zwanym przez panią Frost bawialnią, niewielkim saloniku z sofą i dwoma fotelami z tapicerką o kwiecistym wzorze. Na gzymsie małego kominka stała fotografia w ramce z Frostami i usadowioną pośrodku Emmy. Wyglądali na szczęśliwych w oczach nas, sierot, które właśnie tak wyobrażały sobie rodzinne szczęście.
– Nareszcie! – ożywiła się Czarna Wiedźma, jakby nie widziała nas kilkanaście lat i nasz powrót niesłychanie ją ucieszył. – Miły wypad kanu?
– Emmy bardzo chciała popłynąć, a nie mogliśmy zostawić jej na rzece samej – pośpiesznie wyjaśnił Albert.
– Ależ naturalnie! – zgodziła się pani Brickman. – No i dużo przyjemniej pływać po rzece, niż pracować w polu, prawda?
Gdy się do mnie uśmiechnęła, bałem się, że za chwilę z jej ust plaśnie wąski, rozdwojony język.
– Chłopcy mocno się dziś u mnie napracowali – oznajmiła jej pani Frost. – Moses skosił trawę w sadzie i cała trójka postawiła ogrodzenie wokół ogrodu. Nie wiem, co bym bez nich poczęła. Dziękuję, Clyde, że zgodziłeś się użyczyć mi ich na cały dzień.
Gdy pan Brickman zerknął na żonę, blady uśmiech, który pojawił się na jego ustach, natychmiast zamarł.
– Mój Clyde ma zbyt miękkie serce – oświadczyła pani Brickman. – To niestety wada przy pracy z dziećmi wymagającymi silnej ręki. – Odstawiła na stolik szklankę z mrożoną herbatą. – Musimy jechać, bo chłopcy nie zdążą na kolację.
– Zamierzałam ich nakarmić, a potem odwieźć.
– A gdzieżby, skarbie! Nie chcę o tym słyszeć. Zjedzą jak inni, w szkole. Dziś wieczór filmowy. Chyba nie chcemy, żeby ich ominął? – Pani Brickman uniosła się z fotela niczym słup czarnego dymu. – Chodź, Clyde.
– Dziękuję wam, chłopcy. – Clara Frost posłała nam krzepiący uśmiech i odprowadziła nas do drzwi.
– Pa, pa, Odie. Moses. Albercie – rzuciła Emmy.
Mój brat otworzył drzwi automobilu dla pani Brickman, gdy jej mąż mościł się za kierownicą. Potem we trójkę usiedliśmy z tyłu. Clara Frost wraz z Emmy stanęły przed domem. Zafrasowana dziewczynka wykrzywiła usta w podkówkę. Sądząc po tym, jak smutno nam machały, gdy odjeżdżaliśmy, można by sądzić, że wiozą nas na egzekucję, co wcale nie było dalekie od prawdy.
Przez dłuższy czas nikt się nie odzywał. Pan Brickman mocno wciskał pedał gazu, wzniecając wielki, wlokący się za nami tuman kurzu. Tymczasem nasza trójka toczyła między sobą gorączkową dyskusję na migi.
Mose: To już po nas.
Albert: Załatwię to.
Ja: Czarna Wiedźma pożre nas żywcem na kolację.
– Dość tego! – nakazała pani Brickman.
Pomyślałem, że musi mieć oczy z tyłu głowy.
Pan Brickman zaparkował przed ich domem stojącym w odległości krótkiego spaceru od budynku administracyjnego. Był to ładny piętrowy budynek z cegły z pięknym gazonem i rabatkami, zawdzięczającymi swój wygląd ciężkiej pracy dzieci ze szkoły. Gdy wysiedliśmy, jego żona rzuciła miłym tonem:
– W samą porę na kolację.
Posiłki wydawano według ścisłego harmonogramu: śniadanie o siódmej, lunch w południe i kolacja o piątej. W razie spóźnienia uczeń nie dostawał jedzenia, gdyż kiedy już wszyscy usiedli, nie był wpuszczany do stołówki. Byłem głodny. Napracowaliśmy się, choć nie aż tak jak na polu u Bledsoe. Uwaga Czarnej Wiedźmy bardzo mnie ucieszyła, bo mimo jej wcześniejszego komentarza skierowanego do Clary Frost bałem się, że nasze szanse na zjedzenie kolacji są mniej więcej takie, jak szanse Custera na złojenie tyłków Siuksom w bitwie nad Little Bighorn.
Niestety okazało się, że miałem rację.
– Clyde, chyba przyda się lekcja poglądowa. Chłopcy raczej nie zjedzą dzisiaj kolacji.
– To moja wina, pani Brickman – wyrwał się Albert. – Powinienem był panią spytać, nim tam pojechaliśmy.
– Owszem, powinieneś był. – Uśmiechnęła się. – A skoro jesteś tego świadom, ciebie kolacja nie ominie.
Albert spojrzał na mnie, ale już się nie odezwał. W tamtym momencie go nienawidziłem, nienawidziłem tego lizusa, który w nim siedział. Dobra, pomyślałem. Obyś się udławił.
– A wy macie coś do powiedzenia?
Mose skinął głową i odparł na migi: Dla mnie jesteś gównem.
– Co powiedział? – spytała Czarna Wiedźma.
– Że bardzo mu przykro, ale pani Frost kazała mu jechać, a niegrzecznie odmawiać nauczycielce.
– Te migi znaczą aż tyle?
– Mniej więcej – odpowiedział Albert.
– A ty nie masz nic do powiedzenia?
Pokazałem na migi: Kiedy nie patrzysz, sikam na twoje rabatki.
– Nie wiem, co to znaczy, ale na pewno by mi się to nie spodobało. Clyde, myślę, że małego Odiego nie tylko ominie kolacja. Spędzi tę noc w pokoju ciszy, a Moses dotrzyma mu towarzystwa.
Liczyłem, że Albert wstawi się za nami, ale on tylko stał i patrzył.
Pokazałem mu na migi: Czekaj no, naszczam ci na gębę, jak będziesz spał.
Odebrała mi kolację, ale zostawiła harmonijkę. Gdy o zachodzie słońca wszystkie dzieci zgromadzono w auli przed seansem filmowym, ja grałem ulubione melodie swoje i Mosesa w pokoju ciszy. Znał słowa tych piosenek i śpiewał je w języku migowym.
Mose nie urodził się niemową. Kiedy miał cztery lata, ktoś – nie wiadomo kto – obciął mu język. Znaleziono go pobitego do nieprzytomności i bez języka w trzcinach w przydrożnym rowie nieopodal miasteczka Granite Falls. Nie był w stanie się wysłowić ani wskazać, kto był sprawcą tego okrucieństwa. Utrzymywał, że nic nie pamięta. Nawet gdyby mógł mówić, o rodzicach też nic nie wiedział. Ojca nie znał, a do matki zawsze mówił „Mamo” i nie miał pojęcia, jak miała na imię. Policja twierdziła, że zrobiła, co w jej mocy. Jako że był Indianinem, tylko przepytała okolicznych Siuksów, lecz żaden z nich nie słyszał o martwej kobiecie ani o dziecku. Jako czterolatek Mose trafił do szkoły w Lincoln. Ponieważ nie mówił ani nie potrafił napisać, jak się nazywa, jej ówczesny dyrektor, pan Sparks, nadał mu imię Moses, gdyż odnaleziono go w trzcinach, i nazwisko Washington na cześć swojego ulubionego prezydenta. Mose wydawał z siebie przeraźliwe gardłowe dźwięki, lecz nie wypowiadał słów, dlatego zwykle milczał. Chyba że się śmiał – bo śmiech miał zdrowy i zaraźliwy.
Nim ja i Albert zjawiliśmy się w szkole w Lincoln, Mose porozumiewał się niewprawnie na migi i jakoś sobie radził. Nauczył się czytać i pisać, lecz brak języka sprawiał, że nie uczestniczył w klasowych dyskusjach i większość nauczycieli zwyczajnie go ignorowała. Dopiero ja i Albert nauczyliśmy go takiego języka, jaki sami wcześniej opanowaliśmy. Nasza babcia zaraziła się w ciąży różyczką i w efekcie mama przyszła na świat głucha. Babcia, która przed ślubem pracowała jako nauczycielka, nauczyła córkę języka migowego. Mama właśnie w taki sposób komunikowała się ze światem, dlatego jeszcze zanim zacząłem mówić, umiałem się porozumiewać na migi. Dowiedziawszy się o tym, pani Frost nalegała, bym nauczył języka migowego ją i jej męża, a przy okazji mała Emmy nasiąkła nim jak gąbka. Gdy pani Frost mogła już porozumieć się z Mose’em, została jego korepetytorką i pomogła nadrobić zaległości w nauce.
W duszy Mose’a gościł jakiś rodzaj poezji. Gdy grałem, a on śpiewał na migi, jego dłonie tańczyły z gracją, a niewypowiedziane słowa nabierały lekkości i urody, jakich żaden głos nie byłby w stanie im nadać.
Tuż przed tym, jak na niebie zgasło światło i pokój ciszy pogrążył się w całkowitej ciemności, Mose poprosił: Opowiedz mi coś.
Opowiedziałem mu historyjkę wymyśloną poprzedniego wieczoru, gdy oprócz mnie w kamiennej celi był tylko Faria. Brzmiało to tak:
– To opowieść o pewnej ciemnej nocy w Halloween i o trójce chłopców. Jeden miał na imię Moses, drugi Albert, a trzeci Marshall. (Na Albercie nigdy nie robiło wrażenia, gdy czyniłem go jednym z bohaterów, za to Moses to uwielbiał. Marshall Foote był naszym szkolnym kolegą, wrednym do szpiku kości Siuksem z rezerwatu Crow Creek w Dakocie Południowej). Marshall lubił dokuczać dwóm pozostałym i płatać im okrutne figle. Gdy wracali późnym wieczorem do domu z halloweenowego przyjęcia, opowiedział im o Windigo, okrutnym olbrzymie, potworze, który kiedyś był człowiekiem, lecz przemienił się za sprawą czarnej magii w kanibala, bestię z wiecznie niezaspokojoną żądzą ludzkiej krwi. Nim spadł na ciebie z niebios, wykrzykiwał twoje imię głosem jakiegoś nieziemskiego drapieżnego ptaka. Na nic się to jednak zdawało, gdyż gdziekolwiek się skryłeś, Windigo i tak cię dopadał, wyszarpywał ci serce i gdy konałeś, na twoich oczach je pożerał.
Moses i Albert odparli, że Marshall plecie bzdury i że ktoś taki nie istnieje, jednak ten zarzekał się, że to szczera prawda. Gdy już odprowadzili go do domu, ostrzegł ich, by uważali na Windigo.
Ruszyli dalej, dworując sobie z owej bestii, lecz każdy posłyszany po drodze szmer wprawiał ich w przerażenie. I nagle, nie wiadomo skąd, ich uszu dobiegł piskliwy głos, który wykrzykiwał ich imiona: Albert! Moses!
Mose chwycił mnie za rękę i wypisał mi palcem na dłoni: Potwór?
– Może – odpowiedziałem. – Słuchaj dalej: Nieprzytomnie przerażeni chłopcy rzucili się do ucieczki. Gdy dobiegli w miejsce, gdzie konar wielkiego wiązu zwisał nad chodnikiem, opadło z niego coś czarnego i wylądowało wprost przed nimi. „Pożrę wasze serca!” – wrzasnął czarny stwór.
Chłopcy rozdarli się wniebogłosy i niemal narobili w portki. Wtem owo czarne coś wybuchnęło śmiechem, a oni domyślili się, że to Marshall. Zwyzywał ich od gąsek i ciulków, doradził, żeby wracali do mamusi, i odszedł, zaśmiewając się z własnego psikusa. Speszeni chłopcy ruszyli dalej w milczeniu, wściekli na Marshalla, który – jak ostatecznie uznali – wcale nie okazał się przyjacielem.
Nie uszli daleko, gdy znów coś posłyszeli. Głos jakiegoś nieziemskiego drapieżnego ptaka wykrzykiwał z niebios imię Marshalla. Poczuli też okropną woń gnijącego mięsa. Spojrzeli w górę i zauważyli, że wielkie czarne coś sunie w poprzek tarczy księżyca. Po jakiejś minucie rozległ się w oddali za ich plecami krzyk, najpewniej Marshalla. Zawrócili pędem, lecz go nie znaleźli i później nikt go już nie widział. Nigdy.
Skończywszy, sprawiłem, że w naszej pozbawionej światła celi zapadła głęboka, złowroga cisza. I nagle wrzasnąłem jak opętany. Mose też wydał z siebie ten swój gardłowy, nieziemski skowyt. A potem się roześmiał. Znów chwycił mnie za rękę i wpisał mi w dłoń: Ja też prawie się sfajdałem, jak ci chłopcy!
Później leżeliśmy zatopieni głęboko we własnych myślach.
W końcu Mose szturchnął mnie w ramię i ponownie ujął moją rękę. To opowieści, ale prawdziwe. Potwory, które pożerają dziecięce serca, istnieją.
Wsłuchiwałem się w jego głęboki oddech, gdy odpłynął w sen, a po chwili usłyszałem odgłos dreptania Farii, który wychynął z kryjówki, by sprawdzić, czy mam dla niego okruszki. Nie miałem i wkrótce też zasnąłem.
W ciemnościach obudził mnie szczęk klucza w żeliwnych drzwiach celi. Zerwałem się na równe nogi. Pierwsza myśl wprawiła mnie w panikę: DiMarco! Nie sądziłem, by czegoś próbował przy nas dwóch, zwłaszcza jeśli tym drugim był Mose, lecz jak Windigo, on też miał nieposkromione nikczemne zachcianki i wszyscy wiedzieliśmy, co robi dzieciom nocą. Spiąłem się, gotów kopać, drapać i gryźć, nawet gdyby zatłukł mnie za to na śmierć.
Przez szpary w drzwiach przeświecało światło lampy naftowej. Mose też już się obudził. Przykucnął, cały zwarty i gotowy, przywodząc mi na myśl cięciwę, która za moment wypchnie strzałę. Zerknąwszy na mnie, skinął głową. Wiedziałem, że nie ulegniemy chorym zakusom DiMarco bez walki.
Tymczasem to nie jego twarz ujrzeliśmy w świetle lampy. Przyłożywszy palec do ust, Herman Volz uśmiechnął się i gestem ręki nakazał, byśmy ruszyli za nim.
Na zachód od terenów szkoły ciągnęła się rozległa, zarośnięta wysoką trawą i usiana głazami łąka, a za nią ziała czeluść opuszczonego kamieniołomu. Podążyliśmy ścieżką, którą przez lata wydeptali dorośli i dzieci łaknący samotności, pragnący porzucać kamieniami w otchłań, bądź – jak Herman Volz – z innego powodu. Na skraju kamieniołomu stała stara szopa na narzędzia, kryjąca w sobie sekret znany jedynie jemu, Albertowi, Mose’owi i mnie. Volz zawiesił tam ciężką kłódkę.
Nieopodal szopy płonęło niewielkie ognisko. Poczułem woń smażonej kiełbasy. Zbliżywszy się, ujrzałem rozświetloną twarz brata, a obok rondel.
Volz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Nie mogłem dopuścić, żebyście padli z głodu.
– Siadajcie, jedzenie już prawie gotowe – oznajmił Albert.
W rondlu były nie tylko kiełbaski, ale też jajecznica, krojone w kostkę ziemniaki i cebula. Albert był dobrym kucharzem. Kiedy tułaliśmy się z ojcem Bóg jeden wie gdzie, to on zwykle gotował. Czasami, jak tu, nad ogniskiem, a innym razem na piecyku na drewno w jakimś małym przydrożnym zajeździe w kompletnej głuszy. Ale czarodziejem nie był, nie umiał wyczarować jedzenia. Domyśliłem się, że wszystkie te frykasy pochodziły ze spiżarni Volza.
Teraz gryzło mnie sumienie, że poczułem do brata taką nienawiść, gdy Czarna Wiedźma nie wysłała go razem z nami do pokoju ciszy. Zastanawiałem się, czy przypadkiem już wtedy nie obmyślał sposobu na to, by nas nakarmić. A może był to pomysł Volza? Tak czy owak, złość już mi przeszła.
– Jaki film wam puścili? – spytałem, gdy już rozsiedliśmy się wokół ogniska.
– Western, Fighting Caravans – odpowiedział Albert.
Jasne, że western. Dla mnie w porządku, lubiłem strzelaniny. Wydawało mi się jednak dziwne, że w szkole pokazywali nam jedynie filmy, gdzie Indianie byli potworami, a najlepszym rozwiązaniem było ich zabijanie.
Podniosłem patyk i pogrzebałem nim w ognisku.
– Dobry?
– Nie wiem, nie obejrzałem – odparł Albert.
Dlaczego? – spytał na migi Mose.
– Bo po kolacji pani Brickman kazała mi umyć i nabłyszczyć franklina.
– Ach, ta kobieta i jej automobile…! – skwitował Volz i pokręcił głową.
Co roku mąż kupował jej nowe auto. Tłumaczyli, że musi mieć porządny pojazd, gdyż często z niego korzysta, zbierając fundusze na prowadzenie szkoły, co było zgodne z prawdą. Prawdą było jednak również to, że w efekcie poziom życia uczniów nie ulegał poprawie.
– Kupuje sobie zestaw pięknych opon, a dzieci noszą szmaciane buty. – Volz machnął w mrok ręką, tą z czterema palcami i kikutem piątego. – Pan Sparks musi przewracać się w grobie.
Był pierwszym mężem Czarnej Wiedźmy i dyrektorem szkoły. Zmarł na długo przed tym, jak trafiliśmy do niej z Albertem. Mimo to wszyscy wciąż wyrażali się o nim z szacunkiem. Posadę po nim objęła żona, która wkrótce poślubiła pana Brickmana i przyjęła jego nazwisko. Dziwiło mnie, że obydwa tak dobrze do niej pasują, bo gdy wpadła w złość, leciały iskry, a kiedy milczała, można było wyczuć, że czeka na odpowiedni moment, by zwalić się na ciebie jak ceglany mur.
– Nie cierpię wiedźmy – oświadczyłem.
– Żadna się nią nie rodzi – odparł Albert.
– Co masz na myśli?
– Czasami, gdy coś u niej robię, po drinku lub dwóch pojawia się w niej smutek. Kiedyś mi wyznała, że ojciec ją sprzedał, kiedy miała osiem lat.
– Łże! – zagotowałem się. – Ludzi się nie sprzedaje, zwłaszcza własnych dzieci.
– Przeczytaj Chatę wuja Toma. Ja jej wierzę.
– Pewnie sprzedał ją do cyrku, żeby straszyła publikę.
Roześmiałem się, ale brat spojrzał na mnie z powagą.
– My straciliśmy naszego, bo zginął. A jej ojciec ją sprzedał. Mężczyźnie, który… No, wiesz, co DiMarco robi dzieciom.
Co powinno było upodobnić ją do nas, lecz w moich oczach stała się jeszcze czarniejszą postacią, bo jeśli zaznała razów i bólu lub jeszcze gorszych rzeczy, powinna być bardziej wyrozumiała, a jednak pchała dzieci w łapy DiMarca.
– Będę jej nienawidził do śmierci.
– Waż słowa – doradził mi brat. – Może to właśnie nienawiść sprawiła, że stała się taka małoduszna. I jeszcze jedno. Kiedy wypije, słyszę u niej akcent z Ozark.
– Chcesz powiedzieć, że ma w sobie wiochę?
– Jak my.
Wychowaliśmy się w dziurze pośród wzgórz Ozark w Missouri. Gdy zjawiliśmy się w szkole w Lincoln, mówiliśmy z silnym akcentem. Owe nosowe tony i wiele z tego, kim byliśmy, zatarły się przez lata pobytu w szkole.
– Nie wierzę – powtórzyłem.
– Po prostu nikt nie rodzi się wredny. To tylko życie tak nas obija.
Możliwe, lecz wciąż nienawidziłem jej sczerniałego serca.
Kiedy jedzenie było już gotowe, Albert odstawił rondel na płaski kamień, po czym wyciągnął chrupiący bochenek żytniego chleba, puszkę smalcu i podał nam widelce. Ja i Mose oderwaliśmy po kawałku chleba, posmarowaliśmy je grubo smalcem i wbiliśmy się nimi w jajecznicę, kiełbasę i ziemniaki.
Volz poszedł do szopy i wrócił z zakorkowaną butelką przezroczystej cieczy – bimbru, który pędził w ukrytym tam destylatorze.
Zbudował go z pomocą Alberta, czerpiąc z jego wiedzy. Jeszcze zanim nasz ojciec zaczął szmuglować samogon dla innych, też zajmował się jego pędzeniem.
Jako młody chłopak Albert pomógł mu skonstruować wiele nielegalnych destylatorów, co było cenną umiejętnością, zwłaszcza po wprowadzeniu przez władze Dziewiętnastej Poprawki. Gdy Volz zyskał zaufanie Alberta i przekonał się, że i jemu może ufać, klamka zapadła – jak mawiał mój brat – i budowa destylatora stała się oczywistością. Wiedzieliśmy, że Volz pędzi bimber nie tylko na własne potrzeby, ale też na sprzedaż, by podreperować finanse, bo szkoła płaciła mu marnie. Gdyby chodziło o kogoś innego, nasza wiedza na ten temat mogła być groźnym orężem, ale Volz był dla nas jak chrzestny i prędzej dalibyśmy się pokroić, niż wyjawili jego tajemnicę.
Ja i Mose skupiliśmy się na jedzeniu, a Volz popijał swój bimber. Albert zerknął na wschód, by się upewnić, że nikt nas nie widzi.
Gdy skończyliśmy jeść, Mose poprosił na migi: Opowiedz im tę historyjkę.
– Kiedy indziej – odrzekłem.
– Co powiedział? – zainteresował się Volz.
– Chce, żeby Odie opowiedział nam jedną ze swoich historyjek – wyjaśnił Albert.
– Chętnie posłucham. – Niemiec uniósł butelkę w geście zachęty.
– To takie tam, dla dzieci.
Ja o mało się nie sfajdałem – zamigał Mose.
– Co powiedział? – nie dawał za wygraną Volz.
– Że w porządku, innym razem – odparł Albert.
– Dobra. – Niemiec wzruszył ramionami i pociągnął łyk bimbru. – To może zagrasz nam coś na organkach, Odie?
Na to mogłem przystać. Wyciągnąłem swój skromny instrument z kieszeni koszuli.
– Czy ja wiem? Ktoś może usłyszeć – zafrasował się Albert, spoglądając w stronę ciemnych brył szkolnych budynków odcinających się na tle nieba w żółtawej poświacie rzucanej przez jak powleczony woskiem księżyc.
– To graj cicho – zasugerował Volz.
– A czego chce pan posłuchać? – spytałem, choć dobrze znałem odpowiedź.
Kiedy sobie popił, zawsze odpowiadał tak samo.
– Meet Me in Saint Louis – odparł stary stolarz. To właśnie tam poznał swoją zmarłą przed laty żonę.
Volz nigdy się nie upijał. Nie żeby miał aż tak silną głowę, lecz dlatego, iż rozumiał, że warto zachować trzeźwość. Pił, dopóki nie poczuł ciepłego rozanielenia i dystansu wobec problemów, których nastręcza życie, po czym przestawał. Gdy skończyłem grać, właśnie osiągnął ten etap. Zakorkował flaszkę i wstał.
– Już czas odstawić was do ciupy.
Odniósłszy butelkę do szopy, zabezpieczył drzwi ciężką kłódką. Albert schował rondel, talerze i widelce do starego skautowskiego plecaka i ugasił ognisko wodą z menażki. Rozgrzebał żarzące się węgle i jeszcze raz polał je wodą, aż całkowicie zgasły. Volz ponownie zapalił lampę naftową i ruszyliśmy gęsiego znad kamieniołomu w stronę odbijającego blask półksiężyca.
– Dzięki, panie Volz – rzuciłem, nim zamknął drzwi pokoju ciszy, i zwracając się do brata, dodałem: – Przepraszam za te słowa o naszczaniu ci na gębę. W życiu bym tego nie zrobił.
– Zrobiłbyś.
Miał rację, ale w tych okolicznościach nie chciałem się do tego przyznać.
– Wyśpij się, przyda ci się to jutro – powiedział na odchodnym.
Volz delikatnie zamknął drzwi i przekręcił klucz. Ja i Mose znów zostaliśmy sami w ciemnościach. Leżąc na słomianej wyściółce, myślałem o nienawiści, jaką poczułem do Alberta, gdy uznałem, że nas zdradził, a także o tym, jak bardzo go kocham, choć nigdy bym mu tego nie wyznał.
Wtem posłyszałem odgłos drepczących pod ścianą łapek. Sięgnąłem do kieszeni po ostatni kawałek chleba, który zachowałem dla Farii, i rzuciłem go w kąt celi. Szczur pośpiesznie do niego dopadł, pochwycił swoją nagrodę i pędem skrył się w szczelinie w murze. Już gotowałem się do snu, gdy Mose dotknął mojego ramienia, po czym chwycił moją dłoń i rozwarł mi palce. A potem napisał: Szczęściarze z nas.
To nie Volz obudził nas następnego ranka, lecz główny opiekun chłopców. Martin Greene był otyłym, małomównym, łysiejącym mężczyzną o wiecznie zmęczonych oczach, wielkich uszach i ociężałym chodzie, co w połączeniu z owymi uszami sprawiało, że kojarzył mi się ze słoniem. Odprowadził nas do bursy, w kółko powtarzając po drodze, że ma nadzieję, iż zapamiętamy tę nauczkę i być może nigdy więcej nie trafimy do pokoju ciszy. Z uporem nawiązywał do trzech zasad obowiązujących w szkole: odpowiedzialności, szacunku i nagradzania.
– Przestrzegajcie dwóch pierwszych, a trzecia sama was znajdzie – zakończył.
Ogarnęliśmy się i przygotowaliśmy do pracy. Nigdzie nie widziałem Alberta ani Volza, co trochę mnie zaniepokoiło. Miałem nadzieję, że nie spotkało ich nic złego za dobroć, którą nam okazali. Ralph, syn Bledsoe, czekał już w pickupie.
Wgramoliliśmy się z Mose’em na pakę wraz z pozostałymi chłopcami, którzy wylosowali dyżur na polu.
Tamtego dnia pracowaliśmy ciężko, ale krótko. Wiosną i latem w soboty spędzaliśmy u farmera jedynie pół dnia, gdyż po południu kibicowaliśmy podczas meczów szkolnej drużynie baseballowej. Hector Bledsoe ugościł nas kanapkami z czerstwego chleba z cienkim plasterkiem sera bez smaku, po czym osobiście odwiózł do szkoły. Kiedy zeskakiwaliśmy z pickupa, zawołał:
– Wypocznijcie w weekend, chłopcy, bo w poniedziałek zapowiadają skwar. – Radośnie się przy tym zaśmiał, a może tylko mi się tak zdawało.
Niektórzy z nas, jak Mose, musieli się pośpieszyć, bo mieli zagrać w meczu, a reszta wróciła do bursy. Na kilka minut przed pierwszym gwizdkiem pan Greene zaprowadził nas na stadion. Dostrzegliśmy dziewczynki prowadzone przez Lavinię Stratton, ich główną opiekunkę. Była starą panną w bliżej nieokreślonym wieku. Wysoka, o pociągłych rysach, miała długie nogi i ramiona i nijaką, wiecznie zafrasowaną twarz. Do tego szczupłe dłonie i palce długie i wiotkie jak cała reszta, które stawały się jakimś odrębnym bytem, gdy przymykała oczy, grając na pianinie. Czasami dobywała z niego dźwięki tak cudowne, że odrywały mnie od szkolnej codzienności i przenosiły w jakieś inne, szczęśliwsze miejsce. W tych cudownych chwilach zdawało się, że świat jest piękny i ona też. Lecz gdy przestawała grać, na jej twarzy znów pojawiały się frasunek i nijakość, a moje życie na powrót przemieniało się w mozół, jakim zawsze było.
Zasiedliśmy na drewnianej trybunie. Zjawili się też ludzie z miasteczka, większość po to, by podziwiać rzuty Mose’a. I tak jak palce panny Stratton potrafiły wykreować piękno, tak i Mose potrafił wzruszyć, gdy stawał na bazie i ciskał skórzaną piłkę. Tamtego dnia mierzyliśmy się z drużyną z Luverne, sponsorowaną przez Związek Weteranów Wojen Zamorskich. Zawodnicy już przeprowadzali rozgrzewkę. Wypatrywałem Alberta, który w żadnym razie nie był atletą i zwykle grzał ławę, nie dostrzegłem go jednak i zacząłem się martwić. Po przeciwnej stronie trybun zauważyłem za to panią Frost i Emmy, które często przychodziły na mecze, żeby nam kibicować. Gdy pan Greene wdał się w rozmowę z panną Stratton, przemknąłem ze swojego miejsca i przysiadłem się do Emmy.
– Cześć, Odie – powitała mnie z promiennym uśmiechem.
– Dzień dobry, Odie – zawtórowała jej mama. – Miło cię widzieć. Bałam się, że pani Brickman na wieki wyśle cię do pokoju ciszy.
– Tylko na jedną noc, ale bez kolacji.
Pani Frost aż pobladła.
– Pomówię z nią.
– Nieważne, Albert i pan Volz przemycili dla nas jedzenie. Nie widziała ich pani?
– A Alberta tu nie ma? – Rozejrzała się po boisku, po czym znów skierowała wzrok na mnie. – Nie spotkałeś go?
– Zeszłej nocy, tak jak pana Volza.
– Może pracują w stolarni?
– Może – odpowiedziałem, domyślając się, że jeśli już, to prędzej przy destylatorze. Liczyłem, że to właśnie to, a nie jakiś kolejny ponury wymysł Czarnej Wiedźmy.
Wtem dojrzałem idącego wzdłuż trybuny Volza. On też nas dostrzegł.
– Witaj, Coro, cześć, Emmy. Wyglądasz prześlicznie.
Uśmiech dziewczynki wyrzeźbił dołeczki w jej policzkach.
– Hermanie, nie widziałeś Alberta? – spytała pani Frost.
Pokręcił głową i spojrzał na boisko.
– Co go zatrzymało? Rozmawiałeś z nim, Odie?
– W nocy.
– Niedobrze. Może uda mi się czegoś dowiedzieć. A ty, Odie, lepiej wróć do kolegów.
– Błagam, nie może zostać z nami? – zainterweniowała Emmy.
Volz się skrzywił, ale wiedziałem, że się podda, bo tej małej nikt nie mógł się oprzeć.
– Załatwię to – obiecał.
Za życia poprzedniego trenera, Andrew Frosta, nasza drużyna baseballowa prezentowała świetną formę i zyskała uznanie. I nawet nieudaczne działania obecnego coacha, pana Freiberga, którego głównym zadaniem w szkole była obsługa ciężkiego sprzętu, nie zdołały zniweczyć wysiłków nieżyjącego męża Cory Frost. Tym razem Mose też świetnie miotał piłkę, a i łapacze spisali się bez zarzutu, więc wygraliśmy cztery do zera. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że cały czas wypatrywałem Alberta i Volza, który przyniósłby mi o nim jakieś wieści. Tymczasem mecz się skończył, a żaden z nich się nie pojawił.
Po meczu, jeszcze przed kolacją, trafiła nam się rzadka godzina wolnego.
Leżałem na łóżku i czytałem czasopismo „Niesamowite historie”, które wypożyczyłem z biblioteki. Wszystko, co się w niej znajdowało, pochodziło z darowizn, nie sądzę jednak, by bibliotekarka, panna Jensen, zbyt wnikliwie owe magazyny przeglądała, bo zawsze wśród egzemplarzy „Saturday Evening Post” i „Ladies’ Home Journals” znajdowałem coś ciekawego: publikacje o galeonach, komiksy przygodowe i najróżniejsze niesamowite opowieści. Nie wolno nam było niczego stamtąd wynosić, ale przecież łatwo przemycić coś pod koszulą.
W czasie roku szkolnego młodsi chłopcy zajmowali jedną bursę, a starsi drugą, jednak latem, gdy wielu uczniów wyjeżdżało do domu, resztę gromadzono w jednym lokum. Pewnego dnia leżałem zatopiony w lekturze, a jakiś malec siedział nieopodal samotnie na pryczy, wpatrując się w dal. Sprawiał wrażenie smutnego i zagubionego, co nie było niczym szczególnym, zwłaszcza wśród młodszych dzieci. Nazywał się Billy Czerwony Rękaw. Pochodził z zachodu, z plemienia Czejenów Północnych gdzieś z Nebraski.
Trafił do Lincoln z katolickiej szkoły dla Indian w Sisseton. Wszyscy wiedzieliśmy, co się tam wyprawia, bo Eddie Wilson, Siuks z rezerwatu Cheyenne River, miał kuzynów, których tam wysłali. Przekazywał nam opowieści o tym, jak ich tam leją jeszcze gorzej niż nas, i o siostrach i księżach zachodzących nocą do bursy, wyciągających dzieci z łóżek i zmuszających je do niewypowiedzianych rzeczy. W Lincoln też było paru takich, o których wiedzieliśmy, co niekiedy robią dzieciom, wśród nich sławetny Vincent DiMarco, ale szybko przestrzegaliśmy nowo przybyłych, by trzymali się od nich z daleka. Przysyłani z innych szkół, tacy jak Billy, nie mówili, co ich tam spotkało, ale zdradzały ich pełne lęku spojrzenia, sposób, w jaki patrzyli na wszystko i wszystkich. Wyczuwaliśmy ów strach, próbując się do nich zbliżyć i za każdym razem napotykając niewidzialny mur, jaki z rozpaczy stawiali w nadziei, że zdoła ich obronić.
Pogrążony w lekturze opowieści o facecie walczącym z Marsjanami w Arktyce, nagle ujrzałem stojącego w drzwiach DiMarco. Wsunąłem magazyn pod poduszkę, ale wnet zorientowałem się, że nie musiałem, bo nawet na mnie nie spojrzał. Skupił się na Billym. Ruszył między rzędami prycz. Było tam jeszcze dwóch innych chłopców, którzy siedzieli wyprostowani jak struny i milczący jak głazy, gdy ich mijał. Tymczasem Billy go nie zauważył. Mruczał sam do siebie i przy czymś gmerał. DiMarco przystanął dwie prycze dalej, wciąż mu się przyglądając. Był wielki i ciężki, jego przedramiona, wierzch dłoni i palce pokrywały czarne jedwabiste włoski, a na policzkach jeżyła się ciemna szczecina.
Jego oczy pełzały po Billym jak dwa małe żuki.
– Czerwony Rękaw.
Billy poderwał się, jakby ktoś raził go prądem o natężeniu kilku tysięcy woltów, i uniósł wzrok.
– Gadałeś po waszemu – wycedził DiMarco.
W szkole w Lincoln było to straszliwe przewinienie. Dzieciom nie wolno było rozmawiać w rodzimym języku. Stanowiło to żelazną zasadę filozofii szkół przysposobienia Indian: „Zabić Indianina, ocalić człowieka”. Złapanie na rozmowie w innym języku niż angielski skutkowało w najlepszym razie spędzeniem nocy w pokoju ciszy. Czasami jednak, zwłaszcza gdy nieszczęśnika nakrył DiMarco, elementem kary było także lanie.
Kręcąc głową, Billy nieśmiało zaprzeczył, lecz się nie odezwał.
– Co tam masz? – DiMarco chwycił go za ręce.
Chłopiec próbował się wyrwać, ale dozorca szarpnął go do góry i mocno nim potrząsnął. To, co Billy trzymał w dłoni, upadło na podłogę. Mężczyzna puścił go i podniósł ów przedmiot. Wtedy mu się przyjrzałem; była to lalka z kaczana kukurydzy w czerwonej bandanie udającej sukienkę.
– Zabawiasz się lalkami? Chyba dobrze ci zrobi pobyt w pokoju ciszy. Idziemy.
Billy ani drgnął. Pewnie dlatego, że wiedział, jak wszyscy, co naprawdę oznacza wyprawa do celi z DiMarco.
– No już, czerwonoskóry lalusiu. – Znów go chwycił i zaczął ciągnąć ku drzwiom.
Bez zastanowienia zeskoczyłem z pryczy.
– Wcale nie mówił po indiańsku.
DiMarco stanął jak wryty.
– Coś powiedział?
– Że Billy nie mówił po indiańsku.
– Przecież słyszałem.
– Przesłyszał się pan.
Już gdy wypowiadałem te słowa, w mojej głowie rozległ się wrzask: Co ty, do diabła, wyprawiasz?!
DiMarco puścił Billy’ego i ruszył w moją stronę. Rękawy niebieskiej roboczej koszuli podwinął aż po bicepsy, które zdawały się potężne jak u olbrzyma. Inne obecne w bursie dzieci zamarły.
– Pewnie zaraz mi jeszcze powiesz, że to twoje? – Wyciągnął rękę z lalką.
– Zrobiłem ją dla Emmy Frost. Billy chciał tylko obejrzeć.