Nasza czuła ziemia - William Kent Krueger - ebook + audiobook

Nasza czuła ziemia audiobook

William Kent Krueger

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

William Kent Krueger

Nasza czuła ziemia

Epicka i poruszająca opowieść, która pokazuje, jak miejsca, w których się rodzimy i dorastamy łączą nas wszystkich, nawiedzają nasze sny i sprawiają, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy

Lato 1932 roku. Położone nad brzegiem rzeki Gilead w Minnesocie Lincoln Indian Training School jest bezwzględnym miejscem, gdzie uczą się rdzenne amerykańskie dzieci, przymusowo oddzielone od swoich rodziców. W szkole tej mieszka Odie O’Banion, sierota, którego wybryki ściągają na niego gniew władz szkoły.

Wreszcie po popełnieniu straszliwego przestępstwa, Odie i Albert są zmuszeni uciekać wraz z ich najlepszym przyjacielem Mosesem, niemym młodzieńcem pochodzącym z plemienia Siuksów. Zabierają ze sobą również dziewczynkę, Emmy, i uciekają razem w kanu.

Podczas jednego niezapomnianego lata czwórka sierot podróżuje w nieznane, spotykając plejadę barwnych postaci i kierując się w stronę wspaniałej rzeki Missisipi w poszukiwaniu miejsca, które będą mogli nazwać domem.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 21 min

Lektor: Mateusz Kwiecień

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



CZĘŚĆ PIERWSZA. Bóg jest tornadem

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Bóg jest tor­na­dem

Prolog

Na początku, gdy już ule­pił niebo i zie­mię, jasność i mrok, ląd i morze oraz wszyst­kie żywe stwo­rze­nia, które je zamiesz­kują, i po tym, jak stwo­rzył męż­czy­znę i kobietę, nim – jak sądzę – spo­czął, Bóg dał nam jesz­cze ostatni dar, dar opo­wie­ści, byśmy nie zapo­mnieli o boskich źró­dłach całego tego piękna.

Jestem gawę­dzia­rzem. Miesz­kam w domu sto­ją­cym w cie­niu klonu jawo­ro­wego nad brze­giem rzeki Gilead. Gdy odwie­dzają mnie pra­wnuki, mówią, żem stary.

– „Stary” to wyświech­tany fra­zes – tłu­ma­czę im z uda­wa­nym smut­kiem. – Wytarty banał. Obe­lga. A ja przy­sze­dłem na świat wraz ze Słoń­cem, Zie­mią, Księ­ży­cem, pla­ne­tami i wszyst­kimi gwiaz­dami. Byłem tu każdą cząstką od początku świata.

– Kła­miesz! – odbur­kują niby gniew­nie, acz filu­ter­nie.

– Nie kła­mię, gawę­dzę – upo­mi­nam je.

– To opo­wiedz nam histo­rię – pro­szą.

Nie potrze­buję zachęty. Opo­wie­ści to słodki owoc mojego żywota i z rado­ścią się nimi dzielę.

Zda­rze­nia, o któ­rych opo­wiem, roz­po­częły się nad brze­gami Gilead. Nawet jeśli dora­sta­li­ście w sercu tej kra­iny, nie może­cie ich pamię­tać. To, co stało się latem 1932, jest naj­waż­niej­sze dla tych, któ­rzy tego doświad­czyli – a nie­wielu nas już zostało.

Gilead to uro­cza rzeka obro­śnięta na obu brze­gach sędzi­wymi topo­lami nawet w cza­sach mojego chło­pięc­twa. Wszystko było wtedy inne. Nie prost­sze ani lep­sze, po pro­stu inne. Nie podró­żo­wa­li­śmy jak teraz, a dla więk­szo­ści miesz­kań­ców okręgu Fre­mont w Min­ne­so­cie świat koń­czył się na kawałku ziemi, jaki mogli doj­rzeć, nim hory­zont odciął resztę. Jak ja, nie wie­dzieli, że jeśli zabi­jesz czło­wieka, na zawsze cię to odmieni, a gdy ów czło­wiek wróci do żywych, przej­dziesz prze­mianę. Widzia­łem to na wła­sne oczy, inne cuda też. I pośród wielu okru­chów mądro­ści, jakimi przez lata kar­miło mnie życie, jest rów­nież i ten: Otwórz się na wszyst­kie moż­li­wo­ści, gdyż nic, co wymy­śli serce, nie jest nie­moż­liwe.

Histo­ria, którą opo­wiem, będzie o pew­nym lecie dawno temu. O mor­dzie, porwa­niu i dzie­ciach ści­ga­nych przez demony o tysiącu imion. Będzie w niej odwaga i tchó­rzo­stwo, będzie miłość i zdrada – i, rzecz jasna, będzie też nadzieja. Bo w końcu czy nie o to cho­dzi w dobrej opo­wie­ści?

Rozdział 1

To Albert nazwał tego szczura. Dał mu na imię Faria.

Stare to było stwo­rze­nie, kłę­bek sza­ro­bia­łego futerka. Nie­mal zawsze trzy­mał się z dala, prze­my­ka­jąc wzdłuż ściany maleń­kiej celi do szpary w kącie, gdzie zosta­wia­łem mu parę okru­chów suchara, który słu­żył mi za posi­łek. Nocą nie mogłem go wypa­trzyć, lecz wciąż sły­sza­łem deli­katny sze­lest, gdy prze­bie­gał po roz­rzu­co­nej na kle­pi­sku sło­mie od sze­ro­kiej szpary mię­dzy blo­kami z betonu w rogu, zgar­niał okru­chy i wra­cał tam, skąd przy­szedł. W księ­ży­cowe noce, gdy jasna poświata wle­wała się przez będące tu jedy­nym oknem wąskie pęk­nię­cie w murze pod sufi­tem, roz­ja­śnia­jąc wschod­nią, kamienną ścianę, cza­sami uda­wało mi się dostrzec w odbi­tym świe­tle smu­kły owal ciała Farii, nie­wy­raźną plamę sre­brzy­stej sier­ści i cienki ogon wijący się za nią niczym doda­tek do dzieła stwo­rze­nia.

Pierw­szy raz wtrą­cili mnie do „pokoju ciszy”, jak nazy­wali ową celę Brick­ma­no­wie, wraz z moim star­szym bra­tem Alber­tem. Owej nocy księ­życ nie zaglą­dał do środka, więc pano­wał tam kom­pletny mrok. Za posła­nie słu­żyła nam cienka war­stwa roz­rzu­co­nej na kle­pi­sku słomy. Były jesz­cze drzwi, wielki pro­sto­kąt prze­rdze­wia­łego żeliwa ze szcze­liną na dole, przez którą wsu­wano talerz z jedze­niem – nie­zmien­nie poje­dyn­czym sucha­rem. Śmier­tel­nie się bałem. Póź­niej Benny Blac­kwell, Siuks z Rose­bud, wyja­śnił nam, że gdy Szkoła Przy­spo­so­bie­nia Indian w Lin­coln peł­niła rolę sta­nicy woj­sko­wej zwa­nej Fort Sibley, pokój ciszy wyko­rzy­sty­wano jako izo­latkę. W cza­sach, gdy tra­fi­li­śmy tam z Alber­tem, prze­trzy­my­wano w nim wyłącz­nie dzieci.

Wtedy nie wie­dzia­łem jesz­cze nic o szczu­rach, oprócz tych z bajki o Flet­niku z Hamelnu, który wywa­bił je z mia­steczka. Sądzi­łem, że to obrzy­dliwe stwory, które pożrą wszystko, może nawet nas. Cztery lata star­szy i o wiele mądrzej­szy Albert wytłu­ma­czył mi, że ludzie naj­bar­dziej boją się tego co nie­znane i że jeśli się cze­goś boisz, powi­nie­neś się do tego zbli­żyć. Nie zna­czyło to, że nagle owo coś prze­sta­nie być okropne, lecz okropne znane łatwiej jest udźwi­gnąć niż wyima­gi­no­wane. A zatem Albert nadał mu imię, co spra­wiło, że prze­stał być pierw­szym lep­szym szczu­rem. Gdy spy­ta­łem, dla­czego „Faria”, odparł, że zaczerp­nął je z książki Hra­bia Monte Chri­sto. Uwiel­biał czy­tać. Ja wola­łem wła­sne opo­wie­ści. Za każ­dym razem, gdy tra­fia­łem do pokoju ciszy, kar­mi­łem Farię okru­chami i wymy­śla­łem o nim histo­ryjki. Spraw­dzi­łem hasło „szczur” w wysłu­żo­nym tomie Encyc­lo­pa­edia Bri­tan­nica z półki w szkol­nej biblio­tece i odkry­łem, że są bystre i towa­rzy­skie. Przez lata pod­czas licz­nych nocy spę­dzo­nych w izo­la­cji w pokoju ciszy jąłem trak­to­wać to małe stwo­rze­nie jako przy­ja­ciela. Faria. Szczur extra­or­di­na­ire. Towa­rzysz odmień­ców. Współ­wię­zień mrocz­nego kar­ceru Brick­ma­nów.

Tam­tej pierw­szej nocy w pokoju ciszy uka­rano nas za dys­ku­sje z dyrek­torką szkoły, Thelmą Brick­man. Albert miał dwa­na­ście lat, ja osiem. Obaj byli­śmy nowi w szkole w Lin­coln. Po wie­czor­nym posiłku, wod­ni­stej i pozba­wio­nej smaku brei z led­wie kil­koma kawał­kami mar­chewki, ziem­niaka, cze­goś zie­lo­nego i ośli­złego i chrząstki od szynki, pani Brick­man zasia­dła przed nami w wiel­kiej sto­łówce i opo­wie­działa histo­ryjkę. Robiła to nie­mal zawsze po kola­cji. Jej opo­wie­ści zawie­rały ważny jej zda­niem morał. Na koniec padało sakra­men­talne: Macie jakieś pyta­nia? Jak się póź­niej prze­ko­na­łem, pytała o to, żeby schle­bić samej sobie, suge­ru­jąc, jakby rze­czy­wi­ście dopusz­czała moż­li­wość dia­logu, roz­mowy rozum­nego doro­słego z rozum­nym dziec­kiem. Tam­tego wie­czoru opo­wie­działa nam bajkę o wyścigu żół­wia i zająca. Usły­szaw­szy jej pyta­nie, pod­nio­słem rękę. Uśmiech­nęła się i zawo­łała:

– Tak, Odie?

Znała moje imię! Byłem prze­szczę­śliwy. Nie sądzi­łem, że w tym mro­wiu indiań­skich dzieci nawet ja zdo­łam zapa­mię­tać je wszyst­kie, a ona zapa­mię­tała moje. Przy­szło mi do głowy, że być może dla­tego, iż dopiero co się zja­wi­li­śmy, a może dla­tego, że mie­li­śmy spo­śród nich naj­biel­szą skórę.

– Powie­działa pani, że w tej opo­wie­ści cho­dzi o to, że leni­stwo to coś okrop­nego.

– Zga­dza się, Odie.

– A mnie się zdaje, że o to, że wyścig wygrywa ktoś powolny, lecz kon­se­kwentny.

– Nie widzę róż­nicy – odparła sta­now­czo, lecz nie ostro. Jesz­cze nie.

– Tata czy­tał mi tę bajkę, pani Brick­man. Napi­sał ją Ezop. I tata powie­dział, że…

– Powie­dział? – Ton jej głosu się zmie­nił, jakby z tru­dem pró­bo­wała wykasz­leć ość, która sta­nęła jej w gar­dle. – Powie­dział?

Sie­działa na wyso­kim stołku, tak żeby wszy­scy ją widzieli. Teraz się zeń ześli­znęła i ruszyła ku mnie i Alber­towi mię­dzy dłu­gimi sto­łami – dziew­czynki sie­działy po jed­nej stro­nie, chłopcy po dru­giej. W abso­lut­nej ciszy, jaka zapa­dła w tej wiel­kiej sali, sły­sza­łem popi­ski­wa­nie gumo­wych pode­szew jej butów suną­cych po sta­rych deskach pod­łogi. Chło­piec, który sie­dział obok, a któ­rego imie­nia jesz­cze nie zna­łem, odsu­nął się, jakby pró­bo­wał odda­lić się od miej­sca, w które, jak prze­czu­wał, wkrótce ude­rzy pio­run. Gdy zer­k­ną­łem na Alberta, ten pokrę­cił głową, dając znak, żebym się nie odzy­wał.

Sta­nęła nade mną.

– Powie­dział? – powtó­rzyła.

– T… t… tak, pro­szę pani – wyją­ka­łem, ale z sza­cun­kiem.

– I gdzież on jest?

– P… p… prze­cież pani wie.

– Wiem. Nie żyje. I już nie będzie opo­wia­dał ci bajek. Teraz będziesz słu­chał moich. A ich morał jest taki, jak mówię. Zro­zu­miano?

– Ja… ja…

– Tak czy nie?

Pochy­liła się ku mnie. Była szczu­pła, a deli­katny owal jej twa­rzy miał kolor pereł. Oczy zaś były tak zie­lone i kłu­jące jak młode kolce na krzaku róży. Jej dłu­gie czarne wyszczot­ko­wane włosy koja­rzyły się z miękką sier­ścią kota. Bił od niej zapach talku i leciutka woń whi­skey, mie­szanka aro­ma­tów, która przez lata głę­boko wryła mi się w pamięć.

– Tak – odpo­wie­dzia­łem gło­sem naj­cich­szym, jaki kie­dy­kol­wiek dobył się z mej krtani.

– On nie chciał pani ura­zić – wsta­wił się za mną Albert.

– Czy to było do cie­bie? – Wbiła w mojego brata zie­lone kolce swo­ich oczu.

– Nie, pro­szę pani.

Wypro­sto­wała się i omio­tła wzro­kiem salę.

– Jesz­cze jakieś pyta­nia?

Myśla­łem – mia­łem nadzieję, modli­łem się – że na tym się skoń­czy. Lecz tam­tego wie­czoru do sypialni przy­szedł pan Brick­man i wywo­łał po imie­niu mnie i Alberta. Był wysoki i smu­kły, przy­stojny zda­niem wielu kobiet w szkole, lecz ja dostrze­głem wtedy jedy­nie czarne źre­nice jego oczu i pomy­śla­łem, że jest jak gad na dwóch nogach.

– Dziś będzie­cie spać gdzie indziej – rzu­cił. – No, już.

Tam­tej pierw­szej nocy w pokoju ciszy pra­wie nie zmru­ży­łem oka. Był kwie­cień i wiatr znad opu­sto­sza­łych Dakot wciąż zaci­nał chło­dem. Ojciec zgi­nął nie­cały tydzień wcze­śniej, a matka ode­szła dwa lata przed nim. Nie mie­li­śmy w Min­ne­so­cie żad­nych krew­nych, przy­ja­ciół ani nikogo, kto by nas znał i zadbał o nasz los. Byli­śmy jedy­nymi bia­łymi w szkole dla Indian. Czy mogło być coś gor­szego? Wtem usły­sza­łem szczura i spę­dzi­łem resztę dłu­gich mrocz­nych godzin aż do świtu wtu­lony w Alberta i żeliwne drzwi, z kola­nami pod­cią­gnię­tymi pod brodę, roniąc łzy, które jedy­nie Albert mógł dostrzec i któ­rymi tylko on mógł się prze­jąć.

Mię­dzy moją pierw­szą a tą nocą w pokoju ciszy upły­nęły cztery lata. Tro­chę pod­ro­słem i się zmie­ni­łem. Nie­gdyś prze­ra­żony Odie O’Banion dawno już nie żył, jak jego rodzice, a ten nowy wyraź­nie skła­niał się ku rebe­lii.

Usły­szaw­szy szczęk klu­cza, przy­sia­dłem na sło­mie. Potem roz­warły się żeliwne drzwi i wnę­trze zalały pro­mie­nie poran­nego słońca, na chwilę mnie ośle­pia­jąc.

– Koniec odsiadki, Odie.

Choć nie mogłem doj­rzeć rysów jego twa­rzy, od razu pozna­łem głos Her­mana Volza, sta­rego Niemca, nad­zorcy sto­larni i asy­stenta wycho­wawcy chłop­ców. Sta­nął w drzwiach, prze­sła­nia­jąc słońce. Spoj­rzał na mnie zza gru­bych szkieł oku­la­rów. Twarz miał łagodną i melan­cho­lijną.

– Ona chce z tobą roz­ma­wiać – oznaj­mił. – Mam cię przy­pro­wa­dzić.

Mówił z nie­miec­kim akcen­tem; jego „ch” brzmiało jak „sz”, a „w” jak „f”. Wła­ści­wie usły­sza­łem: „Ona szce z tobą roz­ma­fiać, mam cię przy­pro­fa­dzić”.

Wsta­łem, zło­ży­łem cienki pled i powie­si­łem na przy­mo­co­wa­nym do ściany prę­cie, by mógł słu­żyć następ­nemu dziecku, które tu trafi, ze świa­do­mo­ścią, że zapewne znów będę to ja.

Volz zamknął za nami drzwi.

– Dobrze spa­łeś? Jak plecy?

Bicie paskiem czę­sto poprze­dzało pobyt w pokoju ciszy i zeszły wie­czór nie był wyjąt­kiem. Pręgi na ple­cach pie­kły, ale mówie­nie o tym nie przy­no­siło ulgi.

– Śniła mi się matka – odpar­łem.

– Naprawdę?

Pokój ciszy mie­ścił się na końcu kory­ta­rza z celami w dłu­gim budynku słu­żą­cym nie­gdyś za woj­skowy kar­cer. Pozo­stałe prze­mie­niono w pomiesz­cze­nia maga­zy­nowe. Posze­dłem z Vol­zem wzdłuż sta­rych murów, a potem przez dzie­dzi­niec do sie­dziby admi­ni­stra­cji, pię­tro­wej budowli z czer­wo­nego kamie­nia sto­ją­cej pośród dostoj­nych wią­zów zasa­dzo­nych przez pierw­szego komen­danta fortu Sibley. Drzewa rzu­cały na ów budy­nek wieczny cień, czy­niąc go mrocz­nym.

– To miły sen – oce­nił Volz.

– Pły­nęła łódką po rzece. Ja też pły­ną­łem łodzią, pró­bu­jąc ją dogo­nić i doj­rzeć jej twarz, lecz bez względu na to, jak mocno wio­sło­wa­łem, zawsze była zbyt daleko.

– Czyli jed­nak nie­miły – skwi­to­wał.

Miał na sobie czy­ste dre­li­chy i nie­bie­ską koszulę. Jego wiel­kie, podra­pane i pokryte bli­znami ręce zwi­sały wzdłuż tuło­wia. U pra­wej bra­ko­wało połowy małego palca po wypadku, jakiego doznał, uży­wa­jąc piły taśmo­wej. Kiedy nie sły­szał, dzie­ciaki prze­zy­wały go Czte­ro­ipół­pal­cza­stym, lecz nie ja i nie Albert, gdyż ów stary nie­miecki sto­larz zawsze dobrze nas trak­to­wał.

Po wej­ściu do budynku natych­miast ruszy­li­śmy do gabi­netu pani Brick­man. Sie­działa za wiel­kim biur­kiem, mając za ple­cami kamienny komi­nek. Tro­chę się zdzi­wi­łem, gdy ujrza­łem tam też Alberta. Prę­żył się obok niej niczym sto­jący na bacz­ność żoł­nierz. Jego twarz była bez wyrazu, lecz spoj­rze­nie ostrze­gało: Uwa­żaj, Odie.

– Dzię­kuję, panie Volz – powie­działa dyrek­torka. – Pro­szę zacze­kać na kory­ta­rzu.

Zawra­ca­jąc ku drzwiom, poło­żył mi dłoń na ramie­niu, na chwilkę, ale doce­ni­łem ten gest.

– Mar­twisz mnie, Odie – prze­mó­wiła pani Brick­man. – Coś mi się zdaje, że twój czas w naszej szkole dobiega końca.

Nie wie­dzia­łem, co ma na myśli, ale uzna­łem, że to nie­ko­niecz­nie coś złego.

Była ubrana w czarną suk­nię, wyraź­nie gusto­wała w tym kolo­rze. Raz pod­słu­cha­łem, jak nauczy­cielka muzyki, panna Strat­ton, mówi innej nauczy­cielce, że to dla­tego, iż ma obse­sję na punk­cie wyglądu, a sądzi, że czerń wyszczu­pla. Efekt osią­gnęła cał­kiem nie­zły, gdyż zawsze koja­rzyła mi się z długą cienką rączką pogrze­ba­cza. Jej sła­bość do tego koloru spra­wiła, że nada­li­śmy jej przy­do­mek Czarna Wiedźma, któ­rego uży­wa­li­śmy, rzecz jasna, kiedy była daleko.

– Wiesz, o czym mówię?

– Nie bar­dzo, pro­szę pani.

– Mimo że nie jeste­ście India­nami, sze­ryf popro­sił, żeby­śmy przy­jęli tu cie­bie i two­jego brata, bo w sta­no­wym sie­ro­cińcu bra­ko­wało miejsc. Zro­bi­li­śmy to z dobroci serca, ale dla kogoś takiego jak ty ist­nieje jesz­cze druga opcja. Zakład popraw­czy. Wiesz, co to?

– Wiem, pro­szę pani.

– Chciał­byś być tam ode­słany?

– Nie, pro­szę pani.

– Tak myśla­łam. A zatem, co zro­bisz, Odie?

– Nic, pro­szę pani.

– Nic?

– Nie zro­bię niczego, za co miał­bym być tam ode­słany, pro­szę pani.

Poło­żyła dło­nie na biurku, jedną na dru­giej, i roz­ca­pie­rzyła palce, two­rząc coś w rodzaju sieci na pokry­tym poli­turą drew­nia­nym bla­cie. Posłała mi uśmiech pająka, który wła­śnie usi­dlił muchę.

– To dobrze. Dobrze. – Ski­nęła na Alberta. – Powi­nie­neś brać przy­kład z brata.

– Tak, pro­szę pani. Posta­ram się. Czy odzy­skam moją har­mo­nijkę?

– Jest dla cie­bie wyjąt­kowa?

– Nie aż tak. To tylko stara har­mo­nijka, ale lubię na niej grać. Dzięki temu nie pakuję się w kło­poty.

– To, zdaje się, pre­zent od ojca?

– Nie, pro­szę pani. Zna­la­złem ją, nawet nie pamię­tam gdzie.

– Zabawne. Wiem od Alberta, że to pre­zent od ojca.

– No, widzi pani? – brną­łem, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Znowu nie taka wyjąt­kowa, żeby pamię­tał, skąd ją mam.

Przyj­rzała mi się uważ­nie, a potem rzu­ciła:

– No, dobrze. – Wyjęła z kie­szeni klucz, otwo­rzyła szu­fladę biurka i wycią­gnęła z niej har­mo­nijkę.

Się­gną­łem po nią, lecz cof­nęła rękę.

– Odie?

– Tak, pro­szę pani.

– Następ­nym razem zatrzy­mam ją na dobre. Zro­zu­mia­łeś?

– Tak, pro­szę pani.

Gdy mi ją podała, jej paty­ko­wate palce musnęły moją dłoń. Po powro­cie do bursy posta­no­wi­łem, że wyszo­ruję ją w umy­walni ługiem, do krwi.

Rozdział 2

Popraw­czak, Odie – przy­po­mniał mi Albert. – Ona nie żar­tuje.

– A zła­ma­łem prawo?

– Ta kobieta zawsze sta­wia na swoim – przy­tak­nął mojemu bratu Volz.

– Do dia­bła z Czarną Wiedźmą! – odpa­ro­wa­łem.

Wyszli­śmy z cie­nia wią­zów i skie­ro­wa­li­śmy się w stronę wiel­kiego dzie­dzińca, daw­nego placu parad­nego fortu Sibley. Na jego połu­dnio­wej flance za ogrom­nym pro­sto­kąt­nym traw­ni­kiem mie­ścił się budy­nek kuchni i sto­łówki, a dalej roz­rzu­cone po całym tere­nie inne zabu­do­wa­nia: bursa naj­młod­szych dzieci, pral­nia i pomiesz­cze­nia gospo­dar­cze oraz warsz­tat obróbki drewna, a nad nim sto­lar­nia. Nieco w głębi znaj­do­wały się bursa star­szych dzieci i budy­nek szkoły, now­sze od pozo­sta­łych. Wszyst­kie wznie­siono z czer­wo­nego kamie­nia z miej­sco­wego kamie­nio­łomu. Dalej było boisko, wieża ciśnień, garaż, gdzie skła­do­wano ciężki sprzęt i gdzie par­ko­wał szkolny auto­bus, maga­zyn i stare mury fortu. Pół­nocną gra­nicę terenu wyzna­czały brzegi Gilead.

Ranek był sło­neczny i cie­pły. Chłopcy, któ­rzy wylo­so­wali tam­tego dnia dyżur na dwo­rze, kosili trawę i try­mo­wali ścieżki. Kilka dziew­cząt klę­czało na chod­ni­kach z wia­drami i szczot­kami, szo­ru­jąc do czy­sta beto­nowe płyty. Kto by je tak czy­ścił? Próżny był to wysi­łek, lecz wszy­scy wie­dzieli, że miał im uświa­do­mić, iż są cał­ko­wi­cie bez­wolne i pod­po­rząd­ko­wane dyrek­cji szkoły. Zer­k­nęły na nas, gdy je mija­li­śmy, lecz żadna nie odwa­żyła się pod­jąć roz­mowy pod czuj­nym spoj­rze­niem ponu­rego dozorcy, nie­ja­kiego DiMarco. To on odpo­wia­dał za pręgi na moich ple­cach. Gdy w szkole w Lin­coln jakie­muś chłopcu nale­żały się razy, zwy­kle wła­śnie DiMarco z nie­zmienną lubo­ścią wymie­rzał je skó­rza­nym paskiem. Był koniec maja i rok szkolny już się skoń­czył. Mnó­stwo dzieci roz­je­chało się na waka­cje do rodzi­ców roz­sia­nych po rezer­wa­tach w Min­ne­so­cie, oby­dwu Dako­tach, Nebra­sce, a nawet dalej. Takie zaś jak Albert i ja, które nie miały bli­skich, bądź któ­rych rodzice byli zbyt biedni lub roz­bici, by ich przy­jąć, miesz­kały przez okrą­gły rok w szkole.

W bur­sie Albert opa­trzył moje rany po skó­rza­nym pasku, a Volz deli­kat­nie obło­żył je ocza­rem, który trzy­mał na podo­rę­dziu wła­śnie na takie oka­zje. Obmy­łem twarz i ręce, po czym ruszy­li­śmy do sto­łówki. Na kamien­nym nad­prożu nad wej­ściem wciąż wid­niał wyryty w nim napis KAN­TYNA z cza­sów, gdy żywiono tu jesz­cze żoł­nie­rzy. Pod suro­wym nad­zo­rem pani Peter­son odpo­wia­da­ją­cej za kar­mie­nie dzieci pano­wał tu nie­ska­zi­telny porzą­dek. Z posadzki wiel­kiej sali, choć okrut­nie pory­so­wa­nej, zawsze wymia­tano choćby naj­drob­niej­sze okru­chy, a po każ­dym posiłku blaty usta­wio­nych w sze­reg sto­łów prze­cie­rano wodą z odro­biną wybie­la­cza. Kuch­nią i pie­kar­nią zarzą­dzano twardą ręką. Ponoć pani Peter­son wciąż uty­ski­wała, że bra­kuje pie­nię­dzy na zakup porząd­nego jedze­nia, jed­nak zawsze potra­fiła jakoś sobie pora­dzić, korzy­sta­jąc z tego, czym dys­po­no­wała. To prawda, że w zupach było wię­cej wody niż gęstego, i czę­sto sma­ko­wały jak ciecz zaczerp­nięta cho­chlą z przy­droż­nego rowu, chleb był tak twardy i zbity, że można by nim kru­szyć skały (twier­dziła, że droż­dże są zbyt dro­gie), a mięso – jeśli w ogóle było – spro­wa­dzało się do chrząstki, jed­nak dzieci zawsze jadały trzy razy dzien­nie.

Gdy weszli­śmy do środka, Her­man Volz oznaj­mił:

– Mam dla cie­bie złą nowinę, Odie, ale też i dobrą. Naj­pierw zła. Przy­dzie­lono cię dziś do pracy przy sia­nie pod nad­zo­rem pana Bled­soe.

Spoj­rze­nie Alberta upew­niło mnie, że tak jest w isto­cie. Zaiste, zła to była nowina. Nie­mal poża­ło­wa­łem, że nie wrócę tam­tego dnia do pokoju ciszy.

– Poza tym omi­nęło cię śnia­da­nie, ale to już i tak wiesz.

Śnia­da­nie wyda­wano punk­tu­al­nie o siód­mej, a Volz wypu­ścił mnie z celi o ósmej. Nie stało się to z jego winy, lecz za sprawą pani Brick­man. Ostat­nia kara. Nie zjem śnia­da­nia.

I to coś takiego przed jed­nym z naj­cięż­szych dyżu­rów, jakie można było przy­dzie­lić dziecku w tej szkole! Zasta­na­wia­łem się, jaka jest ta dobra wia­do­mość.

Po chwili to do mnie dotarło, gdy z kuchni wyło­niła się Donna Wielki Jastrząb w bia­łym far­tu­chu i bia­łej chu­ście owi­nię­tej wokół głowy, nio­sąc wyszczer­bioną misę wypeł­nioną gry­si­kiem. Tak jak ja miała dwa­na­ście lat. Pocho­dziła z ple­mie­nia Wine­ba­gów z Nebra­ski. Przy­była do szkoły dwa lata wcze­śniej, cicha i wychu­dzona, z dłu­gimi wło­sami zaple­cio­nymi w dwa war­ko­cze, które jej obcięli, a to, co zostało, wycze­sali grze­bie­niem na wszy. Jak w więk­szo­ści przy­pad­ków ścią­gnęli z niej wyświech­tane ubra­nie, odka­zili ją naftą i wci­snęli w szkolny mun­du­rek. Ledwo znała wtedy angiel­ski i pra­wie się nie uśmie­chała. W ciągu lat spę­dzo­nych w szkole w Lin­coln prze­ko­na­łem się, że wśród dzieci wyrwa­nych z rezer­wa­tów nie było to nic nie­zwy­kłego.

Teraz jed­nak się uśmiech­nęła, choć nie­śmiało, sta­wia­jąc przede mną miskę, po czym wycią­gnęła łyżkę.

– Dzięki, Donna – rzu­ci­łem.

– Podzię­kuj panu Vol­zowi – odparła. – Prze­ko­nał panią Peter­son, że to zbrod­nia kazać ci pra­co­wać o pustym żołądku.

– Musia­łem obie­cać, że wycio­sam jej w sto­larni nowy wałek do cia­sta.

– Pani Brick­man się to nie spodoba – oce­ni­łem.

– Czego nie zoba­czy, to jej nie zaboli. Jedz. Potem zabiorę cię do pana Bled­soe – oznaj­mił Volz.

– Donna? – dobiegł nas z kuchni kobiecy głos. – Nie guz­draj się.

– Lepiej już idź – dora­dził jej Volz.

Dziew­czyna posłała mi ostat­nie poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, po czym znik­nęła w kuchni.

– Jedz, Odie – powtó­rzył Volz. – A ja przy­milę się do pani Peter­son.

Kiedy zosta­li­śmy sami, ode­zwał się Albert:

– Coś ty znowu wymy­ślił? Wąż?!

Sku­pi­łem się na jedze­niu gorą­cego gry­siku.

– To nie ja – bąk­ną­łem.

– Jasne. Jak zawsze, „to nie ja”. Jezu, Odie, jesteś coraz bli­żej wyda­le­nia ze szkoły.

– Istny kosz­mar.

– Myślisz, że w popraw­czaku będzie ci lepiej?

– Gorzej na pewno nie.

Albert prze­szył mnie wzro­kiem jak stal.

– Skąd wytrza­sną­łeś węża?

– Mówi­łem ci, to nie ja.

– Mnie możesz powie­dzieć prawdę. Nie jestem panią Brick­man.

– Tylko jej pachoł­kiem.

Ubo­dło go to. Prze­mknęło mi przez głowę, że zaraz mi przy­łoży. Tym­cza­sem odparł:

– Ona trak­tuje swoje śpie­wa­nie bar­dzo poważ­nie.

– I tylko ona. – Uśmiech­ną­łem się na wspo­mnie­nie jej dzi­kich plą­sów, gdy wąż prze­śli­zgnął się po jej nodze. Czarny ści­gacz, nie­szko­dliwy. Gdyby ktoś zro­bił jej takiego psi­kusa, byłby śmiał­kiem, gdyż z pew­no­ścią docze­kałby się lania. Nawet ja dwa razy bym się zasta­no­wił. Podej­rze­wa­łem, że wąż przy­pad­kowo wśli­znął się do sto­łówki. – Na pewno zeszczała się w majtki. Wszyst­kich to uba­wiło.

– Ale to cie­bie zlali i ode­słali na noc do Farii. A teraz będziesz jesz­cze zasu­wał w polu u Bled­soe.

– Warto było, żeby zoba­czyć jej minę.

Nie do końca była to prawda. Wie­dzia­łem, że o zacho­dzie słońca poża­łuję, że zwa­lili tego węża na mnie. Pręgi na ple­cach po razach, które wymie­rzył mi DiMarco, jesz­cze się nie zago­iły, a sło­miany pył i słony pot spra­wią, że będą pie­kły bar­dziej. Nie chcia­łem jed­nak oka­zać Alber­towi, temu zado­wo­lo­nemu z sie­bie mądrali, że mnie to wzru­sza.

Mój brat miał wtedy szes­na­ście lat. Wyrósł w szkole na wyso­kiego i szczu­płego chło­paka. Miał ciem­no­rude włosy z nie­sforną odsta­jącą kępką z tyłu głowy i, jak więk­szość rudziel­ców, całą masę pie­gów. Latem jego twarz zale­wały plamy. Wsty­dził się swo­jego wyglądu, uzna­jąc go za dzi­waczny, i pró­bo­wał go sobie powe­to­wać inte­lek­tem. Był naj­by­strzej­szym dzie­cia­kiem, jakiego zna­łem i jakiego znali wszy­scy w szkole w Lin­coln. Choć nie­szcze­gól­nie wyspor­to­wany, był sza­no­wany za tęgą głowę, a do tego hono­rowy aż do bólu. Nie wyni­kało to z genów, bo ja mia­łem w nosie to, co Albert nazy­wał etyką, a nasz ojciec był po tro­sze kan­cia­rzem. Za to mój brat pozo­sta­wał nie­prze­jed­nany niczym skała w kwe­stii tego, jak należy postę­po­wać. A przy­naj­mniej tego, jak sam to postrze­gał. Tu nie zawsze byli­śmy zgodni.

– Gdzie dziś dyżu­ru­jesz?

– Będę poma­gał Con­ra­dowi przy sprzę­cie.

To była kolejna cecha Alberta. Był zmyślny. Jego umysł miał zdol­ność roz­wi­kły­wa­nia pro­ble­mów tech­nicz­nych, przy któ­rych inni tylko dra­pali się w głowę. Czę­sto przy­dzie­lali go do pracy u boku Buda Con­rada, kie­row­nika pionu tech­nicz­nego szkoły, dla­tego znał się na boj­le­rach, pom­pach i sil­ni­kach. Myśla­łem, że jak doro­śnie, zosta­nie inży­nie­rem albo kimś takim. Ja sam nie wie­dzia­łem, kim chcę zostać. Za to wie­dzia­łem, że będzie to jak naj­da­lej od szkoły w Lin­coln.

Już pra­wie skoń­czy­łem jeść, gdy roz­legł się dzie­cięcy gło­sik:

– Odie! Albert!

Przez jadal­nię bie­gła ku nam mała Emmy Frost, za którą podą­żała matka. Cora Frost uczyła dziew­czynki zajęć domo­wych – goto­wa­nia, szy­cia, pra­so­wa­nia, deko­ro­wa­nia i sprzą­ta­nia – a wszyst­kich uczniów czy­ta­nia. Była szczu­pła i nijaka. Jej włosy miały odcień rdza­wego blondu, lecz po dziś dzień nie potra­fię sobie przy­po­mnieć koloru jej oczu. Jej nos był długi i na końcu krzywy. Zawsze zasta­na­wia­łem się, czy przy­pad­kiem nie zła­mała go w mło­do­ści i czy nie został źle nasta­wiony. Była miła i pełna współ­czu­cia i choć więk­szość face­tów nie nazwa­łaby jej ładną, mnie jawiła się piękna jak anioł. Nie­odmien­nie koja­rzyła mi się z dro­go­cen­nym kamie­niem, któ­rego uroda nie pły­nie z niego samego, lecz z tego, w jaki spo­sób prze­świeca prze­zeń świa­tło.

Za to Emmy, jak komik­sowa Sie­rotka Annie, była ślicz­notką z gęstymi locz­kami i wszy­scy ją kocha­li­śmy.

– Dobrze, że cię nakar­mili – ucie­szyła się pani Frost. – Czeka cię bar­dzo pra­co­wity dzień.

Wycią­gną­łem rękę i poła­sko­ta­łem Emmy, a ta odsko­czyła, chi­cho­cząc. Spoj­rza­łem na jej matkę i ze smut­kiem poki­wa­łem głową.

– Pan Volz już mi powie­dział. Mam dyżur na polu pana Bled­soe.

– Mia­łeś pra­co­wać w polu, ale udało mi się to zmie­nić. Pomo­żesz mnie, razem z Alber­tem i Mose­sem. Mój ogród i sad wyma­gają pew­nych zabie­gów. Pan Brick­man zgo­dził się, żeby zajęła się tym wasza trójka. Dokończ śnia­da­nie i w drogę.

Pochło­ną­łem resztki gry­siku i zanio­słem miskę do kuchni, infor­mu­jąc pana Volza, co i jak. Podą­żył za mną do stołu.

– Prze­ko­nała pani Brick­mana? – spy­tał będący wyraź­nie pod wra­że­niem Nie­miec.

– Wystar­czyło zatrze­po­tać rzę­sami, a roz­pły­nął się jak masło na patelni.

Może i byłaby to prawda, gdyby pani Frost znie­wa­lała urodą. Przy­pusz­cza­łem jed­nak, że to raczej dobroć jej serca oka­zała się tu decy­du­jąca.

– Odie, to nie zna­czy, że masz się nie przy­kła­dać – zazna­czył pan Volz.

– Dam z sie­bie wszystko – obie­ca­łem.

– Już ja tego dopil­nuję – dorzu­cił Albert.

W porze posił­ków dzieci wcho­dziły do sto­łówki przez dwoje róż­nych drzwi, dziew­czynki od wschodu, chłopcy od zachodu. Tam­tego ranka pani Frost wypro­wa­dziła nas wej­ściem dla chłop­ców, nie­wi­docz­nym od strony budynku admi­ni­stra­cji. Pew­nie dla­tego, że nie chciała, by wypa­trzyła nas Thelma Brick­man i odwo­łała decy­zję męża. Wszy­scy wie­dzieli, że choć to pan Brick­man nosi spodnie, to jaja w tym mał­żeń­stwie ma jego żona.

Pani Frost ruszyła zaku­rzoną fur­go­netką, for­dem T, wzdłuż rzeki Gilead do Lin­coln, mia­steczka odda­lo­nego o kil­ka­set metrów na wschód. Emmy sie­działa obok niej z przodu, a ja z Alber­tem na pace. Minę­li­śmy plac z sądem okręgu Fre­mont, muszlą dla orkie­stry oraz dwoma dzia­łami, z któ­rych pod­czas wojny sece­syj­nej strze­lał min­ne­so­tań­ski Pierw­szy Ochot­ni­czy Regi­ment Pie­choty. Par­ko­wało przy nim kilka auto­mo­bili, ale był rok 1932 i nie każ­dego far­mera było stać na taki pojazd, więc stało tam też parę wozów zaprzę­żo­nych w uwią­zane do słup­ków konie. Gdy prze­jeż­dża­li­śmy obok pie­karni Hart­mana, poczu­łem zapach gorą­cego chleba, takiego na droż­dżach, na któ­rym nie łamiesz zębów, kiedy się w niego wgry­zasz. Mimo że zja­dłem miskę gry­siku, owa woń spra­wiła, że znów poczu­łem głód. Kiedy mija­li­śmy poste­ru­nek poli­cji, sto­jący na chod­niku funk­cjo­na­riusz na widok pani Frost trą­cił rąbek kape­lu­sza, po czym spoj­rzał na mnie i Alberta. Jego srogi wzrok przy­wo­łał w mej pamięci groźbę pani Brick­man, że ode­śle mnie do popraw­czaka. Zby­łem ją wzru­sze­niem ramion, lecz Bogiem a prawdą mocno się wystra­szy­łem.

Za Lin­coln roz­cią­gały się zaorane pola. Drogę grun­tową, którą podą­ża­li­śmy, oka­lały zie­lone zagony kuku­ry­dzy kieł­ku­ją­cej w rów­nych rzę­dach z czar­no­ziemu. Wyczy­ta­łem w jakiejś książce, że daw­niej wszę­dzie wokół była pre­ria z trawą się­ga­jącą głowy i że war­stwa żyznej gleby ma tu gru­bość kilku metrów. Na zacho­dzie cią­gnęło się dłu­gie pasmo niskich, leżą­cych odło­giem wzgórz Buf­falo Ridge, a za nimi była już Dakota Połu­dniowa. Na wscho­dzie, tam dokąd zmie­rza­li­śmy, zie­mia była pła­ska i już z daleka mogłem dostrzec wiel­kie łąki pełne siana, nale­żące do Hec­tora Bled­soe.

Chłopcy ze Szkoły Przy­spo­so­bie­nia Indian w Lin­coln byli łatwym łupem dla Bled­soe i innych oko­licz­nych far­me­rów szu­ka­ją­cych dar­mo­wej siły robo­czej. Tłu­ma­czono to celami „edu­ka­cyj­nymi”. W isto­cie dyżury te niczego nas nie uczyły oprócz tego, że wole­li­by­śmy paść tru­pem, niż zostać far­me­rami. Praca tam zawsze była ciężka i brudna. Wygar­nia­nie gnoju z bydlę­cych zagród, kar­mie­nie świń, ogła­wia­nie kuku­ry­dzy i kar­czo­wa­nie czar­ciego ziela – a to wszystko w palą­cym słońcu. Ale naj­gor­sze było kosze­nie u Bled­soe. Przez cały dzień tasz­czy­li­śmy wiel­kie bele siana, pocąc się jak myszy, oble­pieni pyłem, który draż­nił skórę, jakby obsiadł cię milion pcheł. Prze­rwa była tylko jedna, na lunch zło­żony zwy­kle z suchej kanapki i cie­płej od słońca wody. Dyżury te przy­dzie­lano sil­niej­szym i star­szym chłop­com lub takim jak ja, stwa­rza­ją­cym pro­blemy per­so­ne­lowi szkoły. Byłem słab­szy od star­szych kole­gów, więc nie tylko Bled­soe dawał mi w kość, lecz także oni, uty­sku­jąc, że się nie przy­kła­dam. Albert, kiedy tam był, trzy­mał mnie z dala od kło­po­tów, ale jako ulu­bie­niec Czar­nej Wiedźmy rzadko pra­co­wał u Bled­soe.

Pani Frost zaje­chała na pole, gdzie – zda­wało się, aż po hory­zont – ście­liły się rzędy ścię­tej i wysu­szo­nej lucerny. Bled­soe cią­gnął za sobą trak­to­rem prasę do belo­wa­nia siana. Kilku chłop­ców wrzu­cało je widłami do maszyny. Reszta podą­żała za nimi, dźwi­ga­jąc bele z ziemi i ładu­jąc je na cię­ża­rówkę z plat­formą, pro­wa­dzoną przez syna Bled­soe, wiel­ko­luda o imie­niu Ralph, rów­nie wred­nego jak jego stary. Pani Frost zapar­ko­wała na wprost trak­tora i cze­kała, aż się do nas zbliży. Bled­soe wyłą­czył sil­nik i zgra­mo­lił się z sio­dełka. Zer­k­ną­łem na kole­gów ze szkoły, bez koszul, spo­co­nych jak robo­cze muły, z czar­nymi wło­sami teraz zło­tymi od pyłu. Roz­po­zna­łem ich spoj­rze­nia. Wyra­żały ulgę, że wresz­cie mogą chwilę ode­tchnąć, a także nie­na­wiść, bo ja i Albert nie cier­pie­li­śmy jak oni.

– Dzień dobry, Hec­to­rze – zaga­iła wesoło Clara Frost. – Dobrze wam idzie?

– Szło. – Nie zdjął wiel­kiego słom­ko­wego kape­lu­sza, jak czy­nią to zwy­kle męż­czyźni w obec­no­ści kobiet. – Cze­goś potrzeba?

– Jed­nego z tych chłop­ców. Pan Brick­man mi go obie­cał.

– Kim­kol­wiek jest, naj­pierw obie­cał go mnie.

– Ale zmie­nił zda­nie.

– Nie zadzwo­nił, żeby mi to oznaj­mić.

– A niby jak miał się dodzwo­nić na pole?

– Mógł to prze­ka­zać mojej żonie.

– To może zrobi pan sobie dłuż­szą prze­rwę, pod­je­dziemy na farmę i spy­tamy Rosa­lind?

Trwa­łoby to dobre pół godziny. Dostrze­głem świt nadziei w oczach szkol­nych kole­gów opar­tych o prasę do siana.

– Chyba że woli pan uwie­rzyć kobie­cie na słowo?

Widzia­łem, jak myśli Bled­soe buk­sują na wer­te­pach kry­ją­cych się w tym pyta­niu. Musiał zarzu­cić jej kłam­stwo albo dać za wygraną. Całym swoim sczer­nia­łym, uschnię­tym, mało­dusz­nym ser­cem był prze­ciwny temu pomy­słowi, nie mógł jed­nak pod­wa­żać słów kobiety, nauczy­cielki i wdowy. Gołym okiem było widać, jak bar­dzo mu to nie w smak.

– Który to? – spy­tał.

– Moses Washing­ton.

– Szlag! – Tym razem ścią­gnął kape­lusz i z wście­kło­ścią cisnął go na zie­mię. – Do dia­bła, naj­lep­szy z całej tej bandy!

– Teraz już z mojej, Hec­to­rze. – Pani Frost zer­k­nęła na chło­paka, który stał na pra­sie, wrzu­ca­jąc do niej siano. – Moses! – zawo­łała. – Włóż koszulę i chodź ze mną.

Mose chwy­cił koszulę, zwin­nie zesko­czył z maszyny, pod­biegł do forda i bez wysiłku pofru­nął na pakę, na któ­rej sie­dzie­li­śmy z Alber­tem oparci ple­cami o kabinę kie­rowcy. Mach­nął nam na powi­ta­nie. Dałem mu do zro­zu­mie­nia, że szczę­ściarz z niego, i zato­czy­łem dło­nią koło, w któ­rym zna­lazł się ze mną i z Alber­tem.

– No to mam to, po co przy­je­cha­łam – pod­su­mo­wała pani Frost.

– Ano – rzu­cił Bled­soe, schy­la­jąc się po kape­lusz.

– A tu, jakby co, jest zgoda pana Brick­mana, na piśmie.

– Mogła mi to pani dać na samym początku.

– Tak jak pan mógł od razu uwie­rzyć mi na słowo. Miłego dnia.

Odjeż­dża­jąc, patrzy­li­śmy, jak Bled­soe wsiada na trak­tor i sunie wzdłuż dłu­giego pasa suchej lucerny, a chłopcy znów się mozolą, wyko­nu­jąc swą nie­wdzięczną pracę. Sie­dzący obok mnie Mose zło­żył gestem dzięk­czy­nie­nie poran­nemu słońcu, zazna­cza­jąc, że cała nasza trójka to szczę­ścia­rze.

Rozdział 3

Farma Cory Frost leżała jakieś trzy i pół kilo­me­tra na wschód od Lin­coln na połu­dnio­wym brzegu Gilead. Był tam stary dom, nie­wielki sad jabło­niowy, ogromny ogród, sto­doła i zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze. Za życia jej męża obsa­dzali jesz­cze spore pole kuku­ry­dzą. Oboje pra­co­wali w szkole, on jako nauczy­ciel wuefu. Wszy­scy lubi­li­śmy pana Fro­sta. Ten pół Siuks, ćwierć Szkot i ćwierć Irland­czyk był świet­nym spor­tow­cem. W dzie­ciń­stwie wysłali go do szkoły dla Indian w Car­li­sle w Pen­syl­wa­nii, gdzie poznał samego Jima Thorpe’a. Jako jede­na­sto­la­tek sie­dział na try­bu­nach, gdy ów póź­niej sławny lek­ko­atleta wraz ze swoją indiań­ską dru­żyną zaszo­ko­wał świat, poko­nu­jąc fut­bo­li­stów eli­tar­nego uni­wer­sy­tetu Harvarda.

Pan Frost zgi­nął w wypadku na far­mie. Pew­nego razu sie­dział na bro­nie tale­rzo­wej z malutką Emmy na kola­nach i pro­wa­dził Big Geo­rge’a, potęż­nego konia pocią­go­wego, po zaora­nym polu, obra­ca­jąc świeżo prze­ko­pane grudy czar­no­ziemu. Gdy zbli­żyli się do jego skraju i pan Frost zawró­cił konia, ten naru­szył gniazdo szer­szeni w tra­wie przy ogro­dze­niu. Big Geo­rge sta­nął dęba i w panice galo­pem puścił się przed sie­bie, a Emmy ześli­znęła się ojcu z kolan i wylą­do­wała na ziemi. Andrew pró­bo­wał ją chwy­cić i sam wpadł wprost pod ostre osiem­na­sto­ca­lowe ostrza brony, która prze­je­chała po nim. Tym­cza­sem Emmy ude­rzyła głową w słup ogro­dze­nia i przez dwa dni leżała nie­przy­tomna.

Latem 1932 minął rok od śmierci Andrew Fro­sta. Clara jakoś się pozbie­rała. Zie­mię uprawną oddała w dzier­żawę, lecz musiała jesz­cze zadbać o sad i ogród. Stary dom wyma­gał cią­głych napraw, podob­nie jak sto­doła i budynki gospo­dar­cze. Cza­sami pro­szono mnie, Mose’a i Alberta, żeby­śmy jej pomo­gli. Nie mia­łem nic prze­ciwko temu. Domy­śla­łem się, że nie­ła­two jej jed­no­cze­śnie wycho­wy­wać samot­nie Emmy, podo­łać obo­wiąz­kom na far­mie i uczyć w szkole. I cho­ciaż pani Frost była miła, to jed­nak spra­wiała wra­że­nie, jakby zawsze gro­ma­dziły się nad nią chmury, a jej uśmiech nie był już tak pogodny jak daw­niej.

Gdy doje­chaw­szy na miej­sce, zgra­mo­li­li­śmy się z paki forda, pani Frost natych­miast przy­dzie­liła nam zada­nia. Nie uwol­niła mnie i Mose’a od mor­dęgi na polu Bled­soe wyłącz­nie z dobroci serca. Dała Mose’owi kosę, żeby ściął trawę, która roz­ro­sła się mię­dzy jabło­niami w sadzie, a mnie i Alber­towi kazała posta­wić siatkę chro­niącą ogród przed kró­li­kami. Jej szkolna pen­sja ledwo star­czała na życie, więc ogród i sad były dla niej ważne. By pod­czas dłu­gich zim wzbo­ga­cić dietę Emmy i wła­sną, robiła prze­twory z warzyw i owo­ców. Zaję­li­śmy się pracą, a pani Frost z córką jęły gra­co­wać ogród.

– Masz szczę­ście, że oddała ci tę har­mo­nijkę – rzu­cił Albert.

Wła­śnie wyko­pa­li­śmy dołek. Przy­trzy­my­wa­łem słu­pek, a mój brat obsy­py­wał go zie­mią, mocno ją udep­tu­jąc.

– Zawsze się odgraża, że zatrzyma ją na dobre.

– Zwy­kle speł­nia swoje groźby.

– Gdyby mi ją zabrała, nie mia­łaby czym mi gro­zić, bo pobyt w pokoju ciszy mi zwisa.

– Może kazać DiMarco czę­ściej cię lać. Ucie­szyłby się.

– Tro­chę poboli i prze­sta­nie.

Alberta ni­gdy nie spo­tkało lanie, więc nie miał o tym poję­cia. Razy wymie­rzane przez DiMarco bolały jak dia­bli, a naza­jutrz cho­dze­nie spra­wiało trud­ność, lecz prawdą było też to, że ból w końcu mijał.

– Gdyby Brick­man wie­działa, ile zna­czy dla cie­bie ta har­mo­nijka, roz­wa­li­łaby ją na two­ich oczach.

– Dla­tego lepiej, żeby się nie dowie­działa – odpar­łem z pogróżką w gło­sie.

– Myślisz, że cię pod­ka­bluję?

– A kto cię tam wie?

Albert chwy­cił mnie za koszulę i przy­cią­gnął do sie­bie. Na twa­rzy znów miał masę pie­gów; wyglą­dała jak micha roz­mo­czo­nych kuku­ry­dzia­nych płat­ków.

– Tylko dzięki mnie może nie tra­fisz do popraw­czaka, do cho­lery!

Mój brat pra­wie ni­gdy nie prze­kli­nał. Cho­ciaż mówił cicho, dotarło to do uszu pani Frost, która wypro­sto­wała się z gracą w ręku i zawo­łała:

– Alber­cie!

Puścił mnie, lekko sztur­cha­jąc.

– Kie­dyś wpa­ku­jesz się tak, że nie zdo­łam cię wycią­gnąć.

Zdało mi się, że wypa­truje tego dnia z utę­sk­nie­niem.

Potem była prze­rwa na lunch. Pani Frost ugo­ściła nas prze­pysz­nymi kanap­kami z sałatką z szynką, sokiem z jabłek i lemo­niadą. Zje­dli­śmy je pod wielką topolą nad brze­giem Gilead.

Wtem Moses zadał na migi pyta­nie: Dokąd pły­nie ta rzeka?

– Naj­pierw łączy się z Min­ne­sotą, a ta z Mis­si­sipi, która toczy swe wody przez dwa i pół tysiąca kilo­me­trów aż do Zatoki Mek­sy­kań­skiej.

Szmat drogi – sko­men­to­wał Mose i cicho gwizd­nął.

– Kie­dyś nią popłynę – zade­kla­ro­wał Albert.

– Jak Huck Finn? – spy­tała pani Frost.

– Jak Mark Twain. Zacią­gnę się na sta­tek.

– Oba­wiam się, że te czasy już minęły, Alber­cie.

– Popły­wamy kanu, mamo? – wtrą­ciła się Emmy.

– Naj­pierw praca, a potem może też kąpiel w rzece.

– Zagrasz nam coś, Odie? – zagad­nęła mnie Emmy.

Dwa razy nie musiała pro­sić. Wycią­gną­łem har­mo­nijkę z kie­szeni koszuli i postu­ka­łem nią w dłoń, by wytrze­pać kurz. Zagra­łem im jedną z moich ulu­bio­nych melo­dii, She­nan­doah. Jest piękna, ale to tona­cja molowa, więc drze­mie w niej smu­tek, który wszyst­kim się nam udzie­lił. Pro­mie­nie słońca odbi­jały się od wody o bar­wie sła­bej her­baty, gałę­zie rzu­cały wokół poplą­tane cie­nie i nagle dostrze­głem łzy w oczach pani Frost. Wtedy przy­po­mnia­łem sobie, że była to też jedna z ulu­bio­nych pio­se­nek jej męża. Nie dokoń­czy­łem jej.

– Dla­czego prze­sta­łeś grać? – zdzi­wiła się Emmy.

– Nie pamię­tam, jak to dalej szło – skła­ma­łem i od razu zaczą­łem coś na żyw­szą nutę, pio­senkę I Got Rhy­thm posły­szaną w radiu, wyko­ny­waną przez Reda Nicholsa and His Five Pen­nies. Ćwi­czy­łem ją wcze­śniej, lecz jesz­cze nikomu jej nie gra­łem. Wszyst­kim natych­miast popra­wił się humor, a pani Frost zaczęła nawet śpie­wać, co mnie zasko­czyło, bo nie mia­łem poję­cia, że ist­nieją słowa do tej melo­dii.

– Ger­sh­win – oznaj­miła, kiedy skoń­czy­łem.

– Co?

– Nie co, tylko kto. Autor tego utworu to Geo­rge Ger­sh­win.

– Pierw­sze sły­szę. Ale pisze cał­kiem nie­złe pio­senki.

– A i ow­szem. I ty ład­nie to zagra­łeś.

– Grasz jak anioł, Odie – zachwy­ciła się Emmy, a Mose jej przy­tak­nął.

Albert wstał, gdy to usły­szał.

– Praca czeka – rzu­cił.

– Racja – powie­działa pani Frost i jęła zbie­rać rze­czy do pik­ni­ko­wego koszyka.

Kiedy Mose skoń­czył kosić trawę w sadzie, przy­szedł do nas, by pomóc przy wzno­sze­niu ogro­dze­nia. Potem, zgod­nie z obiet­nicą, pani Frost wysłała nas nad rzekę, żeby­śmy obmyli się z kurzu, gdy ona przy­go­to­wy­wała kola­cję. Ścią­gnę­li­śmy ubra­nia i od razu wsko­czy­li­śmy do wody. Całe popo­łu­dnie poci­li­śmy się w skwa­rze i w chłod­nej rzece poczu­li­śmy się jak w raju. Kąpiel nie trwała jed­nak długo, bo wkrótce Emmy zawo­łała do nas z brzegu:

– Możemy popły­wać kanu?

Kaza­li­śmy jej się odwró­cić, gdy gra­mo­li­li­śmy się z wody i wkła­da­li­śmy na powrót ubra­nia. Póź­niej Albert i Mose dźwi­gnęli kanu ze sto­jaka nie­opo­dal rzeki, gdzie pani Frost zawsze je trzy­mała, i opu­ścili je na wodę. Chwy­ci­łem dwa wio­sła. Emmy usia­dła obok mnie pośrodku. Albert i Mose prze­jęli ode mnie wio­sła, zajęli miej­sca na dzio­bie i na rufie i ruszy­li­śmy przed sie­bie.

Gilead ma tam led­wie dzie­sięć metrów sze­ro­ko­ści, a prąd nie jest zbyt silny. Jakiś czas pły­nę­li­śmy na wschód pod osłoną zwi­sa­ją­cych gałęzi. Na rzece i na jej brze­gach pano­wała cisza.

– Jak miło! Mogła­bym tak pły­nąć bez końca – roz­ma­rzyła się Emmy.

– Aż do Mis­si­sipi? – spy­ta­łem.

Mose oparł wio­sło o burtę i dorzu­cił na migi: Aż do oce­anu.

Albert potrzą­snął głową.

– Tym kanu w życiu nie dali­by­śmy rady.

– Ale zawsze wolno poma­rzyć – odpar­łem.

Zawró­ci­li­śmy i pły­nąc pod prąd, wró­ci­li­śmy do farmy Fro­stów. Wcią­gnę­li­śmy kanu na sto­jak, uło­ży­li­śmy pod nim wio­sła i skie­ro­wa­li­śmy się w stronę domu. I wła­śnie wtedy nade­szły złe wie­ści.

Rozdział 4

Wszy­scy roz­po­zna­li­śmy auto­mo­bil Brick­ma­nów, srebr­nego fran­klina Club Sedan. Pokryty kurzem z pól, roz­siadł się na środku drogi jak wielki, wygłod­niały lew.

– U, bratku! – zasę­pił się Albert. – To się nam dosta­nie…!

Mose poka­zał na migi: Wiejmy.

– Prze­cież Brick­man zezwo­lił, żeby­śmy tu przy­je­chali – odpar­łem.

– To nie on mnie tu mar­twi. – Albert zaci­snął usta.

Sie­dzieli w pokoju zwa­nym przez panią Frost bawial­nią, nie­wiel­kim salo­niku z sofą i dwoma fote­lami z tapi­cerką o kwie­ci­stym wzo­rze. Na gzym­sie małego kominka stała foto­gra­fia w ramce z Fro­stami i usa­do­wioną pośrodku Emmy. Wyglą­dali na szczę­śli­wych w oczach nas, sie­rot, które wła­śnie tak wyobra­żały sobie rodzinne szczę­ście.

– Naresz­cie! – oży­wiła się Czarna Wiedźma, jakby nie widziała nas kil­ka­na­ście lat i nasz powrót nie­sły­cha­nie ją ucie­szył. – Miły wypad kanu?

– Emmy bar­dzo chciała popły­nąć, a nie mogli­śmy zosta­wić jej na rzece samej – pośpiesz­nie wyja­śnił Albert.

– Ależ natu­ral­nie! – zgo­dziła się pani Brick­man. – No i dużo przy­jem­niej pły­wać po rzece, niż pra­co­wać w polu, prawda?

Gdy się do mnie uśmiech­nęła, bałem się, że za chwilę z jej ust pla­śnie wąski, roz­dwo­jony język.

– Chłopcy mocno się dziś u mnie napra­co­wali – oznaj­miła jej pani Frost. – Moses sko­sił trawę w sadzie i cała trójka posta­wiła ogro­dze­nie wokół ogrodu. Nie wiem, co bym bez nich poczęła. Dzię­kuję, Clyde, że zgo­dzi­łeś się uży­czyć mi ich na cały dzień.

Gdy pan Brick­man zer­k­nął na żonę, blady uśmiech, który poja­wił się na jego ustach, natych­miast zamarł.

– Mój Clyde ma zbyt mięk­kie serce – oświad­czyła pani Brick­man. – To nie­stety wada przy pracy z dziećmi wyma­ga­ją­cymi sil­nej ręki. – Odsta­wiła na sto­lik szklankę z mro­żoną her­batą. – Musimy jechać, bo chłopcy nie zdążą na kola­cję.

– Zamie­rza­łam ich nakar­mić, a potem odwieźć.

– A gdzieżby, skar­bie! Nie chcę o tym sły­szeć. Zje­dzą jak inni, w szkole. Dziś wie­czór fil­mowy. Chyba nie chcemy, żeby ich omi­nął? – Pani Brick­man unio­sła się z fotela niczym słup czar­nego dymu. – Chodź, Clyde.

– Dzię­kuję wam, chłopcy. – Clara Frost posłała nam krze­piący uśmiech i odpro­wa­dziła nas do drzwi.

– Pa, pa, Odie. Moses. Alber­cie – rzu­ciła Emmy.

Mój brat otwo­rzył drzwi auto­mo­bilu dla pani Brick­man, gdy jej mąż mościł się za kie­row­nicą. Potem we trójkę usie­dli­śmy z tyłu. Clara Frost wraz z Emmy sta­nęły przed domem. Zafra­so­wana dziew­czynka wykrzy­wiła usta w pod­kówkę. Sądząc po tym, jak smutno nam machały, gdy odjeż­dża­li­śmy, można by sądzić, że wiozą nas na egze­ku­cję, co wcale nie było dale­kie od prawdy.

Przez dłuż­szy czas nikt się nie odzy­wał. Pan Brick­man mocno wci­skał pedał gazu, wznie­ca­jąc wielki, wlo­kący się za nami tuman kurzu. Tym­cza­sem nasza trójka toczyła mię­dzy sobą gorącz­kową dys­ku­sję na migi.

Mose: To już po nas.

Albert: Zała­twię to.

Ja: Czarna Wiedźma pożre nas żyw­cem na kola­cję.

– Dość tego! – naka­zała pani Brick­man.

Pomy­śla­łem, że musi mieć oczy z tyłu głowy.

Pan Brick­man zapar­ko­wał przed ich domem sto­ją­cym w odle­gło­ści krót­kiego spa­ceru od budynku admi­ni­stra­cyj­nego. Był to ładny pię­trowy budy­nek z cegły z pięk­nym gazo­nem i rabat­kami, zawdzię­cza­ją­cymi swój wygląd cięż­kiej pracy dzieci ze szkoły. Gdy wysie­dli­śmy, jego żona rzu­ciła miłym tonem:

– W samą porę na kola­cję.

Posiłki wyda­wano według ści­słego har­mo­no­gramu: śnia­da­nie o siód­mej, lunch w połu­dnie i kola­cja o pią­tej. W razie spóź­nie­nia uczeń nie dosta­wał jedze­nia, gdyż kiedy już wszy­scy usie­dli, nie był wpusz­czany do sto­łówki. Byłem głodny. Napra­co­wa­li­śmy się, choć nie aż tak jak na polu u Bled­soe. Uwaga Czar­nej Wiedźmy bar­dzo mnie ucie­szyła, bo mimo jej wcze­śniej­szego komen­ta­rza skie­ro­wa­nego do Clary Frost bałem się, że nasze szanse na zje­dze­nie kola­cji są mniej wię­cej takie, jak szanse Custera na zło­je­nie tył­ków Siuk­som w bitwie nad Lit­tle Bighorn.

Nie­stety oka­zało się, że mia­łem rację.

– Clyde, chyba przyda się lek­cja poglą­dowa. Chłopcy raczej nie zje­dzą dzi­siaj kola­cji.

– To moja wina, pani Brick­man – wyrwał się Albert. – Powi­nie­nem był panią spy­tać, nim tam poje­cha­li­śmy.

– Ow­szem, powi­nie­neś był. – Uśmiech­nęła się. – A skoro jesteś tego świa­dom, cie­bie kola­cja nie omi­nie.

Albert spoj­rzał na mnie, ale już się nie ode­zwał. W tam­tym momen­cie go nie­na­wi­dzi­łem, nie­na­wi­dzi­łem tego lizusa, który w nim sie­dział. Dobra, pomy­śla­łem. Obyś się udła­wił.

– A wy macie coś do powie­dze­nia?

Mose ski­nął głową i odparł na migi: Dla mnie jesteś gów­nem.

– Co powie­dział? – spy­tała Czarna Wiedźma.

– Że bar­dzo mu przy­kro, ale pani Frost kazała mu jechać, a nie­grzecz­nie odma­wiać nauczy­cielce.

– Te migi zna­czą aż tyle?

– Mniej wię­cej – odpo­wie­dział Albert.

– A ty nie masz nic do powie­dze­nia?

Poka­za­łem na migi: Kiedy nie patrzysz, sikam na twoje rabatki.

– Nie wiem, co to zna­czy, ale na pewno by mi się to nie spodo­bało. Clyde, myślę, że małego Odiego nie tylko omi­nie kola­cja. Spę­dzi tę noc w pokoju ciszy, a Moses dotrzyma mu towa­rzy­stwa.

Liczy­łem, że Albert wstawi się za nami, ale on tylko stał i patrzył.

Poka­za­łem mu na migi: Cze­kaj no, naszczam ci na gębę, jak będziesz spał.

Ode­brała mi kola­cję, ale zosta­wiła har­mo­nijkę. Gdy o zacho­dzie słońca wszyst­kie dzieci zgro­ma­dzono w auli przed sean­sem fil­mo­wym, ja gra­łem ulu­bione melo­die swoje i Mosesa w pokoju ciszy. Znał słowa tych pio­se­nek i śpie­wał je w języku migo­wym.

Mose nie uro­dził się nie­mową. Kiedy miał cztery lata, ktoś – nie wia­domo kto – obciął mu język. Zna­le­ziono go pobi­tego do nie­przy­tom­no­ści i bez języka w trzci­nach w przy­droż­nym rowie nie­opo­dal mia­steczka Gra­nite Falls. Nie był w sta­nie się wysło­wić ani wska­zać, kto był sprawcą tego okru­cień­stwa. Utrzy­my­wał, że nic nie pamięta. Nawet gdyby mógł mówić, o rodzi­cach też nic nie wie­dział. Ojca nie znał, a do matki zawsze mówił „Mamo” i nie miał poję­cia, jak miała na imię. Poli­cja twier­dziła, że zro­biła, co w jej mocy. Jako że był India­ni­nem, tylko prze­py­tała oko­licz­nych Siuk­sów, lecz żaden z nich nie sły­szał o mar­twej kobie­cie ani o dziecku. Jako czte­ro­la­tek Mose tra­fił do szkoły w Lin­coln. Ponie­waż nie mówił ani nie potra­fił napi­sać, jak się nazywa, jej ówcze­sny dyrek­tor, pan Sparks, nadał mu imię Moses, gdyż odna­le­ziono go w trzci­nach, i nazwi­sko Washing­ton na cześć swo­jego ulu­bio­nego pre­zy­denta. Mose wyda­wał z sie­bie prze­raź­liwe gar­dłowe dźwięki, lecz nie wypo­wia­dał słów, dla­tego zwy­kle mil­czał. Chyba że się śmiał – bo śmiech miał zdrowy i zaraź­liwy.

Nim ja i Albert zja­wi­li­śmy się w szkole w Lin­coln, Mose poro­zu­mie­wał się nie­wpraw­nie na migi i jakoś sobie radził. Nauczył się czy­tać i pisać, lecz brak języka spra­wiał, że nie uczest­ni­czył w kla­so­wych dys­ku­sjach i więk­szość nauczy­cieli zwy­czaj­nie go igno­ro­wała. Dopiero ja i Albert nauczy­li­śmy go takiego języka, jaki sami wcze­śniej opa­no­wa­li­śmy. Nasza bab­cia zara­ziła się w ciąży różyczką i w efek­cie mama przy­szła na świat głu­cha. Bab­cia, która przed ślu­bem pra­co­wała jako nauczy­cielka, nauczyła córkę języka migo­wego. Mama wła­śnie w taki spo­sób komu­ni­ko­wała się ze świa­tem, dla­tego jesz­cze zanim zaczą­łem mówić, umia­łem się poro­zu­mie­wać na migi. Dowie­dziaw­szy się o tym, pani Frost nale­gała, bym nauczył języka migo­wego ją i jej męża, a przy oka­zji mała Emmy nasią­kła nim jak gąbka. Gdy pani Frost mogła już poro­zu­mieć się z Mose’em, została jego kore­pe­ty­torką i pomo­gła nad­ro­bić zale­gło­ści w nauce.

W duszy Mose’a gościł jakiś rodzaj poezji. Gdy gra­łem, a on śpie­wał na migi, jego dło­nie tań­czyły z gra­cją, a nie­wy­po­wie­dziane słowa nabie­rały lek­ko­ści i urody, jakich żaden głos nie byłby w sta­nie im nadać.

Tuż przed tym, jak na nie­bie zga­sło świa­tło i pokój ciszy pogrą­żył się w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, Mose popro­sił: Opo­wiedz mi coś.

Opo­wie­dzia­łem mu histo­ryjkę wymy­śloną poprzed­niego wie­czoru, gdy oprócz mnie w kamien­nej celi był tylko Faria. Brzmiało to tak:

– To opo­wieść o pew­nej ciem­nej nocy w Hal­lo­ween i o trójce chłop­ców. Jeden miał na imię Moses, drugi Albert, a trzeci Mar­shall. (Na Alber­cie ni­gdy nie robiło wra­że­nia, gdy czy­ni­łem go jed­nym z boha­te­rów, za to Moses to uwiel­biał. Mar­shall Foote był naszym szkol­nym kolegą, wred­nym do szpiku kości Siuk­sem z rezer­watu Crow Creek w Dako­cie Połu­dnio­wej). Mar­shall lubił doku­czać dwóm pozo­sta­łym i pła­tać im okrutne figle. Gdy wra­cali póź­nym wie­czo­rem do domu z hal­lo­we­eno­wego przy­ję­cia, opo­wie­dział im o Win­digo, okrut­nym olbrzy­mie, potwo­rze, który kie­dyś był czło­wie­kiem, lecz prze­mie­nił się za sprawą czar­nej magii w kani­bala, bestię z wiecz­nie nie­za­spo­ko­joną żądzą ludz­kiej krwi. Nim spadł na cie­bie z nie­bios, wykrzy­ki­wał twoje imię gło­sem jakie­goś nie­ziem­skiego dra­pież­nego ptaka. Na nic się to jed­nak zda­wało, gdyż gdzie­kol­wiek się skry­łeś, Win­digo i tak cię dopa­dał, wyszar­py­wał ci serce i gdy kona­łeś, na two­ich oczach je poże­rał.

Moses i Albert odparli, że Mar­shall ple­cie bzdury i że ktoś taki nie ist­nieje, jed­nak ten zarze­kał się, że to szczera prawda. Gdy już odpro­wa­dzili go do domu, ostrzegł ich, by uwa­żali na Win­digo.

Ruszyli dalej, dwo­ru­jąc sobie z owej bestii, lecz każdy posły­szany po dro­dze szmer wpra­wiał ich w prze­ra­że­nie. I nagle, nie wia­domo skąd, ich uszu dobiegł piskliwy głos, który wykrzy­ki­wał ich imiona: Albert! Moses!

Mose chwy­cił mnie za rękę i wypi­sał mi pal­cem na dłoni: Potwór?

– Może – odpo­wie­dzia­łem. – Słu­chaj dalej: Nie­przy­tom­nie prze­ra­żeni chłopcy rzu­cili się do ucieczki. Gdy dobie­gli w miej­sce, gdzie konar wiel­kiego wiązu zwi­sał nad chod­ni­kiem, opa­dło z niego coś czar­nego i wylą­do­wało wprost przed nimi. „Pożrę wasze serca!” – wrza­snął czarny stwór.

Chłopcy roz­darli się wnie­bo­głosy i nie­mal naro­bili w por­tki. Wtem owo czarne coś wybuch­nęło śmie­chem, a oni domy­ślili się, że to Mar­shall. Zwy­zy­wał ich od gąsek i ciul­ków, dora­dził, żeby wra­cali do mamusi, i odszedł, zaśmie­wa­jąc się z wła­snego psi­kusa. Spe­szeni chłopcy ruszyli dalej w mil­cze­niu, wście­kli na Mar­shalla, który – jak osta­tecz­nie uznali – wcale nie oka­zał się przy­ja­cie­lem.

Nie uszli daleko, gdy znów coś posły­szeli. Głos jakie­goś nie­ziem­skiego dra­pież­nego ptaka wykrzy­ki­wał z nie­bios imię Mar­shalla. Poczuli też okropną woń gni­ją­cego mięsa. Spoj­rzeli w górę i zauwa­żyli, że wiel­kie czarne coś sunie w poprzek tar­czy księ­życa. Po jakiejś minu­cie roz­legł się w oddali za ich ple­cami krzyk, naj­pew­niej Mar­shalla. Zawró­cili pędem, lecz go nie zna­leźli i póź­niej nikt go już nie widział. Ni­gdy.

Skoń­czyw­szy, spra­wi­łem, że w naszej pozba­wio­nej świa­tła celi zapa­dła głę­boka, zło­wroga cisza. I nagle wrza­sną­łem jak opę­tany. Mose też wydał z sie­bie ten swój gar­dłowy, nie­ziem­ski sko­wyt. A potem się roze­śmiał. Znów chwy­cił mnie za rękę i wpi­sał mi w dłoń: Ja też pra­wie się sfaj­da­łem, jak ci chłopcy!

Póź­niej leże­li­śmy zato­pieni głę­boko we wła­snych myślach.

W końcu Mose szturch­nął mnie w ramię i ponow­nie ujął moją rękę. To opo­wie­ści, ale praw­dziwe. Potwory, które poże­rają dzie­cięce serca, ist­nieją.

Wsłu­chi­wa­łem się w jego głę­boki oddech, gdy odpły­nął w sen, a po chwili usły­sza­łem odgłos drep­ta­nia Farii, który wychy­nął z kry­jówki, by spraw­dzić, czy mam dla niego okruszki. Nie mia­łem i wkrótce też zasną­łem.

W ciem­no­ściach obu­dził mnie szczęk klu­cza w żeliw­nych drzwiach celi. Zerwa­łem się na równe nogi. Pierw­sza myśl wpra­wiła mnie w panikę: DiMarco! Nie sądzi­łem, by cze­goś pró­bo­wał przy nas dwóch, zwłasz­cza jeśli tym dru­gim był Mose, lecz jak Win­digo, on też miał nie­po­skro­mione nik­czemne zachcianki i wszy­scy wie­dzie­li­śmy, co robi dzie­ciom nocą. Spią­łem się, gotów kopać, dra­pać i gryźć, nawet gdyby zatłukł mnie za to na śmierć.

Przez szpary w drzwiach prze­świe­cało świa­tło lampy naf­to­wej. Mose też już się obu­dził. Przy­kuc­nął, cały zwarty i gotowy, przy­wo­dząc mi na myśl cię­ciwę, która za moment wypchnie strzałę. Zer­k­nąw­szy na mnie, ski­nął głową. Wie­dzia­łem, że nie ule­gniemy cho­rym zaku­som DiMarco bez walki.

Tym­cza­sem to nie jego twarz ujrze­li­śmy w świe­tle lampy. Przy­ło­żyw­szy palec do ust, Her­man Volz uśmiech­nął się i gestem ręki naka­zał, byśmy ruszyli za nim.

Na zachód od tere­nów szkoły cią­gnęła się roz­le­gła, zaro­śnięta wysoką trawą i usiana gła­zami łąka, a za nią ziała cze­luść opusz­czo­nego kamie­nio­łomu. Podą­ży­li­śmy ścieżką, którą przez lata wydep­tali doro­śli i dzieci łak­nący samot­no­ści, pra­gnący porzu­cać kamie­niami w otchłań, bądź – jak Her­man Volz – z innego powodu. Na skraju kamie­nio­łomu stała stara szopa na narzę­dzia, kry­jąca w sobie sekret znany jedy­nie jemu, Alber­towi, Mose’owi i mnie. Volz zawie­sił tam ciężką kłódkę.

Nie­opo­dal szopy pło­nęło nie­wiel­kie ogni­sko. Poczu­łem woń sma­żo­nej kieł­basy. Zbli­żyw­szy się, ujrza­łem roz­świe­tloną twarz brata, a obok ron­del.

Volz wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Nie mogłem dopu­ścić, żeby­ście padli z głodu.

– Sia­daj­cie, jedze­nie już pra­wie gotowe – oznaj­mił Albert.

W ron­dlu były nie tylko kieł­ba­ski, ale też jajecz­nica, kro­jone w kostkę ziem­niaki i cebula. Albert był dobrym kucha­rzem. Kiedy tuła­li­śmy się z ojcem Bóg jeden wie gdzie, to on zwy­kle goto­wał. Cza­sami, jak tu, nad ogni­skiem, a innym razem na pie­cyku na drewno w jakimś małym przy­droż­nym zajeź­dzie w kom­plet­nej głu­szy. Ale cza­ro­dzie­jem nie był, nie umiał wycza­ro­wać jedze­nia. Domy­śli­łem się, że wszyst­kie te fry­kasy pocho­dziły ze spi­żarni Volza.

Teraz gry­zło mnie sumie­nie, że poczu­łem do brata taką nie­na­wiść, gdy Czarna Wiedźma nie wysłała go razem z nami do pokoju ciszy. Zasta­na­wia­łem się, czy przy­pad­kiem już wtedy nie obmy­ślał spo­sobu na to, by nas nakar­mić. A może był to pomysł Volza? Tak czy owak, złość już mi prze­szła.

– Jaki film wam puścili? – spy­ta­łem, gdy już roz­sie­dli­śmy się wokół ogni­ska.

– Western, Figh­ting Cara­vans – odpo­wie­dział Albert.

Jasne, że western. Dla mnie w porządku, lubi­łem strze­la­niny. Wyda­wało mi się jed­nak dziwne, że w szkole poka­zy­wali nam jedy­nie filmy, gdzie India­nie byli potwo­rami, a naj­lep­szym roz­wią­za­niem było ich zabi­ja­nie.

Pod­nio­słem patyk i pogrze­ba­łem nim w ogni­sku.

– Dobry?

– Nie wiem, nie obej­rza­łem – odparł Albert.

Dla­czego? – spy­tał na migi Mose.

– Bo po kola­cji pani Brick­man kazała mi umyć i nabłysz­czyć fran­klina.

– Ach, ta kobieta i jej auto­mo­bile…! – skwi­to­wał Volz i pokrę­cił głową.

Co roku mąż kupo­wał jej nowe auto. Tłu­ma­czyli, że musi mieć porządny pojazd, gdyż czę­sto z niego korzy­sta, zbie­ra­jąc fun­du­sze na pro­wa­dze­nie szkoły, co było zgodne z prawdą. Prawdą było jed­nak rów­nież to, że w efek­cie poziom życia uczniów nie ule­gał popra­wie.

– Kupuje sobie zestaw pięk­nych opon, a dzieci noszą szma­ciane buty. – Volz mach­nął w mrok ręką, tą z czte­rema pal­cami i kiku­tem pią­tego. – Pan Sparks musi prze­wra­cać się w gro­bie.

Był pierw­szym mężem Czar­nej Wiedźmy i dyrek­to­rem szkoły. Zmarł na długo przed tym, jak tra­fi­li­śmy do niej z Alber­tem. Mimo to wszy­scy wciąż wyra­żali się o nim z sza­cun­kiem. Posadę po nim objęła żona, która wkrótce poślu­biła pana Brick­mana i przy­jęła jego nazwi­sko. Dzi­wiło mnie, że oby­dwa tak dobrze do niej pasują, bo gdy wpa­dła w złość, leciały iskry, a kiedy mil­czała, można było wyczuć, że czeka na odpo­wiedni moment, by zwa­lić się na cie­bie jak ceglany mur.

– Nie cier­pię wiedźmy – oświad­czy­łem.

– Żadna się nią nie rodzi – odparł Albert.

– Co masz na myśli?

– Cza­sami, gdy coś u niej robię, po drinku lub dwóch poja­wia się w niej smu­tek. Kie­dyś mi wyznała, że ojciec ją sprze­dał, kiedy miała osiem lat.

– Łże! – zago­to­wa­łem się. – Ludzi się nie sprze­daje, zwłasz­cza wła­snych dzieci.

– Prze­czy­taj Chatę wuja Toma. Ja jej wie­rzę.

– Pew­nie sprze­dał ją do cyrku, żeby stra­szyła publikę.

Roze­śmia­łem się, ale brat spoj­rzał na mnie z powagą.

– My stra­ci­li­śmy naszego, bo zgi­nął. A jej ojciec ją sprze­dał. Męż­czyź­nie, który… No, wiesz, co DiMarco robi dzie­ciom.

Co powinno było upodob­nić ją do nas, lecz w moich oczach stała się jesz­cze czar­niej­szą posta­cią, bo jeśli zaznała razów i bólu lub jesz­cze gor­szych rze­czy, powinna być bar­dziej wyro­zu­miała, a jed­nak pchała dzieci w łapy DiMarca.

– Będę jej nie­na­wi­dził do śmierci.

– Waż słowa – dora­dził mi brat. – Może to wła­śnie nie­na­wiść spra­wiła, że stała się taka mało­duszna. I jesz­cze jedno. Kiedy wypije, sły­szę u niej akcent z Ozark.

– Chcesz powie­dzieć, że ma w sobie wio­chę?

– Jak my.

Wycho­wa­li­śmy się w dziu­rze pośród wzgórz Ozark w Mis­so­uri. Gdy zja­wi­li­śmy się w szkole w Lin­coln, mówi­li­śmy z sil­nym akcen­tem. Owe nosowe tony i wiele z tego, kim byli­śmy, zatarły się przez lata pobytu w szkole.

– Nie wie­rzę – powtó­rzy­łem.

– Po pro­stu nikt nie rodzi się wredny. To tylko życie tak nas obija.

Moż­liwe, lecz wciąż nie­na­wi­dzi­łem jej sczer­nia­łego serca.

Kiedy jedze­nie było już gotowe, Albert odsta­wił ron­del na pła­ski kamień, po czym wycią­gnął chru­piący boche­nek żyt­niego chleba, puszkę smalcu i podał nam widelce. Ja i Mose ode­rwa­li­śmy po kawałku chleba, posma­ro­wa­li­śmy je grubo smal­cem i wbi­li­śmy się nimi w jajecz­nicę, kieł­basę i ziem­niaki.

Volz poszedł do szopy i wró­cił z zakor­ko­waną butelką prze­zro­czy­stej cie­czy – bim­bru, który pędził w ukry­tym tam desty­la­to­rze.

Zbu­do­wał go z pomocą Alberta, czer­piąc z jego wie­dzy. Jesz­cze zanim nasz ojciec zaczął szmu­glo­wać samo­gon dla innych, też zaj­mo­wał się jego pędze­niem.

Jako młody chło­pak Albert pomógł mu skon­stru­ować wiele nie­le­gal­nych desty­la­to­rów, co było cenną umie­jęt­no­ścią, zwłasz­cza po wpro­wa­dze­niu przez wła­dze Dzie­więt­na­stej Poprawki. Gdy Volz zyskał zaufa­nie Alberta i prze­ko­nał się, że i jemu może ufać, klamka zapa­dła – jak mawiał mój brat – i budowa desty­la­tora stała się oczy­wi­sto­ścią. Wie­dzie­li­śmy, że Volz pędzi bim­ber nie tylko na wła­sne potrzeby, ale też na sprze­daż, by pod­re­pe­ro­wać finanse, bo szkoła pła­ciła mu mar­nie. Gdyby cho­dziło o kogoś innego, nasza wie­dza na ten temat mogła być groź­nym orę­żem, ale Volz był dla nas jak chrzestny i prę­dzej dali­by­śmy się pokroić, niż wyja­wili jego tajem­nicę.

Ja i Mose sku­pi­li­śmy się na jedze­niu, a Volz popi­jał swój bim­ber. Albert zer­k­nął na wschód, by się upew­nić, że nikt nas nie widzi.

Gdy skoń­czy­li­śmy jeść, Mose popro­sił na migi: Opo­wiedz im tę histo­ryjkę.

– Kiedy indziej – odrze­kłem.

– Co powie­dział? – zain­te­re­so­wał się Volz.

– Chce, żeby Odie opo­wie­dział nam jedną ze swo­ich histo­ry­jek – wyja­śnił Albert.

– Chęt­nie posłu­cham. – Nie­miec uniósł butelkę w geście zachęty.

– To takie tam, dla dzieci.

Ja o mało się nie sfaj­da­łem – zami­gał Mose.

– Co powie­dział? – nie dawał za wygraną Volz.

– Że w porządku, innym razem – odparł Albert.

– Dobra. – Nie­miec wzru­szył ramio­nami i pocią­gnął łyk bim­bru. – To może zagrasz nam coś na organ­kach, Odie?

Na to mogłem przy­stać. Wycią­gną­łem swój skromny instru­ment z kie­szeni koszuli.

– Czy ja wiem? Ktoś może usły­szeć – zafra­so­wał się Albert, spo­glą­da­jąc w stronę ciem­nych brył szkol­nych budyn­ków odci­na­ją­cych się na tle nieba w żół­ta­wej poświa­cie rzu­ca­nej przez jak powle­czony woskiem księ­życ.

– To graj cicho – zasu­ge­ro­wał Volz.

– A czego chce pan posłu­chać? – spy­ta­łem, choć dobrze zna­łem odpo­wiedź.

Kiedy sobie popił, zawsze odpo­wia­dał tak samo.

– Meet Me in Saint Louis – odparł stary sto­larz. To wła­śnie tam poznał swoją zmarłą przed laty żonę.

Volz ni­gdy się nie upi­jał. Nie żeby miał aż tak silną głowę, lecz dla­tego, iż rozu­miał, że warto zacho­wać trzeź­wość. Pił, dopóki nie poczuł cie­płego roz­anie­le­nia i dystansu wobec pro­ble­mów, któ­rych nastrę­cza życie, po czym prze­sta­wał. Gdy skoń­czy­łem grać, wła­śnie osią­gnął ten etap. Zakor­ko­wał flaszkę i wstał.

– Już czas odsta­wić was do ciupy.

Odnió­sł­szy butelkę do szopy, zabez­pie­czył drzwi ciężką kłódką. Albert scho­wał ron­del, tale­rze i widelce do sta­rego skau­tow­skiego ple­caka i uga­sił ogni­sko wodą z menażki. Roz­grze­bał żarzące się węgle i jesz­cze raz polał je wodą, aż cał­ko­wi­cie zga­sły. Volz ponow­nie zapa­lił lampę naf­tową i ruszy­li­śmy gęsiego znad kamie­nio­łomu w stronę odbi­ja­ją­cego blask pół­księ­życa.

– Dzięki, panie Volz – rzu­ci­łem, nim zamknął drzwi pokoju ciszy, i zwra­ca­jąc się do brata, doda­łem: – Prze­pra­szam za te słowa o naszcza­niu ci na gębę. W życiu bym tego nie zro­bił.

– Zro­bił­byś.

Miał rację, ale w tych oko­licz­no­ściach nie chcia­łem się do tego przy­znać.

– Wyśpij się, przyda ci się to jutro – powie­dział na odchod­nym.

Volz deli­kat­nie zamknął drzwi i prze­krę­cił klucz. Ja i Mose znów zosta­li­śmy sami w ciem­no­ściach. Leżąc na sło­mia­nej wyściółce, myśla­łem o nie­na­wi­ści, jaką poczu­łem do Alberta, gdy uzna­łem, że nas zdra­dził, a także o tym, jak bar­dzo go kocham, choć ni­gdy bym mu tego nie wyznał.

Wtem posły­sza­łem odgłos drep­czą­cych pod ścianą łapek. Się­gną­łem do kie­szeni po ostatni kawa­łek chleba, który zacho­wa­łem dla Farii, i rzu­ci­łem go w kąt celi. Szczur pośpiesz­nie do niego dopadł, pochwy­cił swoją nagrodę i pędem skrył się w szcze­li­nie w murze. Już goto­wa­łem się do snu, gdy Mose dotknął mojego ramie­nia, po czym chwy­cił moją dłoń i roz­warł mi palce. A potem napi­sał: Szczę­ścia­rze z nas.

Rozdział 5

To nie Volz obu­dził nas następ­nego ranka, lecz główny opie­kun chłop­ców. Mar­tin Gre­ene był oty­łym, mało­mów­nym, łysie­ją­cym męż­czy­zną o wiecz­nie zmę­czo­nych oczach, wiel­kich uszach i ocię­ża­łym cho­dzie, co w połą­cze­niu z owymi uszami spra­wiało, że koja­rzył mi się ze sło­niem. Odpro­wa­dził nas do bursy, w kółko powta­rza­jąc po dro­dze, że ma nadzieję, iż zapa­mię­tamy tę nauczkę i być może ni­gdy wię­cej nie tra­fimy do pokoju ciszy. Z upo­rem nawią­zy­wał do trzech zasad obo­wią­zu­ją­cych w szkole: odpo­wie­dzial­no­ści, sza­cunku i nagra­dza­nia.

– Prze­strze­gaj­cie dwóch pierw­szych, a trze­cia sama was znaj­dzie – zakoń­czył.

Ogar­nę­li­śmy się i przy­go­to­wa­li­śmy do pracy. Ni­gdzie nie widzia­łem Alberta ani Volza, co tro­chę mnie zanie­po­ko­iło. Mia­łem nadzieję, że nie spo­tkało ich nic złego za dobroć, którą nam oka­zali. Ralph, syn Bled­soe, cze­kał już w pic­ku­pie.

Wgra­mo­li­li­śmy się z Mose’em na pakę wraz z pozo­sta­łymi chłop­cami, któ­rzy wylo­so­wali dyżur na polu.

Tam­tego dnia pra­co­wa­li­śmy ciężko, ale krótko. Wio­sną i latem w soboty spę­dza­li­śmy u far­mera jedy­nie pół dnia, gdyż po połu­dniu kibi­co­wa­li­śmy pod­czas meczów szkol­nej dru­ży­nie base­bal­lo­wej. Hec­tor Bled­soe ugo­ścił nas kanap­kami z czer­stwego chleba z cien­kim pla­ster­kiem sera bez smaku, po czym oso­bi­ście odwiózł do szkoły. Kiedy zeska­ki­wa­li­śmy z pic­kupa, zawo­łał:

– Wypocz­nij­cie w week­end, chłopcy, bo w ponie­dzia­łek zapo­wia­dają skwar. – Rado­śnie się przy tym zaśmiał, a może tylko mi się tak zda­wało.

Nie­któ­rzy z nas, jak Mose, musieli się pośpie­szyć, bo mieli zagrać w meczu, a reszta wró­ciła do bursy. Na kilka minut przed pierw­szym gwizd­kiem pan Gre­ene zapro­wa­dził nas na sta­dion. Dostrze­gli­śmy dziew­czynki pro­wa­dzone przez Lavi­nię Strat­ton, ich główną opie­kunkę. Była starą panną w bli­żej nie­okre­ślo­nym wieku. Wysoka, o pocią­głych rysach, miała dłu­gie nogi i ramiona i nijaką, wiecz­nie zafra­so­waną twarz. Do tego szczu­płe dło­nie i palce dłu­gie i wiot­kie jak cała reszta, które sta­wały się jakimś odręb­nym bytem, gdy przy­my­kała oczy, gra­jąc na pia­ni­nie. Cza­sami doby­wała z niego dźwięki tak cudowne, że odry­wały mnie od szkol­nej codzien­no­ści i prze­no­siły w jakieś inne, szczę­śliw­sze miej­sce. W tych cudow­nych chwi­lach zda­wało się, że świat jest piękny i ona też. Lecz gdy prze­sta­wała grać, na jej twa­rzy znów poja­wiały się fra­su­nek i nija­kość, a moje życie na powrót prze­mie­niało się w mozół, jakim zawsze było.

Zasie­dli­śmy na drew­nia­nej try­bu­nie. Zja­wili się też ludzie z mia­steczka, więk­szość po to, by podzi­wiać rzuty Mose’a. I tak jak palce panny Strat­ton potra­fiły wykre­ować piękno, tak i Mose potra­fił wzru­szyć, gdy sta­wał na bazie i ciskał skó­rzaną piłkę. Tam­tego dnia mie­rzy­li­śmy się z dru­żyną z Luverne, spon­so­ro­waną przez Zwią­zek Wete­ra­nów Wojen Zamor­skich. Zawod­nicy już prze­pro­wa­dzali roz­grzewkę. Wypa­try­wa­łem Alberta, który w żad­nym razie nie był atletą i zwy­kle grzał ławę, nie dostrze­głem go jed­nak i zaczą­łem się mar­twić. Po prze­ciw­nej stro­nie try­bun zauwa­ży­łem za to panią Frost i Emmy, które czę­sto przy­cho­dziły na mecze, żeby nam kibi­co­wać. Gdy pan Gre­ene wdał się w roz­mowę z panną Strat­ton, prze­mkną­łem ze swo­jego miej­sca i przy­sia­dłem się do Emmy.

– Cześć, Odie – powi­tała mnie z pro­mien­nym uśmie­chem.

– Dzień dobry, Odie – zawtó­ro­wała jej mama. – Miło cię widzieć. Bałam się, że pani Brick­man na wieki wyśle cię do pokoju ciszy.

– Tylko na jedną noc, ale bez kola­cji.

Pani Frost aż pobla­dła.

– Pomó­wię z nią.

– Nie­ważne, Albert i pan Volz prze­my­cili dla nas jedze­nie. Nie widziała ich pani?

– A Alberta tu nie ma? – Rozej­rzała się po boisku, po czym znów skie­ro­wała wzrok na mnie. – Nie spo­tka­łeś go?

– Zeszłej nocy, tak jak pana Volza.

– Może pra­cują w sto­larni?

– Może – odpo­wie­dzia­łem, domy­śla­jąc się, że jeśli już, to prę­dzej przy desty­la­to­rze. Liczy­łem, że to wła­śnie to, a nie jakiś kolejny ponury wymysł Czar­nej Wiedźmy.

Wtem doj­rza­łem idą­cego wzdłuż try­buny Volza. On też nas dostrzegł.

– Witaj, Coro, cześć, Emmy. Wyglą­dasz prze­ślicz­nie.

Uśmiech dziew­czynki wyrzeź­bił dołeczki w jej policz­kach.

– Her­ma­nie, nie widzia­łeś Alberta? – spy­tała pani Frost.

Pokrę­cił głową i spoj­rzał na boisko.

– Co go zatrzy­mało? Roz­ma­wia­łeś z nim, Odie?

– W nocy.

– Nie­do­brze. Może uda mi się cze­goś dowie­dzieć. A ty, Odie, lepiej wróć do kole­gów.

– Bła­gam, nie może zostać z nami? – zain­ter­we­nio­wała Emmy.

Volz się skrzy­wił, ale wie­dzia­łem, że się podda, bo tej małej nikt nie mógł się oprzeć.

– Zała­twię to – obie­cał.

Za życia poprzed­niego tre­nera, Andrew Fro­sta, nasza dru­żyna base­bal­lowa pre­zen­to­wała świetną formę i zyskała uzna­nie. I nawet nie­udaczne dzia­ła­nia obec­nego coacha, pana Fre­iberga, któ­rego głów­nym zada­niem w szkole była obsługa cięż­kiego sprzętu, nie zdo­łały zni­we­czyć wysił­ków nie­ży­ją­cego męża Cory Frost. Tym razem Mose też świet­nie mio­tał piłkę, a i łapa­cze spi­sali się bez zarzutu, więc wygra­li­śmy cztery do zera. I wszystko byłoby faj­nie, gdyby nie to, że cały czas wypa­try­wa­łem Alberta i Volza, który przy­niósłby mi o nim jakieś wie­ści. Tym­cza­sem mecz się skoń­czył, a żaden z nich się nie poja­wił.

Po meczu, jesz­cze przed kola­cją, tra­fiła nam się rzadka godzina wol­nego.

Leża­łem na łóżku i czy­ta­łem cza­so­pi­smo „Nie­sa­mo­wite histo­rie”, które wypo­ży­czy­łem z biblio­teki. Wszystko, co się w niej znaj­do­wało, pocho­dziło z daro­wizn, nie sądzę jed­nak, by biblio­te­karka, panna Jen­sen, zbyt wni­kli­wie owe maga­zyny prze­glą­dała, bo zawsze wśród egzem­pla­rzy „Satur­day Eve­ning Post” i „Ladies’ Home Jour­nals” znaj­do­wa­łem coś cie­ka­wego: publi­ka­cje o gale­onach, komiksy przy­go­dowe i naj­róż­niej­sze nie­sa­mo­wite opo­wie­ści. Nie wolno nam było niczego stam­tąd wyno­sić, ale prze­cież łatwo prze­my­cić coś pod koszulą.

W cza­sie roku szkol­nego młodsi chłopcy zaj­mo­wali jedną bursę, a starsi drugą, jed­nak latem, gdy wielu uczniów wyjeż­dżało do domu, resztę gro­ma­dzono w jed­nym lokum. Pew­nego dnia leża­łem zato­piony w lek­tu­rze, a jakiś malec sie­dział nie­opo­dal samot­nie na pry­czy, wpa­tru­jąc się w dal. Spra­wiał wra­że­nie smut­nego i zagu­bio­nego, co nie było niczym szcze­gól­nym, zwłasz­cza wśród młod­szych dzieci. Nazy­wał się Billy Czer­wony Rękaw. Pocho­dził z zachodu, z ple­mie­nia Cze­je­nów Pół­noc­nych gdzieś z Nebra­ski.

Tra­fił do Lin­coln z kato­lic­kiej szkoły dla Indian w Sis­se­ton. Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, co się tam wypra­wia, bo Eddie Wil­son, Siuks z rezer­watu Chey­enne River, miał kuzy­nów, któ­rych tam wysłali. Prze­ka­zy­wał nam opo­wie­ści o tym, jak ich tam leją jesz­cze gorzej niż nas, i o sio­strach i księ­żach zacho­dzą­cych nocą do bursy, wycią­ga­ją­cych dzieci z łóżek i zmu­sza­ją­cych je do nie­wy­po­wie­dzia­nych rze­czy. W Lin­coln też było paru takich, o któ­rych wie­dzie­li­śmy, co nie­kiedy robią dzie­ciom, wśród nich sła­wetny Vin­cent DiMarco, ale szybko prze­strze­ga­li­śmy nowo przy­by­łych, by trzy­mali się od nich z daleka. Przy­sy­łani z innych szkół, tacy jak Billy, nie mówili, co ich tam spo­tkało, ale zdra­dzały ich pełne lęku spoj­rze­nia, spo­sób, w jaki patrzyli na wszystko i wszyst­kich. Wyczu­wa­li­śmy ów strach, pró­bu­jąc się do nich zbli­żyć i za każ­dym razem napo­ty­ka­jąc nie­wi­dzialny mur, jaki z roz­pa­czy sta­wiali w nadziei, że zdoła ich obro­nić.

Pogrą­żony w lek­tu­rze opo­wie­ści o face­cie wal­czą­cym z Mar­sja­nami w Ark­tyce, nagle ujrza­łem sto­ją­cego w drzwiach DiMarco. Wsu­ną­łem maga­zyn pod poduszkę, ale wnet zorien­to­wa­łem się, że nie musia­łem, bo nawet na mnie nie spoj­rzał. Sku­pił się na Bil­lym. Ruszył mię­dzy rzę­dami prycz. Było tam jesz­cze dwóch innych chłop­ców, któ­rzy sie­dzieli wypro­sto­wani jak struny i mil­czący jak głazy, gdy ich mijał. Tym­cza­sem Billy go nie zauwa­żył. Mru­czał sam do sie­bie i przy czymś gme­rał. DiMarco przy­sta­nął dwie pry­cze dalej, wciąż mu się przy­glą­da­jąc. Był wielki i ciężki, jego przed­ra­miona, wierzch dłoni i palce pokry­wały czarne jedwa­bi­ste wło­ski, a na policz­kach jeżyła się ciemna szcze­cina.

Jego oczy peł­zały po Bil­lym jak dwa małe żuki.

– Czer­wony Rękaw.

Billy pode­rwał się, jakby ktoś raził go prą­dem o natę­że­niu kilku tysięcy wol­tów, i uniósł wzrok.

– Gada­łeś po waszemu – wyce­dził DiMarco.

W szkole w Lin­coln było to strasz­liwe prze­wi­nie­nie. Dzie­ciom nie wolno było roz­ma­wiać w rodzi­mym języku. Sta­no­wiło to żela­zną zasadę filo­zo­fii szkół przy­spo­so­bie­nia Indian: „Zabić India­nina, oca­lić czło­wieka”. Zła­pa­nie na roz­mo­wie w innym języku niż angiel­ski skut­ko­wało w naj­lep­szym razie spę­dze­niem nocy w pokoju ciszy. Cza­sami jed­nak, zwłasz­cza gdy nie­szczę­śnika nakrył DiMarco, ele­men­tem kary było także lanie.

Krę­cąc głową, Billy nie­śmiało zaprze­czył, lecz się nie ode­zwał.

– Co tam masz? – DiMarco chwy­cił go za ręce.

Chło­piec pró­bo­wał się wyrwać, ale dozorca szarp­nął go do góry i mocno nim potrzą­snął. To, co Billy trzy­mał w dłoni, upa­dło na pod­łogę. Męż­czy­zna puścił go i pod­niósł ów przed­miot. Wtedy mu się przyj­rza­łem; była to lalka z kaczana kuku­ry­dzy w czer­wo­nej ban­da­nie uda­ją­cej sukienkę.

– Zaba­wiasz się lal­kami? Chyba dobrze ci zrobi pobyt w pokoju ciszy. Idziemy.

Billy ani drgnął. Pew­nie dla­tego, że wie­dział, jak wszy­scy, co naprawdę ozna­cza wyprawa do celi z DiMarco.

– No już, czer­wo­no­skóry lalu­siu. – Znów go chwy­cił i zaczął cią­gnąć ku drzwiom.

Bez zasta­no­wie­nia zesko­czy­łem z pry­czy.

– Wcale nie mówił po indiań­sku.

DiMarco sta­nął jak wryty.

– Coś powie­dział?

– Że Billy nie mówił po indiań­sku.

– Prze­cież sły­sza­łem.

– Prze­sły­szał się pan.

Już gdy wypo­wia­da­łem te słowa, w mojej gło­wie roz­legł się wrzask: Co ty, do dia­bła, wypra­wiasz?!

DiMarco puścił Billy’ego i ruszył w moją stronę. Rękawy nie­bie­skiej robo­czej koszuli pod­wi­nął aż po bicepsy, które zda­wały się potężne jak u olbrzyma. Inne obecne w bur­sie dzieci zamarły.

– Pew­nie zaraz mi jesz­cze powiesz, że to twoje? – Wycią­gnął rękę z lalką.

– Zro­bi­łem ją dla Emmy Frost. Billy chciał tylko obej­rzeć.