Nakręceni na miłość - Zbiorowa - ebook

Nakręceni na miłość ebook

zbiorowa

4,6

Opis

Antologia „Nakręceni na miłość” to zbiór sześciu opowiadań - sześciu autorów.

Nietuzinkowi bohaterowie i ich historie, miłość, humor oraz dobre pióro autorów- to wszystko łączy romantyczny Gdańsk. Przedstawione historie obyczajowe zmuszają czytelnika do refleksji nad przemijającym życiem i ulotnością uczuć.

To doskonała książka na długie letnie wieczory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (11 ocen)
7
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

Antalogia "Nakręceni na miłość" zabiera nas wprost do pięknego Gdańska, gdzie z koła widokowego Amber Sky można podziwiać panoramę miasta i poznać smak miłości. 6 opowiadań, 6 różnych historii, 6 kobiet. Lilianna, Ada, Zuzka,Basia, Monika i Zośka - pomimo odmiennych historii, łączy je jedno - miłość. " W chmurach" historia Lilianny, która lubi być bliżej rodziców i rozpamiętywać dawne czasy. Czy pogodzi się z przeszłością? Czy przyjaźń z Panem Stanisławem zmieni jej życie? "Uśmiech losu" historia rozwódki Ady i jej spontanicznego wyjazdu. Czy wypadki, którym ulega zmienią jej życie? "Gdzie kwitną słoneczniki" historia Zuzy, która mierzy się z tragiczną przeszłością. Czy ucieczka na studia przyniosła ukojenie? Czy Zuzka sobie wybaczy? Czy pozwoli sobie na miłość. "Drewniana gołębica" historia Basi, która nie zapomniała swojej pierwszej miłości. Czy Basia pomimo czasu, da szansę miłości? Co oznacza przesyłka z drewnianą gołębicą? "Krzysiek! Nie daruję Ci tej nocy" historia Mo...
00

Popularność



Podobne


WYDAWNICTWO DLACZEMU

www.dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Redaktor prowadząca: Marta Burzyńska

Redakcja i korekta językowa: Renata Kumala

Projekt okładki: Olga Bołdok-Banasikowska

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

WARSZAWA 2021

Wydanie I

ISBN: 978-83-66521-23-0

Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem: [email protected]

W chmurach

Magdalena Ludwiczak

Znowu spóźniła się do pracy, chociaż tak bardzo starała się zdążyć. Od dawna jednak czuła się tak, jakby życie rzucało jej kłody pod nogi. A może tylko tak jej się wydawało? No bo… Czy tramwaj może codziennie spóźniać się o równe trzy minuty? Spojrzała na stary złocony zegarek od matki. Nigdy się z nim nie rozstawała, no, chyba że zegarmistrz musiał wymienić w nim baterię. Potem jej wzrok powędrował na ten elektroniczny, wiszący na ścianie w biurze. Było na nim dokładnie o trzy minuty później. Czyli to jednak nie wina tramwaju, lecz zegarka – pomyślała. Fakt ten jednak nie spowodował, że przestała myśleć o prześladującym ją pechu. Starając się wymieszać grubą warstwę cukru usypaną na dnie kubka zrobionej w pośpiechu kawy, wymieniała swe nieszczęścia dalej: pęknięta rura i brak wody na osiedlu przez dwa dni, przepalona żarówka w lampce nocnej dokładnie wtedy, kiedy chciała czytać ulubioną powieść, psia kupa na korytarzu i sąsiad, zbyt głośno rozmawiający przez telefon. Do tego ten chaos na biurku… Spojrzała na wysłużony kubek wypełniony długopisami, sprawiający wrażenie, jakby miał eksplodować, na drukarkę, w której kończył się papier, na zapomnianą taśmę klejącą zwisającą bezwładnie na brzegu biurka oraz na niedomykającą się szufladę. Katastrofa! – pomyślała.

– Lila! – Kierownik wysunął swój przekrwiony czerep z oszklonego biura, przerywając tym samym jej rozmyślanie. – Jeszcze raz spóźnisz się do pracy, to wylatujesz!

– Tak, wiem, przepraszam – powiedziała, wiedząc, że spóźnianie się mogłoby być tego powodem.

Pracowała na czternastym piętrze w budynku liczącym trzydzieści pięć kondygnacji. Całe piętro przedzielone było ściankami o lekkiej konstrukcji, tworzącymi boksy, w których pracownicy siedzieli jak pieski w kojcach. Nie lubiła tej pracy. Od dziecka chciała być stewardesą, a dokładnie od momentu, kiedy ojciec zabrał ją w chmury, czyli na szczyt stoczniowego żurawia. Oczywiście – nielegalnie. Ostatecznie mama przekonała ją do wybrania bardziej „bezpiecznego” zawodu.

Największym nieszczęściem ostatnich lat – analizowała dalej – była śmierć matki dokładnie w Dniu Czarnego Kota. I właśnie od tego – była o tym przekonana – wszystko się zaczęło. Lilianna była przywiązana do symboli, pewnie dlatego, że mama zwracała na nie szczególną uwagę. W domu zawsze były dwa nieodłączne atrybuty: kalendarz świąt nietypowych oraz sennik.

* * *

Lilianna Sokółka urodziła się w domu we wsi Bystra, na łożu rodziców, bo poród przebiegł tak szybko, że tata nie zdążył zawieźć żony do szpitala. Można śmiało powiedzieć, że był to poród iście rodziny: mama, tata i ona – niemal trzykilogramowa kruszynka. Po około trzydziestu minutach przyjechała z Gdańska wezwana przez ojca karetka i zabrała dziewczyny na obserwację. Tego wieczora Sokółka długo nie spał z wrażenia, a wieść o jego bohaterskim czynie, czyli odebraniu porodu, obiegła całą wieś, tym bardziej że miejscowość liczyła zaledwie czterystu mieszkańców.

Dwa dni później dumny ojciec udał się do szpitala, by przywieźć do domu miłości swojego życia. Ten jednak okazał się labiryntem trudnym do pokonania ze względu na swój gabaryt. Czuł się w nim zagubiony, bo do tej pory ani on, ani żona nie korzystali z tej ogromnej miejskiej lecznicy. Kiedy już nieco zrezygnowany kluczył po korytarzach budynku, spotkał mężczyznę, który wyglądał na równie zagubionego jako on, a dzięki temu, że trzymał w dłoniach bukiet kwiatów, Sokółka domyślił się, że i on szuka oddziału położniczego. Zagadnął go więc, a gdy okazało się, że miał rację, odetchnął z ulgą. Razem było raźniej. Nie zwlekając dłużej, zagadnęli napotkaną pielęgniarkę i poprosili o pomoc. Droga okazała się jeszcze bardziej kręta, niż się spodziewali. Kiedy wreszcie dotarli pod szklane drzwi oddziału, rozluźnili się i czekając na swoje żony, rozpoczęli luźną rozmowę. Gdy tylko nowo poznany kolega dowiedział się, że Sokółka jest spawaczem, zaproponował mu pracę w stoczni.

Tego dnia Sokółka przeżył podwójną radość, bo poza tym, że odbierał wyczekiwaną córeczkę, to jeszcze miał szansę zmienić pracę i wydostać się wraz z rodziną z tej małej, zapyziałej wsi, której szczerze nie lubił. Po ślubie z dziewczyną z sąsiedniej wioski został w Bystrej tylko dlatego, że otrzymał w spadku dom po dziadkach. Do pracy za marne grosze musiał dojeżdżać kilkanaście kilometrów, co budziło w nim frustrację, której nieraz niekontrolowanie dawał upust. Tego jednak dnia czuł, że wszystko się zmieni, że przeniosą się do miasta, że zacznie wreszcie godziwie zarabiać, a córeczka pójdzie do przedszkola i szkoły, nie jakiejś wiejskiej, tylko takiej, która da jej dobre wykształcenie i szerokie perspektywy.

Dzięki temu przypadkowemu spotkaniu w szpitalu kilka miesięcy później zamieszkali w wynajętym mieszkaniu w Gdańsku.

* * *

– Dzisiaj pierwszy kwietnia, Międzynarodowy Dzień Ptaków! – oznajmiła koleżanka zza biurka. – Czego to ludzie nie wymyślą! – prychnęła.

– Wiem o tym – potwierdziła smutno Lilka, podsumowując raport.

Bilans przewyższył założony przez kierownictwo poziom sprzedaży, więc humor „czerwonolicego” powinien się poprawić, a spóźnienie Lilki – pójść w niepamięć. Zamierzała mu to jak najszybciej zakomunikować. Miała ochotę poprosić również o pozwolenie na szybsze wyjście z pracy, lecz po porannej wpadce zrezygnowała z tego planu.

– Nie miałam pojęcia, że taki w ogóle istnieje – kontynuowała Zośka.

– A owszem, istnieje…

Lilka spojrzała przez oszkloną ścianę wieżowca. Lubiła być wysoko, niemal w chmurach. No, może biurowiec to nie drapacz chmur, ale zdecydowanie wznosił się ponad inne budynki. Nikt nie mógł wiedzieć, że pierwszy kwietnia to dzień jej i rodziców. Kultywowali go na swój sposób od czasu, kiedy mama podczas pierwszego przebierania zauważyła na bioderku małej dziewczynki znamię.

– Marek! – zawołała męża. – Chodź, szybko!

– Co się stało?

– Spójrz, jakie Lilka ma piękne znamię!

– Piękne? – zmartwił się Sokółka. – Czy to nie choroba? A może jest niebezpieczne?

Panikował, co rzadko zdarza się mężczyznom, ale od narodzin córki wiedział, że będzie o nią drżał przez całe życie.

– Głuptasie, to zwykłe znamię – uspokajała go żona. – Widzisz, jaki ma kształt?

Ojciec pochylił się nad dziewczynką i zaczął przyglądać się plamce.

– Chyba… Chyba wygląda jak jaskółka w locie, prawda?

– Dokładnie tak! To na pewno przyniesie jej szczęście. O ile dobrze pamiętam, Dzień Ptaków jest w kwietniu, chyba w prima aprilis.

– Żartujesz, tak? – Zaczął łaskotać żonę, by przyznała się do blefu.

– No coś ty! Pierwszy kwietnia to będzie dzień całej naszej trójki.

I tak było. Każdego roku wyjeżdżali za miasto, by w lesie, na polach czy nad jeziorem słuchać odgłosów ptaków. Z czasem nauczyli się odróżniać ich odgłosy. Lilka potrafiła rozpoznać wołanie dzięcioła i gawrona, klekot bociana, dźwięk gęgawy czy śpiew gila. Chodzili długo po polach i lasach, chłonąc wszystko to, co płynie z natury. Na łące chodzili boso, nad jeziorem moczyli stopy. Wtedy czuli się trochę tak, jakby nadal byli na wsi. Był to niewypowiedziany głośno objaw tęsknoty. Bo chociaż doceniali walory życia w mieście, to trudno było szukać zalet w gnieżdżeniu się w małym mieszkaniu, gdy porównało się je do starego, ale obszernego domu na wsi z podwórkiem wielkości małego boiska. Mimo tego Sokółkowie nigdy nie kwestionowali słuszności podjętej przed laty decyzji. Żyli stabilnie, chociaż stocznia przechodziła trudne okresy, w tym zmiany właścicieli i redukcje etatów. Na szczęście Sokółka został w załodze. Maria Sokółka dostała pracę jako pomoc w przedszkolu, do którego z czasem zaczęła uczęszczać Lilka. Mała czuła się tam jak u Pana Boga za piecem, mawiał ojciec. Potem poszła do szkoły, gdzie wykazała się wyjątkową zdolnością przyswajania wiedzy, co bardzo radowało rodziców. Właśnie wtedy, przy każdym wyróżnieniu upewniali się, że podjęli słuszną decyzję. Mała uczęszczała do szkoły, która zapewniała uczniom łatwiejszy start w kolejnych etapach edukacji. Była jedynaczką, więc rodzice zakładali, że gdyby kiedyś została na świecie sama, musi być samodzielna. Mawiali tak, nie przewidując, że nastąpi to szybciej, niż się spodziewali.

Sielanka nie trwała długo. Sokółkowa zawsze drżała o życie i zdrowie męża świadoma, że praca w stoczni jest bardzo niebezpieczna.

„…do tragedii doszło o godzinie jedenastej dwadzieścia pięć w stoczniowej hali podczas spawania kadłuba. Na trzech pracowników spadł stalowy element” – usłyszała komunikat płynący z radia, podczas gdy szykowała maluchom posiłek. „Przewróciła się część konstrukcyjna kadłuba budowanej jednostki wraz ze stojącym obok rusztowaniem. Element przygniótł trzech pracowników, z których jeden zginął na miejscu, a dwóch zostało poważnie rannych. Jeden z przygniecionych to trzydziestodziewięcioletni mężczyzna…” Nie pierwszy raz w lokalnej stacji podawano taką wiadomość, ale tego dnia ugięły się pod nią nogi. Wiedziała, że wśród ofiar jest jej mąż, ponieważ od kilku dni była niespokojna, tak jakby to przeczuwała. Zemdlała.

Lilianna miała wtedy czternaście lat. Zostały same. Przez kolejne lata nie mogły pozbyć się poczucia, że praca w stoczni była wybawieniem od życia na wsi, ale także przekleństwem.

* * *

– Dzień dobry! – przywitała się Lila ze starszym panem, którego widywała co środę.

Odkąd w Gdańsku pojawił się ogromny diabelski młyn, wznoszący się pięćdziesiąt metrów ponad poziom morza, z którego miasto słynie na całym świecie, Lilianna bywała w tym miejscu co tydzień – zawsze w środę. Uczyniła z tego kolejny życiowy rytuał.

– Dzień dobry, panienko – odpowiedział.

Nie wiedziała, dlaczego nazywa ją tak wdzięcznie, wręcz szlachetnie. Przecież była córką wieśniaków, ale on nie mógł tego wiedzieć.

– Jak minął dzień? – zapytał w nadziei, że znowu przysiądzie na chwilę.

Lubiła z nim rozmawiać. Ile to już śród się znają? – zastanowiła się. Kilkanaście na pewno – oszacowała szybko. Od dawna ze sobą rozmawiają. Czasem dłużej, czasem krócej.

Poznali się na przełomie wiosny i lata.

Stanisław, bo tak miał na imię przemiły pan, charakteryzował się bardzo wysoką kulturą osobista i nieprzeciętną wiedzą, a słychać to było w każdym wypowiedzianym przez niego zdaniu i widać było w każdym jego geście. Był wysokim mężczyzną, około siedemdziesiątki, może starszym, zawsze elegancko ubranym. Na głowie nosił modny kaszkiet w kolorze szarym lub kremowym. Kolory zmieniał adekwatnie do pory roku.

– Dobrze, panie Stanisławie, minął spokojnie… – powiedziała bez przekonania. – A panu?

– Hmmm, mój też nie był zbyt udany. – Nie nabrał się na zapewnienia dziewczyny. – Pogrążyłem się we wspomnieniach, a to nie zawsze dobrze mi robi.

– Wiem coś o tym…

Przysiadła koło niego. Czuła się przy nim dobrze. Może dlatego, że szukała w nim utraconego jedenaście lat temu ojca. Kto wie?

– Wie pani, jestem wdowcem – zaczął opowiadać pan Stach. – Kiedy po ciężkiej chorobie nowotworowej zmarła Marysia, a było to trzy dekady temu – zaznaczył – nie mogłem okiełznać bólu, z czasem więc przestałem z nim walczyć. Za to codziennie chodziłem na cmentarz, by być z nią choć przez chwilę, chociaż wiedziałem, że nie mogę jej ani dotknąć, ani usłyszeć. Mimo tego mówiłem do niej tak jak kiedyś. Relacjonowałem wszystko, co wydarzyło się u mnie, lecz nie było tego wiele. Od dnia jej śmierci żyłem pracą, uznałem, że tylko ta mi pozostała. Nie mieliśmy dzieci. Los nam ich nie dał, chociaż bardzo chcieliśmy. – Posmutniał. – Czasami nawet za bardzo. Pewnie dlatego Marysia przepłaciła to depresją, z której, na szczęście, z pomocą psychologa się wyzwoliła. Wtedy otworzyły się przed nami nowe horyzonty. Uznaliśmy, że skoro mamy być na świecie sami, to będziemy z tego życia korzystać ile się da. Pierwszym punktem naszego długiego planu były wyjazdy. Rozplanowaliśmy je na dziesięć lat do przodu. Brzmi niewiarygodnie, ale to składało się na harmonogram naszych pragnień i życia. Na naszej mapce znalazły się Praga, Wiedeń i inne stolice Europy, które należało zwiedzić. Potem góry, Mazury i reszta Polski. Żyło nam się dobrze, choć w sercu ciągle mieliśmy pustkę. Nie mieliśmy z kim dzielić tej radości, świadomi, że zdjęcia i pamiątki będą spuścizną niczyją. Nikt nie będzie nas z rozczuleniem wspominał. Nie mówiliśmy o tym głośno, ale w duszy tak właśnie czuliśmy. – Pan Stanisław, kończąc wypowiedź, spojrzał w oczy Lilianny. – Zanudzam cię, dziecko, prawda?

– Ależ skąd, to smutna historia, ale liczę na szczęśliwe zakończenie – powiedziała, choć sama od kilkunastu miesięcy była pesymistką. Może właśnie dlatego tak potrzebowała promyka nadziei.

– Pewnego razu stanęliśmy nad brzegiem Bałtyku. Powiedziała, że najbardziej kocha nasze morze – kontynuował opowiadanie Stanisław, uśmiechając się na to wspomnienie. – Uwielbialiśmy je, pomimo że nie było ani tak błękitne, ani tak ciepłe jak Śródziemne. Miało w sobie jednak jakąś magię, zarazem radość i smutek, szczęście i zadumę, okazując swą potęgę wielkością wyrzucanych na brzeg fal. Pocałowałem ją wtedy w czoło, przytulając do siebie. Miała trzydzieści osiem lat. Była śliczna, drobna, ale przede wszystkim dobra.

Wokół Lilianny i Stanisława przechodzili ci, którzy przyszli podziwiać panoramę miasta, i ci, którzy już z atrakcji skorzystali. Ci drudzy wychodzili bardzo podekscytowani, głośno komentując wszystko to, co w gondoli przeżyli. Niektórzy zerkali zaciekawieni na dziwną parę siedzącą na ławeczce, starszego pana i młodziutką kobietę, zastanawiając się, co ich łączy.

Stanisław nie zwracał uwagi na okoliczności, tylko opowiadał dalej:

– Tego wieczoru żona poczuła się źle. Myśleliśmy, że to zwykła dolegliwość związana z przemęczeniem. Położyła się, odpoczęła, więc samopoczucie poprawiło się nieco. Niestety, nie na długo. Kilka tygodni później poszła na kontrolę do lekarza, bo nadal nie czuła się dobrze. Nie mogła jeść. Diagnoza: nowotwór jelita grubego. Zaawansowany. – Znowu posmutniał. Ukradkiem otarł łzę. – Zastosowano kurację, ale działania lekarzy nie przyniosły rezultatów. Marysia leżała na szpitalnym łóżku kompletnie wykończona, blada, ale nadal piękna. Siedziałem przy niej do samego końca, do momentu, gdy po raz ostatni rozwarła dłoń, w której trzymała swój talizman: bursztyn w kształcie serca, który otrzymała ode mnie na pierwszą rocznicę ślubu. Miała go przy sobie podczas całego pobytu w szpitalu. Czytała gdzieś, że bursztyny mają moc uzdrawiania, i bardzo wierzyła, acz irracjonalnie, że ten kawałek prastarej żywicy doda jej sił. Nie dodał… Po roku przegraliśmy walkę.

– Nie wiem co powiedzieć, panie Stanisławie, ale chyba rozumiem pana ból… – powiedziała wzruszona i smutna.

Przychodziła w to miejsce, by poczuć się lepiej, by znaleźć się w innej rzeczywistości. Lepszej? Tego nie wiedziała. Ale na pewno czegoś albo kogoś w tym miejscu szukała.

Pożegnała się z rozmówcą, kupiła jak co tydzień bilet na koło widokowe i wsiadła do jednej z trzydziestu sześciu gondoli. Jakie to szczęście, że dzisiaj jest taki mały ruch – pomyślała, wsiadając do gondoli, do której weszła z nią tylko jedna osoba. Koło powolutku przesuwało się, a każdy jego ruch przybliżał ją do chmur – do matki i ojca. Pragnęła znów z nimi być, poczuć się kochaną, czuć na twarzy matczyną dłoń, psotnie opierać się silnemu uściskowi ojca. Usłyszeć w telefonie kojący głos matki. Wiedziała, że to się już nie stanie, bo nie było ich wśród żywych.

– Jak pięknie! Cudownie! Bosko! – Z zadumy wyrwał ją głos kobiety siedzącej obok.

Turystka miała rację. Zapewne „bujała w chmurach” po raz pierwszy, stąd ogarnęła ją taka euforia.

Lilianna, nic nie odpowiadając, spojrzała w dal. Rozciągał się przed nią dobrze znany widok na starówkę, po której uwielbiała spacerować, pomimo tego, że denerwował ją tłum turystów, którzy byli tam bez względu na porę dnia i nocy, na gdański bursztynowy stadion, jeden z najbardziej efektownych w Europie, oraz na stocznię z zabytkowymi już żurawiami. Ta ostatnia akurat przywoływała smutek, bo kojarzyła się z ojcem. Szybko odgoniła mroczne myśli, patrząc na odległy, ale widoczny Hel.

– Ma pani rację – odpowiedziała Lilianna, chociaż tamta nie spodziewała się już reakcji z jej strony. – Stąd naprawdę życie wydaje się lepsze, a otoczenie piękniejsze. To jakby inny jego wymiar. – Uśmiechnęła się do kobiety.

Jaką perspektywę życia ona, dwudziestopięcioletnia sierota-jedynaczka, widziała dla siebie? Tego jeszcze nie wiedziała, ale od roku, od kiedy zmarła jej matka, przychodziła pod koło w każdą środę, tak jakby właśnie to miejsce miało zmienić jej los. Jakby to miejsce, poprzez unoszenie się i opadanie, miało stać się osią jej życia. Bo czyż nie tym jest życie? Często zadawała sobie to pytanie. Czy życie nie jest amplitudą radości i smutku, miłości i obojętności, czułości i oziębłości? Na pewno jest. Teraz czekała na miłość i była pewna, że ją spotka, może właśnie tu, pod tym diabelskim, a jednak anielskim, jak lubiła je nazywać, kołem.

Minęło piętnaście minut w niebie, jak nazywała atrakcję, i nadszedł czas, by znów twardo stanąć na ziemi, ale za każdym razem, gdy opuszczała gondolę, cieszyła się, że AmberSky istnieje. Od dziecka marzyła, by wyjechać z rodzicami do Anglii i zobaczyć London Eye. Nie zdążyli, ale teraz nie musi, bo ma swoje, gdańskie „LE”. I ma wrażenie, że dzięki niemu unosi się ku niebu, by być bliżej utraconych rodziców.

Koniec wersji demonstracyjnej.