Na białym koniu - Adam Dzierżek - ebook + audiobook

Na białym koniu ebook i audiobook

Dzierżek Adam

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Świat Karola, z pozoru spokojny i poukładany, zmienia się w ponury koszmar, gdy pewnej nocy odwiedza go ojciec przyjaciółki z dawnych lat z nietypową prośbą. Miałby pomóc mu odszukać córkę. Problem w tym, że dziewczyna opuściła dom rodzinny lata temu, a jej jedyny trop stanowi krążący po sieci film… Film, w którym Natalia gra główną rolę.
Czy Karol odważy się zagłębić w mroczne, skrywane zakamarki internetu, aby odkryć prawdę? Czy ryzyko, jakie niesie ze sobą ta misja, warte jest odnalezienia dawnej przyjaciółki i naprawienia jej rozbitego życia?

„Wiję się jak robal, próbując wyślizgnąć się spod góry spoconego, nagiego, przepasanego jedynie fartuchem mięsa nade mną. Jestem śliski od krwi. Udaje mi się wyrwać. Przygniecione zostają tylko nogi, które świńska maska obejmuje teraz i zgniata jak imadło. Robię, co mogę, uderzam na oślep tym, co zostało mi z dłoni, w ogóle nie czując, że rozbijam nimi głowę oprawcy. Świńska skóra, którą nosi na twarzy, faluje jak guma przy każdym uderzeniu. Wciskam palce w te dwie czarne otchłanie, którymi na mnie patrzy, licząc na to, że choć trochę poluzuje uścisk i uda mi się wyciągnąć nogi.  Ale nie odpuszcza”,

Na białym koniu to niepokojący thriller psychologiczny z elementami gore, który przenosi czytelników w gęstą atmosferę zagrożenia i niepewności,  gdzie zacierają się granice moralności, a umysł pogrąża się w nieludzkim szaleństwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 39 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,3 (40 ocen)
22
12
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Brutalna i mroczna. Ksiazka, ktora warto przeczytac.
00
irena_mona

Dobrze spędzony czas

Ale to było mocne. Autor maluje mroczne obrazy swoich historii, nakręcającej się spirali zła. Podoba mi się styl autora oraz interpretacja lektora. Wahałam się czy nie zabrać gwiazdki za powtórzenia zwrotów z innych książek np."Czuję się w tym miejscu, jak źle przyjęty przeszczep." Doszłam do wniosku, że gdybym wszystkich książek nie przesłuchała w cztery dni, to nie zwróciłabym może na to uwagi. A skoro przesluchalam w tak krótkim czasie to oznacza, że autor trafił w mój gust czytelniczy i nie mogłam się oderwać.
00
Lidka222

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna👍
00
Lucysn

Dobrze spędzony czas

Brutalna.
00
bibliotekafeniksa2

Nie oderwiesz się od lektury

Z jednej strony podziwiam kreatywność Dzierżeka, z drugiej mnie nieco przeraża. Zapraszam na recenzję najnowszej książki autora - „Na białym koniu”. Gwarantuję, że dawno nie czytaliście tak mrocznej i brutalnej powieści. Karol był szarym obywatelem. Codziennie chodził do pracy, wypełniał swoje obowiązki, a później wracał do pustego domu. Traumatyczne wydarzenia z dzieciństwa odcisnęły na nim swoje piętno i to całkiem dosłownie. Ucierpiała nie tylko jego psychika, ale już na zawsze oszpeciła go paskudna blizna. Na jego drodze zarówno gdy był dzieckiem, jak i dorosłym mężczyzną stanął Szeryf - mężczyzna, którego córka została gwiazdą filmów dla dorosłych. Nie były to jednak zwykle filmy, ale brutalne i często odrażające. Próbując odnaleźć dziewczynę, trafiają do półświatka, gdzie granice okrucieństwa nie istnieją, a najpaskudniejsze ludzkie pragnienia są spełniane za duże pieniądze. Pomysł na fabułę jest niesamowicie oryginalny. Przyzwyczaiłam się już, że pewne elementy w thrillerach ...
00

Popularność




Copyright © 2023 ADAM DZIERŻEK

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2023 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB

Fotografia wykorzystana na okładce:

DAVE WALL / ARCANGEL

WYDANIE I

ISBN 978-83-67545-53-2

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nikt, kto puka o tak późnej porze, nie przynosi dobrych wieści.

Matka zawsze mi to powtarzała.

Przecieram oczy i wlepiam wzrok w ciemny korytarz. Pukanie jest głośne, natarczywe. Przypomina szturm antyterrorystów – choć tamci mieliby przynajmniej tyle przyzwoitości, by poczekać do szóstej rano. Ten ktoś na klatce najwyraźniej dobija się już od jakiegoś czasu.

Po krótkiej chwili dociera do mnie, że siedzę w fotelu przed telewizorem. Nie przeniosłem się do łóżka. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej. Szumi mi w głowie, ale gdy kątem oka zerkam na stojące na stoliku piwo, widzę, że nie wypiłem nawet połowy.

Pukanie nie ustaje, zmienia tylko częstotliwość. Z walenia typu „Otwierać, policja!” przechodzi w tryb błagalny: „Proszę… Otwórz…”.

Podchodzę do drzwi. Najpierw zerkam przez judasza, ale to jakby spojrzeć w oczy ciemności we własnej osobie. Ktokolwiek był po drugiej stronie, stał tam wystarczająco długo, żeby aktywowane czujnikiem ruchu światło zdążyło już zgasnąć.

Serce bije coraz szybciej. Pamiętam słowa matki.

Krew odpływa z kończyn. Dłonie robią się chłodne jak dwa bloki lodu. Łapię za klamkę i zamieram w bezruchu. W końcu otwieram, choć zamontowany łańcuch sprawia, że moja gościnność ogranicza się do niewielkiej szpary, zza której wyglądam jednym okiem.

Wylana z mieszkania łuna niebieskiego światła wydobywa z ciemności sylwetkę mężczyzny w długim trenczu, który wygląda jak przybysz z lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Ocieka wodą, musiało lać. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, że szum, jaki nieustannie słyszę, nie pochodzi z mojej głowy – to szalejąca za oknem ulewa.

– Spałeś? – pyta mężczyzna. W tych ciemnościach nie jestem w stanie dostrzec jego twarzy. Błyszcząca kałuża wody pod nim wygląda, jakby się zeszczał. – Walę w drzwi od dobrych dziesięciu minut. Już myślałem, że cię nie ma.

– Oglądałem telewizję – odpowiadam, oglądając się za siebie, jakbym szukał potwierdzenia własnych słów.

– Mogę wejść?

Kojarzę ten głos. Mrużę oczy, żeby lepiej przyjrzeć się twarzy tego podróżnika w czasie. Cienkie siwe włosy kleją się do czoła. Krople wody spływają w dół policzków i wypełniają głębokie zmarszczki, wyglądając jak deszcz nawadniający wyschnięte koryta rzek. Z ostro zarysowanego podbródka kapie jak z nieszczelnego kranu.

Znam go. To Szeryf.

– Pan Makowski? – pytam chyba tylko dla formalności, gryząc się przy tym w język, żeby nie wymówić na głos jego ksywki. Wątpię, by ją znał.

– To jak będzie, młody? Wpuścisz mnie?

Nie odpowiadam, otwieram tylko szerzej drzwi i odsuwam się na bok. Szeryf słusznie bierze to za zaproszenie. Przez chwilę stoimy w ciszy, mierząc się wzrokiem jak dwa mijające się na ulicy psy. Z każdym kolejnym gorącym oddechem Szeryfa w moim mieszkaniu zaczyna cuchnąć jak w gorzelni. Gdybym teraz zapalił fajka, pewnie obaj wylecielibyśmy w powietrze, dając miastu przedwczesnego sylwestra. Szeryf ma mokre oczy, nie jestem pewien, czy to deszcz, czy łzy.

– Wiedziałeś? – pyta rozedrganym głosem, w taki sposób, że ze stresu aż skręca mnie w żołądku.

Udaję zaskoczonego, ale chyba domyślam się, o co chodzi. Nie odpowiadam. Przez chwilę patrzę, jak ciężkie krople wody kapią z płaszcza na posadzkę. Szeryf też to zauważa, nagle jakby trzeźwieje i robi się mu głupio.

– Sorry za to – rzuca zakłopotany. – Mogę gdzieś odwiesić płaszcz? Zaraz będziesz miał tu powódź.

Skinieniem wskazuję mu wieszak na korytarzu. Szeryf ściąga mokre ubranie i bez pytania wchodzi do pokoju. Chciałbym go powstrzymać, ale nie wiem, co powiedzieć, więc nie reaguję.

– Tak mieszkasz? – Rozgląda się po mojej trzydziestometrowej kawalerce. Wydaje się już trochę bardziej wyluzowany. Skacze wzrokiem po meblach, próbując wyłowić z ciemności jakieś szczegóły: goły materac na podłodze, skotłowana pościel, biurko, fotel i kiczowato wielki telewizor. – Brakuje tu kobiecej ręki – zauważa po chwili, siląc się na delikatny uśmiech. – Gdyby moja Krysia to zobaczyła… – Nagle milknie, nim głos na powrót zacznie się mu załamywać.

Wciąż pamiętam panią Krysię, choć z każdym kolejnym rokiem jej twarz przykrywa coraz gęstsza mgła. Zawsze kojarzyła mi się z czystością i potrafię sobie wyobrazić jej reakcję na widok mojego pokoju. Była jedną z tych osób zdolnych zamiatać nawet piasek na pustyni. Pochowali ją w śnieżnobiałej sukni. W trumnie wyglądała jak porcelanowa lalka.

Szeryf zerka na stojące na stoliku napoczęte piwo.

– Masz coś do picia? – pyta.

– W sensie, że…

– W sensie, że coś mocniejszego.

Kiwam głową i podchodzę do lodówki. Świeci pustkami. W środku tylko kilka piw i resztki wczorajszej pizzy. Odkapslowuję dwie butelki Corony, jedną podaje Szeryfowi, z drugiej biorę soczystego łyka. Zimny napój trochę mnie rozbudza.

– Tylko takie szczyny? – pyta Szeryf. – W ogóle wolno ci już legalnie pić? Ile ty masz lat?

Nie odpowiadam, unoszę jedynie brew w akcie niedowierzania.

– No tak… Jesteś przecież w jej wieku. Wybacz, dla mnie już chyba zawsze będziecie tymi gnojkami ganiającymi po ulicy i wrzeszczącymi między podwórkami. – Bierze łyk piwa, po czym ogląda etykietę, jakby szukał informacji o procentach, zaskoczony niską mocą. – To skoroś taki już dorosły, to lekcja dorosłego życia numer jeden: przerzuć się na szlachetniejsze trunki. Piwo jest dobre dla licealistów albo roboli. Ty jesteś komputerowcem, na pewno stać cię na wino albo whisky. Od piwska tylko rośnie brzuch. Cholerstwo jest strasznie moczopędne, odwadnia, a źle to wpływa na trawienie.

Szeryf pije dalej, najwyraźniej nie przejmując się trawieniem, a ja zastanawiam się, jak doszło do tego, że stoi w moim mieszkaniu o tak późnej porze.

Chyba nie mogę mieć mu tego za złe. Za dzieciaka przebywałem w jego domu pewnie częściej niż we własnym. Ani razu nie poczułem się niemile widziany. Trochę tak, jakbym miał dwie rodziny. Może zaciągnąłem w ten sposób dług, który właśnie przychodzi mi spłacać?

Deszcz bębni o parapet, wiatr na zewnątrz wydaje się przybierać na sile. Zrywane z drzew liście przyklejają się do szyb, jakby desperacko próbowały dostać się do środka, nim natura rozpęta na zewnątrz prawdziwe piekło.

Szeryf wciąż rozgląda się po mieszkaniu, jakby czegoś szukał. W końcu zrezygnowany siada na materacu.

– Czemu tak żyjesz? – pyta, klepiąc w pożółkły mebel. W słoneczny dzień ujrzelibyśmy tumany kurzu wzbijające się w powietrze. – Myślałem, że ci się powodzi. Nie masz nawet ramy do łóżka, nie można tak spać.

Można. I mam ramę, tylko nigdy jej nie złożyłem. Fragmenty tkwiły wciśnięte gdzieś głęboko za szafę. Odpuściłem, gdy tylko zobaczyłem w instrukcji, że będzie mi potrzebny śrubokręt. Nie miałem w domu żadnych narzędzi ani umiejętności, żeby ich użyć. Dlatego nigdy nikogo tu nie zapraszałem. Ludzie zawsze oceniają cię już od momentu, jak postawią pierwszy krok na twojej ziemi. Szukają czegokolwiek, co sprawi, że poczują się lepsi. U mnie mogli tego czegoś znaleźć całe mnóstwo.

– Gdybyś miał tu kobietę – kontynuował – nie pozwoliłaby ci tak mieszkać, wiesz? Ech, Karol. Taki porządny z ciebie chłopak, nie wiem, czemu dalej mieszkasz sam…

Ale ja wiem. Ręka mimowolnie wędruje mi do prawego policzka. Wyczuwam zgrubienie pod opuszkami palców ciągnące się od powieki aż do kącika ust. Blizna wije się jak strumień. Chirurdzy zrobili, co mogli, ale policzek był tak poharatany, że nie udało się go w pełni zrekonstruować.

Do dziś pamiętam, jak zobaczyłem w lustrze zwisający mi z twarzy płat mięsa przypominający plaster szynki i to, jak na ten widok zemdlałem. Nóż przeciął mięśnie podtrzymujące usta, przez co prawy kącik nieco mi opada i wiecznie wyglądam na niezadowolonego. Przez uszkodzony kanalik łzowy mam do tego ciągle wilgotne oko.

Taki mój pełen obraz – wiecznie niezadowolony i zapłakany dwudziestoczterolatek. Kobiety to kochają.

– Panie Makowski, jutro idę do pracy. Będę musiał wcześnie się zerwać… – mówię, próbując zmusić Szeryfa do współczucia. Domyślam się, po co przyszedł, ale nie mam najmniejszej ochoty o tym gadać.

– Wiem, wiem… Ja przecież też. I nie panuj mi tu. Układ dorosły–dzieciak już się przeterminował. Teraz obaj jesteśmy dorośli. Ryszard jestem. Rysiek. – Wyciąga przed siebie dłoń, czekając, aż odwzajemnię uścisk. Odwzajemniam, ale czuję, że celowo ściska mnie mocniej, niż musi, więc sam też wkładam w to więcej siły. Niczym nie różnimy się od zwierząt. Ciągła walka o dominację w stadzie.

– Rysiek – wyduszam z siebie, choć wiem, że ciężko będzie mi się przyzwyczaić do tej nowej rzeczywistości. – Coś się stało?

Szeryf zeruje piwo, po czym odkłada pustą butelkę na stolik, robiąc mi tam już zaczątki małej kolekcji. Grzebie w tylnej kieszeni spodni i wyciąga zwitek przemoczonego papieru.

– Włączysz laptopa? – pyta, podając mi miękką kartkę. – Muszę ci coś pokazać.

Kruchy świstek niemal rozpada mi się w dłoni. Zerkam na adres strony internetowej nabazgrany długopisem – dokładny adres, z masą cyfr i znaków. Dziwi mnie, że ktoś w ogóle fatygował się z przepisywaniem, zamiast po prostu skopiować link i wysłać, choćby mailem, ale Szeryf chyba nigdy nie zaprzyjaźnił się do końca z technologią.

Nazwa domeny mówi mi wystarczająco, żeby nagle zrobiło mi się bardzo głupio. Czuję przypływ gorąca na twarzy. Wszystkie obawy się potwierdziły. Sposób, w jaki spytał mnie, czy wiedziałem…

– Musisz to wklepać na komputerze. – Szeryf nie patrzy mi w oczy, błądzi wzrokiem po zatrzymanym na ekranie telewizora filmie. – To link czy jak wy to nazywacie.

Nie chcę tego robić, ale nie chcę się też przyznać, że wiem, do czego to wszystko prowadzi.

– Panie Ma… Rysiek – poprawiam się. – Jest już późno i jestem zmęczony. Czy musimy…

– Proszę, Karol. – Odwraca się na krótką chwilę. Widzę, jak łzy ciekną mu po pomarszczonej twarzy. – Otwórz ten jebany link…

Odpalam laptop i starannie przepisuję do przeglądarki adres z kartki. Serce wali jak szalone, pocę się pomimo panującego w pokoju chłodu. Dookoła gęsta cisza. Jedynie szum deszczu za oknem i stukot klawiszy mojej wysłużonej klawiatury jakoś ją przełamują.

Zanim wcisnę enter, ostatni raz oglądam się przez ramię. Szeryf stoi odwrócony, sztywny i napięty jak struna. W ogóle nie patrzy na to, co robię. Cicho pociągając nosem, obserwuje krople deszczu sunące po szybie, jakby obstawiał, która dotrze do ramy pierwsza.

Otwieram link. Prowadzi do strony porno. Nie jest to żaden z popularnych portali. Strona wygląda tak, jakby samo nawigowanie po niej mogło zarazić maszynę jakimś paskudnym wirusem, a mi od jednego nieuważnego kliknięcia przysporzyć żółtaczki. Ale żadnych wirusów tu nie ma…

Wiem, bo już tu kiedyś byłem.

Czuję się niezręcznie. Wszystko mnie swędzi i mam wrażenie, że zaraz spalę się ze wstydu.

– Rysiek… Wiesz, co to za link?

– Otwórz filmik. – Głos szeryfa jest bardzo cichy, jakby stopniowo zanikał. – Musisz sam to zobaczyć…

– Ale to porno…

– Wiem, do cholery. Po prostu to odtwórz, OK?

Chcę mieć to już za sobą. Nie zadaję więcej pytań, bo nie potrzebuję odpowiedzi. Wciskam play. Film automatycznie odpala się na pełnym ekranie, co sprawia, że czuję się dziwnie. Brak interfejsu przeglądarki, brak reklam po bokach. Przez panującą dookoła ciemność nie widzę nawet obudowy laptopa. Tylko świecący ekran ulokowany gdzieś w przestrzeni. Wszystko staje się nagle zbyt intymne. Tylko ja i film.

I Szeryf gdzieś za plecami…

Pokazuje się odliczanie. Ekran śnieży i faluje jak na starych filmach, potem wszystko ciemnieje, by w końcu zacząć się na dobre.

Początkowa scena ukazuje mi brudną piwnicę. W środku nie ma nic oprócz pojedynczego, wysłużonego łóżka, wyglądającego na coś, na czym mogliby zimować bezdomni. Mokre plamy na posadzce sugerują, że nie było to pierwsze ujęcie kręcone tego dnia. Nagle słychać szczęk zamka. Do środka wchodzi trzech mężczyzn, dwóch ma na sobie maski, trzeci pokazuje twarz. Ci w maskach wyglądają dziwnie, jakby nosili na sobie pyski trudnych do zidentyfikowania zwierząt. Za to ten z odsłoniętą twarzą wygląda zwyczajnie niezdrowo, jakby cierpiał na jakąś chorobę skóry. Mimo mizernej jakości widzę masę krost pokrywających mu twarz. Całą trójką rozglądają się dookoła, jakby sprawdzali miejscówkę, po czym tych dwóch w maskach wychodzi. Wracają po chwili, tym razem ciągnąc za sobą kompletnie nagą dziewczynę. Jest bardzo chuda, blada i posiniaczona. Ma związane ręce i przepaskę na oczach. Mężczyźni nie obchodzą się z nią delikatnie, jeden ją policzkuje, gdy zaczyna się wyrywać.

Gdy patrzę, jak tak stoi boso na betonowej posadzce, robi mi się zimno. Wszystko, co widzę, ma w sobie jakiś plugawy posmak, sprawiający, że każda normalna jednostka szukałaby teraz właśnie telefonu, chcąc zgłosić na policję nagranie z gwałtu. Jednak jest coś w tej scenie, co sprawia, że nie czuję odtrącenia, które normalnie towarzyszyłoby patrzeniu na ludzką krzywdę. A przynajmniej tak mi się wydaje, że powinno mu towarzyszyć…

Dziewczyna nie trzęsie się ze strachu i z zimna, nie krzyczy, nie płacze, nie błaga. Jestem prawie pewien, że gdy się potyka, po jej twarzy przelatuje błyskawiczny uśmieszek, z rodzaju takich, jaki pojawiłby się u aktorki potykającej się w świetle fleszy na czerwonym dywanie. Facet bez maski ściąga jej opaskę. Chwyta ją za szyję i gwałtownie wpycha język do ust. Chybotliwa kamera robi zbliżenie na rozmazany na twarzy tusz do rzęs. Szafirowe oczy na bladej twarzy wyglądają jak dwa kawałki lodu wciśnięte w świeży śnieg.

Oczy, które poznam wszędzie. Zwłaszcza że pod jednym z nich ciągnie się blizna.

Blizna podobna do mojej…

Ekran nagle gaśnie, słyszę trzask. To szeryf zamyka laptop, nim akcja zdąży się rozkręcić. W pokoju robi się dużo ciemniej.

– Wiedziałeś? – pyta ponownie. Jego głos rezonuje w ciasnej kawalerce jak rozedrgana struna. Światło latarni zza okna, przebijające się przez żaluzje, rzuca mu na twarz pasiasty wzór.

Przez chwilę milczę. Nie mam pojęcia, co powiedzieć.

– Karol, do kurwy nędzy. Wiedziałeś czy nie?

– Chodziły plotki, ale nigdy ich nie sprawdzałem… – kłamię. Tych filmów było znacznie więcej, choć nie wszystkie były tak paskudne jak ten tutaj.

– Plotki… – Szeryf zaczyna nerwowo przechadzać się po pokoju. – Kurwa, w pracy już od jakiegoś czasu dziwnie na mnie patrzą. Śmieją się za plecami. – Wyrywa mi z rąk piwo i przywiera do butelki jak głodne niemowlę. Płacze.

Nie wiem, co powiedzieć. Sytuacja wydaje mi się tak abstrakcyjna, że przez chwilę mam wątpliwości, czy tak naprawdę nie zasnąłem na tym fotelu podczas filmu i to wszystko tylko mi się nie śni.

– Byłem z tym na policji. Wiesz, co te skurwiele mi powiedziały?

Przez chwilę czeka na odpowiedź, ale skąd miałbym wiedzieć?

– Że nic nie mogą zrobić! Że jest pełnoletnia i nie ma dowodów, żeby ktoś ją do tego zmuszał. Jestem pewien, że jebaniec, któremu to zgłosiłem, brandzlował się do materiału dowodowego, jak tylko wyszedłem z jego biura.

– Po co mi pan to wszystko pokazał? – pytam w końcu. Nie mam pewności, czy po prostu przyszedł się wygadać i wypłakać, czy chce ode mnie czegoś konkretnego.

– Co ja mówiłem o panowaniu? Dwóch dorosłych, zapomniałeś? – Uśmiecha się przez łzy. Próbuje się ze mną stuknąć butelkami, ale gdy uświadamia sobie, że wziął moje piwo, spuszcza wzrok. – Musisz mi pomóc, Karol. Musimy sprowadzić ją do domu.

– My?

– Jesteś jedyną osobą, która przychodzi mi do głowy. Byliście najlepszymi przyjaciółmi przecież. Jak tylko sięgnę pamięcią, byliście nierozłączni. W liceum chyba nawet siedzieliście w jednej ławce, nie?

Dla niego wciąż jest tą samą słodką dziewczynką, którą była jako dziecko, widzę to bardzo wyraźnie. Jakby uciekło mu te kilkanaście lat, w których jego córka dojrzewała.

– Nie miałem z nią kontaktu od pięciu lat… – odpowiadam zgodnie z prawdą. Po zakończeniu szkoły nasze drogi się rozeszły, rozjechaliśmy się po świecie. Ja na gówno warte studia, ona w poszukiwaniu pracy… Którą, jak widać, znalazła.

– Kochałeś ją, Karol…

Patrzę Szeryfowi prosto w oczy. Chcę, żeby już wyszedł, nie grzebał w przeszłości.

– Kochałeś tak jak ja. Była dla ciebie jak siostra.

Nie była. Zawsze chciałem czegoś więcej.

Długo cierpiałem, gdy stary znajomy po raz pierwszy wysłał mi linki do tych filmów. Pamiętam, jak bardzo go to śmieszyło. Jego i wielu innych… Mnie nie było do śmiechu, choć wydaje mi się, że czułem tylko ułamek tego, co musi czuć teraz Szeryf. Mam mu za złe, że znowu to we mnie uruchomił. Wspomnienia zaczynają swędzieć jak stara rana.

– Niby jak miałbym tu pomóc? – pytam w końcu szorstko, żałując, że w ogóle otworzyłem te przeklęte drzwi. Czasem, gdy puka przeszłość, lepiej po prostu udawać, że nas nie ma.

– Jesteś komputerowcem. Możesz znaleźć nazwiska gości z filmu, adresy? Cokolwiek, co pozwoli nam skurwieli namierzyć.

To, że pracuję przed komputerem, nie czyni mnie „komputerowcem”, ale Szeryfowi zdaje się to nie robić żadnej różnicy. Całymi dniami przepisuję z umów i wklepuję do tabelek dane klientów parabanku. Ludzi wystarczająco naiwnych, żeby dać się naciągnąć na nasze „okazyjne pożyczki”. Na podstawie danych z tych umów równie dobrze mógłbym sobie dorabiać na boku i pisać z wyprzedzeniem nekrologi przyszłych wisielców do gazet.

– Namierzyć? – pytam po chwili. – Po co chcesz ich namierzyć?

– Muszą wiedzieć, gdzie jest Natalka. Karol, czas zabrać ją do domu. – Szeryf nieustannie pociąga mnie za rękaw koszulki.

– I co potem?

– Co potem?

– Nawet gdyby udało się namierzyć autorów filmu. Co wtedy?

– Najpierw dowiemy się, gdzie jest moja córka. Potem ich pozwę, zaprowadzę na policję, nie wiem… Wymyślimy coś.

Ciągle używa tego „my”, co zaczyna działać mi na nerwy. Myśli, że już mnie w to wciągnął.

– Rysiek, jest już bardzo późno. Muszę… Obaj musimy rano wstać.

– Ja nie muszę. Nie wrócę tam. Nie wrócę do pracy.

– Jak to?

– Jak mam wrócić, Karol? Jak mam wrócić, mając świadomość, że wszyscy już to widzieli? – Szeryf patrzy na mnie zza tafli łzawego szkła pokrywającej właśnie jego oczy. Zachowuje się, jakby naprawdę oczekiwał odpowiedzi. – Widzieli ją… Widzieli całą…

– Ja…

– Masz rację, Karol. – Odchrząkuje, jakby nagle oprzytomniał. Zagląda do pustej butelki na biurku, po czym z rozczarowaniem przesuwa ją nieco dalej. Wreszcie wstaje. Nie patrzy mi w oczy. – Masz rację. Chyba powinienem się przespać. Ty… Ty też. Masz w końcu własne życie i nie możesz jutro zawalić pracy…

– Panie Ma… Rysiek. Chciałbym pomóc, ale nie wiem jak. Nie wiem, jak miałbym ich… Jakbym miał kogokolwiek namierzyć.

– Nie przejmuj się, Karol. Wybacz staremu sąsiadowi to całe nocne najście. Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło. Musiałem… Musiałem za dużo sobie golnąć i… Kurwa, jako jedyny wpadłeś mi do głowy. Sam nie wiem, jak to tak wyszło… Przepraszam.

– Rysiek…

– Pójdę już.

Szeryf wstaje i pospiesznie wciska się w przemoczony płaszcz. Odprowadzam go do drzwi i po cichu naciskam na klamkę.

Nie patrzymy sobie w oczy. Robię przejście, pozwalając mu przecisnąć się na klatkę. Pomarańczowe światło rzuca jego cień na odrapane, łuszczące się ściany. Szeryf stoi tak przez chwilę plecami do mnie. Nie wiem, czy zaraz ruszy w dół schodów, czy będzie chciał jeszcze coś powiedzieć, więc nie zamykam drzwi, czując, że byłoby to nieuprzejme.

– Byłeś tym jedynym – odzywa się w końcu, odwracając się w moją stronę. Dopiero w pełnym świetle dostrzegam, jak bardzo jest pijany.

– Słucham?

– Zawsze myślałem, że wyjdzie za ciebie za mąż, wiesz? Byłeś chyba jedynym chłopakiem w okolicy, co do którego dostałaby ode mnie pełne błogosławieństwo. Ja… Ja ci kibicowałem.

Czuję, jak olbrzymi gul staje mi w gardle. Nie wiem, co powiedzieć.

– Dobranoc, Karol.

– Dobranoc – odpowiadam w końcu, a moje spóźnione pożegnanie rezonuje po pustej klatce schodowej, odbijając się od ścian i docierając aż na sam dół jak upuszczona kauczukowa piłeczka. Słyszę oddalające się, alkoholowo-nieregularne kroki, później trzask, a potem już tylko ciszę.

Zamykam drzwi.

* * *

Kręcę się w łóżku już trzecią godzinę, nie mogąc zasnąć. Wizyta Szeryfa wywołała lawinę myśli. Odtwarzam ją w głowie jak film. Co kilka minut zerkam na leżący obok telefon i sprawdzam godzinę, po cichu licząc na to, że czas się zatrzymał i zdążę jeszcze wypocząć przed dźwiękiem budzika. Światło ekranu wypala mi gałki oczne. Dochodzi czwarta, a ja mam wrażenie, że jeśli nie prześpię kolejnej godziny, to dzisiejszy dzień będzie moim ostatnim. Padnę na zawał najpóźniej przed szesnastą.

Sen zdaje się wymykać za każdym razem, gdy czuję, że jestem już blisko i niemal mogę go uchwycić. Kształty i kolory wirują mi przed oczami. Otępienie rozlewa się po całym ciele, zalewając mnie uczuciem gorąca, jakby zamiast krwi w żyłach krążyła wrząca woda. Oddychanie przychodzi z coraz większym trudem.

Po chwili stoję w przedpokoju znanego mi dobrze domu. W powietrzu unosi się chemiczny zapach środków do czyszczenia. W środku jest tak czysto, że aż wręcz sterylnie. Mam wrażenie, że jak zawsze wszedłem bez pukania. Przez chwilę czuję dziwną pustkę, nikt nie wyszedł mi na powitanie. Zaczynam się pocić, jakby ktoś podkręcił kaloryfery tak mocno, że aż urwały się gałki.

Na ścianie dostrzegam zdjęcie. Już je widziałem, wiele razy. Rodzina w parku. Matka, ojciec i córka. Kobiety ubrane w śnieżnobiałe suknie. Mocno się skupiam, starając się rozpoznać osoby na fotografii, ale im bardziej się staram, tym bardziej twarze się rozmazują.

Podchodzę, starając się dotknąć zdjęcia, ale wtedy dostrzegam coś dziwnego. Mały szarawy punkt na twarzy dziewczynki. Gdy przyglądam się mu bliżej, widzę, jak się żarzy. Niczym końcówka papierosa. Powoli rośnie, stopniowo zawłaszczając całą fotografię, która po chwili rozsypuje się po podłodze jak popiół.

W końcu czuję, jak coś pęka mi w głowie, więc odwracam wzrok od zdjęcia i zdaję sobie sprawę, że dookoła wszystko płonie. Ściany, podłoga, sufit – wszystko zalane ogniem. Mimo to nic się tak naprawdę nie pali. Ogień nie trawi mebli, nie rośnie w siłę. Wydaje się naturalną powłoką otaczającą wszystko dookoła.

Po chwili słyszę skrzypienie drzwi. Nagle zdaję sobie sprawę, że znalazłem się na piętrze. Jeden z pokoi przede mną powoli się otwiera, a w progu staje mała, może ośmioletnia dziewczynka.

Przestrzeń za nią wygląda tak znajomo. Plakaty na ścianach, olbrzymi miś wciśnięty w kąt i bijąca po oczach jaskraworóżowa pościel. Ogień zdaje się szaleć w pokoju za nią dużo mocniej niż tutaj. Mała przez chwilę patrzy w płomienie przed sobą, jakby zastanawiała się, czy może bezpiecznie wyjść na korytarz. W końcu daje krok do przodu. Panicznie rzucam się przed siebie, próbując ją przed tym powstrzymać, ale jest już za późno. Dziewczynka przechodzi przez ścianę ognia i jak gdyby nigdy nic staje przede mną.

Patrzę na dorosłą kobietę. Krwistoczerwone włosy opadają jej na barki, falując jak wzburzone morze. Szafirowe oczy i blizna, bliźniacza do mojej… Patrzy na mnie, jakby zobaczyła ducha.

Wciąż ma na sobie kolczyki, które jej kiedyś dałem. Dwa małe srebrne serca, puste w środku. Należały do mojej matki. Po jej śmierci podarowałem je Natalce. Miały ją pocieszyć, gdy zobaczyłem, jak smutna jest, gdy patrzy w lustro.

Gdy patrzy na swoją bliznę…

– Natalia… – rzucam szeptem.

– Karol? – pyta dziewczyna, mrużąc oczy. – Nie słyszałam, jak wchodzisz, wybacz.

Przez chwilę milczymy. Wokół nas szaleją płomienie.

– Po co przyszedłeś?

W jej głosie wyczuwam wyrzut.

– Chciałem… Chciałem cię stąd zabrać.

– Zabrać?

– Tak.

– Niby dokąd?

– Pójdziesz ze mną?

– Nie uważasz, że na to już za późno? Dokąd mielibyśmy pójść? Mamy tylko osiem lat… Nie mamy dokąd uciec.

– Nieprawda. Jesteśmy już dorośli. Możemy…

– Nic nie możemy. Nic się nie zmieniło.

Spuszczam głowę, nie potrafię dalej patrzeć w te chłodne jak lód oczy.

– Myślisz, że możesz mnie ocalić? – pyta po chwili z wyrzutem. – Co możesz mi dać, Karol? Miłość? Bezpieczeństwo?

– Ja… – Przez chwilę próbuję na nią spojrzeć, ale szalejące w korytarzu gorące powietrze bucha mi w oczy. Łzy ciekną mi po policzku, odwracam twarz, nie chcąc, żeby to zobaczyła i pomyślała, że płaczę.

– Tak myślałam…

Po chwili czuję uścisk. Natalia mnie obejmuje. Odczuwam ciężar jej głowy na barku. Gładzę ją po długich ognistych włosach. Są gładkie, przechodzą mi między palcami jak jedwab. W okolicy szyi coś wyczuwam. Jakieś zgrubienia pod opuszkami. Zagarniam na bok kosmyki włosów, gdy nagle słyszę, jak zaczyna szeptać:

– Nie jesteś bohaterem, Karol…

Przyglądam się jej długiej szyi. Coś jest na niej odciśnięte, głęboko jak ślady bieżnika w błocie. Fioletowo-czerwony krwiak okala jej kark jak naszyjnik – ślad po sznurze.

Czuję, jak zapiera mi dech w piersiach. Przerażony odpycham ją od siebie.

Natalia wygląda, jakby opadała z sił. Rzuca mi ostatnie spojrzenie, po czym odwraca się i rusza z powrotem w stronę pokoju. Ściana ognia zdaje się powoli za nią zamykać. Nie chcę, żeby odeszła, chcę powiedzieć coś, co zatrzyma ją jeszcze choć na chwilę.

– Wszystko płonie – stwierdzam, obserwując buchający ogień.

Dziewczyna przystaje, po czym zerka na mnie przez ramię. Wkłada dłoń w płomienie przed sobą. Przez chwilę jakby się nimi bawi.

– Też to widzisz, hm? Zawsze widziałeś… Chociaż udawałeś, że nie.

– Natalia, chodźmy stąd…

Natalia znika w płomieniach, które zaczynają wypełniać korytarz z coraz większą mocą. W końcu dostrzegam czerń na ścianach. Tapeta odchodzi zwęglonymi płatami. Popioły wirują w powietrzu jak śnieg. Przez chwilę zastanawiam się, czy biec za nią, czy uciekać, ale w koszmarze każdy wybór, jakiego dokonasz, jest zły. Odwracam się i biegnę w stronę drzwi wyjściowych, ale gdy łapię za klamkę, okazują się zamknięte. W końcu ogień dociera i do mnie. Skóra łuszczy się i czernieje, odchodząc od ciała. Gdy spoglądam na dłoń, dostrzegam biel kości, wystających spomiędzy stopionego mięsa.

Zaciskam pięść.

Czy mogłem ją ocalić?

ROZDZIAŁ DRUGI

Za oknem wciąż szumi.

Dzień jak zawsze zaczynam od solidnego kubka kawy. Dziś nie kończy się na jednym, potrzebuję dolewki. Mam wrażenie, że mózg przyćmiewa gęsta mgła. Najprostsze czynności przychodzą z dużym trudem. Ciągle myślę o tym, co wydarzyło się w nocy.

Zazwyczaj sen pozwala postawić kropkę na końcu zdania. Zasypiamy, kończymy rozdział, a gdy wstajemy, problemy wczorajszego dnia wydają się już takie odległe – jakby dotyczyły kogoś innego, nie nas.

Tylko że dziś mam wrażenie, że prawie wcale nie spałem. Wczorajszy dzień się nie skończył, zachował swoją ciągłość. Nocny odpoczynek był zaledwie przecinkiem, nie kropką.

Zanim zbiorę się do pracy i wyjdę na przystanek, zawsze siadam do komputera. Mój codzienny rytuał – przeglądam poranne newsy, pojąc mózg kofeiną, i z rozczarowaniem dowiaduję się, że świat wciąż stoi. Nie spłonął, chociaż nieustannie płonie.

Nie robię tego, żeby się czegoś dowiedzieć. Nie szukam też tematów do rozmów w pracy. Polityka, konflikty i pikantne szczegóły z życia celebrytów nigdy mnie jakoś szczególnie nie interesowały. Sprawdzając poranne wiadomości, po prostu upewniam się, czy jest sens wychodzić dziś z domu.

Ten dzień niczym się nie różni – muszę się upewnić. Biorę łyk kawy i siadam przy biurku. Rząd pustych butelek po piwie sprawia, że mam ochotę dolać do napoju trochę prądu. Jeszcze nigdy tego nie zrobiłem, za bardzo boję się, że mnie wyleją, jak tylko ktoś zauważy. Choć z drugiej strony o ile łatwiej byłoby znieść nadchodzące osiem godzin…

Otwieram laptop. Moim oczom nie ukazuje się pulpit, czego normalnie bym się spodziewał, tylko zapauzowany wczoraj film. Szeryf zatrzasnął klapę dokładnie w momencie, w którym padło zbliżenie na jej twarz. Natalia patrzy na mnie z ekranu, a ja uświadamiam sobie, że dokładnie taką widziałem ją we wczorajszym śnie. Czyli jednak udało mi się na chwilę zasnąć…

Za oknem grzmi. Mrok nocy nie zdążył jeszcze do końca się rozproszyć, przez co mój pokój jaśnieje od błyskawic.

Serce gwałtownie przyspiesza, pobudzając mnie lepiej niż kawa. Drżącą dłonią staram się najechać myszką na czerwony krzyżyk w prawym górnym rogu ekranu, ale w ostatniej chwili coś mnie powstrzymuje. Biorę głęboki wdech i cofam filmik do początku. Przez krótki czas na ekranie miga plansza z nazwą wytwórni – Sliders Productions – po czym kamera znowu pokazuje mi brudną piwnicę. Patrząc na to z samego rana, przy pierwszej kawie, czuję się jak ostatni zbok, więc szybko zatrzaskuję klapę laptopa. Nie chcę widzieć, co przyniesie ciąg dalszy.

Przez chwilę gapię się w pustą przestrzeń przed sobą i odpływam myślami do wczorajszej wizyty Szeryfa. Chciał mojej pomocy. Wyglądał na ostatniego desperata – takiego, co dynda stopami, siedząc na krawędzi mostu. Nie mam pojęcia, czemu przyszedł z tym akurat do mnie. Czemu miałbym się w tym babrać, skoro nie miałem kontaktu z jego córką już tyle lat? Już nie jesteśmy przyjaciółmi, nie dzwonimy do siebie, nie spotykamy się na piwo… Normalnie powiedziałbym, że nie mam w tej sprawie najmniejszego interesu, ale to, co Szeryf powiedział tuż przed wyjściem. Sam nie wiem…

W końcu uznaję, że nie zaszkodzi trochę poszperać. Nic mnie to nie kosztuje – nic poza tymi trzydziestoma srebrnikami, które płacę miesięcznie za internet. Już zabieram się do odpalania przeglądarki, żeby wygooglować coś na temat tego całego Sliders Production, gdy mój wzrok przelotnie pada na komputerowy zegar.

Zrywam się z krzesła i pędzę na przystanek. Irytujący deszczyk siąpi z nieba jak tysiące drobnych szpilek uparcie próbujących wcisnąć mi się w każdą niezasłoniętą szczelinę ciała. Biegnąc, rozchlapuję kałuże na chodniku. Ołowiane niebo wisi nade mną tak nisko, że niemal czuję jego ciężar, i z trudem unoszę głowę, by spojrzeć na przystanek – transport odjechał. Cały ten sprint na nic. Tylko niepotrzebnie się upociłem.

Odczekuję swoje i wsiadam do kolejnego tramwaju. W oczach podróżujących o tej porze ludzi jest tyle życia, co w zużytej prezerwatywie. W powietrzu czuć wilgoć wnoszoną do środka na kurtkach i płaszczach. Nie ma mowy o tym, żeby usiąść. Na taki luksus musiałbym się pofatygować pewnie aż na samą pętlę, a i tak szybko uległbym presji wstających z pierwszym pianiem koguta starszych pań, jadących Bóg wie gdzie i Bóg wie po co. Te kobiety są jak jakieś pieprzone mentalistki – wbijają w ciebie wzrok i już wiedzą, co zaraz zrobisz. Wiedzą, że wstaniesz i ustąpisz miejsca.

Przyciskam się do szyby, pchany coraz mocniej przez napierający na wejście tłum. Wagon pęka w szwach. Na kilka przystanków przed centrum nie wciśniesz między nas nawet żyletki. Nadludzkim wysiłkiem wyciągam z kieszeni telefon i przyciskając go sobie do klatki, nadwyrężam szyję, żeby spojrzeć w ekran. Odpalam przeglądarkę i ponownie wstukuję nazwę wytwórni w Google. Ku mojemu zdziwieniu Sliders Production ma nawet swoją stronę internetową.

Niewiele myśląc, klikam link i przenoszę się na zaprojektowaną po taniości czarną stronę. Wśród rzucających się w oczy elementów króluje czerwony font i dziesiątki zdjęć promujących ich najnowsze filmy. Nigdzie nie widzę twarzy Natalki.

Zanim zdążę mocniej zgłębić zawartość strony, słyszę, jak ktoś za mną mocno odchrząkuje. Odwracam się i uderzam w spojrzenie jakiejś kobiety jak w betonowy mur. Ubrana w żakiet businesswoman ruga mnie wzrokiem i z niedowierzaniem kręci głową. To chyba przez tę spowodowaną niewyspaniem mgłę, ale chwilę zajmuje mi zrozumienie, o co jej chodzi. Jak rażony piorunem zdaję sobie sprawę, że przez cały czas gapiła mi się w telefon. Fala wstydu napiera mi na twarz wraz z krwią. Uszy robią się czerwone i gorące jak dwa kaloryfery. Upokorzony chowam telefon do kieszeni i wbijam wzrok w pędzące po szybie krople deszczu. Stoję tak sztywno aż do końca.

Tramwaj wymiotuje masą ludzką w samym centrum – mój przystanek. Naciągam kaptur kurtki niemal na same oczy i pędzę w stronę wyrastającego przede mną wieżowca. Jestem już spóźniony.

Wtaczam się do środka. Zimnoniebieskie futurystyczne lobby co rano przypomina mi, czemu nienawidzę tej pracy. Wszystko w środku wyprane jest z kolorów, jakby ktoś wyssał stąd całe życie i zostawił tylko jałową pustkę. Stal i szkło – jak cokolwiek mogłoby żyć w takich warunkach?

Przeciskam się przez masę identycznie ubranych ludzi do bramek bezpieczeństwa prowadzących do wind. Niewyspanie i ta cholerna mgła znów dają o sobie znać. Jak ostatni idiota ładuję się na zamkniętą bramkę, zapominając o przyłożeniu do czytnika karty. Gdy tak desperacko grzebię w plecaku, szukając przepustki, czuję na sobie oddech kolejnych nieszczęśników spieszących się do pracy.

– Jakiś problem? – Słyszę głęboki chrypliwy głos dochodzący mnie gdzieś z boku. Podnoszę głowę. To ochroniarz.

– Nie mogę znaleźć karty – odpowiadam, przekładając w plecaku masę gratów, co do których nie mam pojęcia, po co je w ogóle ze sobą noszę. Uderza mnie wspomnienie kawałka plastiku ze zdjęciem mojej gęby leżącego na szafce przy drzwiach. Jak mogłem jej zapomnieć? Jeszcze mi się to nigdy nie zdarzyło.

– Bez karty pan nie przejdzie.

– Wiem o tym, ale…

Facet patrzy na mnie, jakbym coś kombinował. Jakbym pchał się do tego przeklętego biura z innego powodu niż praca. Po co miałbym się włamywać? Żeby pozwiedzać? Przebieram rękami coraz bardziej nerwowo, ale nigdzie nie widzę karty…

– Proszę się zgłosić do stanowiska ochrony z dokumentem tożsamości. Moi koledzy potwierdzą, że może pan wejść, i dostanie pan jednorazową przepustkę.

Zerkam na kolejkę do stanowiska ochrony. Podobnych mnie jest dziś widać znacznie więcej. Jeśli mam stać dwadzieścia minut po jednorazówkę, to równie dobrze mogę wrócić się do domu. Szef jest bezlitosny w kwestiach spóźnień.

– Widzi pan, jaka tam kolejka? – pytam, przyjmując błagalny ton. – Pracuję tu. Chyba mnie pan kojarzy, co? Mijamy się co rano. Nie dałoby się po prostu otworzyć bramki? Jestem już spóźniony.

Ochroniarz napina się jak struna – włączony tryb służbisty. Już wiem, że na nic moje prośby.

– Zdaje pan sobie sprawę, ile osób mija mnie tu co rano? Myśli pan, że was wszystkich spamiętuje? Jakbym miał tak niesamowitą pamięć, nie pracowałbym w ochronie.

– Ja jakoś pana zapamiętałem.

– Ale ja jestem tylko jeden, was tu pracuje tysiące. Wszyscy wyglądacie tak samo. Macie nawet ten sam wyraz twarzy. Proszę nie blokować przejścia, tylko udać się do stanowiska ochrony. W przeciwnym razie…

– Daj spokój, Gieniu! – Słyszę głos nadchodzący z drugiej strony. Znajomy głos… – Puść chłopaka. Na moją odpowiedzialność.

Odwracam się w kierunku niespodziewanego sprzymierzeńca. To Szeryf. Stoi tuż przy windach w pozie, której zawdzięcza całą tę ksywę. Dumnie pręży pierś z naszywką z logo firmy ochroniarskiej i wciska kciuki za pas z pokaźną klamrą, na którym zamiast kabury z rewolwerem wisi mu jedynie krótkofalówka. Wygląda, jakby szykował się na pojedynek w samo południe. Puszcza mi oko, gdy nasze spojrzenia się spotykają.

– To wbrew regulaminowi! – odpowiada mu służbista, krzycząc przez ramię.

– Będziesz dyskutował z dowódcą zmiany?! Puść chłopaka, mówię!

Służbista wzdycha, po czym wciska przycisk zwalniający kontrolę dostępu. Pędzę w stronę wind, ale żeby wjechać na swoje piętro, muszę jeszcze minąć Szeryfa. I w normalnych warunkach byłoby niezręcznie, a teraz jeszcze spieszy mi się do pracy.

– Kiedyś nie byłoby dyskusji. Chłopaki tracą do mnie szacunek… – wzdycha Szeryf cicho, patrząc surowo wokół.

Muszę przyznać, że jestem w niemałym szoku. Kompletnie nie widać po nim wczorajszej nocy. W czujnych oczach nie dźwięczą echa wypitej wódki. Miałem poważne wątpliwości, czy w ogóle pokaże się dziś w pracy, a ten sukinsyn stoi przede mną świeży jak skowronek.

– Panie Mako… Rysiek. – Wzywam windę, wbijając wzrok w posadzkę. – Co do wczorajszej nocy…

– Zapomnij, młody. Chwila słabości, to tyle. Leć na górę. – Rzuca mi serdeczny uśmiech, ale widzę, ile wysiłku go kosztował. – Spóźnisz się, to będziesz miał kłopoty.

Donośny brzdęk zwiastuje otwarcie windy. Z szacunkiem pozdrawiam Szeryfa skinieniem głowy, zadowolony, że udało mi się uniknąć niezręcznej konwersacji, po czym ładuję się do środka, mijając wysiadających na parterze ochroniarzy. Tuż przed zamknięciem drzwi słyszę jeszcze, jak chichoczą, mijając swojego dowódcę. Robota w takich warunkach musi go kosztować wiele sił. Chyba serio robi mi się go żal…

Wypadam z windy jak oparzony i ruszam w stronę open space’u. Otaczające mnie szklane ściany całe spływają deszczem, sprawiając, że czuję się trochę jak w akwarium. W środku panuje absolutna cisza. Co jakiś czas ktoś jedynie postuka w klawiaturę albo w oddali zabrzęczy drukarka. Nie pracuje nas tu wielu, więc nie ma szans, żeby moje spóźnienie przeszło niezauważone.

Przemykam, podnosząc wysoko barki, jakbym myślał, że będę przez to mniej widoczny. Niepotrzebnie – nikt nawet nie patrzy w moją stronę. Siadam do biurka i jak najszybciej dobieram się do klawiatury, żeby wyglądać na zmotywowanego do szybkiego nadrobienia zaległości. Samego czytania maili, które wpadły na moją skrzynkę przez weekend, wystarczyłoby na kilka godzin ciężkiej harówy. Czy ci ludzie nie mają życia poza pracą? Kto wysyła maile w weekend?

Odhaczam wszystkie jako przeczytane, głównie po to, żeby nie słyszeć narzekań szefa, gdy stanie mi za plecami i zobaczy te wszystkie wiadomości. Zajmę się nimi potem, teraz co innego zajmuje mi myśli. Zresztą jestem tak niewyspany, że przed trzecią kawą i tak czytałbym to samo zdanie w kółko i w kółko, nie rozumiejąc ani słowa.

Sam nie jestem pewien, jak do tego doszło, ale znowu ląduję na tej czarnej stronie z obrzydliwym czerwonym fontem, który dziwnie kojarzy mi się z przesadnie wymalowanymi szminką ustami. Może taki był zamysł grafika. Rozglądam się nerwowo dookoła, tym razem przytomnie sprawdzając, czy nikt nie zerka mi w ekran, i gdy mam pewność, zaczynam przeglądać dalej.

Skroluję w dół strony, szukając jakichkolwiek informacji o producentach albo aktorkach. Staram się nie zatrzymywać wzroku na fotografiach naplutych wszędzie dookoła. Gwiazdy porno ze zrobionymi piersiami i ustami, jakby przyssały się do odkurzaczy. Albo strona nie była aktualizowana od zarania dziejów, albo ktoś tu przegapił moment, w którym facetom zmienił się gust. Nie wiedzą, że teraz w modzie są dziewczyny z sąsiedztwa?

W końcu na samym dole zdającej się ciągnąć w nieskończoność strony znajduję informacje o stojącej za tym wszystkim firmie. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to po prostu skopiowanie jej w przeglądarkę i zobaczenie, co ma mi do powiedzenia KRS. Gdy dowiaduję się, że jest zarejestrowana w Stanach Zjednoczonych, nie jestem nawet rozczarowany. To nie mogło pójść tak łatwo.

Wracam na stronę i szukam dalej. Ze swojego biurka, przez przeszklone drzwi do jego biura, widzę kręcącego się niespokojnie w fotelu szefa. Wiem, że to oznacza tylko jedno – zauważył, że się spóźniłem, i aż go świerzbi, żeby wstać i zapytać mnie o przyczynę. Najwyraźniej teraz próbuje zmotywować się do działania i układa sobie w głowie scenariusz rozmowy. Przez ostatnie dwa lata wyryłem sobie w mózgu jego mowę ciała na tyle dobrze, że jestem w stanie przewidzieć każdy ruch tego czepliwego gnoja.

Najwyraźniej jestem nieomylny, bo widzę w odbiciach jego za dużych okularów, że wygasił ekran monitora. Szybko zamykam stronę Sliders Production i odpalam maile. Nie mija chwila, a czuję mieszankę potu z Dior Savuage wirującą w powietrzu gdzieś nad moją głową. Przez chwilę staram się go ignorować, ale zaczyna irytująco odchrząkiwać.

– Tak? – Podnoszę głowę.

– Coś się stało? – pyta pryszczaty dwudziestoparolatek, utrzymując dziwnie nienaturalny kontakt wzrokowy.

Dobrze wiem, co myśli, że robi. Myśli, że ustanawia dominację na linii szef–podwładny. Widziałem na jego biurku książki z mowy ciała w biznesie. Efekt sprawia niestety wrażenie ofiary nagłego ataku ostrej biegunki.

– Uciekł mi tramwaj – odpowiadam, ponownie kładąc wzrok na ekranie monitora. Wiem, że go to irytuje, bo znowu zaczyna niespokojnie odchrząkiwać.

– Może warto przemyśleć wstawanie na wcześniejszy?

– Może warto.

– Karol, mam wrażenie, że jesteś dzisiaj jakiś wrogi. Nie odbieraj tego jako czepianie się. Muszę dbać o to, żeby wszyscy przychodzili na czas. Jak poczują się twoje koleżanki i koledzy, jeśli dowiedzą się, że Karol mógł sobie dziś pospać dłużej niż oni i nie poniósł z tego powodu żadnych konsekwencji, co? Zaraz będę miał tu falę spóźnień, bo ludzie zaczną to uważać za naturalny stan rzeczy. Nie możemy się spóźniać, Karol.

– Już się stało, nie za bardzo wiem, co teraz mógłbym z tym zrobić. Postaram się, żeby to się więcej nie powtórzyło.

Wydawnictwo INITIUM

ISBN 978-83-67545-53-2

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium