Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Jak rozwiązać tajemnicę zbrodni, skoro nawet sam morderca nie wie, że ją popełnił?
Niesamowita, mieszająca gatunki i rozpalająca wyobraźnię powieść. Nowa zagadka kryminalna od nagrodzonego Costa First Novel Award autora bestsellerowych powieści „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” oraz „Diabeł i mroczna toń”.
Niedaleka przyszłość, samotna wyspa pośrodku nicości. Świat, jaki znamy, unicestwiła toksyczna mgła, stworzona przez człowieka i przypadkowo uwolniona lata wcześniej. Trujący opar spowił całą planetę i przyniósł śmierć każdemu, kogo dotknął. Jednak tutaj, na idyllicznej wyspie, w idealnej symbiozie i pokojowej harmonii żyje stu dwudziestu dwóch prostych ludzi i trzech naukowców. Społeczność zadowala się łowieniem ryb i uprawą roli, karnie przestrzegając nocnej godziny policyjnej i ochoczo wykonując prace, wyznaczone przez mądrzejszych od nich.
Do czasu, gdy ku przerażeniu mieszkańców wyspy jeden z ich ukochanych naukowców zostaje brutalnie zasztyletowany. A system bezpieczeństwa wokół wyspy, który dotąd powstrzymywał śmiercionośną mgłę, przestaje działać. Jeśli zagadka morderstwa nie zostanie rozwiązane w ciągu 92 godzin, mgła spowije wyspę i unicestwi jej mieszkańców. Niestety, awaria systemu bezpieczeństwa wymazała również z pamięci wszystkich jakiekolwiek wspomnienia o tym, co tak naprawdę wydarzyło się poprzedniej nocy...
Książki Stuarta Turtona tłumaczone są na 30 różnych języków, a ich łączna sprzedaż przekroczyła już półtora miliona egzemplarzy.
"Mieszająca gatunki łamigłówka z niesamowitym zakończeniem – w życiu nie czytałem czegoś tak dobrego!" A.J. Finn
"Przebiegła powieść! Stuart Turton odpala literackie fajerwerki!" Benjamin Stevenson
"Stuart Turton jest czarodziejem wyobraźni i mistrzem misternie skonstruowanych kryminałów." C.J. Tudor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Dziennikarz piszący głównie o podróżach. Pracował jako wolny strzelec w Szanghaju i Dubaju. Jego debiutancka powieść Siedem śmierci Evelyn Hardcastle ukazała się w 2018 roku i odniosła niebywały sukces. Po jej wydaniu Turton pisał opowiadania, które doceniono niono w kilku konkursach literackich; w 2020 roku opublikował kolejną powieść, Demon i mroczna toń, która ugruntowała jego pozycję na rynku wydawniczym. Najnowsza, Morderstwo u kresu świata, stanowi dowód na to, że autor realizuje założenie, z którym rozpoczął karierę pisarską: każda jego książka będzie zupełnie inna od poprzedniej.
Stuart Turton mieszka z żoną w Londynie. Jeśli właśnie nie marszczy czoła, łatając dziury w jakiejś nowej fabule, zapewne wspina się, nurkuje, świetnie się bawi lub zaginął w głuszy na jakimś odległym lądzie. Niewątpliwie co najmniej trzy z tych rzeczy robi dokładnie w tym samym czasie.
stuturton.com
Tego autora
SIEDEM ŚMIERCI EVELYN HARDCASTLE
DEMON I MROCZNA TOŃ
MORDERSTWO U KRESU ŚWIATA
Tytuł oryginału:
THE LAST MURDER AT THE END OF THE WORLD
Copyright © Stuart Turton 2024
All rights reserved.
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Polish translation copyright © Jacek Żuławnik 2025
Redakcja: Marzena Wasilewska
Projekt graficzny okładki:
Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Ilustracje na okładce: ekosuwandono / Shutterstock (latarnia morska), Freepik (pozostałe ilustracje)
Skład: H. Meszka
ISBN 978-83-8361-715-2
Książka dostępna także audiobook
(czyta Agnieszka Więdłocha)
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu elektronicznego
na zlecenie Woblink
woblink.com
Katarzyna Błaszczyk
Dla Resy
Za twoje serce, które jest dwa razy większe niż u innych. Za bycie zabawną, nawet kiedy zrzędzisz. Za słuchanie. Za troskę. Za herbatki. Za uśmiech, kiedy wchodzę do pokoju. Za życie, którym promieniejesz. Za bycie ze mną, choć to niełatwe. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i osobą, którą kocham najmocniej na świecie. Gdy znów mnie przyłapiesz na wpatrywaniu się w ciebie i zapytasz, o czym myślę, to wiedz, że właśnie o tym. Zawsze tylko o tym.
Zgodnie z prośbą ułożyłem listę tych, których życie lub śmierć są niezbędne do realizacji twojego planu. Obserwuj ich uważnie. Każda z tych osób ma do odegrania rolę w nadchodzących wydarzeniach.
DETEKTYWKI
Emory
Clara, córka Emory
ICH RODZINA
Matis, dziadek Emory
Seth, ojciec Emory
Jack, nieżyjący mąż Emory
Judith, nieżyjąca matka Emory
NESTORZY
Niema Mandripilias
Hephaistos Mandripilias
Thea Sinclair
WAŻNIEJSI MIESZKAŃCY OSADY
Hue, najbliższa przyjaciółka Clary
Magdalene, najbliższa przyjaciółka Emory
Ben, najnowszy mieszkaniec osady
Adil, dziadek Magdalene
– To jedyny sposób? – pyta na głos w pustym pomieszczeniu przerażona Niema Mandripilias.
Ma oliwkową skórę, atramentową smużkę na małym nosie, uderzająco błękitne oczy z zielonkawymi plamkami i siwe włosy sięgające do ramion. Od czterdziestu lat wygląda, jakby miała mniej więcej pięćdziesiąt. Siedzi pochylona nad biurkiem w blasku samotnej świecy. W drżącej dłoni trzyma pióro, a przed nią leży wyznanie, które od godziny bezskutecznie usiłuje dokończyć.
– Innego nie widzę – odpowiadam w jej myślach. – Aby plan się powiódł, ktoś musi umrzeć.
Niemie nagle robi się duszno. Wstaje z krzesła i szybkim krokiem przecina pokój. Odsuwa obszarpaną płachtę pełniącą funkcję prowizorycznych drzwi i wychodzi na parne nocne powietrze.
Na zewnątrz jest ciemno choć oko wykol; księżyc obstąpiły burzowe chmury. Na skrytą w mroku osadę pada deszcz, wypełnia nozdrza Niemy wonią cyprysów i mokrej ziemi. W oddali majaczą wytrawione w srebrnej poświacie wierzchołki murów. Gdzieś w czarnym pejzażu rozlega się zgrzytanie mechanizmów, któremu towarzyszą rytmiczne odgłosy kroków.
We włosy i w sukienkę Niemy wsiąkają ciepłe krople.
– Wiedziałam, że trzeba będzie zapłacić jakąś cenę – bąka Niema odrętwiałym głosem. – Tylko nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak wysoką.
– Nadal możesz odstąpić od realizacji planu – zaznaczam. – Niech twoje tajemnice pozostaną nieujawnione i niech każdy żyje tak, jak dotąd. Nikt nie musi umierać.
– Wtedy nic się nie zmieni – odparowuje ze złością Niema. – Poświęciłam dziewięćdziesiąt lat na znalezienie sposobu uwolnienia ludzi od egoizmu, zachłanności i upodobania do przemocy. I nareszcie wiem, jak to zrobić.
Dotyka zmatowiałego krzyżyka, który nosi na szyi jako pociechę.
– Jeśli plan się powiedzie, stworzymy świat pozbawiony cierpienia – dodaje. – Po raz pierwszy w dziejach zapanuje doskonała równość. Nie mogę z tego zrezygnować tylko dlatego, że brak mi siły i odwagi, by zrobić to, co konieczne.
Mówi tak, jakby jej marzenia były rybami dobrowolnie i ochoczo wpływającymi do sieci, ale to mroczna toń, o wiele groźniejsza, niż jej się wydaje.
Z mojego punktu widzenia, znajdującego się w umyśle Niemy, jak również w umysłach wszystkich mieszkańców wyspy, jestem w stanie z dosyć dużą trafnością przewidzieć, co wydarzy się w przyszłości. To kwestia połączenia rachunku prawdopodobieństwa i psychologii, rzecz łatwa do przeanalizowania, kiedy ma się dostęp do wszystkich głów.
Ta jedna chwila może dać początek dziesiątkom możliwych przyszłych losów; każdy z nich tylko czeka, by zaistnieć dzięki przypadkowemu zdarzeniu, rzuconemu mimochodem zdaniu, błędnie przekazanej wiadomości, podsłuchanej rozmowie.
Jeśli koncert skrzypcowy przebiegnie bez zakłóceń, Niema nie otrzyma ciosu nożem w brzuch. Jeśli niewłaściwa osoba przejdzie przez od dawna zamknięte drzwi, to okaleczony wielki mężczyzna zostanie pozbawiony wszelkich wspomnień, a młoda kobieta, która wcale nie jest młoda, z własnej woli pobiegnie ku śmierci. Jeżeli żadna z tych rzeczy się nie wydarzy, ostatnia wyspa na ziemi skończy zasnuta mgłą i martwa.
– Zdołamy uniknąć zagrożenia, jeśli będziemy ostrożni – mówi Niema, obserwując błyskawice przecinające nocne niebo.
– Nie masz już czasu na ostrożność – zauważam. – W chwili, gdy wcielisz plan w życie, tajemnice wyjdą na jaw, odnowią się stare urazy, a ci, których kochasz, zdadzą sobie sprawę, jak bardzo ich zdradziłaś. Jeżeli którakolwiek z tych rzeczy zakłóci realizację planu, ludzkość wymrze w ciągu stu siedmiu sekund.
Jej serce zaczyna mocniej bić, tętno przyspiesza. Niema waha się, lecz arogancja szybko przejmuje ster i utwierdza ją w słuszności podjętej decyzji.
– Największe osiągnięcia zawsze niosły ze sobą największe ryzyko – twierdzi z uporem, przyglądając się szeregowi postaci kroczących sztywno w ciemności. – Zacznij odliczanie, Abi. Za cztery dni odmienimy świat albo umrzemy, próbując to zrobić.
Na krańcu świata unoszą się na wodzie dwie łódki wiosłowe sczepione napiętą liną. W każdej z nich troje dzieci z zeszytami i ołówkami uważnie słucha lekcji prowadzonej przez Niemę.
Niema siedzi na dziobie po prawej i omawia temat, żywo gestykulując i wskazując ścianę smolistej mgły, która wyrasta z morza na dobre półtora kilometra w górę. Czarny jak sadza mrok rozprasza promienie zachodzącego słońca, tworząc złudzenie liżących fale języków ognia.
W środku roją się tysiące delikatnie rozjarzonych owadów.
– …powstrzymuje je bariera wytwarzana przez dwadzieścia trzy emitery rozlokowane wokół wyspy…
Jedynym pasażerem łodzi, który nie poświęca uwagi słowom Niemy, jest Seth. Jej wykład wpada mu jednym uchem, a wylatuje drugim. Seth odstaje od pozostałych również pod innym względem: jest czterdziestodziewięcioletnim mężczyzną o pomarszczonej twarzy i zapadniętych oczach pośród dzieciaków w wieku od ośmiu do dwunastu lat. Pełni funkcję przewoźnika; przypływa tutaj z Niemą i jej uczniami, a po zakończonej lekcji odprowadza ich bezpiecznie na ląd.
Zerka za burtę, mocząc palce w wodzie. Morze jest ciepłe i spokojne, ale nie zawsze tak będzie. Październik to kapryśny miesiąc. Piękne słońce potrafi w mgnieniu oka zasnuć się chmurami i ustąpić gwałtownej burzy, która błyskawicznie robi, co do niej należy, i zaraz przemyka dalej, pozostawiając za sobą błękitne niebo.
– Emitery zaprojektowano z myślą o nieprzerwanej pracy przez setki lat, chyba że… – Niema zacina się, gubi wątek.
Seth spogląda w stronę dziobu i widzi, że nauczycielka zapatrzyła się w dal. Niema omawia ten temat co roku, od kiedy on był małym chłopcem, robi to zawsze w identyczny sposób i jeszcze nigdy nie zabrakło jej słów.
Coś musi być nie w porządku. Zachowuje się tak od rana: nie zauważa innych, nie słucha ich. To do niej niepodobne.
Tuż przy dłoni Setha wyłania się z głębiny martwa ryba o białych oczach i poszarpanym ciele. Po chwili zjawiają się kolejne i jedna za drugą walą o kadłub łodzi. Dziesiątki porozrywanych stworzeń nadpływających od strony czarnej mgły. Ich zimne łuski ocierają się o jego rękę, więc Seth szybko wyjmuje ją z wody.
– Jak widzicie, mgła zabija wszystko, czego dotknie – wyjaśnia Niema uczniom. – Niestety, pokrywa całą ziemię z wyjątkiem naszej wyspy i kilometrowego pasa wód przybrzeżnych.
Magdalene siedzi po turecku na skraju długiego betonowego pirsu, sięgającego daleko w głąb mieniącej się zatoki. Na głowie ma rude gniazdo splątanych włosów, niedbale związane paskiem żółtego płótna. Wyglądem przywodzi na myśl wiekowy aflaston, który odpadł od galeonu.
Jest wczesny wieczór, dlatego w wodach zatoki roi się od pływaków zaliczających kolejne okrążenia albo wdrapujących się na skały po lewej i skaczących wśród wybuchów śmiechu.
Magdalene wpatruje się w odległe łódki z dziećmi. Kilkoma ruchami kredki węglowej rysuje je w rozłożonym na kolanach szkicowniku. Wydają się takie maleńkie na tle czarnej ściany.
Przechodzi ją dreszcz.
W jednej z tych łodzi siedzi jej jedenastoletni syn Sherko. Magdalene nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Niema tak się upiera, żeby zabierać uczniów na lekcje aż na sam skraj świata. Przecież mogliby poznawać historię, niekoniecznie mając ją na wyciągnięcie ręki.
Przypomina sobie, że jako mała dziewczynka wysłuchała takiego samego wykładu z ust tej samej nauczycielki. Płakała przez całą drogę, a kiedy rzucono kotwicę, o mało nie skoczyła do wody, żeby prędzej dopłynąć do domu.
– Z Niemą dzieci są bezpieczne – mówię uspokajająco.
Magdalene wzdryga się. Liczyła, że jeśli przeniesie tę chwilę na papier, przynajmniej częściowo pozbędzie się obaw, ale już nie może na to patrzeć. Otrzymała syna zaledwie przed trzema laty i nadal błędnie przypisuje mu delikatność.
– Która godzina, Abi?
– Siedemnasta czterdzieści trzy.
Zapisuje ją w rogu, obok daty, wtyka pinezkę w historię, która trzepocze i szeleści na kartce.
Zdmuchnąwszy pył węglowy, Magdalene wstaje i rusza w stronę osady. Dawniej mieściła się tutaj baza marynarki wojennej i z miejsca, w którym Magdalene się teraz znajduje, otoczenie sprawia wrażenie dużo bardziej niegościnnego, niż jest w rzeczywistości. Zabudowania w środku są chronione przez wysoki mur, pokryty starym graffiti i upstrzony zielskiem wyrastającym z długich pęknięć. Znad szczytu wystają sklepione dachy budynków, zwisają naderwane rynny, a jaskrawe promienie zmieniają panele słoneczne w lśniące zwierciadła.
Magdalene idzie utwardzoną drogą prowadzącą przez zardzewiałą żelazną bramę. Wieżyczki strażnicze są tak zarośnięte, że wyglądają jak żywopłoty.
Przed nią wznoszą się czteropiętrowe koszary zbudowane na planie litery N. Każdy centymetr kwadratowy kruszejących betonowych bloków pokrywają malunki przedstawiające dżunglę, kwiaty, ptaki i czające się w zaroślach zwierzęta. To kraina fantazji, raj tych, którzy dorastali na wysuszonej ziemi, w otoczeniu jałowych skał.
Dostęp do kwater bez drzwi i okien w otworach zapewniają rozchwierutane schody i przerdzewiałe balkony. Niektórzy mieszkańcy wywieszają pranie na balustradach, inni po prostu siedzą na stopniach, żeby jak najbardziej skorzystać z powiewów słabego wiatru zza muru. Przyjaciele witają Magdalene radosnymi okrzykami, ale ona nie odpowiada, bo zanadto zżera ją niepokój.
– Gdzie Emory? – pyta, przeskakując nerwowym wzrokiem od twarzy do twarzy.
– Przy kuchni, z dziadkiem.
W poszukiwaniu przyjaciółki Magdalene kieruje się na dawny plac pomiędzy dwoma skrzydłami koszar. Kiedyś musztrowano tu żołnierzy, dziś tę przestrzeń zajmuje park, stopniowo ukształtowany przez trzy pokolenia mieszkańców osady.
Wzdłuż muru wyznaczono grządki i posadzono na nich kwiaty. Podziurawioną starą antenę radaru załatano i przerobiono na poidło dla ptaków. Cztery skorodowane jeepy służą jako inspekty do ziół, a z łusek po pociskach artyleryjskich wyrastają drzewka cytrynowe i pomarańczowe. Wzniesiono tu zadaszoną scenę do występów muzycznych i zbudowano kuchnię na wolnym powietrzu, wyposażoną w sześć długich stołów do wspólnych posiłków. Codziennie wszyscy razem spożywają kolację.
W osadzie mieszkają sto dwadzieścia dwie osoby i większość z nich przebywa w tej chwili na placu. Oddają się grom i zabawom, ćwiczą na instrumentach, piszą poezję. Na scenie trwa próba sztuki. Gotuje się kolację i wypróbowuje nowe przepisy.
Jest mnóstwo śmiechu.
Przez chwilę cała ta radość łagodzi niepokój Magdalene. Jej spojrzenie przesuwa się po otoczeniu; szuka Emory, którą przecież łatwo wypatrzeć, bo wyróżnia się spośród przysadzistych, barczystych mieszkańców osady niskim wzrostem i drobną budową ciała. Do tego ma owalne oczy i dużą głowę z kręconą brązową czupryną. Kiedyś sama o sobie powiedziała, że wygląda jak nietypowa odmiana dmuchawca.
– Nie ruszaj się – upomina ją Matis, wyglądając zza powstającej właśnie rzeźby, która przedstawia Emory. – Już prawie skończyłem.
Matis jest pod sześćdziesiątkę, co czyni go najstarszym mężczyzną w osadzie. Ma grube ramiona, siwe wąsy i krzaczaste brwi.
– Swędzi mnie – skarży się Emory, usiłując dosięgnąć miejsca pomiędzy łopatkami.
– Przecież pół godziny temu miałaś przerwę.
– Raptem kwadrans! – protestuje Emory. – Od sześciu godzin sterczę tu z tym głupim jabłkiem.
– Sztuka zawsze ma swoją cenę – oświadcza wyniośle Matis.
Emory pokazuje mu język, po czym przyjmuje odpowiednią pozę i unosi w dłoni lśniący owoc.
Mamrocząc pod nosem, Matis wraca do pracy i odłupuje kawałek kamienia pod brodą rzeźby. Stoi tak blisko, że nosem niemal dotyka swojego dzieła. Przez ostatnie lata jego wzrok znacznie się pogorszył, ale nic nie możemy na to poradzić. Zresztą nawet gdyby można było coś z tym zrobić, byłoby to bez sensu. Ponieważ jutro Matis będzie trupem.
Emory widzi, że Magdalene idzie w jej kierunku, trzymając pod pachą jeden ze swoich szkicowników. Stąpa na sztywnych nogach, spięta i zaniepokojona.
Emory nie musi pytać, o co chodzi. Magdalene ma obsesję na punkcie bezpieczeństwa swojego syna. Na każdym spłachetku trawy widzi węże, w spokojnej wodzie dostrzega silne prądy. Każda drzazga pod paznokciem może się skończyć sepsą, każda choroba jest śmiertelna. Według niej wyspa ma tysiące szponiastych dłoni i wszystkie dybią na jej dziecko.
Rezygnując na chwilę z pozowania, Emory ciepło obejmuje przyjaciółkę.
– Nie martw się, Mags. Sherkowi nic nie będzie – pociesza ją.
– Wystarczy jedna fala, żeby… – bąka Magdalene wtulona w ramię Emory.
– Są na kotwicy. Niema od zawsze zabiera dzieciaki na skraj świata. Robiła to, zanim w ogóle przyszłyśmy na świat. I nigdy nikomu nic się nie stało.
– To nie znaczy, że dzisiaj też się nie stanie.
Spojrzenie Emory błądzi po niebie. Słońce schowało się za górującym nad osadą wulkanem, księżyc zaczyna nabierać kształtu. Za godzinę zapadnie zmierzch. Emory zwraca się życzliwie do przyjaciółki:
– Niedługo wrócą. Chodź, pomożemy ustawiać stoły na pogrzeb. Zajmiesz czymś myśli. – Posyła pełne skruchy spojrzenie Matisowi.
Powinna spędzać te ostatnie godziny z dziadkiem, ale on bez słowa pokazuje jej: nie ma sprawy, idź z nią.
Czterdzieści minut później, ku powszechnemu rozradowaniu, sześcioro uczniów przebiega przez bramę. Magdalene zamyka Sherka w objęciach; chłopiec chichocze, wijąc się w ramionach matki. Pozostałe dzieci są przytulane, obcałowywane i przekazywane od jednego dorosłego do drugiego, aż w końcu, potargane i roześmiane, trafiają do swoich rodziców.
W tłumie rozchodzi się życzliwy pomruk i wszyscy rozstępują się, żeby przepuścić Niemę. W osadzie żyje troje nestorów; cała trójka cieszy się wielkim szacunkiem, ale tylko Niema jest darzona miłością. Pełni uwielbienia mieszkańcy dotykają jej rąk.
W rewanżu Niema rozdaje uśmiechy i uściski dłoni. Pozostali nestorzy, Hephaistos i Thea, trzymają się na uboczu, jedynie Niema co wieczór spożywa posiłek z młodszymi. Tańczy do muzyki granej przez zespół i śpiewa, ile sił w płucach.
Pocieszającym gestem kładzie dłoń na ramieniu Magdalene, po czym unosi palcem jej brodę. Jest wyższa o głowę od większości mieszkańców osady. Zmusza Magdalene do wyciągnięcia szyi i nawiązania kontaktu wzrokowego.
– Wiem, co cię trapi, ale pamiętaj, że nigdy nie naraziłabym dzieci na niebezpieczeństwo – mówi niskim, zachrypłym głosem. – Musimy je chronić, bo przecież zostało nas już tak niewielu.
Do oczu Magdalene napływają łzy, jej twarz wyrażapodziw i wdzięczność. W przeciwieństwie do Emory nie wychwyciła delikatnego zawahania w głosie Niemy, nie rozpoznała cienia wątpliwości.
Pocieszywszy Magdalene, nestorka z wdziękiem bierze Emory pod rękę, po czym razem odłączają się od grupy i idą w stronę koszar.
– Powinnyśmy mieć ją z głowy na kilka dni – mówi Niema, gdy ma już pewność, że nie zostanie usłyszana przez nieodpowiednie osoby. – Przyjdź po mnie, jeśli ona znowu zacznie się zamartwiać. Bałam się, że będzie próbowała dopłynąć do łodzi.
– Od godziny próbowałam ją uspokoić – wyznaje Emory, łypiąc na błogie oblicze Magdalene. – Jak ci się to udało?
– Jestem stara – odpowiada pogodnie Niema. – Młodym wydaje się, że zmarszczki to oznaka mądrości. – Klepie Emory po dłoni i zniża głos do konspiracyjnego szeptu. – Chodź, mam dla ciebie kolejną książkę.
Serce Emory zaczyna bić szybciej.
Idą w przyjaznym, kojącym milczeniu. Wraz ze zmierzchem w wilgotnym powietrzu zaczyna roić się od świetlików. To ulubiona pora dnia Emory. Niebo jest różowo-fioletowe, kamienne ściany oblewają się rumieńcem. Straszliwy upał ustępuje przyjemnemu ciepłu. Na noc wszyscy wracają do osady i wypełniają radością puste przestrzenie.
– Jak twoja nauka ciesielki? – pyta Niema.
Mieszkańcy kończą szkołę w wieku piętnastu lat i wybierają sobie takie zajęcie, które przysłuży się całej społeczności. Emory od dziesięciu lat nie może się zdecydować, zmienia zawody i w żadnym z nich nie robi postępów.
– Odpuściłam – przyznaje.
– A to czemu?
– Johannes prosił… błagał, żebym zrezygnowała – odpowiada z zakłopotaniem Emory. – Okazuje się, że jestem kiepska w piłowaniu drewna, heblowaniu belek i robieniu złączy. Zdaniem Johannesa chwiejna szafka nie jest warta ryzyka utraty palca.
Niema wybucha śmiechem.
– A gotowanie?
– Katia powiedziała, że krojenie cebuli w kostkę powinno być początkiem mojej przygody w kuchni, a nie jej końcem – odpowiada z przygnębieniem Emory. – A wcześniej Daniel stwierdził, że nie ma znaczenia, jak trzymam gitarę, w którą stronę jest skierowany gryf, bo brzmi tak samo. Mags pożyczyła mi farby na pół dnia, a potem przez tydzień pękała ze śmiechu. Wychodzi na to, że we wszystkim jestem beznadziejna.
– Jesteś bardzo spostrzegawcza – zauważa łagodnie Niema.
– Co z tego, skoro Abi i tak widzi wszystko, co robimy? – skarży się niepocieszona Emory. – Chcę się przydać osadzie, ale nie wiem jak.
– Prawdę mówiąc, zastanawiałam się, czy nie miałabyś ochoty pomóc mi w szkole – zaczyna niepewnie Niema. – Przydałby się ktoś, kto przejmie po mnie pałeczkę. Sądzę, że doskonale byś się do tego nadawała.
Emory przez chwilę z zatroskaną miną trawi jej słowa. Tak daleko, jak sięga pamięć mieszkańców, nie było w osadzie innej nauczycielki niż Niema.
– Rezygnujesz? – pyta w końcu, zaskoczona. – Czemu?
– Z powodu wieku. – Niema wspina się po rozchwierutanych schodach do swojej kwatery. – Nauczanie to cudowny balsam dla duszy, ale męczarnia dla biednych pleców. Żyję już naprawdę długo i moje najszczęśliwsze wspomnienia są związane ze szkołą. Widok radości na twarzach dzieci, kiedy w końcu zrozumieją jakieś trudne zagadnienie, to coś bezcennego. – Zatrzymuje się i spogląda przez ramię. – Naprawdę uważam, że byłabyś w tym dobra.
Emory po mistrzowsku wychwytuje kłamstwa; zmieniony ton głosu Niemy sprawia, że to również wyłapuje bez najmniejszego trudu. Podejrzliwie mruży oczy.
– Które z moich cech pozwalają ci tak sądzić?
Niema odpowiada bez chwili zastanowienia, jakby wcześniej ułożyła sobie odpowiedź.
– Jesteś bystra i ciekawa świata. Poza tym umiesz radzić sobie z ludźmi.
– Akurat! Uważają mnie za irytującą, delikatnie mówiąc. Rozmawiałaś z moim tatą?
Niema zacina się na ułamek sekundy.
– Chyba wspomniał, że znowu zastanawiasz się nad zmianą zawodu – przyznaje z wahaniem. – Ale nie zaproponowałabym ci tego, gdybym…
– Powiedz tacie, że piszę sztukę!
Niema zerka na nią z ukosa.
– Piszesz ją od roku.
– Nie chcę się spieszyć.
– To ci raczej nie grozi – mruczy pod nosem Niema, odsuwając sfatygowaną płachtę, która służy za drzwi.
Ta płachta od zawsze była jej dziwactwem. Pozostałym mieszkańcom osady puste otwory drzwiowe zupełnie nie przeszkadzają. Prywatność traci niemal zupełnie na znaczeniu, kiedy rodzisz się z głosem w głowie, który słyszy twoje myśli.
Przez lata mieszkańcy wielokrotnie podejmowali wysiłek remontowania kwater, ale w przypadku tak starego budynku możliwości są ograniczone. W betonowych ścianach jest mnóstwo dziur i szpar, szare płytki na podłogach są popękane, a belki podtrzymujące dach przegniłe. W pomieszczeniach czuć zapach stęchlizny.
Mieszkańcy usiłują walczyć z rozkładem za pomocą kolorów i życia. Niema położyła na podłodze wielki dywan, a na parapecie umieściła wazon, w którym zawsze są świeże kwiaty. Na ścianach wiszą obrazy – to galeria prac wszystkich malarzy, którzy kiedykolwiek mieszkali w osadzie. Większość jest kiepska; Emory zastanawia się, co skłoniło Niemę do tego, by je zatrzymać. W wielu przypadkach lepszy byłby goły beton.
Okiennice są zamknięte, żeby nie wlatywały owady, Niema zapala więc niedużą świecę na kiwającym się sekretarzyku i pospiesznie chowa do szuflady niedokończony list, na który padł migoczący płomień.
– Jak dużą część tej swojej sztuki zdążyłaś ukończyć? – Podnosi świecę i osłaniając ją dłonią, podchodzi do uginającego się pod ciężarem książek regału obok żelaznego łóżka.
– Cztery strony – wyznaje Emory.
– Dobre to chociaż?
– Nie – bąka Emory. – Okazuje się, że w pisaniu jestem tak samo beznadziejna jak w robieniu butów, mebli czy latawców. Moje jedyne zdolności to zauważanie rzeczy, których ludzie woleliby nie zauważać, i zadawanie pytań, na które inni wcale nie chcą znać odpowiedzi.
– Och, nie przejmowałabym się tym. – Niema przesuwa palcem po grzbietach książek, szukając tej, o którą jej chodzi. – Niektórzy od razu wiedzą, do czego zostali stworzeni, innym odkrycie tego zajmuje nieco więcej czasu. Mam sto siedemdziesiąt trzy lata, a zaczęłam uczyć, będąc już dobrze po osiemdziesiątce, i potem już nie chciałam robić niczego innego. Podobnie może być z tobą, jeśli dasz sobie szansę.
Emory uwielbia Niemę, ale starsza kobieta mówi o swoim wieku z takim lekceważeniem, że chwilami brzmi to wręcz obraźliwie. Żaden z mieszkańców osady nie dożyje nawet połowy tego co ona. Jej częste aluzje do długowieczności wielu odbiera jako okrutne. Dla Emory są bolesne zwłaszcza teraz, kiedy jej ojciec jest tak bliski śmierci.
– Mam! – wykrzykuje Niema, zdejmując ze środkowej półki wymiętoszoną starą książkę w miękkiej oprawie. – Nosi tytuł Samuel Pipps i wrzeszcząca iglica. Kilka tygodni temu Hephaistos znalazł ją w porzuconym wagonie kolejowym.
Wręcza, a właściwie wciska, ją Emory, która nie kryje konsternacji.
– Wiem, że wolisz Holmesa – mówi Niema, stukając palcem w krzykliwą okładkę – ale daj jej szansę. Spodoba ci się. Są w niej aż trzy morderstwa!
Zniżyła głos do szeptu. Dobrze wie, że nie lubię, kiedy mieszkańcy osady rozmawiają o morderstwach czy choćby używają tego słowa.
Ostatnie miało miejsce ponad dziewięćdziesiąt lat temu, tuż przed końcem świata. Na klatce schodowej w Nairobi dwoje przyjaciół pokłóciło się o awans. W szale zazdrości mężczyzna popchnął kobietę, ta spadła i skręciła kark. Zabójcy zdążyło jeszcze przejść przez myśl pytanie, czy zdoła się z tego wywinąć, a w następnej chwili podniosła się mgła. Zmarł kilka sekund później wraz ze wszystkimi, których znał, oraz większością ludzi, których nigdy nawet nie spotkał. Od tamtej pory nie popełniono żadnego morderstwa. Czuwam nad tym.
Nikomu w osadzie nie wolno czytać takich książek. Robię wyjątek dla Emory, ponieważ tylko zagadki będące ich treścią mogą na dłuższą metę zaspokoić jej chorobliwą ciekawość.
– Ale pamiętaj, żeby nikomu jej nie pokazywać – zaznacza Niema, kiedy wychodzą na balkon. – To ich wystraszy.
Emory przyciska zakazaną książkę do brzucha.
– Dziękuję, Niemo.
– Jeśli chcesz mi się zrewanżować, to przyjdź jutro do szkoły. – Widząc, że usta Emory układają się w słowo sprzeciwu, Niema szybko dodaje: – Nie dlatego, że zależy na tym twojemu ojcu. Potraktuj to jako przysługę dla mnie. Jeżeli ci się nie spodoba, po prostu wrócisz do pisania sztuki.
Niema patrzy gdzieś w dal; Emory obraca głowę i podąża za jej wzrokiem. Widzi, że przez bramę przechodzi Hephaistos, syn Niemy. Idzie z pochyloną łysą głową i wypchniętymi do przodu potężnymi ramionami, jakby dźwigał na nich ciężar nieba.
Hephaistos zjawia się jedynie wówczas, gdy jakaś rzecz wymaga naprawy albo trzeba coś zbudować. Przez większość czasu żyje w samotności na pustkowiu, co Emory wydaje się tak dziwne i obce, że sama myśl o tym napełnia ją niepokojem.
– Co on tu robi? – zastanawia się na głos.
– Szuka mnie – wyjaśnia nieobecnym głosem Niema.
Emory przygląda się nauczycielce. Sądziła, że potrafi rozpoznać wszystkie jej nastroje, ale tym razem dostrzega w twarzy starszej kobiety coś, czego nigdy tam nie widziała. Może niepewność… a może strach.
– Wszystko w porządku?
Niema patrzy na nią, ale myślami wciąż jest przy synu.
– Jutro wieczorem przeprowadzę eksperyment, który jeszcze nigdy mi się nie powiódł – mówi, powoli cedząc słowa. – Jeśli i tym razem się nie powiedzie… – Urywa i nerwowo kładzie dłonie na brzuchu.
– Jeśli się nie powiedzie… – ponagla ją Emory.
– To będę musiała zrobić coś niewybaczalnego. – Niema odprowadza wzrokiem Hephaistosa, który znika za kuchnią. – Ale wciąż nie jestem pewna, czy wystarczy mi sił.
Patrząc przez lornetkę, Adil przygląda się Emory i Niemie, rozmawiającym na balkonie w koszarach. Serce wali mu jak młotem.
Pokonawszy labirynt jaskiń lawowych, których pełno w tej części wyspy, znalazł się w połowie drogi na szczyt wschodniego zbocza wulkanu. Ziemię pokrywa pył przemieszany z ostrymi jak brzytwa czarnymi kamieniami. Adil ma wrażenie, jakby to jego myśli emanowały z niego i spalały okolicę na popiół.
Jest jakieś pięćdziesiąt kilometrów od osady. Wybrał ten punkt obserwacyjny, ponieważ tutaj nic nie zakłóca widoku za murami.
Widzi, jak Emory pociesza Niemę, serdecznym gestem kładzie dłoń na ramieniu starszej kobiety. Każda sekunda tego spotkania pali go żywym ogniem i napełnia żyły trucizną.
Nawet nie próbuję kierować go w stronę życzliwości. Nie ma sensu. Od pięciu lat Adil myśli wyłącznie o zemście. Muszę mu przypominać o tak podstawowych czynnościach jak jedzenie. Okropnie się wtedy niecierpliwi; ze złością wyszarpuje warzywa z ziemi albo zrywa owoce z drzew.
Ma pięćdziesiąt osiem lat, ale wygląda na dziesięć więcej. Jego ciało sprawia wrażenie, jakby ktoś zawiesił je na rusztowaniu z kości i chrząstek. Twarz mu wychudła, czarne włosy posiwiały, a brązowe oczy straciły blask. Jego skóra jest pokryta plamami i ma niezdrowy kolor. Adilem od czasu do czasu wstrząsają napady suchego kaszlu, które wskazują na toczącą go chorobę. W normalnych okolicznościach usłyszałby ode mnie polecenie, że ma wrócić do osady i pozwolić, by się nim zaopiekowano, albo przynajmniej zgodzić się na jakiegoś towarzysza w te ostatnie dni.
Niestety, to niemożliwe. Jest bowiem jedynym przestępcą na wyspie, a jego kara to wygnanie.
– Myśli, że Niema jest jej przyjaciółką. – Jako banita nabrał zwyczaju rozmawiania sam ze sobą. – Nie ma pojęcia, co Niema jej odebrała.
Kiedy Emory odchodzi, przyciskając do piersi książkę, Niema zerka w stronę wulkanu. Oczywiście nie widzi Adila z tej odległości, ale wie, że tam jest. Raz na godzinę składam jej raport z jego poczynań. Adil jest jedną z nielicznych groźnych osób na wyspie, dlatego Niema lubi wiedzieć, gdzie akurat przebywa.
Adil z drżeniem nabiera powietrza i wbija spojrzenie w nóż. Wyobraża sobie, jak wraziłby ostrze w brzuch Niemy. Jak jej oczy wywróciłyby się, kiedy ulatywałoby z niej życie. Nigdy niczego tak bardzo nie pragnął.
– I co dobrego ci przyjdzie z zemsty? – pytam. – Myślałeś o tym? Zastanawiałeś się, jak będzie wyglądało twoje życie po tym, jak kogoś zabijesz? Jak będziesz się czuł?
– Uznam, że to połowa sukcesu – odpowiada. – Niema jest najgorsza z nich wszystkich, ale odpuszczę, dopiero kiedy Thea i Hephaistos trafią do pieca. Dopóki żyją, nigdy nie będziemy wolni.
– Głupstwa pleciesz. Ostrzegę ich, cokolwiek zaplanujesz. Nie zdołasz się do nich zbliżyć.
Nie możesz mnie wiecznie śledzić, myśli Adil.
Myli się. Jestem w jego głowie od samych narodzin i będę tam w godzinie jego śmierci. To samo tyczy się jego przodków i potomków. Zostało już tak niewielu ludzi, że trzeba ich chronić, a kluczem do tego jest osada. Za wszelką cenę należy zapewnić jej bezpieczeństwo.
Zmierzcha. Na ciemnoniebieskim niebie jaśnieje sierp księżyca.
Rozświetlona blaskiem świec osada rozbrzmiewa śmiechem i muzyką. Większość mieszkańców osady, w tym Niema, tańczy przed sceną, na której gra zespół. Pogrzeb Matisa dobiegł końca, nie ma sensu dłużej się smucić.
Z boku znajdują się długie stoły, a na nich resztki wieczornego posiłku. Źródłem światła na stołach są migotliwe świece oraz zrobione z kolorowego papieru ryżowego żałobne lampiony, rozwieszone na sznurach rozciągniętych pomiędzy dwoma skrzydłami koszar. Każdy mieszkaniec osady zrobił jeden lampion i umieścił w nim karteczkę z opisem aktu dobroci, który zawdzięcza Matisowi.
W ten sposób oddaje się cześć zmarłym. Wspomina się, co dali światu i co pozostali muszą zrobić, by zapełnić powstałą pustkę. Nikt się nie modli ani nie myśli o życiu po śmierci. Dobry żywot sam w sobie jest nagrodą.
Matis siedzi przy długim stole w otoczeniu najstarszych przyjaciół. Śmieją się i rozmawiają o dawnych czasach ze świadomością, że wszyscy mają już bliżej niż dalej. Każdy umiera w swoje sześćdziesiąte urodziny bez względu na stan zdrowia. Uczestniczy w swojej uczcie pogrzebowej, a potem normalnie kładzie się spać. W pewnej chwili w środku nocy jego serce po prostu przestaje bić. Bezbolesna śmierć we własnym łóżku – przynajmniej tyle mogę im dać w zamian za wierną służbę.
Emory wychodzi przez żelazną bramę w murze otaczającym osadę. Oddala się od hałaśliwych dźwięków fety, kierując się na betonowy pirs.
Po jej policzkach spływają łzy. Nie chce, by ktokolwiek je zobaczył i uznał za oznakę egoizmu. W odróżnieniu od wielu przedstawicieli swojego pokolenia jej dziadkowi udało się dożyć sześćdziesiątki. Każdy dzień poświęcił służbie osadzie i odejdzie bez żalu.
Ktoś, kto zna dokładną datę swojej śmierci, może sobie pozwolić na luksus długich pożegnań. Przez ostatni tydzień dziadek spotkał się ze wszystkimi, na których mu zależało. Przypominał im, co do nich czuje, a oni w zamian jak zawsze napełniali go miłością. Co powinno zostać powiedziane, zostało powiedziane.
Kiedy Emory miała dwanaście lat, jej matka zmarła na gorączkę, a ojciec w pewnym sensie odszedł razem z nią. Babcia już dawno nie żyła, dlatego dziewczynką zajął się Matis. To on wieczorami czytał jej historie, a w ciągu dnia dawał wnuczce proste, z pozoru niewdzięczne zajęcia, żeby jej myśli nie zaprzątał ból po stracie rodziny.
Do dziś brzęk dłuta uderzającego o kamień dodaje jej otuchy i sama myśl o tym, że już nigdy więcej tego nie usłyszy, jest dla niej nie do zniesienia.
Z lewej, od strony zatoczki z kamienistą plażą, dolatuje rytmiczna stukanina. W ciemności nie sposób dojrzeć źródła dźwięków, ale Emory domyśla się, skąd pochodzą.
Ostrożnie podąża w tamtym kierunku. Mija cztery obijające się o siebie zacumowane łodzie i odnajduje Setha zajętego naprawą kadłuba Łajby Charona w blasku niewielkiej latarni. Fale łaskoczą go w pięty; jest przypływ. Seth słyszy chrzęst kamyków pod stopami Emory i rzuca jej pełne rozdrażnienia przelotne spojrzenie.
Ma gęste brwi, krzywy nos i kwadratową szczękę, która trzeszczy, kiedy je. Do tego szerokie ramiona oraz masywne ręce porośnięte splątanymi czarnymi włoskami i umazane smarem. Dawniej miały w sobie bardzo dużo siły, ale z czasem mięśnie zwiotczały, a skóra zaczęła obwisać.
W porównaniu z pozostałymi mieszkańcami osady Seth sprawia wrażenie odrzutu z nieudanej pierwszej sesji stworzenia. Jakby natura wcisnęła parę oczu w byle jak uformowaną glinę i porzuciła robotę.
– Pracujesz? – dziwi się Emory.
Myślała, że zastanie go omotanego takim samym bólem jak ten, który czuje ona, ale teraz dociera do niej, że to było głupie. Życie wszystkich mieszkańców osady jest służbą. Każdy dba w pierwszej kolejności o innych, a dopiero potem o siebie. Seth szczerze wierzy w słuszność tej zasady. Nie zapłacze, dopóki nie wypełni każdego wyboju, nie załata każdego dachu, nie zbierze wszystkich plonów, nie przygotuje pieca, w którym spłonie jego ojciec, czyli dziadek Emory. W jego mniemaniu smutek to egoizm budzący współczucie zamiast pogardy.
– Bo jest dziura – wyjaśnia, podejmując przerwaną czynność.
– Nie chcesz się zobaczyć z Matisem?
– Gadaliśmy rano – pada szorstka odpowiedź.
– To twój tata.
– Dlatego gadaliśmy rano. – Seth sięga po kolejny gwóźdź.
Emory zagryza wargę. Dopada ją znajome wyczerpanie. Każda rozmowa z ojcem wygląda tak samo. Seth jest jak głaz, który trzeba w nieskończoność wtaczać na górę.
– Niema zaproponowała mi pracę.
– Mówiła mi – rzuca Seth i wbija gwóźdź. – Powinnaś się zgodzić. To wielki zaszczyt, poza tym próbowałaś już wszystkiego. Najwyższa pora, żebyś znalazła sposób na to, jak odpowiednio przysłużyć się osadzie.
Emory przyjmuje reprymendę w milczeniu, wpatrując się w obmywającą kamyki spienioną wodę. O tej godzinie morze jest ciemne choć oko wykol, zatoka tonie w mroku. Emory czuje pokusę, żeby pójść popływać, ale zbliża się godzina policyjna, dlatego ogranicza się do wejścia do wody tylko na kilka kroków, tak by obmyła jej stopy w sandałach.
– Niemę coś gryzie – mówi, bo chce zmienić temat. – Wiesz, o co może chodzić? Powiedziała, że ma do przeprowadzenia jakiś eksperyment, ale więcej nie zdołałam z niej wyciągnąć. Zabrzmiało to poważnie.
– Nie mam pojęcia. – Ojciec bierze kolejny gwóźdź. – Zauważyłem, że jest czymś zaabsorbowana, nie opowiadała mi o tym jednak.
– A pytałeś ją?
– To nie moja sprawa.
– Gdyby tylko pozwoliła nam sobie pomóc.
– Równie dobrze możesz próbować ulżyć słońcu. – Kilka uderzeń i gwóźdź siedzi w desce. – Jesteśmy mali w porównaniu z tym, co trapi Niemę. Jeśli będzie potrzebowała pomocy, poprosi kogoś ze starszych. A my lepiej skupmy się na tym, nad czym panujemy.
Seth zamyśla się na chwilę, po czym przechodzi do tematu, który nie daje mu spokoju:
– Co u Clary?
Córka Emory została niedawno wybrana na praktykantkę Thei i w ramach szkolenia od trzech tygodni bada wyspę. To wielki zaszczyt, zwłaszcza że oprócz niej jeszcze tylko jedna osoba pomyślnie przeszła próby. Dzięki temu Clara będzie mogła zdobyć zaawansowaną wiedzę z dziedziny matematyki, inżynierii, biologii i chemii, poznać zagadnienia zbyt trudne do ogarnięcia umysłem przez większość mieszkańców osady.
– Wysyłam do niej wiadomości… znaczy, nie ja sama, tylko Abi… ale nie odpowiada – mówi Emory, gapiąc się jak zahipnotyzowana na ciemne morze. – Chyba nadal jest zła.
Młotek z lekkim wahaniem wędruje do góry i spada na główkę gwoździa. Seth jest spięty, mięśnie karku mu drżą.
– Powiedz, co ci leży na sercu – prosi Emory, która zna ten nastrój ojca.
– Nic mi nie leży.
– Tato, po prostu to powiedz – upiera się. – Poczujesz się lepiej, kiedy to z siebie wyrzucisz.
– Każde dziecko marzy o tym, by zostać praktykantem Thei – cedzi Seth. – Nie możesz cieszyć się szczęściem Clary? Albo przynajmniej udawać, że się cieszysz? Nawet nie poszłaś na jej pożegnalną kolację.
– Nie byłabym w stanie świętować czegoś, czego dla niej nie pragnęłam – wyjaśnia Emory, strzepując kropelki morskiej wody z przedramienia.
Po wyszkoleniu praktykantów Thea angażuje ich do pracy przy eksperymentach w laboratorium i wysyła w teren z misją ratowania obiecujących technologii. Badaczem pod okiem Thei zostaje się do końca życia, ale w większości przypadków nie trwa to dłużej niż góra dziesięć lat, ponieważ te misje są niebezpieczne – odebrały Emory męża i matkę – dlatego ku oburzeniu Setha próbowała wszystkiego, by odwieść córkę od ubiegania się o funkcję praktykantki Thei.
– Tamta kolacja… tamten dzień był najszczęśliwszym w życiu Clary – mówi Seth. Piec zaczyna się rozgrzewać. – Pierwszy raz widziałem, żeby się tyle uśmiechała od śmierci ojca. Bardzo jej zależało, żebyś z nią świętowała, ale ty się dąsałaś.
– Nie dąsałam się.
– Więc co to było? Jesteś jedyną osobą, która odrzuciła szansę uczenia się od Thei zawodu. Nie mogłaś oczekiwać od Clary, że postąpi tak samo jak ty.
– Niczego nie odrzuciłam – prostuje Emory, wpadając w dobrze znaną, wyrobioną koleinę odwiecznej kłótni. – Spróbowałam i nie spodobało mi się. Wiesz, jak wygląda życie badaczki: włóczysz się po wyspie, przetrząsasz ruiny, dłubiesz przy starych urządzeniach, których przeznaczenie nie zawsze rozumiemy. Ilu praktykantów Thei odnosi obrażenia? Ilu z nich nadal żyje?
– Czyli kierowało tobą tchórzostwo – podsumowuje z goryczą Seth.
– Raczej zdrowy rozsądek – odpala Emory. – Zauważyłam, że Thei jakoś nigdy nie ma w pobliżu maszyn, kiedy te wybuchają.
– Mówisz o nestorce! – wykrzykuje ze złością ojciec, ciskając młotek na kamienie. – Okaż trochę szacunku.
Emory piorunuje go wzrokiem. Jest tak wściekła, że słowa więzną jej w gardle.
– Nestorzy to nasz jedyny łącznik z dawnym światem – ciągnie Seth, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. – Dysponują wiedzą, której zdobycie na nowo zajęłoby nam setki lat. Bez nich musielibyśmy zaczynać zupełnie od zera. Naprawdę uważasz, że życie kogokolwiek z nas jest warte tyle samo co ich?
Słyszała tę historię tyle razy, że byłaby w stanie powtórzyć ją z zachowaniem modulacji głosu ojca. Dziewięćdziesiąt lat temu na świecie pojawiły się gigantyczne leje krasowe, które pochłonęły całe miasta. Zaczęła się z nich wydobywać dziwna czarna mgła, a wraz z nią roje rozjarzonych owadów, rozrywających na strzępy wszystko, co napotkały na swej drodze. Mgła rozprzestrzeniała się pomimo wysiłków ludzkości.
W ciągu roku spowiła całą Ziemię. W tym czasie rozrywane wewnętrznymi konfliktami społeczeństwa rozpadły się, stoczyły w barbarzyństwo i w końcu zniknęły z powierzchni globu. Jedynym światłem nadziei była wiadomość nadawana przez Niemę, wzywającą wszystkich pozostałych przy życiu ludzi na niewielką grecką wyspę.
Niema była naczelną naukowczynią Instytutu Blackheath, wielkiego laboratorium, gdzie zdołano zbudować barierę, która nie przepuszczała mgły. Niema obiecywała bezpieczeństwo każdemu, kto przybędzie na wyspę.
Ostatecznie udało się to tylko kilkuset umordowanym ocaleńcom, ale dotarcie do celu okazało się dopiero początkiem ich mordęgi. Uchodźcy z dawnego świata wychowali się w rzeczywistości, w której jedzenie wystarczyło zdjąć z półki, leki można było kupić w sklepie, a przetrwanie człowieka warunkowała zasobność jego portfela, a nie indywidualne zdolności. W poszukiwaniu doraźnych informacji zwracali się do ekranów, niedających żadnej realnej wiedzy, w każdym razie na pewno nie po tym, jak zgasły. W rezultacie nie wiedzieli, jak hodować rośliny, jak znajdować pożywienie, jak naprawiać zrujnowane opuszczone budynki mające im służyć jako schronienie.
Nastały ciężkie lata, znaczone kurczącą się liczebnością ocaleńców. Niemal co miesiąc ktoś ginął, przywalony fragmentem muru albo we wznieconym nieumyślnie pożarze. Ludzie nadziewali się na zardzewiałe gwoździe i potem umierali w męczarniach i w kałuży potu. Mylili trujące grzyby z jadalnymi. Chodzili pływać w morzu akurat wtedy, kiedy roiło się w nim od meduz i rekinów.
Przetrwanie było trudne, śmierć – łatwa. Wielu porzuciło walkę z własnej woli. Na szczęście dla rasy ludzkiej pozostawiali po sobie dzieci i to właśnie ich potomkami są obecni mieszkańcy osady.
Spośród stu siedemnaściorga naukowców, którzy pozostali w Blackheath po pojawieniu się mgły, troje żyje do dziś. W ich krwi nadal krąży rojowisko szczepionek, uszlachetnień i innowacji rozpowszechnionych przed końcem świata. Starzeją się powoli, nigdy nie chorują i każdy traktuje ich z instynktowną rewerencją – na co, jak uważa Emory, zasługuje jedynie Niema.
– Dlaczego musisz być taka… – Seth napiera czołem na szorstki kadłub łodzi. Jest zbyt dobry, by powiedzieć głośno to, o czym myśli, ale nie na tyle dobry, by nie dać córce do zrozumienia, o co mu chodzi.
– …inna? – podpowiada Emory.
Pełnym frustracji gestem Seth wyciąga rękę w stronę bramy, skąd dolatują dźwięki muzyki i śmiech.
– Mieszkańcy osady się radują – mówi. – Tak po prostu. Wiedzą, co tu mamy, i są za to wdzięczni. Czemu wiecznie musisz wszystko kwestionować?
– A co mamy, tato? – pyta cicho Emory. – Sypiącą się osadę. Wyspę, której nawet nie możemy badać bez pozwolenia.
– Bo to niebezpieczne! – wtrąca odruchowo Seth.
– W takim razie dlaczego nie uczy się każdego sztuki przetrwania? Uwielbiam Niemę, ale powiedz uczciwie: czy twoim zdaniem wkład Thei albo Hephaistosa w życie osady jest na tyle cenny, że mogą ich nie obowiązywać zasady, których pozostali muszą bezwzględnie przestrzegać? Nie umierają w wieku sześćdziesięciu lat, tak jak my. Czy to sprawiedliwe? Dlaczego nie uprawiają ziemi, nie pracują w kuchni, nie pomagają w uprzątaniu…?
– Ich wkładem jest wiedza!
Wybuch jest tak silny, że Emory kurczy się w sobie jak ciemność na skraju płomienia świecy. Doskonale wie, że to jałowa dyskusja. Ojciec nigdy nie zwątpi w nestorów i nie zrozumie jej postawy. Z każdą taką rozmową poziom niechęci Setha do córki rośnie i osiągnął już stan ostrzegawczy.
– Wracam na pogrzeb – rzuca przygnębiona Emory. – Mam coś przekazać Matisowi?
– Gadaliśmy dziś rano – odwarkuje Seth, sięgając po leżący na ziemi młotek.
O zmroku w całej osadzie rozlega się sygnał oznaczający godzinę policyjną. Mieszkańcy mają kwadrans na udanie się do łóżek. Większość z nich jest już w swoich kwaterach w barakach, myje zęby albo zapala trawę cytrynową dla odstraszenia komarów. W oknach radośnie migoczą świeczki, rozlewające blask na mrok wieczoru.
Każda kwatera może pomieścić osiem osób. Śpią na żelaznych łóżkach, które dawniej zajmowali stacjonujący tutaj żołnierze. Używają wypchanych słomą materacy i wypełnionych pierzem poduszek. Kołdry są zbędne, ponieważ nawet zimą jest na nie za gorąco.
Na placu pozostali już tylko ci mieszkańcy, na których spoczywa obowiązek posprzątania po imprezie. Shilpa gasi stojące na stołach świece. Rebecca, Abbas, Johannes i Yovel ustawiają umyte i wysuszone naczynia na półkach w kuchni na wolnym powietrzu.
Magdalene i kilkoro innych rodziców przywołują dzieci chowające się pod stołem. Od dwudziestu minut ścigają je od jednego cienia do drugiego, a uciekinierzy nie mogą opanować chichotu, czym zdradzają swoją kryjówkę.
Kiedy Emory przechodzi przez bramę, stawiające opór maluchy są właśnie zanoszone przez dorosłych do baraków; kto wykazał się refleksem i któregoś złapał, odstawia go do kwatery. Każde dziecko ma oczywiście rodzica, ale ten aspekt należy uznać za czysto emocjonalny. Z praktycznego punktu widzenia za wychowanie małego człowieka odpowiada cała osada; tylko w ten sposób staje się to wykonalne.
– Nigdy nie wiem, które z was zachowuje się najbardziej absurdalnie – odzywa się głos w ciemności.
Emory rozgląda się i zauważa siedzącego na ławce Matisa, który moczy właśnie kawałek focacci w miseczce oliwy z solą. Na jego szyi wisi piękny zielony kamień na sznurku.
Przed śmiercią każdy mieszkaniec osady – jeśli wcześniej nie spotka go nagły zgon – przekazuje mi wszystkie swoje wspomnienia. Tuż przed ostatnim tchnieniem umierającego kataloguję ogół jego doświadczeń – również te, których już nie pamięta – i zamykam je na czas nieokreślony w kamieniu, żeby pozostali mogli powrócić do nich, ilekroć poczują taką potrzebę. Niestety, mieszkańcy osady noszą kamienie pamięci jedynie podczas swojego pogrzebu, przez co te kojarzą się raczej ponuro.
Niema kojąco trzyma Matisa za rękę. Jej niebieskie oczy są czerwone od świeżych łez.
– Jak zwykle zacząłeś w środku myśli – komentuje Emory, nadal rozdrażniona po sprzeczce z ojcem.
– Bądź dla mnie miła. Ja umieram – mówi Matis, odgryzając kęs focacci.
Emory szuka w jego twarzy oznak strachu, ale ich nie znajduje. Jej dziadek przeżuwa jedzenie z pogodną miną, jak zawsze. To nie fair, myśli egoistycznie Emory. Jest zdrowy i silny. Gdyby był nestorem, jutro rano obudziłby się jak gdyby nigdy nic.
Chciałaby spędzić z nim więcej czasu.
Chciałaby, żeby nadal był filarem jej życia; zawsze nim był i zawsze powinien być. Chciałaby jadać z nim śniadania i patrzeć, jak tymi swoimi grubymi palcami niezdarnie wygrzebuje pesteczki z kiwi. Chciałaby słyszeć jego śmiech z drugiego końca placu. Chciałaby wiedzieć, dlaczego ktoś taki jak on, dobry człowiek o niesamowitej energii i wielkim talencie, musi umrzeć, bo tak stanowi zasada ustanowiona na długo przed tym, zanim się narodził.
– Zostawię was – mówi Niema, wstając. Serdecznym gestem kładzie dłoń na ramieniu Matisa. – Porozmawiajcie sobie. – Patrzy na niego przez chwilę, po czym pochyla się, szepcze mu coś do ucha, całuje go w policzek i odchodzi.
– Co powiedziała? – pyta Emory.
– Pięć pięć – odpowiada Matis z ustami pełnymi focacci.
– Co to znaczy?
– Pojęcia nie mam. – Wzrusza ramionami. – Powtarza mi to od lat, zawsze kiedy jestem zdenerwowany albo lekko przybity. Zapytałem ją kiedyś, o co chodzi, i powiedziała, że to mapa do przyszłości, ale nie wyjaśniła, co dokładnie miała na myśli.
– I nie chcesz wiedzieć? – dziwi się zirytowana Emory.
– Pewnie, że chcę. Ale gdyby była gotowa mi powiedzieć, już dawno by to zrobiła. – Matis dźwiga się z ławy, wycierając okruchy i oliwę z dłoni, i bierze wnuczkę pod rękę. – Jak kłótnia z ojcem? – zmienia temat. – Oderwała cię od smutku? Bo chyba po to tam poszłaś?
Emory rzuca okiem w stronę widocznej nad zatoką plamy światła z latarni i uśmiecha się. Wie, że nie ma sensu zaprzeczać.
– Owszem, trochę poprawił mi się nastrój – przyznaje.
– Twojemu ojcu pewnie też. Jesteście do siebie podobni. Oboje biegniecie ku temu, co was przeraża, i uciekacie od tego, co kochacie. – Brzmi, jakby był zaskoczony. – Skończyłem rzeźbę. Chodź, chcę ci ją pokazać.
Przechodzą do miejsca na placu, gdzie pracowicie przez cały tydzień kuł kamień. Podobizna Emory stoi na palcach i zrywa kamienne jabłko z gałęzi prawdziwej jabłoni.
– Podoba ci się? – pyta Matis, kiedy wnuczka opiera brodę na jego ramieniu.
– Nie.
– Dlaczego? – Nie jest obrażony, tylko zaciekawiony.
W osadzie sztuka nie jest świętością. To swobodna, trochę chaotyczna społeczna rozrywka. Mieszkańcy nie mają oporów przed przerywaniem poecie recytacji wiersza albo zamienianiu się miejscami z muzykami w trakcie wykonywania piosenki, jeśli ci nie potrafią utrzymać rytmu. Kiedy aktor zapomina tekstu, widownia podrzuca mu kwestie albo wymyśla własne; zdarza się, że ktoś postanowi go zastąpić. Emory nieraz była świadkiem, jak na gorąco, podczas przedstawienia, samozwańcza komisja pisała od nowa cały akt.
– Bo ten posąg nic nie widzi, nie zadaje pytań i czuje się tu znakomicie. Jedyną osobą z całej osady, której nie przypomina, jestem ja.
Matis parska śmiechem i klepie się po udach.
– Kto mógł udzielić takiej odpowiedzi? Nikt, tylko ty! – zachwyca się.
Emory wpatruje się w rozjaśnione blaskiem świec okna koszar, przesuwa wzrokiem po krzątających się w środku sylwetkach; mieszkańcy osady szczotkują włosy i szykują się do snu.
– Uwielbiam osadę. Naprawdę – mówi cicho. – Po prostu nie… Są rzeczy, które nie mają dla mnie sensu, a inni zachowują się tak, jakby miały albo jakby to było bez znaczenia.
Wraca myślami do dzieciństwa, przypomina sobie, jak dotarło do niej, że nestorzy nie muszą przestrzegać godziny policyjnej. Już wtedy dostrzegała w tym niesprawiedliwość, ale pozostali jakoś się tym nie przejmowali.
Usłyszała ode mnie, że mieszkańcy osady potrzebują więcej odpoczynku niż nestorzy, ale ta odpowiedź jej nie zadowoliła, zwłaszcza po tym, jak obudziła się z zagadkową drzazgą w pięcie. Kilka tygodni później odkryła świeże zadrapanie na udzie, a potem siniaki na ręce. Nie wiedziała, skąd się tam wzięły.
Moje próby przekonania jej, że się myli, spełzły na niczym, ponieważ Emory już jako dziecko była zbyt spostrzegawcza, by uwierzyć w tak oczywiste kłamstwo. Zapytała ojca, co się dzieje z ludźmi, kiedy idą spać, ale potraktował ją jak bluźnierczynię. Zapytała matkę, ale ta wymówiła się brakiem czasu. Gdy zapytała Matisa, tylko się roześmiał i zmierzwił jej włosy. A kiedy na koniec podniosła rękę w klasie i zapytała Niemę, ta kazała jej zostać po lekcjach.
– Czasami budzimy was po godzinie policyjnej – przyznała w rozmowie z młodą Emory, uprzednio pochwaliwszy ją za odwagę w dociekliwości.
– Dlaczego?
– Żebyście pomagali nam w naszych zadaniach.
– Jakich zadaniach?
– Nie mogę powiedzieć.
– Dlaczego tego nie pamiętamy?
– Bo tak jest dla was lepiej – odparła Niema z lekkim poczuciem winy.
Po wyjściu z klasy Emory – tak bardzo pod wrażeniem mocy pytań i tak mocno zawiedziona niedoskonałością odpowiedzi – podzieliła się ze wszystkimi w osadzie tym, czego się dowiedziała. Sądziła, że będą zaskoczeni i zadziwieni rewelacjami, ale większość jej przyjaciół tylko wzruszyła ramionami; inni poczuli zażenowanie jej bezczelnością.
Od tamtej pory zawsze wyglądało to tak samo.
Na ich pogodnym, jasnym życiu widnieją ciemne plamy, lecz nikogo poza nią nie interesuje, co się za nimi kryje. Czasami Emory przygląda się znajomym przy wieczornym posiłku i czuje, że jest jej do nich równie daleko jak do nestorów.
– Dlaczego nikt niczego nie kwestionuje? – pyta dziadka.
– Bo ludzie lubią być zadowoleni – pada prosta odpowiedź.
– Nie próbuję tego zmienić.
– Ty może nie, ale odpowiedzi niemal zawsze prowadzą do zmian. – Matis odgania komara. Po zmierzchu owady grasują gęstymi, bezlitosnymi chmarami. – To mój ostatni dzień na tym świecie – mówi rzeczowo. – Dlatego powiem kilka rzeczy, które zawsze chciałem powiedzieć. Zacznę od tego, że jutro rano obudzisz się lżejsza o jednego przyjaciela, mimo że wcale nie był dla ciebie ciężarem. Jesteś mądrą dziewczyną, Em, po prostu nigdy nie miałaś cierpliwości do ludzi, którzy nie postrzegają świata w taki sam sposób jak ty. Po części nie jest to twoją winą, ale po części jest. Dotąd nie stanowiło to problemu, tyle że teraz dołączyła do nich Clara.
– Clara wybrała Theę – stwierdza beznamiętnie Emory.
– A ty Thei nie lubisz.
– Zabiła Jacka. – Głos jej się łamie, gdy wymawia imię męża.
– Jack nie żyje, ponieważ wypłynął łodzią podczas szkwału i utonął – zauważa Matis.
– Na polecenie Thei – kontruje Emory. – Jack i wszyscy pozostali praktykanci, którzy byli w tamtej łodzi, nie żyją, bo podkulili ogon i posłusznie zrobili to, co im kazano. Nie pierwsi i nie ostatni. Kto wybiera Theę, ten traci życie. Nie chcę, żeby to samo spotkało Clarę.
Matis zamyka jej dłonie w swoich, próbując zdławić złość wnuczki.
– Możesz kochać kogoś tak bardzo, że ta osoba nie jest w stanie przebywać z tobą w jednym pomieszczeniu. Clara już straciła ojca, więc nie może stracić matki. Rób tak dalej, a za dziesięć lat będziesz się zastanawiać, dlaczego nie rozmawiacie ze sobą.
Emory stara się jak najdłużej wytrzymać spojrzenie dziadka, ale w końcu spuszcza głowę.
– Będę za tobą tęskniła – mówi.
– Byle nie za długo. Gdy spoglądasz za siebie, umyka ci to, co cię otacza. Na tym właśnie polega błąd twojego ojca. – Matis ociera wnuczce łzy szorstkim, krzywym kciukiem. – Skoro już mowa o moim beznadziejnym synu…
– Naprawia teraz łódź i się złości – rzuca Emory.
– Nigdy nie nauczył się radzić sobie ze smutkiem. – Dziadek wzdycha i uścisnąwszy jej dłoń, rusza w kierunku bramy.
Przez moment Emory ma wrażenie, że dostrzega w mroku zgarbioną postać. Zamyka i otwiera oczy – i postać znika.
– Pójdę z tobą – proponuje, bo nagle dociera do niej, że to będą ich ostatnie wspólne chwile.
– Mam mu do powiedzenia coś, co jest przeznaczone wyłącznie dla niego – mówi ponuro Matis. – Najwyższa pora, by któryś z nas poruszył ten temat. – Zerka przez ramię na wnuczkę. – Ojciec zawsze był dla ciebie zbyt surowy, ale cię kocha.
– Chciałabym w to wierzyć.
– Wolałbym, żebyś to wiedziała.
Emory odprowadza wzrokiem dziadka, który po raz ostatni opuszcza osadę. Muszę ją delikatnie szturchnąć, inaczej długo by tak sterczała.
– Za sześć minut godzina policyjna – mówię. – Lepiej wracaj do kwatery, inaczej będziesz musiała spać pod chmurką.
Zrywa się do biegu i pędzi w stronę koszar, wzbijając sandałami tumany kurzu. Kiedy jest już blisko, nagle hamuje prawie w miejscu, bo tuż przed metalowymi schodkami stoją Niema i jej syn i sprzeczają się.
– Obiecywałaś, że koniec z tymi eksperymentami! – wykrzykuje gardłowo Hephaistos.
Potężny ładunek wściekłości w jego głosie sprawia, że Emory odruchowo cofa się w mrok. Hephaistos wyraźnie góruje wzrostem nad pozostałymi mieszkańcami osady i jest od nich o wiele lepiej zbudowany. Nie zważa na swój wygląd: niedbale goli głowę i brodę, nawet nie próbuje ukrywać głębokiej szramy na prawym policzku. Ma wielkie dłonie. Wielkie ręce, nogi, pierś. Matis kiedyś zażartował, że aby móc go wyrzeźbić, musiałby wykuć jego podobiznę w zboczu pobliskiego wulkanu.
– Czy to nie może zaczekać, aż zacznie się godzina policyjna? – Niema patrzy na syna z dołu. Wydaje się przy nim bardzo drobna, jak zrobiona z przewiązanych szpagatem gałązek lalka z sianem zamiast włosów.
– Mamy ich chronić – mówi błagalnym tonem jej syn.
– Przed nimi samymi – dopowiada Niema, zdając sobie sprawę, że nie zdoła szybko uciąć tematu. – To wymaga poświęceń.
– O poświęceniu można by było mówić wtedy, gdyby sami dokonywali wyboru. To, co robimy, jest zwykłym morderstwem.
Słysząc to okropne słowo, rzucone jak gdyby nigdy nic, i to poza kontekstem książki, Emory wydaje stłumiony okrzyk przerażenia.
– Jeśli zadziała, to nie – oponuje Niema.
– Jeszcze nigdy nie zadziałało. Na tym etapie niewiele się to różni od wyroku śmierci.
– Wiem, gdzie popełniamy błąd – zapewnia syna Niema. – Dostosowałam procedurę. Wiem, że tym razem się uda.
Wobec niewzruszonego sceptycyzmu Hephaistosa matka unosi jego ciężkie dłonie i odwraca je wnętrzem do góry, by przyjrzeć się bliznom i śladom po oparzeniach.
– Zaczęłam te eksperymenty ze względu na ciebie – odzywa się smutnym tonem. – Nigdy nie zapomnę dnia, w którym morze wyrzuciło cię na brzeg. Byłeś półżywy, udręczony niemal tak, że trudno było cię rozpoznać. Myślałam, że to za sprawą mgły, ale opowiedziałeś mi o gangach i obozie, w którym cię przetrzymywano.
Niema dotyka szramy na policzku syna.
– Obiecałam sobie, że już nigdy więcej nikogo nie spotka taki los. Nie dopuszczę do tego. – Jej głos nabiera stanowczości, zastyga w skorupę wokół jądra gniewu. – Owszem, kładziemy na szali niewinne życie, ale pomyśl, ile możemy zyskać, jeśli eksperyment się powiedzie. Każde następne pokolenie będzie żyło w pokoju, bez strachu przed wojną, przestępstwami albo przemocą. Żaden człowiek nie skrzywdzi już drugiego człowieka. Będziemy mogli pozwolić im na swobodne poruszanie się po wyspie bez obaw o to, co poczną z wolnością. Zważ za i przeciw, mój drogi. Zastanów się, ile dobra możemy sprawić tym jednym czynem.
Hephaistos patrzy na nią niepewnie i w tym momencie jego potężna sylwetka wydaje się niczym więcej jak zwykłą grą świateł. Stoi zgarbiony, pochylając ogoloną głowę, żeby lepiej słyszeć słowa matki wypowiadane cichym głosem. Wygląda, jakby załamywał się pod ciężarem grawitacji.
– Jesteś pewna, że tym razem zadziała?
– Tak – potwierdza z przekonaniem Niema.
Nawet nie rozumiejąc, o czym jest mowa, Emory wie, że nestorka wcale nie jest taka pewna. Jest zbyt świadoma siebie i krucha jak na kogoś, kto uważa się za kobietę ze stali.
Hephaistos też wie, myśli Emory; widzi to w zmieniającym się wyrazie jego twarzy. Zdecydował się uwierzyć w kłamstwo. Pozwolił, by go uspokoiło; uczynił je na tyle okazałym, by mógł się za nim schować. Zdaniem Emory trudno o większe tchórzostwo.
Syn Niemy ogląda swoje dłonie naznaczone źle zagojonymi bliznami i ranami po oparzeniach. Każda jest pamiątką po ucieczce poprzez upadającą cywilizację.
– Kiedy musisz ją mieć na fotelu? – pyta w końcu.
– Dziś w nocy.
– Potrzebuję przynajmniej dwudziestu czterech godzin – protestuje Hephaistos. – Przecież wiesz.
– To pilne. Jeśli pominiemy badania…
– Nie – przerywa ostro matce. – Jeżeli to zrobimy, ryzykujemy, że nie wykryjemy potencjalnej choroby, która może ją albo jego zabić w trakcie procedury. Chcesz mojej pomocy? Dobrze, ale wiedz, że nie ma drogi na skróty. Potrzebuję dwudziestu czterech godzin, żeby wybrać odpowiednią osobę z największą szansą na przeżycie. Musisz zaczekać do jutrzejszej nocy.
Niema nadyma policzki, po czym chowa irytację do kieszeni i uśmiecha się do syna, jakby jego obiekcje były zwykłymi wykrętami dziecka.
Emory nigdy wcześniej nie widziała jej takiej. Niema zawsze była pogodną starszą panią, pełną radości i współczucia, zachęcającą mieszkańców osady, by byli najlepszą wersją siebie. Emory nigdy by nie podejrzewała, że ta kobieta jest taką manipulantką i ma tak bezduszny stosunek do czyjegoś życia. Niema zachowuje się zupełnie jak Thea.
– Jak sobie życzysz – odpowiada synowi, rozkładając dłonie w geście sugerującym wspaniałomyślność. – Dziś w nocy i tak mam do załatwienia inną sprawę.
Hephaistos przyjmuje to małe zwycięstwo z jękiem i odchodzi bez słowa. O mało nie zderza się z Emory. Dzieli ich dystans długiego kroku, ale to wystarczająco blisko, by dostała odruchu wymiotnego od jego smrodu. Syn Niemy cuchnie potem, ziemią i rozkładem, jakby nosił zdechłego lisa w jednej z kieszeni nigdy niepranego ubrania.
Z miażdżącą pogardą rejestruje zdumione spojrzenie Emory, po czym rzuca przez ramię:
– Jeden z symów podsłuchiwał.
– Nie podoba mi się to określenie – beszta go matka, ale on już idzie w swoją stronę.
Emory odprowadza go wzrokiem, a kiedy się odwraca, Niema stoi tuż przed nią.
– Co usłyszałaś? – pyta.
– Planujecie eksperyment, w którym ktoś może zginąć – odpowiada drżącym głosem Emory.
– Wierz mi, to mniejsze zło. – Niema zbywa to lekceważącym machnięciem dłonią. – Ryzykujemy los jednego człowieka w zamian za szansę na stworzenie lepszego świata na dłuższą metę. Sama chętnie oddałabym za to życie. A ty nie?
– Nie brzmiało to tak, jakby ta osoba, której życie jest zagrożone, miała wybór.
– Owszem, nie ma go – przyznaje Niema. – Wolę wziąć czyjąś szlachetność za pewnik, niż rozczarować się jej brakiem.
– To nie w porządku – protestuje Emory. – My nie krzywdzimy ludzi. Z żadnego powodu.
– Rozumiem, że tak uważasz. – Niema uśmiecha się blado. – Ale do mnie należy dopilnowanie, by te twoje wspaniałe zasady nigdy nie zostały wystawione na próbę.
Milknie sygnał oznaczający godzinę policyjną.
Emory otwiera szeroko oczy, bo nagle uświadamia sobie, co to oznacza, ale zanim zdąży coś z tym zrobić, upada na ziemię, twardo lądując na boku.
Nic nie czuje.
Śpi wraz z pozostałymi mieszkańcami osady.
ZAINTERESOWANI TYM, CO BĘDZIE DALEJ?
Pełna wersja książki do kupienia m.in. w księgarniach: KSIĘGARNIE ŚWIAT KSIĄŻKI | EMPIK
Oraz w księgarniach internetowych: swiatksiazki.pl | empik.com | bonito.pl | taniaksiazka.pl
Zamów z dostawą do domu lub do paczkomatu – wybierz taką opcję, jaka jest dla Ciebie najwygodniejsza! Większość naszych książek dostępna jest również w formie e-booków.
Znajdziecie je na najpopularniejszych platformach sprzedaży: Virtualo | Publio | Nexto
Posłuchajcie również naszych audiobooków, zawsze czytanych przez najlepszych polskich lektorów.
Szukajcie ich na portalu Audioteka lub pozostałych, wyżej wymienionych platformach.
Zapraszamy do księgarń i na stronę wydawnictwoalbatros.com, gdzie prezentujemy wszystkie wydane tytuły i zapowiedzi.
Obserwuj nas na: