Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
58 osób interesuje się tą książką
Na bożonarodzeniową wycieczkę all inclusive wybiera się grupa ludzi, którzy wolą spędzić święta w tropikach zamiast
w niepewnym klimacie naszej zimy. Dla jednych jest to okazja do odpoczynku od związanych z tym okresem obowiązków,
inni pragną zaznać nieco egzotyki. Starsi urlopowicze chcą typowo polskich świąt, ale w tropikach, młodsi – drinków z palemką. Wszystkich łączy jedno – chcą pokazać, że ich stać.
Po wigilii okazuje się, że wszyscy zatruli się barszczem,
w tym jedna z osób śmiertelnie. Nieszczęścia nie kończą się
na zatruciu świąteczną zupą. Ktoś zabija właściciela hotelu,
a po okolicy kręcą się miejscowa czarownica voodoo oraz wredna dziennikarka, wykorzystująca media do straszenia ludzi.
Co więcej, okazuje się, że do wycieczki przyłączył się niezwykły pasażer na gapę – Ziutek, który nie ma pojęcia, jak się tam
znalazł ani kim był… za życia.
Jak to się stało, że tradycyjna potrawa wigilijna
stała się zabójczą trucizną?
Kto dopuścił się morderstwa i… kim do licha jest Ziutek?!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak
Korekta: Justyna Tomas
Skład: Robert Kupisz
Projekt okładki: Maciej Pieda
Ilustracje na okładce: Shutterstock © Doremi, Shutterstock © Alex3008
Redaktor prowadzący: Katarzyna Bury
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2025
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60–62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-197-1
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA PL Sp. z o.o.
Aleja Jana Pawła II 27
00-867 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Pomieszczenie wyglądało jak kuchnia, bo rzeczywiście było kuchnią, ale nie tylko. Było zadymione, ciemne i brudne. Na ścianach i sufitach wisiały patelnie oraz rondle, ale też suszone zioła, powykręcane korzenie, nadpalone zdjęcia i dziwne figurki.
Kobiety weszły nieśmiało i usiadły za czymś, co przypominało wyspę kuchenną, ale tu służyło raczej do innych celów. Zastawione było moździerzami, talizmanami i posążkami.
W pomieszczeniu siedziała tęga kobieta o czarnych, skołtunionych włosach wyłażących spod burego, a raczej brudnego turbanu. Była zaaferowana. Roztaczała wokół siebie zapach majeranku i zgrozy, z ledwością dźwigała swoje potężnych rozmiarów ciało opakowane w kolorową, kwiecistą sukienkę, z której dekoltu wyłaziły wielkie piersi. Kobieta była czarna, ale nie miała typowych negroidalnych rysów twarzy. Zdecydowanie bardziej przypominała Karaibkę. Miała zręczne ręce, ruchliwe oczy i dziwny wyraz twarzy.
Oraz zarost.
Dwie kobiety usiadły na plastikowych krzesełkach. Wydawały się przestraszone.
– Włosy? − zapytała tęga kobieta, wyciągając rękę, jakby od razu wiedziała, po co przyszły.
– Tak, łonowe – powiedziała jedna z przybyłych. W odróżnieniu od gospodyni i swojej towarzyszki była blondynką, zdecydowanie białą, a nawet bladą.
Podała kobiecie wyciągnięte z torebki zawiniątko.
– Paznokcie też. I ząb znalazłam. Przyda się? − zapytała niepewnie.
– Wszystko się przyda – odpowiedziała gospodyni. Rozmawiały po francusku.
Atmosfera była paskudna.
Gospodyni zaczęła coś lepić, po chwili spod jej palców wyszła całkiem zgrabna figurka.
– Voodoo? − zdziwiła się blondynka. – Nie mówiłaś mi, że to voodoo – zwróciła się do swojej koleżanki. – To miało być słabe zaklęcie!
Tamta tylko wzruszyła ramionami. Była tęga, czarna i bardzo piękna. Przy niej blondynka wyglądała jak wyjęta psu z gardła albo kotu z kuwety.
Gospodyni popatrzyła na nie z rozbawieniem.
Nic nie odpowiedziała, tylko z rozmachem wbiła wielką szpilę w miejsce, gdzie znajdowało się domyślne przyrodzenie figurki.
– Auuu! – krzyknęły obie kobiety z autentycznym bólem.
Naprawdę coś poczuły, choć figurka przedstawiała mężczyznę.
– Teraz już nigdy nie tknie obcej baby! − Gospodyni wybuchnęła śmiechem ochrypłego szaleńca. Wyraźnie od razu zorientowała się, z czym i po co przyszły.
Twarze obu kobiet rozjaśnił uśmiech.
W tym momencie do kuchni wpadł wielki czarny kogut, który rozwrzeszczał się, zaczął tłuc skrzydłami, skakać po stole i szafkach, a na koniec zeskoczył i dziobnął w tyłek blondynkę.
– Łaaa! – wrzasnęła bladolica i poderwała się z krzesła. Lekkie plastikowe krzesełko upadło na podłogę, a kobieta uderzyła głową w miedziany rondel wiszący nad jej głową. Wrzasnęła jeszcze raz, rondel rozkołysał się i spadł. Zleciał z hukiem na stół, utrącając głowę woskowej figurce.
– O kurwa, merde, merde, zabiłyśmy go! − wrzasnęła.
Na stole z wielką igłą w kroczu i utrąconą głową leżała figurka przedstawiająca jej męża.
– No szlag!
– Tak czy tak, teraz już nigdy obcej baby nie tknie! − Tęga kobieta roześmiała się jeszcze raz, wyciągając rękę po zapłatę.
Było buro, słońce ledwie wyłaziło zza chmur i smogowych wyziewów miasta, śnieg w zasadzie nie padał, co nie zmieniało faktu, że pod nogami coraz więcej było oślizłej błotnistej mazi.
Ziutek siedział na dworcu kolejowym nagi i zastanawiał się, co ze sobą począć.
A właściwie co począć z tą częścią siebie samego, którą jeszcze dysponował, bo całkiem pokaźna reszta, czyli jego ciało, została gdzie indziej (naprawdę nie wiedział gdzie) i zdecydowanie nie miał z tym ciałem żadnego, nawet duchowego kontaktu.
Zresztą nie tylko miejsce pobytu tej reszty było dla niego niewiadomą. Wszystko było niewiadomą. Wiedział tylko, że siedzi nagi na peronie i chyba nie jest żywy.
Czuł się jak duch z dworca z tego sławnego filmu, który oglądał lata temu, i zastanawiał się, co powinien zrobić. Latać po wagonach i straszyć ludzi, wyrywając im gazety? No, teraz raczej telefony… Gazet to już chyba nikt nie czyta.
To aż dziwne, jak filmy potrafią się zestarzeć. Wrzeszczeć? Uczyć się przesuwania przedmiotów siłą woli? To akurat go nie kusiło. Nie wiedział, po co miałby to robić.
Nagość nie przeszkadzała mu jakoś strasznie, bo i tak nikt go nie widział, ale jego samego trochę krępowała. W zasadzie widok bladych i dyndających własnych genitaliów we własnej łazience jest dość swojski, jednak widok czegoś takiego na peronie to zupełnie inna sprawa.
Ziutek nie wiedział, jak to jest z ubraniami po tej stronie życia albo może śmierci. Jak zwał, tak zwał, ale zamierzał spróbować coś z tym zrobić.
Wszystko w tej chwili było dla niego skrajnie nieznane nie tylko dlatego, że to była nowa sytuacja, ale też dlatego, że nie pamiętał, co się stało.
A coś przecież musiało się stać.
Nie wiedział, gdzie jest jego reszta – jakieś ciało przecież musiał mieć? Nie miał pojęcia, co się z nim (tym ciałem) stało. Nie wiedział zupełnie prawie niczego − gdzie był, kim był, co robił… Wiedział tylko, że jest duchem.
Dookoła tłoczyli się jacyś ludzie, którzy gdzieś szli lub biegli z bagażami, żegnali się, witali, kotłowali, a nawet kłócili, ale jego nie zauważał nikt.
A nago, mimo marnych atutów, w takim miejscu powinien jednak wzbudzić sporą sensację.
Nie wiedział, kim jest, choć powolutku pojawiały się u niego jakieś przebłyski pamięci, którą pewnie w końcu odzyska w całości. Nie miał bladego pojęcia, dlaczego jest duchem ani dlaczego akurat znalazł się tutaj. Jak by nie patrzeć, cmentarz owszem, kościół może, nawet szpital, ale dworzec nie jest miejscem standardowo kojarzonym z duchami.
Ponieważ duchem był po raz pierwszy w życiu, zakładał, że wszystko, co się dzieje, dzieje się po coś i rządzi tym jakaś logika. Może wszystkie dusze po śmierci idą właśnie na najbliższy dworzec, gdzie czekają nago na jakiś specjalny „duszny” pociąg, który po nie przyjedzie?
Może pojawi się jakiś promień światła, po którym uda mu się dostać do nieba?
Może pojawią się diabły i zaciągną go do piekieł?
Wszystkie te możliwości trąciły amerykańskimi horrorami romantycznymi, ale w ogóle niewiele na ten temat wiedział. Nie był ateistą, chociaż kościoły omijał, a religią się nie interesował.
Z ciekawością przyglądał się swoim bladym, chudym członkom i dziwił się swojej nagości.
Może przed śmiercią ktoś go rozebrał i stąd ta nagość?
A może wszyscy tak mają?
W okolicy nie zauważył nikogo, kto byłby nagi, tym bardziej że o tej porze roku nie było to normalne, w przeciwnym wypadku na pewno zwróciłby na tego kogoś uwagę.
A może gdzieś zamarzł? Wpadł pod lód? Zapił się na śmierć?
Nie umiał sobie odpowiedzieć na te pytania.
Mógł to być oczywiście jakiś pijacki czy narkotyczny zwid albo koszmar senny, ale nie wiedział, jak to sprawdzić. Szczypanie nie wchodziło w grę, bo ze względu na jego dyndające genitalia każda bez wyjątku osoba poproszona o uszczypnięcie wezwałaby policję i oskarżyła go o molestowanie seksualne albo próbę gwałtu.
Tak więc najpierw postanowił zdobyć coś do ubrania.
I jakoś określić swoją pozycję. Postawę? Przynależność? W każdym razie zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi. I coś zrobić z tą nagością.
Nie wyobrażał sobie siebie nagiego przez całą wieczność.
W każdym razie nie na dworcu, a jak na razie był tu i nie miał pomysłu, co ze sobą zrobić.
Wreszcie podjął decyzję.
Zanurkował w jakiejś walizce ciągniętej przez kogoś z albo do pociągu. Co prawda, zdobycie ubrań dla ducha mogło być bardzo utrudnione, ale liczył, że coś jednak uda mu się wykombinować.
Przynajmniej spróbuje.
Ogarnęła go walizkowa ciemność mająca wiele z buszowania po szafie w celu odkrycia przejścia do Narnii. Było miło, ciepło, puszyście, miękko i pachnąco.
Nagle poczuł, że znika. Coś go szarpnęło, potem coś pisnęło, a na koniec przestał cokolwiek widzieć i czuć. Choć jeżeli chodzi o czucie, to dotąd też niewiele czuł, niby odrobinę, ale zdecydowanie mało jak na okoliczności. Nie czuł siarczystego zimna ani ciepła, ani (chyba) zapachu, ale jakoś się nad tym nie zastanawiał. Co do smaku, to odkąd (chyba) zmarł, nie miał w ustach niczego do jedzenia.
Było prawdopodobne, że nie miał też ust, ale to już zupełnie inna sprawa.
Znikanie odbywało się etapowo, wielokrotnie i trochę go szarpało. W jednej chwili ogarniały go ciemności walizki, w drugiej oślepiało jakieś światło – założył, że to mogła być sala operacyjna, karetka albo, w co odrobinę wątpił, ekipa chórów anielskich, która usiłuje wyszarpać go z łap diabłom.
Mimo marnej wiedzy na temat tego, kim był za życia, anielskich interwencji jednak się nie spodziewał.
Po chwili naznaczonej rozbłyskiem światła (albo nawet światłości) znów zapadła walizkowa ciemność i szczerze mówiąc, było mu w niej dobrze.
Włączanie komputera i zasiadanie do przeglądania Facebooka przed świętami powinny być zakazane, bo powodują więcej stresu i niepokoju niż komornik i dentysta razem wzięci. Ludzie chwalą się swoimi świętami, upiększonymi i sfotoszopowanymi, a inni się tym stresują. Wszędzie choinki, pierogi i pierniczki, a wszystko wykonane własnoręcznie.
A człowiek siedzi i się dołuje, bo on nie potrafi, nie ma czasu, a nawet nie ma ochoty, a jednak czuje się z tym gorszy.
Siedzi więc, przeglądając Facebooka, i miota się między świąteczną euforią a zniechęceniem, a to jest bez sensu.
Po pierwsze, to strata czasu, bo okna się same nie umyją, pierogi nie ulepią, a podłogi będą tak samo upaćkane jak zawsze, a przecież nie powinny.
Nie w święta!
Po drugie, człowiek (kobieta najczęściej) na święta tradycyjnie jest umordowany, choć czasami i zamordowany, ale o tym wszyscy przekonają się dopiero później.
W dekalogu przedświątecznym można wyczytać takie zalecenia jak: okna są najważniejsze, jeżeli wypadniesz z okna na trzecim piętrze, nie szkodzi, ale jeżeli nie umyjesz okien, zostaniesz ogłoszona świątecznym brudasem. Lepiej wypaść, wtedy wypadnie się o wiele lepiej.
Sąsiadki muszą widzieć, jak w szpilkach balansujesz ze ścierką na zewnętrznym parapecie dziewiątego piętra, bo inaczej powiedzą, że kiepska z ciebie gospodyni. Szpilki są po to, żeby sobie utrudnić zadanie, nie ma co iść na łatwiznę, ale i po to, żeby baba spod czwórki nie mówiła, że o siebie nie dbasz.
Jedzenia ma być nakupione i nagotowane dla pułku wojska − jeżeli nic się po świętach nie zmarnuje, to będzie straszliwy wstyd i rodzina cię odsądzi od czci i wiary. Pomyślą, że oszczędzasz, a to hańba! Nie oszczędza się w święta, oszczędza się na święta! Może jeszcze głodujesz? Dbasz o linię? Niedoczekanie! A przecież to nie wszystko! Istnieje jeszcze kilka innych, niepodważalnych zasad, jak choćby taka, że kobieta w przedświątecznym amoku ma padać na pysk, bo inaczej nie wypada.
Ma rwać sobie kudły z głowy i wypruwać flaki. Tak jest powiedziane, tak ma być, inaczej święta się nie liczą.
I co do tego ma komputer?
Ma, bo oprócz marnowania czasu, który można by przeznaczyć na zaoranie się na śmierć albo na spalenie chałupy wraz z sernikiem, pokazuje nieosiągalne cuda.
Święta w pięknych zakątkach.
Catering świąteczny (oczywiście zakazany), ale też i nieosiągalny cenowo…
Kolorowe choinki i prezenty opakowane tak, że każdy chciałby dostać choć opakowanie, bo na wnętrzności go nie stać.
I to coś sprawia, że człowiek myśli sobie, że fajnie by było, gdyby to ktoś dla mnie zorganizował święta, a nie ja dla kogoś. Żeby ktoś inny padał na pysk, żeby dostawał wariacji i przepukliny, a ja bym sobie siedział i pachniał.
No, a potem na stronie pojawia się reklama, która zmienia wszystko i zapewnia, że nic już nie będzie takie samo. Chwyt marketingowy, slogan, bzdurka… Jak zwał, tak zwał. Tyle że naprawdę nic już potem nie będzie takie samo, ale tego nikt jeszcze nie wie.
Wszyscy mają przed oczami kolorowe bombki, drinki i prezenty. Nikt nie spodziewa się zwłok z urwaną głową…
Zwłok bez urwanej głowy też się nikt nie spodziewa. Zresztą zwłoki z głową, zwłoki bez głowy, co to za pomysły?! Są święta. Takie rzeczy się nie zdarzają! Ludzie mordują się w innych, mniej świątecznych okolicznościach…
To takie nieeleganckie.
W święta więcej się kradnie. Z torebek, z samochodów, z reklamówek.
Chociaż…
Bo jeżeli wziąć pod uwagę przeciętną rodzinę z ciotkami i wujkami, rodzicami i dziadkami, rodzinę z przeszłością, taką naprawdę upierdliwą, gdzie każdy ma swoje własne przekonania religijne i polityczne, gdzie zamachem na świąteczność stołu są uszka kupione w supermarkecie, a nie ulepione nocą na ostatnim tchu przez padającą na pysk żonę, gdzie wódka podlewa wszelkie problemy i rozwiązuje języki aż tak bardzo, że cios w głowę kredensem prababci nie jest wcale niemożliwy, choć naprawa kredensu już tak, to wizja rodzinnych świąt jest koszmarem.
Wizji nierodzinnych świąt nie przewidziano.
Są tacy, którzy poddają się bez walki i zasiadają ledwo żywi za wigilijnym stołem, po czym popełniają rodzinne harakiri, przyznając się do nietolerancji glutenu albo mówiąc, że ze szwagrem nie wypiją, bo wątroba nie pozwala.
Śmiertelnie obrażony szwagier nie bez racji, nie rozumiejąc, jak to możliwe, że wątroba jest ważniejsza od niego, rzuca się przez stół z widelcem, aby wydziobać odmawiającemu wódki oko, niechcący nabija się policzkiem na wykałaczki od śledzi, odkrywa, wyrwawszy je sobie zamaszyście, że śledzie były kupne, bo takie wykałaczki tylko w sklepowych, i obiecuje, że jego noga więcej w takim domu nie postanie, rozpoczyna świąteczną wojnę domową, ponieważ do obrazy (i walki) zostają powołane żony, dzieci oraz pies i chomik (oczywiście po odjeździe karetki, która powiezie do szpitala na sygnale teścia zadławionego śliwką z kompotu, ewentualnie ością, też z kompotu).
Są jednak tacy, którzy bez walki się nie poddają.
Próbują. Kombinują. Szukają, aż nagle…
Słodkie Jingle bells rozlega się z głośnika laptopa, coś zaczyna błyskać, czerwienić się, migotać, widać choinkę, barszcz z uszkami, prezenty, ale… Widać też jakby piasek? Słońce? Basen? Palmy? To kusi i po chwili rozlega się słodkie klik, klik, klik…
„Zorganizujemy dla was święta” – głosi reklama i mało kto nie ma ochoty w nią kliknąć, bo łączy ona w sobie wszystko, co wymarzone, wszystko, co konieczne, i wszystko, co kuszące. No, może poza śniegiem, ale umówmy się − coś za coś.
Widok barszczu z uszkami pod palmą, choinki na plaży, kompotu z suszu z papierową parasolką… To jest po prostu boskie!
I na dodatek… Słońce, basen i teściowa w burej podomce w burej kuchni… pozostawiona na pastwę burej, polskiej rzeczywistości. Toż to bonus jak się patrzy.
Kto by nie kliknął?
Nawet rozsądni ludzie niewierzący w nigeryjskich książąt, którzy zostawili im w spadku miliony, ani w podrywy Henry’ego Cavilla na Instagramie, który właśnie w nich się zakochał na zabój, w to jednak klikną.
Zaryzykują. Wypełnią formularz.
Potem oczywiście będzie płacz i zgrzytanie zębów, ale teraz…
Hotel dwugwiazdkowy, no dobra, ale to i tak nieźle. Niedrogi.
Święta po polsku! I to przeważa, po polsku!
Bo inaczej to by była dezercja, a tak to tylko zmiana otoczenia, nawet nie dekoracji.
– Śniegu nie będzie – marudzi ten i ów wychowany w przeświadczeniu, że wigilia bez śniegu to jednak nie wigilia. Jakkolwiek by patrzeć, żyje jednak w kraju, gdzie nawet bura breja udająca śnieg jest lepsza niż nic, bo inaczej to by się nie liczyło i na co te trzynaście potraw? Ha?
– No, ale tu też nie będzie śniegu – przekonuje sam siebie i właściwie decyzja jest już podjęta.
Oczywiście, gdyby śnieg był aż taki ważny, można by gdzieś na północ, za koło podbiegunowe, ale śnieg to tylko świąteczna dekoracja, a na północy jest zdecydowanie za zimno. Można bez śniegu. Weźmie się w sprayu.
Popsika się palmę, powiesi się reniferka, bałwanka i będzie miodzio.
No i oferta jest naprawdę ciekawa.
Ceny są zadziwiająco przystępne, może dlatego, że last minute? Nie mają gości, muszą sprzedać?
Rozsądni ludzie powinni natychmiast zwietrzyć jakiś podstęp, ale w okresie przedświątecznym rozsądek bierze sobie urlop od rzeczywistości, stąd debety na kartach kredytowych, tony nietrafionych prezentów i sześć kolejnych swetrów z reniferem w każdej szafie.
Słońce, palmy, drinki i groch z kiszoną kapustą, cudownie!
Wielu zadawało sobie pytania po co… Po jaką cholerę wieźć polskie święta z domu w tropiki, ale i na to też było wytłumaczenie.
– To pewnie dla tych zagranicznych Polaków, którzy do tropików się już na tyle przyzwyczaili, że zima tylko tam, święta po polsku są bardzo ważne, a w Polsce pogoda nie za bardzo.
– No to co? Jedziemy?
Walizkowa ciemność ukołysała nieco Ziutka, który był równocześnie w dwóch miejscach − jednym jasnym, drugim ciemnym − i chyba nie mógł się zdecydować, gdzie ma zamiar pozostać. Walizka przyjemnie huśtała się na wybojach. Ciepła ciemność otaczała Ziutka w bardzo kojący sposób, a koronkowe majteczki, które, jak mu się wydawało, wymacał, dawały nadzieję na jakieś ciekawe doznania.
Czasowość pobytu w tym miejscu wcale go nie martwiła, zastanawiał się tylko, dlaczego nikt nie zwraca uwagi na jego nogi wlokące się za walizką, która jednak nie była dość duża na całego Ziutka, ale to mu na szczęście nie przeszkadzało. Miał przeświadczenie, że jest jakimś bytem ciut niematerialnym, a jako takiemu wolno mu więcej.
Wiedział oczywiście, że nie jest jedyny na świecie, i trochę się obawiał, co będzie, jeżeli ktoś jemu podobny zobaczy go w tej walizce, za którą wlekły się nogi albo chociaż nogi z przyległościami, ale postanowił to olać.
Co będzie, to będzie.
– Wiesz, to jest genialne! – stwierdziła Alina, podsuwając prawie mężowi reklamę pod sam nos. – Ciepło, żadnych sensacji, żadnych zobowiązań. Świetne miejsce, odpoczniemy…
– Dobra, ale niestety bierzemy mamę! − oświadczył.
– I mamusię − westchnęła ona.
W ten sposób trochę zrobili sobie krzywdę, ale z ludźmi często tak jest. Uwielbiają się umartwiać, inaczej nie czuliby się dobrze.
Alina była influencerką modową, choć dopiero w pierwszej fazie swojego influenceryzmu. Zaczynała prowadzić kanał na YouTube, gdzie pokazywała ciuchy wyciągnięte psu z gardła, to znaczy z ciucharni, i robiła z nich ciekawe stylizacje. Trzeba powiedzieć, że były naprawdę interesujące. Niestety, nie były ani modne, ani piękne, ale od czegoś trzeba zacząć.
Jej chłopak Kamil dumnie zwany (przez obie matki w szczególności) mężem nadużywał prochów i całymi dniami grał w gry komputerowe, ale jej to nie przeszkadzało. Nie zdradzał jej. To znaczy miał romans, ale to jednak było coś innego niż zdrada. Nie pił.
Oboje byli na garnuszku u swoich matek, dlatego ich decyzja była raczej rozsądna. Sami na wyjazd pozwolić sobie nie mogli, za to mama i mamusia już tak.
Kobiety się serdecznie nienawidziły, ale nie dlatego, że między nimi istniały jakieś różnice w poglądach czy podejściu do życia. Po prostu obie uważały, że ich dzieciom dzieje się krzywda. Matka Aliny uważała Kamila za idiotę na prochach, matka Kamila uważała Alinę za kretynkę bez pomysłu na życie. W sumie obie miały rację, co nie zmieniało faktu, że Alina i Kamil byli według matek naprawdę dobraną parą. I tak miało pozostać chociażby dlatego, że skoro już ze sobą zamieszkali, to powinni się pobrać. Potem mogą się rozwieść, ale pobrać muszą, żeby nie było gadania.
– Dobra, jedziemy – powiedział Indyk, to znaczy Izydor, którego teściowa nazywała Indykiem, i zaczął sprawdzać, co trzeba, a co można, ewentualnie co powinno się zabrać.
Bo jednak taki wyjazd bez przygotowań… W święta…
Podobne przemyślenia miało jeszcze kilka osób.
Cóż powiedzieć, tropiki robiły wrażenie.
– Wyspa cudna, palmy piękne, jest basen, jest plaża, są kokosy – stwierdziła Zyta i zaproponowała wyjazd swojej koleżance Krystynie.
Obie miały już wnuki, ale miały też ochotę od nich odpocząć. Obie wiedziały, że to nie wypada i że taka samolubna postawa to wstyd. Dla każdej babci, która nie chce spędzić na opiece nad wnukami reszty życia, powinno być osobne miejsce w piekle. Toteż Zyta oświadczyła rodzinie, że to Krystyna za nią płaci, więc nie wypada odmówić, natomiast Krystyna oświadczyła dzieciom, że Zyta zafundowała jej wyjazd, zatem nie może zrezygnować. W ten sposób i wilk był syty, i owca cała. Dzieci się nie poobrażały, a one mogły wyjechać.
Obie kłamały. Żadna z nich nie zapłaciła za wycieczkę, po prostu, kiedy wypełniły formularz, okazało się, że wygrały. Tego jednak dzieciom powiedzieć nie mogły, bo zaraz by było po sprawie. Dzieci by nie zrozumiały.
– A po co mamusi taka wycieczka? Ja pojadę, żeby się nie zmarnowała – stwierdziłyby córki i byłoby po przyjemności, bo na takie dictum ani Zyta, ani Krystyna nie mogłyby przecież zareagować inaczej niż: „Oczywiście, jedź, kochanie”.
Ziutek nie umiał powiedzieć, ile czasu spędził w walizce, dałby jednak sobie głowę uciąć, o ile jeszcze gdzieś ją miał, że ledwie kilka, może kilkanaście minut.
Kiedy jednak wyjrzał z niej, został zalany falą przeraźliwie jasnego słońca, więc pomyślał, że to dalsza część akcji reanimacyjnej, i wrócił w walizkowe pielesze. Zdecydował się przeczekać to zamieszanie.
Nie wiedział, co lepsze, nie wiedział, co powinien, co może i co właściwie się dzieje, a tu było mu dobrze, zdał się więc na los (w tym momencie ślepy), bo w walizce panowały ciemności, i postanowił przeczekać. Co będzie, to będzie. On do tego ręki nie przyłoży.
Hotel był nieduży.
Może zresztą nie tak. Hotel to przecież tylko hotel, nie musi być wielki, po prostu sama wyspa była nieduża. Jej atutem było to, że leżała na Morzu Karaibskim, niedaleko Basse-Terre i należała do Francji, choć to ostatnie nie wszystkim wydawało się korzystne, bo Francuzki są niestety piękne, Francuzi nie mają najlepszych notowań, jedzą żaby i ślimaki oraz nie da się ich zrozumieć. To gwarantowało jednak, jak sądzili wysiadający z busa turyści, dużo dziwacznego jedzenia, dobrego picia oraz seksu na plaży.
– Zupełnie jak Sainte Marie – powiedziała, wyładowując z busa walizkę, jedna z turystek zakochana w serialu Śmierć pod palmami.
– Sainte Marie nie istnieje – odpowiedział chłopak, który dzielnie taszczył obok niej swoje bagaże oklejone srebrną taśmą. Wyglądał na takiego, który nienawidzi być zadowolony, a szczęśliwy nie bywa nigdy, bo to psuje jego image prawdziwego mężczyzny. Był duży, łysy i napakowany.
Dla niektórych ciacho. Dla innych zgroza. Dla całej reszty „żeby tylko nie dostać pokoju obok niego, bo pewnie słucha metalu, chrapie i chla”.
Stereotypy rządzą światem.
Zyta wysiadła z busa i westchnęła, widząc słoneczne piękno, o którym tak marzyła. Zdjęła okulary, przetarła je, założyła, a potem spojrzała na jedną z walizek.
Przez chwilę widziała wystające z niej, wleczone po piachu nogi, kawałek chudego tyłka i genitalia.
– Jezus Maria – jęknęła do siebie. – Słabo mi od tego upału.
Usiadła na swojej walizce, przeżegnała się i postanowiła nie patrzeć w kierunku tamtej walizki. Była przekonana, że to objaw długotrwałej abstynencji seksualnej, ewentualnie problemy z trawieniem.
Postanowiła to zignorować i możliwie jak najszybciej temu zaradzić. Na niestrawność miała raphacholin, a remedium na resztę miała nadzieję znaleźć na plaży.
Święta w tropikach były nie za bardzo mainstreamowe, przynajmniej dla tej grupy turystów. Mimo wszystko chcieli spróbować choćby po to, żeby potem móc narzekać przez cały rok, jak było nieciekawie, jak tęsknili za atmosferą prawdziwych świąt, jak się męczyli, a na potwierdzenie faktów pokazywać zdjęcia z kolorowymi drinkami na złotym piasku przy basenie z błękitną wodą, mające wywołać grymas zazdrości na twarzach znajomych, łzy zawiści i pełne bólu westchnienia.
Dlatego to wszystko miało być trochę na pokaz.
Wszystko dla siebie, ale też i dla innych (w pewnym sensie), trochę naprawdę, trochę na niby, coś za coś, po coś, a w ogóle to inaczej. I to właśnie jakoś tak tutaj było. Niby że naprawdę, a niby na niby.
Polskie święta i karaibska plaża? Drink z palemką w oczy kole, a cała reszta przecież z tradycją, bo po polsku.
Trochę też po kozacku, choć każdy przyzna, że święta ludzie spędzają w różnych warunkach zależnie od tego, gdzie się urodzili, ale mało kto świętuje w tropikach. To znaczy owszem, tam też są jakieś święta, ale nie takie, nie te prawdziwe, nie po polsku, no i tam jest voodoo.
Wylot z Warszawy był nawet bezproblemowy, choć lot już nie za bardzo. Jakiś pasażer zabarykadował się w toalecie i zażądał helikoptera. Kiedy wreszcie wyrwano drzwi, okazało się, że jest upalony i sądzi, że właśnie napadł na bank, a papierowe ręczniki, które zapakował sobie do spodni, są dolarami.
Dziecko lat sześć prawie odgryzło matce głowę, bo nie pozwoliła mu zamówić szampana, a zestresowany drugi pilot groził nożem pasażerom, którzy za głośno się śmiali. Kiedy go obezwładniono, okazało się, że pierwszy pilot zatruł się swojską kiełbasą, ale i tak po lądowaniu otrzymał oklaski, choć rzucało.
W drugim samolocie wybuchł skandal, bo zapakowano za mało obiadów. Zamiast tego zaproponowano tym, którzy zrezygnują z przysługujących im porcji obiadowych, darmowe drinki. Na koniec okazało się, że wszystkie obiady zostały nietknięte, za to większość pasażerów trzeba było wynosić z samolotu, bo nie byli w stanie ustać na nogach. Mimo że w samolocie byli prawie sami Polacy, mało kto klaskał po lądowaniu, większość zanieczyszczała podłogi i siedzenia, ale z pełnym przekonaniem, że to cena, jaką się płaci za poświęcenie się dla dobra ogółu, za dobre serce i pusty żołądek, bo przecież poświęcili się, rezygnując z jedzenia. To było doprawdy wielkie bohaterstwo, więc uderzyło im do głowy.
I potem bardzo się wstydzili. Nigdy by się nie podejrzewali o to, że mają takie słabe głowy, ale złożyli to na karb wysokości.
Podróż jednym samolotem, potem drugim, a na koniec statkiem, a właściwie promem była męcząca, ale zdążyli przetrzeźwieć. Prom przybił do jakiegoś rachitycznego nabrzeża, a stamtąd odebrał ich busik. Cała podróż była fascynująca, obiecywała wiele i dawała dużo nadziei. Za to ostatnia jej część, czyli jazda busem po wyspie, uzmysłowiła wszystkim, że miejscem, do którego jadą, nie jest z pewnością Hurghada.
Bo jak ludzie jadą w tropiki, to mają przed oczami piękno opalonych modelek na tle chromu, szkła i plastiku, niebieskiego drinka i basen, wokół którego roi się od pięknych ciał. Ale to tylko reklama, i to z tej górnej, najgórniejszej półki. Wszystko odrębne, oddzielne, all inclusive, ale tylko dla zamożnych turystów, reszty nie przyjmujemy. Reszty nie ma. Nie ma domów, uliczek, tubylców, wściekłych niedźwiedzi grizzly (choć ich akurat naprawdę tam nie ma) ani niczego poza ośrodkiem.
I w żadnym wypadku nie ma jaszczurek na ścianach.
Ani ślimaków w toaletach.
Ani węży pod prysznicem.
Tym, co zobaczyli, nie był ośrodek wypoczynkowy ogrodzony murem, niedostępny dla tubylców i wyposażony w cuda. To był hotelik (nieco niestandardowy i ciut odrapany) w środku miasteczka (o bardzo niskopiennej i chaotycznej zabudowie), z basenem (albo jednak basenikiem), otwarty dla wszystkich i niezbyt imponujący.
Co do tubylców, to byli.
Wszędzie. I to trochę przeszkadzało, bo byli radośni, kolorowi, barwni, krzykliwi i nie całkiem dokładnie ubrani…
Ich nieco nazbyt opalona golizna, którą było widać na każdym kroku, zdenerwowała starsze panie, bo przecież były święta, a więc czas poniekąd zadumy, a jaka tu zaduma, jeżeli ktoś świeci na wpół gołym tyłkiem i podryguje nim w takt melodii, które nawet obok kolęd nie leżały?
To nie zaduma, a zadyma!
Już pierwszy rzut oka na wysepkę sprawił, że grupa podzieliła się na tych, którzy mieli ochotę się trochę zintegrować z tubylcami i odrobinę zabawić, oraz na tych, którzy uważali, że znaleźli się w przedsionku piekieł, a diabły już szykują kotły z wrzącą smołą, dlatego jest tu tak gorąco.
Ziutek wleczony po piachu w walizce poczuł coś w nogach. Bardzo go to zdziwiło, bo nie powinien czuć niczego. Tak sobie wyobrażał duchowość. To znaczy nie duchowość, ale uduchowienie. Też nie, uduszenie… Miał problemy językowe, bo nie wiedział, jak nazwać swój stan.
Uduchowiony nigdy nie był, chyba nawet obraziłby się, gdyby ktoś coś takiego zasugerował, duchowość go raczej nie dotyczyła, przynajmniej za życia, a uduszenie… Czyli tak jakby uczynienie duchem… Hmmm.
W każdym razie tak jakoś wyobrażał sobie bycie duchem, kiedy jeszcze sobie je wyobrażał. Teraz nie wiedział, co z nim się dzieje.
Wyobrażeń nie miał w tej chwili właściwie żadnych, bo trudno cokolwiek sobie wyobrażać w ciemnościach walizki, pomiędzy majtkami wyszczuplającymi, biustonoszem typu push-up a paczką podpasek.
Wyjrzał ze swojego schowka. Słońce uderzyło go cieplnym obuchem i jasnością bomby jądrowej. Po siedzeniu na dworcu gdzieś w Polsce w zimie w szarzyźnie wieczoru i po dość chyba jednak długim pobycie w walizce nie był na to przygotowany.
– Ja pierdolę – powiedział.
Zyta zemdlała.
Wystawił rękę, złapał dojrzałe mango (chyba mango, bo nie mógł być pewien) leżące na ziemi i zabrał je do walizki. Zdziwił się, że mu się to udało. W walizce zapachniało tropikalnym szaleństwem i zgniłymi owocami.
Zrobiło się dziwnie.
Wyspa była piękna tym pocztówkowym, tropikalnym pięknem, które z bliska trochę przeraża, bo roślinność, owszem, cudna, ale wszędzie latają chmary robactwa, drogi są koszmarne, a architektura ma wiele ze slumsowatości, której na pocztówkach się nie uwzględnia. Baraczki z dykty bez szyb w oknach, albo raczej bez okien, bez podłóg ze swojskim szrotem dookoła, a wszystko kolorowe jakby malowane przez daltonistę z biegunką. To robi niezbyt przyjemne, aczkolwiek szalone wrażenie.
I nie było tu nic.
Gdyby ktoś zamierzał podziwiać zabytki, raczej by się zawiódł. Perły architektury? No, chyba że chodzi o domki kryte blachą falistą. Atrakcje? A kto w tropiki jedzie dla atrakcji? Tu ważne są plaża i woda.
Oraz krem z filtrem, i to wysokim.
Upał zalewał potem oczy ludzi (a może i zwierząt, bo duchy się raczej nie pocą), którzy nie byli przygotowani na taką temperaturę, ponieważ przyjechali z zupełnie innej strefy klimatycznej i byli jeszcze poubierani stosownie do panujących w niej temperatur.
Dwie panie w futerkach zemdlały.
Futer nie mogły zdjąć, bo nie miały ich gdzie wepchnąć.
Jeden pan przerwał się, a może tylko dostał lumbago od taszczenia bagażu, w którym miał kuchenkę elektryczną, garnki i osiem litrów bigosu oraz smalec ze skwarkami i sto sześćdziesiąt pierogów. Dwa kilo maku zabrano mu na cle, choć był z bakaliami.
Słoiki z bigosem dla niektórych to podstawa. Wiadomo, nawet w Polsce je ze sobą wożą na wszelkie, także te nieświąteczne wyjazdy (na świąteczne to mus), a tu to oczywista konieczność, bo nawet jeżeli, to przecież nigdzie nie kupi się porządnej kiszonej kapusty.
Tu nie ma niczego.
Ani suszonych grzybów, ani barszczu, w ogóle jedzenie… Ten największy świąteczny problem spędzał mu sen z powiek z powodu tego, co wyczytał w internecie. Obawiał się, że będą im podawać to mackowate, meduzowate, wyłupiastookie coś, co tutejsi nazywają pożywieniem.
I wszystko jest rybne, ostre i paskudne.
I we wszystkim są chili oraz wąsate pająki. Jak to można jeść?
Przygotował się więc na każdą ewentualność, nawet barszcz w proszku zabrał.
Grzyby przemycił w butach, pod skarpetkami.
Trochę go uwierały i trzeba było je potem wietrzyć, bo nie było pewne, czy skarpety przeszły grzybami, czy grzyby skarpetami, a po takiej podróży to ostatnie mogło być groźne. Postanowił nie tyle żywić się sam, ile zabezpieczyć jadalną świąteczność trochę też dla wszystkich. Był pewien, że będą mu wdzięczni, choć pierogi z grzybami i kapustą opakowane w plastik trochę się już zaśmiardły.
Jakaś staruszka poszła sprawdzić, czy palmy są prawdziwe, i wróciła biegiem, wrzeszcząc coś o wężach, ale ogólnie wszyscy podróż przeżyli. To znaczy oprócz czterech mężczyzn z konkurencyjnej wycieczki lecącej do Hurghady, którzy wsiedli razem z nimi do pierwszego samolotu. Byli bardzo głośni, krzyczeli, przeszkadzali, zaczepiali pasażerki, blokowali łazienkę, wszyscy mieli ich dosyć. Potem zaczęli szaleć, pijąc i rzygając na przemian. Możliwe, że się czymś zatruli. Protesty personelu na nic się nie zdały. Później padli. Tak czy tak, z samolotu ich wyniesiono. Wszyscy inni pasażerowie przesiedli się do kolejnego samolotu i już w spokoju kontynuowali podróż. Na miejscu po wyładowaniu bagaży zostali wprowadzeni do hotelu i rozlokowani w pokojach.
Pierwszym, co zauważyli, był brak klimatyzacji. Na sufitach buczały wielkie wiatraki mielące gorące powietrze i co chwila budzące do aktywności stada ospałych much i leniwych jaszczurek.
Drugim stada komarów.
Trzecim karaluchy.
Choć komary pojawiły się wieczorem, karaluchy wylazły dopiero nocą, ale i tak zachwytu nie było.
Podróż wymęczyła ich tak bardzo, że wszyscy natychmiast chcieli iść się opalać.
Jednak zwyciężała odpowiedzialność.
Turyści liczyli, że ominie ich zespół stresu okołoświątecznego ze wszystkimi jego objawami, takimi jak zmęczenie, bezsenność, lęki i fobie, że uda im się uniknąć zaharowania na śmierć, a potem głupich pytań przy stole, które służą tylko do tego, żeby zawstydzić, upokorzyć albo wprawić w zakłopotanie, choć prawdę powiedziawszy, nikt nie powinien ich zadawać, ale nie jest pewne, czy się uda.
Tu może nikt nie zapyta o datę nieplanowanego ślubu, orientację seksualną ani o to, kiedy pojawią się zdecydowanie planowane (ale tylko przez babcie) wnuki. Może wpatrzeni w palmy zapomną się pokłócić o politykę, ale niestety, nie ma na to gwarancji.
Bo o ile można wyjechać z Polski i zrezygnować z polskości świąt, o tyle ta świąteczna polskość z człowieka nie rezygnuje. Ona w nim tkwi i nim targa, a im dalej, tym gorzej. Ona go zmusza do poddaństwa i przeróżnych, dziwnych aktywności. Natychmiast po przylocie Krystyna rzuciła się myć okna w recepcji, ale ją powstrzymano.
Ostatkiem sił, bo walczyła. Trzeba ją było nawet przywiązać do okiennicy. Przez chwilę tam stała, ale szybko opaliła się w paski i trzeba ją było odpiąć, bo wyglądała jak goła zebra.
I tak święta w domu mogą być nijakie, święta w hotelu średnie, ale święta w tropikach, te polskie, muszą być jak najbardziej polskie, i to do kwadratu.
Bo ludzie wewnątrz siebie, w najgłębszych zakamarkach duszy czują, że zdezerterowali, poddali się, odpuścili, ba, nawet się sprzedali.
Józefa natychmiast po otrzymaniu klucza do pokoju postanowiła wprowadzić w nim świąteczny nastrój po swojemu. Z walizki wyciągnęła środki czyszczące i natychmiast zaczęła szorować podłogi, którym rzeczywiście się to przydało, za to Józefie nie bardzo.
Nikt jej nie powstrzymał, ale jak to się mówi, wolność Tomku w swoim domku nawet w tropikach.
Kiedy po godzinie wstała z podłogi, była ledwie żywa, dokładnie tak jak chciała.
Potem na stoliku pod oknem ustawiła plastikową choinkę ozdobioną równie plastikowymi bombkami.
Taszczenie jej przez kontynenty i oceany uważała za swój święty (i świąteczny) obowiązek.
Obok choinki ustawiła znicze nagrobne.
Przed wyjazdem nie zdążyła zająć się swoimi zmarłymi, więc postanowiła zrobić to tutaj, i to w jedyny znany sobie sposób, choć (nie przyznając się nawet przed sobą samą) liczyła też odrobinę na tutejsze klimaty magiczne.
Rozpropagowane przez amerykańskie horrory, dawały wiele nadziei. Były oczywiście kontrowersyjne i zdecydowanie zdziczałe, ale tchnęły wiarą w dziejową sprawiedliwość, która powinna albo nawet musi być po naszej stronie.
Właścicielem hotelu był Polak, więc problemu z porozumieniem nie powinno być (choć właściciel jeszcze się nie pokazał). Była też rezydentka, która wszystko organizowała i załatwiała, a resztę personelu stanowili mieszkańcy miasteczka.
Ludzie na wskroś tutejsi, ciemnoskórzy, kręconowłosi, tacy, którzy mają muzykę we krwi, ale tylko wtedy, kiedy rum zostawi jej trochę wolnego miejsca. Zazwyczaj więc są roztańczeni i pijani.
I po polsku nie rozumieją nawet przekleństw.
– Widziałaś? Mają kołtuny! – powiedziała Józefa do Krystyny, ale Zyta pokręciła głową.
– To dredy!
– Czyli kołtuny, tyle że tutejsze.
Wszyscy byli zmęczeni.
Rezydentka mieszkała na innej wyspie i niechętnie podjęła się tej dodatkowej pracy, tym bardziej że doskonale wiedziała, czym pachną Polacy. Tym razem wydało jej się, że jednak okres świąteczny trochę ich uładzi i ułagodzi, na dodatek wśród uczestników było kilka starszych pań, które dawały nadzieję na spokojne i polubowne rozwiązywanie niektórych spraw. Młodzi jak zwykle zajmą się sobą, starzy chlaniem, a starsze panie zwiedzaniem obiektów sakralnych, przynajmniej dotychczas tak to właśnie działało. Obiekt sakralny był tu jeden. Kościół, chyba nawet katolicki, bo spotkania z innymi wyznawanymi tu religiami starsze panie chyba nie planowały.
Liczyła, że kobiety w ramach wypoczynku będą robić na drutach i spacerować.
Najbardziej nie lubiła pijanych starszych mężczyzn, którzy uważali, że jeżeli ona sama nie ma ochoty na seks z nimi, to może choć potłumaczy, kiedy oni będą podrywać tutejsze panienki.
Niektórzy turyści, oczywiście po pijaku, byli trudni, łamali ręce i nogi, chcieli pożywiać się mancinellą, bo jej owoce wyglądały jak jabłka (tym naprawdę nie dało się już pomóc), albo nurkować w akwariach z ognicami. O ile nurkowanie w akwariach jest tylko głupie, o tyle kontakt z kolcami jadowymi tej ryby bywa bolesny, a czasami nawet śmiertelny.
Jeden po pijanemu połknął ziarnko modligroszka. Wiadomo, nie dało się go uratować, dlatego widząc starsze panie, które dawały nadzieję na jako taki spokój, rezydentka bardzo się ucieszyła.
– Proszę państwa, zaraz podajemy śniadanie – oznajmiła zajmująca się turystami kobieta. – Proszę się odświeżyć i zejść do jadalni. Będziemy tu państwa karmić po polsku – dodała z dumą, co wywołało zachwyt u jednych, niechęć u drugich (wiadomo, trudno wszystkim dogodzić). – Ale z karaibskimi akcentami – doprecyzowała po chwili i to też wywołało podobny efekt, tylko z odwrotnym natężeniem.
Młodsi byli ciekawi karaibskich dań, starsi się ich bali (dań, nie młodszych uczestników wycieczki, choć kto wie, czy nie powinni). Młodsi chcieli szaleństwa i kolorowych drinków, starsi zadumy i schabowego.
Trzeba jednak powiedzieć, że ten rozdźwięk wiekowy nie przebiegał całkiem tak, jak by się mogło wydawać.
Istnieją też ludzie, których PESEL to jedno, a dusza drugie.
I to działa w obie strony.
Zastanawiające było trochę to, że wszyscy ci ludzie zdecydowali się na ten jeden, konkretny turnus.
Nie pasowali do siebie.
Nie pasowali też do tego pomysłu na spędzenie świąt, ale tu zadziałał trochę los. A może wcale nie trochę?
Niektórzy go w pewnym sensie wygrali, inni kupili.
Była to więc zbieranina ludzi, którzy w żadnym razie nie powinni byli się spotkać zdecydowanie nigdzie, a tym bardziej tutaj i teraz.
Ziutek wylazł z walizki w koronkowych majteczkach na tym czymś, co było duchową emanacją jego tyłka. Sam nie wiedział, dlaczego, a nawet jakim cudem tego dokonał, to znaczy jak udało mu się je włożyć, bo inne części garderoby zdecydowanie mu się opierały. Zaczął przechadzać się po hotelu, zaglądając początkowo tylko tam, gdzie ktoś pozostawił otwarte drzwi.
Wszyscy zostawili, licząc naiwnie na przeciąg. Ziutek przez ściany przechodzić nie umiał. To znaczy jeszcze tego nie próbował. Zostawił to sobie na potem. Miał czas. Podejrzewał, że będzie miał go bardzo, bardzo dużo.
Dziwił się temu zbiorowisku.
Dziwił się temu miejscu i temu, że się tutaj znalazł.
Wydawało mu się, że nie powinien. Nie powinien się tu znaleźć ani dziwić, w końcu nie miał w tych sprawach żadnego doświadczenia.
Hotel miał parter i dwa piętra, okna z drewnianymi żaluzjami zamiast rolet oraz tarasik, przez który można było wejść do każdego z pokoi.
Kobieta, która zajmowała się przybyszami z Polski, mówiła po polsku, była bardzo opalona i po karaibsku kolorowa.
Problemem okazało się śniadanie, bo wszyscy spodziewali się kolacji, tak jakoś im wyszło z obliczeń.
Czas im się nie zgadzał.
Słońce prażyło jak opętane, wszędzie darły się jakieś ptaszyska. Zapach gnijących owoców i wilgoć wdzierały się do pokoi wraz z chmarami latających paskud, które, jak twierdziła opiekująca się nimi kobieta, nie przenoszą żadnych niebezpiecznych chorób, co oczywiście wszystkich zdenerwowało, bo mogła nie mówić prawdy.
Bo jednak trochę to dziwne. Jak byście się poczuli, gdyby ktoś w warzywniaku, widząc, jak oglądacie kapustę, oświadczył, że nie jest trująca? Albo gdybyście chcieli pogłaskać kota, a ktoś by powiedział, że spokojnie, bo nie jest jadowity?
Czy takie zapewnienie kogokolwiek by uspokoiło?
Raczej nie, prędzej wywołałoby odruch obronny. Jeżeli coś nie jest szkodliwe, to się po prostu o tym nie wspomina, a jeżeli o czymś się wspomina, i to w takim kontekście, coś musi być na rzeczy.
Podczas śniadania, niestety francuskiego, składającego się z bagietek, dżemiku i kawy opiekująca się nimi kobieta przeszła do konkretów.
– Pobyt jest zaplanowany w sposób świąteczny, toteż i Wigilia, i dni świąteczne będą zorganizowane po polsku, sylwester też, ale tu raczej polecam imprezę miejską, bo jest świetna i można się dobrze zabawić. Reszta czasu jest do państwa dyspozycji.
– Ale co my mamy tu robić? – zapytała Józefa. Chyba tylko ona miała problem z wolnym czasem. – I czy da się tu wymienić pieniądze na te ich drachmy czy inne? Bo ja przywiozłam złotówki.
– Na wyspie płacimy w euro, a czas… No, na przykład plaża? – zapytała zdziwiona kobieta. – Macie tu wszystko, nawet drinki w cenie. Wystarczy, że pokażecie to. – Wyczytawszy nazwiska i odfajkowawszy coś na kartce, podała wszystkim smycze z plakietką hotelu, na której był jakiś kod kreskowy. – Pięć posiłków i siedem drinków dziennie. Alkoholowych – wyjaśniła.
– Ale miało być all excuzmi… znaczy inkluzmi – wtrącił się jeden z mężczyzn – a nie, że siedem. Siedem to ja wypijam do śniadania! To jest oszustwo!
Wyraźnie należał do ludzi, którzy bardzo dosłownie rozumieją określenie „wszystko w cenie” i planują szybki zakup helikoptera, bo przecież jeżeli wszystko, to i helikopter powinien być albo przynajmniej prezenty dla rodziny, w tym dwa telewizory i kuchenka mikrofalowa. Choć telewizory i kuchenkę można załatwić po cichu.
– A jedzenie? Na przykład schabowe? Z kapustką? Też tylko jeden? Czy można brać dokładki?
Kobieta znała swoich rodaków, bo niewzruszona zaznaczyła coś w notesie, a potem powiedziała:
– W zasadzie schabowych nie podajemy, a już z kapustą zupełnie nie. Macie porcje, każdy ma, a porcje są naprawdę duże.
Pomruk niezadowolenia wydarł się z piersi męskiej części zebranych.
– A te śniadania to takie zawsze będą jak dla dzieci? – Jakiś mężczyzna wyraźnie się bał, że przyjechał tu umrzeć z głodu.
Francuskie śniadania są specyficzne.
– Ale dla jakich dzieci? – Kobieta rozejrzała się zaciekawiona, bo w grupie nie było dzieci, a nawet nie powinno było być. – O co chodzi? – dopytała.
– O to gówienko dżemowe z bułą. Co to za jedzenie? Kto się tym naje? Ja potrzebuję konkretnego żarcia, a nie tych szpitalnych, dietetycznych odpadów!
Część grupy przyłączyła się do tego kulinarnego protestu.
– Bo wiecie co, żarcie śmieciowe, alkohol na przydział, śniegu nie ma… No, ja nie wiem, ja nie wiem… Co to za święta?!
Wyraził obiekcje sporej części przybyłych.
Pierwsze telefony do domu i skargi na warunki pobytu zostały już wykonane, ale połączenia, jak się okazało, kosztowały tak dużo, że szybko się skończyły. Ludzie myśleli o pieniądzach nawet tutaj i teraz kilkoro nawet zastanawiało się, czy jak dobrze udokumentują braki, to może dostaną jakieś zwroty.
Problemem było to, że w dużej części oni za wycieczkę nie zapłacili, tylko ją wygrali, ale liczyli, że może uda im się coś wskórać. Wcale nie wykluczali wakacji z dopłatą. To znaczy, że ktoś im jeszcze dopłaci za to, że tak się strasznie namęczyli w tych koszmarnych tropikach. Z tymi palmami, drinkami, plażami i ze słońcem… ech, życie!
Wyraźnie było widać, że grupa nie była zadowolona.
Może nie cała, ale spora jej część zadowolenia nie miała zamiaru okazywać. Wcale i pod żadnym pozorem.
Było za ciepło, za kolorowo, za mało tradycyjnie. Plaże? Nie no, były, ale o całe trzydzieści metrów od hotelu. Basen był, ale mały i na dodatek bez barku. Leżaki niewygodne. I, co najgorsze, wszyscy mówili po francusku!
To już było naprawdę przegięcie.
– A nie możecie coś zrobić z tymi ludźmi, żeby może kazać im w jakimś porządnym języku, a nie tylko ą, ę, dupą trę?
Ta prośba wywołała westchnienie rezydentki. Choć znała Polaków, była wyraźnie przygnębiona.
A oni byli oburzeni.
Gdyby chociaż po angielsku, to jakoś, jakoś, choć how do you do dałoby się powiedzieć, a francuski to taki dziwaczny. Niemęski. Burdelowy w ogóle.
Wizja świąt jawiła się wszystkim naprawdę koszmarnie.
W upale, bez choinki, bez tradycyjnych potraw, które podobno miały być, ale nikt w to nie wierzył, odwalą jakąś masakrę i tyle, bez pasterki…
No, pasterka będzie, bo kościół jest, ale to z pewnością jakiś nie taki, nie taka religia, lepiej nie ryzykować.
Dlaczego więc tu byli?
Józefa siedziała w ratanowym fotelu i słuchała, jak rezydentka organizuje im pobyt, wcale go nie organizując. Józefa chyba przysypiała, ale w jej wieku nie było to nic dziwnego po takiej podróży.
Zerknęła w bok, a tam, pod palmą, zauważyła koronkowe majtki przechadzające się po plaży zupełnie bez właścicielki.
Albo bez właściciela, bo były jakoś dziwnie wypchane w sposób zupełnie nieodpowiedni dla kobiety, choć faceci chyba takich majteczek nie noszą.
Tyle że majtki były puste w środku.
Majtki przeparadowały koło Józefy. Roześmiały się dziko męskim głosem i zniknęły.
– No to koniec – powiedziała głośno do siebie. – Majaczę. To musi być tyfus plamisty, denga albo malaria!
Wszyscy się od niej odsunęli.
Grupa składała się z ludzi różniących się wszystkim, ale także, a może nawet przede wszystkim, podejściem do życia.
Część z nich wycieczkę wykupiła (a była to naprawdę tania oferta) tylko dlatego, żeby zaszpanować tropikami i opalenizną.
Wyrwać się z domu, przeżyć coś. Wygrzać tyłek w słońcu.
Część wycieczkę wygrała. Ta część, choć na wyjazd się zdecydowała, obawiała się najgorszego, bo z wygranymi tak już jest − zachwyt zachwytem, ale to może i na pewno jest jakiś przekręt.
Jakiś pokój pod schodami, jedzenie z resztek, palmy z plastiku.
Alina z mężem (tak jakby mężem) i obiema teściowymi zajęli trzy pokoje na lewo od wejścia. Ta wycieczka z obstawą była trochę próbą przedmałżeńską, a teściowe, to znaczy te przyszłe, były po to, żeby w razie czego każde z przyszłych, a być może niedoszłych małżonków miało się komu wypłakać w rękaw, bo oboje − i Alina, i Kamil − nie za bardzo wierzyli w swoją przyszłość.
Wyjazd potraktowali jako sprawdzian przedmałżeństwa. Tak właśnie, bo jeszcze nie zamierzali się pobierać, może nawet wcale, ale już chcieli razem wziąć kredyt, a to takie trochę zobowiązujące.
Izydor, zwany Indykiem, przyjechał tu ze swoją teściową. Tylko z teściową, bez żony. Żona zostawiła go kilka miesięcy wcześniej dla koleżanki z pracy i zadawszy mu cios w serce oraz w genitalia (psychiczny), stwierdziła, że woli kobiety, dlatego Izydor zyskał w oczach teściowej, ale stracił w oczach własnej matki. Te sprawy w rodzinach są skomplikowane. Teściowa chciała, żeby jej córka wróciła natychmiast do męża, on też zresztą tego chciał, bo taka sytuacja świadczyła o nim bardzo źle. Nie był mężczyzną. Dla jego matki wyglądało to jeszcze gorzej, bo nie dość, że nie umiał zaspokoić chuci żony, to jeszcze nie potrafił jej uziemić sześciorgiem dzieci, co by przecież załatwiło sprawę. Na szczęście przyjechała z nimi nie matka, a jego teściowa.
Trochę to go smuciło, bo liczył na jakiś podryw. Niestety, teściowa zamierzała go pilnować.
Zyta była nauczycielką, tak jak zresztą i Krystyna, obie były już na emeryturze i miały dość dzieci i młodzieży, w tym wnuków. One liczyły na niezobowiązujący seks na plaży, ale o tym nikomu nie mówiły.
Jako wdowy nie miały specjalnych zobowiązań, ale w ich rodzinach takie rzeczy były nie do pomyślenia, tak więc nawet o seksie nie myślały, one o nim śniły.
Kolejna turystka przyjechała, żeby odreagować.
Rzuciła faceta, bo był do niczego, potem się zeszli, potem on ją rzucił, potem się zeszli, potem ona rzuciła go znowu i właśnie mieli się znów zejść, kiedy wypaliła wycieczka.
Było też kilka młodych, pięknych dziewcząt, które miały podobne marzenia, a wyrwały się z domów, żeby nie odpowiadać na wigilijne pytania ciotek o to, kiedy przyprowadzą narzeczonego, wujków, o to, czy już uprawiają seks, i własnych matek o to, czy zdają sobie sprawę, że zegar tyka i powinny rozejrzeć się za jakimś odpowiednim ojcem dla przyszłych dzieci.
Oraz Eryk, w tej chwili złożony lumbago, Kamil, niezadowolony ze wszystkiego, i Arnold (naprawdę godny tego imienia), nieco emerytowany i trochę policjant, który miał przyjechać z żoną, ale przyjechał po żonę, bo ta pierwsza rzuciła go, zanim jeszcze została narzeczoną i zanim jej powiedział o wygranej wycieczce. Tej drugiej, czyli przyszłej żony, nie znał, ale zamierzał poznać.
Poznać kogokolwiek na takiej wycieczce nie było łatwo, bo to poznanie nie miało ograniczać się do imienia i nazwiska, ale postanowił zaryzykować.
Święta chciał spędzić pośród ludzi i nie miał wymagań ani co do potraw, ani co do tradycji. Miał ochotę się zabawić, ale że w jego wieku (a liczył już czterdzieści osiem lat) zupełnie nie wypada tak mówić, więc mówił, że jedzie odpocząć, co natychmiast wywoływało fukanie znajomych, bo od czego miałby odpoczywać?
On chciał odpocząć od burej, ponurej i siermiężnej rzeczywistości i od polityki, ale że od polityki stronił od zawsze, więc nic na ten temat po prostu nie mówił.
Była to grupa bardzo niedopasowana, przede wszystkim wiekowo.
Podejście do życia też jakoś nie wyglądało na jednorodne, a mieli spędzić święta razem, i to naprawdę razem, nie że jedni tu, drudzy tam, nie to, że każdy w swoim domku czy bungalowie, bo w pokojach to było niemożliwe, ale właśnie razem, czyli był to wyjazd z rodzaju tych, które wymagają pewnej integracji uczestników.
Wiadomo, na plaży każdy może wybrać sobie swoją własną palmę, a przy basenie znaleźć jakiś kąt na leżak, każdy też może iść sam na zakupy, takie właściwie mieli założenie, ale natychmiast okazało się, że było ono bez sensu.
Basen był tak mały, że leżaki stały jeden obok drugiego i nie dało się nie usłyszeć narzekania sąsiadów czy marudzenia sąsiadek.
Z plażą było trochę inaczej, ale też nie tak, jak trzeba. Tam nie było żadnego baru, a w każdym razie takiego, który byłby opłacany przez hotel.
Co do zakupów, także był problem, bo nikt nie mówił po francusku, dlatego najlepiej było iść na zakupy z rezydentką, czyli o wyznaczonej godzinie i w tłumie. Przecież nie indywidualnie.
Czuli się trochę jak na koloniach.
Brakowało im tylko chust na szyi, żeby można ich było łatwo znaleźć i policzyć, chociaż poniekąd nie było to konieczne. Wyróżniała ich początkowo bladość, a już od drugiego dnia poparzenia słoneczne.
Kiedy zaraz po śniadaniu grupa zaległa na leżakach i ręcznikach przy basenie, nikt oczywiście nie przewidywał, że padną, zasną i obudzą się czerwonoskórzy, chociaż należało się tego spodziewać.
Podróż ich wykończyła.
Słońce w zasadzie też.
Ziutek nie miał ochoty kłaść się spać. Po pierwsze, nie czuł jakoś zmęczenia, po drugie, ciekawiło go, gdzie jest. Ciekawiło go oczywiście też wiele innych spraw, takich jak choćby dlaczego tu jest albo dlaczego, do cholery, jest duchem, ale te pytania, jak sądził, musiały pozostać (chwilowo) bez odpowiedzi, bo nie spodziewał się znaleźć nikogo, kto mógłby mu ich udzielić. Nie tylko tutaj, w sumie nigdzie.
Postanowił zdjąć majtki, bo nie chciał, żeby było je widać. Nie jako majtki, ale jako same majtki. Nie był pewien, jak to działa. Były widoczne, skoro ktoś je zauważył, chociaż on sam raczej nie był. Na szczęście, jak się okazało, same mu zanikły.
Wysnuł teorię, że to, co miał na sobie, nie było majtkami, ale jakąś ich emanacją. Duchową. Trudno w sumie uwierzyć w ducha majtek, ale on to widział, więc było mu wszystko jedno.
Za to kusiły go widoki. Nigdy jeszcze nie był w takim miejscu i wszystko mu się podobało. Tropiki, nagie lub prawie nagie, opalone kobiece ciała. Idealne do zdjęć i szargania nerwów znajomym. Coś takiego czuł, ale nie był pewien, komu te nerwy miałby szargać, bo w głowie miał dość gęstą mgłę zamiast jakiejkolwiek wiedzy na swój temat, choć to się przez nią wyraźnie przebijało. Ciekaw był też, jak będą się zachowywać jego strategiczne części ciała, bo widoki były wprost jak z marzeń.
Sennych i mokrych.
Kobiety hojnie wyposażone w naturalne piękno, wyboiste i krągłe jak otoczaki, śniade, w wielu odcieniach, od mlecznoczekoladowych po gorzką wedlowską z wiśniami. Cudne.
Nie wiedział, jak inaczej to określić, bo kobiety były piękne, bujne i naprawdę bardzo rozebrane.
Reszta atrakcji była dość slumsowata. Jakieś sklepiki sklecone z blachy falistej, restauracyjki z dwoma stolikami na krzyż i plastikowymi krzesłami.
Wrzaski dobiegające zewsząd, głośne i niezrozumiałe, i te kolory. Wszystko tu było kolorowe, nawet szyldy z dykty z napisami, których nie rozumiał ni w ząb, choć nie były po arabsku.
Palmy szeleszczące wielkimi liśćmi na wietrze. Wszędzie w pojemnikach leżały kokosy, kraby, inne wąsate potwory, maszyny do trzciny cukrowej. Faceci z maczetami, ale bez mordu w oczach.
Żałował, że nie zabrał aparatu fotograficznego.
Albo…
Nie zabrał niczego, zresztą… żałował wszystkiego.
Nagle zobaczył kobietę słusznej wagi z piersiami jak dwie gigantyczne poduchy, które wyłaziły jej z kwiecistej sukienki, jakby miały zamiar wybrać wolność.
– O kurwa! − powiedział z zachwytem. Strategiczne części jego męskiego ciała, choć raczej nie ciała, odrobinę mu drgnęły, co go bardzo ucieszyło.
Nie ma nic cenniejszego niż męskość.
W każdym razie wielu w to wierzy.
– O kurwa! − powtórzył, napawając się swoim głosem, bo jednak jakiś z siebie wydobył. Roześmiał się, bo pomyślał, że gdzieś tam w innym świecie ktoś, kto w tej chwili zajmuje się jego ciałem, patrzy i widzi, jak to ciało zaczyna się zachowywać obleśnie i do tego klnie, choć niestety tam chyba jest czymś przykryty…
Nie wiadomo zresztą, gdzie to ciało się znajdowało. Jeżeli było w szpitalu, to jeszcze, jeszcze, ale mogło być w prosektorium albo gdzieś w krzakach… W śniegu? Nie no, nie w śniegu, tylko w pośniegowym błocku.
Na temat swojego ciała wiedzy miał bardzo niewiele. Wiedział, że jest facetem, ale tylko tyle, i że nazywa się Ziutek, co sugerowało, że jakoś tak, no, nie jest najmłodszy, to znaczy jego ciało wiekiem nie jest najmłodsze, bo jako duch stawiał dopiero pierwsze kroki i był wręcz bardzo młody.
Lustra niestety nie odbijały jego wyglądu, tafle wody też nie. Nie mógł określić swojego cielesnego wieku, ale nastolatkiem chyba nie był.
Liczył, że w końcu wróci mu pamięć, o ile jakąś kiedyś miał, albo że czegoś o sobie się kiedyś dowie, bo o świecie jakby trochę wiedział.
– A może byś się ubrał, zamiast tą białą dupą świecić?! − powiedziała obfita, czekoladowa piękność, poprawiając zawiązaną na głowie w misterny turban kolorową chustkę.
Ziutek miał ochotę zemdleć, ale nie za bardzo umiał.
Nigdy raczej łatwo nie mdlał, poza chwilami, kiedy pobierano mu krew, ale tak to nawet na widok pseudokibiców Legii raczej mu się to nie zdarzało.
– Widzisz mnie? − zapytał zaszokowany, patrząc na kobietę, która wstała z krzesełka i wyszła zza plastikowego stolika, na którym leżały różne dziwne owoce. Obok na skrzynce stała miednica z cytrusami i kiśćmi niezbyt dojrzałych bananów.
– Pewnie, że cię widzę. – Kobieta wzruszyła ramionami. – A dlaczego miałabym nie widzieć?
– Ale dlaczego? Inni…
– Inni, inni! Tu są Karaiby! My widzimy duchy! − odparła ze spokojem, jakby w tej właśnie chwili po drugiej stronie ulicy widziała duchy w ilościach hurtowych albo jakby czasami nawiedzały ją tabunami.
Inna sprawa, że Karaiby ze swoim voodoo i z innymi naprawdę dziwacznymi wierzeniami kojarzyły się z różnymi takimi sprawami.
Zombie, duchy… Wampiry, kości kogutów, laleczki do zadawania zdalnych obrażeń oraz oczywiście piraci, jak najbardziej z Karaibów.
Dodatkowo go zaciekawiło to, że zaświaty albo to miejsce, gdzie się teraz znalazł jako duch, nie to fizyczne na Karaibach, ale to bardziej duchowe, czyli może piekło, a może czyściec, to całkiem dobra szkoła językowa.
– No, ale jakim cudem ja rozumiem po karaibsku? − zdziwił się Ziutek i to zdziwienie wyraził głośno.
– Nie ma języka karaibskiego… Tutaj się mówi po francusku! − Kobieta roześmiała się naprawdę głośno i rubasznie. Jak wąsaty wujek po litrze na głowę, który siedzi za stołem, usiłuje być dowcipny i sam się śmieje ze swoich żartów.
Ziutka zbiło to trochę z tak zwanego pantałyku, cokolwiek to jest, bo nawet słownik języka polskiego nie wie, a jednak wiadomość go zaintrygowała. Ba, bardzo poprawiła mu samoocenę.
– Wow! Jeszcze lepiej, nigdy bym siebie nie podejrzewał o to, że będę mówił po francusku. To takie…
Nie mógł się zdecydować, co ma powiedzieć, ale na sto procent było to coś pomiędzy „eleganckie” a „gejowskie”.
Kobieta jednak bardzo szybko rozwiała jego wątpliwości.
– Nie mówisz po francusku! To ja mówię do ciebie po polsku!
Ziutek doznał szoku poznawczego, tym bardziej że kobieta obrzuciła go taksującym spojrzeniem, a on stał przed nią niestety w całej swojej bladej i raczej rachitycznej nieokazałości.
– Nie możesz mówić po polsku! − obruszył się, a nawet trochę oburzył. − Jakim cudem?
– Jestem Polką – odparowała, śmiejąc się tak, że jej wielki biust trząsł się, jakby sam osobiście, zupełnie niezależnie od niej i reszty jej ciała dostał drgawek. – Dziadek był Polakiem. Studiowałam w Polsce, zimno, ponuro tam u was.
– Ale – jęknął i zamilkł. Po chwili wybrnął z sytuacji, bo nie wiedział, co ma powiedzieć. – Jesteś czarna… – wydukał tę niepoprawną politycznie oczywistość.
Uważał, że jako duch nie musi się przejmować formami grzecznościowymi, ale trochę dziwnie się czuł z tym natychmiastowym przejściem na ty.
– Też mi problem! Ty za to jesteś duchem, jak widzę. – I tu dotarli do tego, co w tym wszystkim było najważniejsze. – Ciekawe, jakim, czego albo kogo duchem jesteś. Wiesz chociaż?
Kobieta zbombardowała go pytaniami, na które nie znał odpowiedzi.
Ziutek ukrył się za miską cytrusów, bo kobieta przyglądała mu się z taką intensywnością i tak bezpruderyjnie, że poczuł się skrępowany.
Dopiero teraz na jej stoliku dostrzegł pewne niepokojące artefakty. Czarną świeczkę, ceramiczną miseczkę, jakieś kości, nadpalone kartki albo karty. Pióra czarnego ptaka lub kury, bo choć kura ptakiem jest, to jednak nie jest, a czarna kura jest czymś o wiele gorszym nawet od kruka. Wyglądało to mistycznie. O wiele zresztą za bardzo mistycznie jak na postrzeganie rzeczywistości przez Ziutka. Tej obecnej i chyba wszystkich innych.
Nagle rzeczywistości zaczęły mu się mnożyć.
– Nie, zupełnie nie wiem. A ty może wiesz? Czy ja jestem zombie? – zapytał chwilowo skamieniały z przerażenia. Zombie i tropiki jak najbardziej do siebie pasowały, choć nie bardzo pasowały do niego. Ale skąd mógł wiedzieć?
– Nie, no co ty? – Kobieta znów się roześmiała. – Zombie to są żywe trupy, a ty jesteś chyba martwy.
Ta wiedza, choć rozważał ją przecież od chwili pojawienia się na dworcu, podana w takiej formie, i to przez kogoś innego, trochę nim wstrząsnęła, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Wkurzył się odrobinę.
– Jak masz takie doświadczenie z duchami, to może coś pomożesz? Jestem martwy, dobra, jestem duchem, nawet okej, ale dlaczego? I dlaczego tutaj?
– Kiedy nie wiem. Jesteś jakiś nie taki.
Ziutek obraził się śmiertelnie albo nieśmiertelnie. Nie mógł się zdecydować, bo jego sytuacja bardzo utrudniała mu sprawy językowe. Nie umiał sobie z nimi poradzić.
– Jaki nie taki? – burknął, nie wiedząc, co zrobić z rękoma.
– Może nie jesteś duchem kogoś, a czegoś? Czy ty przypadkiem nie jesteś dickensowski?
– Jaki Kensowski? Nie znam faceta! Ziutek jestem.
– A ja Bethany, ale mi nie o to chodzi. Chodzi o Opowieść wigilijną. Może jesteś duchem świąt? Albo co? Choć nie, no, taki chudy i prawie zupełnie bezjajeczny, blady i wymizerowany? Nie, to nie może chodzić o święta.
Poczuł się jak wegański makaron. Bezjajeczny.
– Blady i wymizerowany? Duchem jestem, to jaki mam być?!
– No, radosny! Święta powinny być radosne. Kolorowe, roztańczone! – zawołała i zaczęła podrygiwać w takt jakiejś wyimaginowanej muzyki. Biust, brzuch i tyłek kobiety też zatańczyły, ale każde w zupełnie innym rytmie. Ziutek świąt roztańczonych sobie nie wyobrażał. Nikt przecież nie tańczy do kolęd.
– Zaraz, moment. – Ziutek rozejrzał się niepewnie dookoła siebie. − Ale jakie święta?
Pogoda nic mu nie sugerowała.
– Jutro Wigilia. – Kobieta popatrzyła na niego zdziwiona.
– Ale… Z tym słońcem? Jak? To przecież niemożliwe…
Roześmiała się sarkastycznie.
– Bo co? Boże Narodzenie to tylko u was, w Polsce, się obchodzi? Nie?
Ziutek wiedział już, gdzie jest (mniej więcej wiedział, obecność palm mówiła wiele, a szczegółów nie pragnął), teraz dowiedział się, kiedy jest, i to, choć go zdziwiło, też jakoś określiło jego położenie czasowe. Dziwnie się z tym czuł, nawet bardzo dziwnie, gdzieś w jakiejś głębi, może nawet serca, wiedział, że Wigilia to śnieg, choinki albo chociaż marznąca breja na chodnikach, słońce, które pojawia się ledwie na chwilę i niczego nie ogrzewa, a nie to rozszalałe palącymi promieniami żółte, oślepiające coś, co widział na niebie.
Musiał się jednak z tym pogodzić. Jakoś.
– A gdyby nawet chodziło o święta, to co miałbym robić? – Opowieść wigilijną zna każdy, choć nie każdy czytał Dickensa. – Coś miałbym im pokazywać? Jakieś wigilie? Przeszłe, przyszłe i coś tam, ale im wszystkim czy komuś jednemu? I jak? Bo ja nie wyczuwam u siebie żadnych mocy. Nawet gacie mi zanikły… – dodał z dusznym westchnieniem. O dziwo, udało mu się, od jego westchnienia w jednej chwili zachmurzyło się i lunął deszcz. Był co najmniej tak obfity jak kształty rozmówczyni.
Eliza otworzyła walizkę i doznała szoku. Wszystkie ubrania były wymazane papką ze zgniłego mango, tyle że ona nie wiedziała, ani z czego ta papka, ani skąd się tam wzięła. Smród był koszmarny, ale plamy o wiele gorsze.
Wszystko było wymazane paskudną breją w kolorze sraczki. Pewne rzeczy dało się umyć, inne były do wyrzucenia. Straciła paczkę niezbyt szczelnie opakowanych podpasek, szczotkę do włosów, szczoteczkę do zębów, a nawet zapas domowej roboty pierniczków.
Poszła do recepcji, żeby zapytać o pralkę.
Wiele rzeczy mogła odkupić, szczoteczka czy podpaski to w sumie drobiazg, ale na nowe ciuchy nie było jej stać.
Odesłano ją do kranu za budynkiem, bo pralki nie mieli.
Zanim zdecydowała się na pranie, nadeszła pora obiadu. Nie mieli dobrych wieści, mimo upałów wilgotność była tak duża, że pranie mogło schnąć nawet kilka dni.
Mówiono, że tu powietrze się łyka, a nie wdycha… I to była prawda.
Eliza wycieczkę wygrała. Po raz pierwszy w życiu udało się kobiecie cokolwiek wygrać, bo dotychczas życie trochę dawało jej w kość. Pracowała jako kasjerka w owadzim dyskoncie. Bardzo często zadawała klientom nieśmiertelne pytanie, na które nie ma odpowiedzi „nie”, bo to spowodowałoby wybuch awantury w kolejce.
– Czy mogę być dłużna grosik?
Liczyła, że po trzystu latach pracy uzbiera sobie na domek z ogródkiem, ale nie miała szczęścia. Uzbierała ledwie trzy złote dwadzieścia dziewięć groszy, kiedy zaatakował ją klient zawałem. Właśnie płacił za łopatę do odśnieżania, podniósł ją zbyt wysoko, nie zdążyła jej chwycić, on dostał zawału, ona dostała łopatą w głowę, klienta odratowano, ona została przeniesiona na dział warzywny, jako świeżoznawca. Tam spadł jej na nogę arbuz albo wiaderko z kapustą kiszoną, w każdym razie coś jej spadło, a właściwie zostało jej na stopę zrzucone. Po uderzeniu łopatą miewała kłopoty ze wzrokiem. Klienta, który zemdlał, zabrało pogotowie, ona musiała zapłacić odszkodowanie.
Zaczęła się bać klientów.
To przełożyło się na problemy z układaniem owoców, a złamanie śródstopia kiepsko się goiło.
Przeszła do pracy w sklepie zoologicznym. Mało noszenia, mało chodzenia. Niestety, została zaatakowana przez dwa króliki miniaturowe oraz papugę przyniesioną przez klienta, który zasłabł.
Tuż przed świętami miała zacząć pracę na stoisku z fajerwerkami i naprawdę bardzo się bała.
Była przekonana, że ta wycieczka uratowała jej życie.
Ludzie bywają bardzo naiwni.
Wszyscy siedzący w jadalni wyglądali upiornie. Plażowanie było tu czymś oczywistym, ale słońce zrobiło swoje. Nawet jeżeli położyli się w cieniu, to i tak nic z tego, bo cień bywa tu złudny, a kremy z filtrem pięćdziesiątką mało kto miał. Nie znając się na takich atrakcjach, obawiali się, że za słabo się opalą, więc posmarowali się byle czym. Efektem były bardzo czerwone szyje i dekolty oraz poparzenia na wszystkim tym, co zostało nieosłonięte.
Jedzenie nie smakowało nikomu.
Było zbyt francuskie.
– Szponiatki – oświadczyła Zyta. – Co to są szponiatki?
W telefonie miała możliwość tłumaczenia z różnych języków. O ile podczas rozmowy to nie zdawało egzaminu, o tyle jednak kiedy było coś napisane, można było jakoś przetłumaczyć.
Bo tak właśnie nazywało się danie, które im podano.
Niestety, okazało się wielkim ślimakiem. Jego muszla była piękna, jedna z tych, które chętnie się stawia na telewizorze albo przykłada do ucha. Jej wnętrzności jednak nie podobały się nikomu, a tym bardziej na talerzach.
W ogóle wszystko było dziwne. Menu tłumaczono telefonami raz po raz i to, co te tłumaczenia ujawniały, szokowało ludzi coraz bardziej. Skończyło się na tym, że rezydentka postanowiła po prostu im je odebrać, bo za bardzo się przejmowali tym, co wyczytali.
– Kocia ryba i ślimaki? Naprawdę? W kremie? Może jeszcze nivea? Grasica? Wężymord?
– To nie kocia ryba, to sum – mruknęła rezydentka. – I wcale nie w kremie nivea, a w śmietanie, a to obok to nie jest… zresztą! – Zabrała wszystkim karty dań i zapowiedziała, że od teraz ich po prostu nie dostaną.
Znała Polaków na tyle dobrze, że wiedziała, jak i co zrobić, żeby przestali wydziwiać.
Tłumacz internetowy to program specyficzny i często daleko mu do ideału, ale goście i tak sobie radzili. Jedna pani po odebraniu im kart, a więc wtedy kiedy nie umiała podać nazwy dania, które miała na talerzu, zrobiła zdjęcie potrawy i wstawiła w aplikację szukającą podobnych wizualnie obiektów.
Znalazła.
Najpierw zobaczyła rozjechanego skunksa, a po chwili coś bardziej kulinarnego.
– Smażone bycze jądra – oświadczyła.
Mężczyźni jak jeden byk, a może i torreador, pobiegli do łazienki.
Kobiety wymiotowały w serwetki.
Rezydentka uciekła.
Arnold siedział przy jednym ze stolików i kontemplował otaczający go tłumek. Ludzie zgromadzili się w grupkach i byli wyraźnie podzieleni.
Przy jednym stoliku siedziało czworo ludzi, w których rozpoznał Alinę i jej niby-męża oraz dwie teściowe, które nie wyglądały na zadowolone. Obok siedziała Eliza i jakaś jej koleżanka. Dwóch młodych mężczyzn usiadło przy nich, bo pasowali do siebie wiekiem. Dalej dwie starsze koleżanki, a obok nich młody chłopak i trzecia starsza kobieta, która była jego teściową.
Przy kolejnym facet z lumbago, tak wykrzywiony, że strach było patrzeć.
Arnold obserwował towarzystwo z różnych powodów, ale też z pewnych względów był nim zainteresowany zawodowo.
Po chwili do jego stolika podeszła Laura. Poznał ją w samolocie i nawet dobrze im się ze sobą rozmawiało.
Ludzie pracowicie wykłócali się o nazwy co obrzydliwszych dań i o to, kto jest bardziej niezadowolony.
– Wiecie co? – powiedział w końcu, trochę ich przekrzykując. – Jutro jest Wigilia. Nie szalejmy, odpocznijmy. Nie ma sensu się niepotrzebnie stresować. Wyśpimy się i będzie dobrze. Hotel ma nam zaserwować prawdziwie polskie święta. Takie jak w domu.
– No właśnie – poparła go Laura. – Dajmy sobie trochę luzu. Idźmy na spacer. Święta to czas radości!
– I zadumy – warknęła Józefa.
– No właśnie, zadumy też – zgodziła się pospiesznie dziewczyna, bo mina kobiety nie wróżyła niczego dobrego. – Ale…
– Nie ma ale! To miejsce jest okropne! Tu nie da się zorganizować zadumy! Tu jest za kolorowo. Ludzie chodzą prawie goli po ulicach! Powinno im się tego zakazać! Chociaż na święta!
Józefa należała do tego typu osób, które radości nie trawią. Uważają, że jest ona diabelskim wynalazkiem, a życie powinno być smutne i pełne umartwień, inaczej się nie liczy. I o ile jej życie, jej sprawa, niech się umartwia, ile chce, w końcu skoro tak lubi, to nie powinno się jej tego zabraniać, o tyle ona jednak prowadziła coś w rodzaju krucjaty. Usiłowała swój ponury i pełen zgryzoty pogląd na świat zaszczepić innym, a właściwie nie zaszczepić, a nakazać pod groźbą kary.
– I oni są czarni. Ja nie mówię, że mi to przeszkadza, ale… – Zamilkła, bo wszyscy popatrzyli na nią z dezaprobatą. – No co?! – wrzasnęła po chwili na całą salę. – I chodzą goli! A na dodatek, na dodatek… I te baby mają cycki na wierzchu! I tańczą! Wam to pewnie nie przeszkadza, ale ja nie jestem zboczona!
Wszyscy umilkli nieco skonsternowani, może nie tyle jej zastrzeżeniami, ile tym, że wyrażała je głośno.
– Trzeba porozmawiać z właścicielem! – stwierdziła po chwili podbudowana i pewna, że inni się z nią zgodzą. Należała do tych osób, które bardzo szybko uzurpują sobie przywództwo i tej uzurpacji się trzymają rękami, nogami i zębami. – Może on coś z tym zrobi! Zdyscyplinuje ich? Czy coś? W końcu są święta!
W jaki sposób właściciel hotelu mógłby zdyscyplinować mieszkańców co najmniej kilkutysięcznej wysepki, żeby przestali chodzić na golasa, tańczyć i być kolorowi (w każdym sensie), nie wiedział nikt.
Jak już wiadomo, właściciel był Polakiem.