Morderstwo all inclusive - Iwona Banach - ebook
NOWOŚĆ

Morderstwo all inclusive ebook

Iwona Banach

0,0

58 osób interesuje się tą książką

Opis

Na bożonarodzeniową wycieczkę all inclusive wybiera się grupa ludzi, którzy wolą spędzić święta w tropikach zamiast
w niepewnym klimacie naszej zimy. Dla jednych jest to okazja do odpoczynku od związanych z tym okresem obowiązków,
inni pragną zaznać nieco egzotyki. Starsi urlopowicze chcą typowo polskich świąt, ale w tropikach, młodsi – drinków z palemką. Wszystkich łączy jedno – chcą pokazać, że ich stać.

Po wigilii okazuje się, że wszyscy zatruli się barszczem,
w tym jedna z osób śmiertelnie. Nieszczęścia nie kończą się
na zatruciu świąteczną zupą. Ktoś zabija właściciela hotelu,
a po okolicy kręcą się miejscowa czarownica voodoo oraz wredna dziennikarka, wykorzystująca media do straszenia ludzi.
Co więcej, okazuje się, że do wycieczki przyłączył się niezwykły pasażer na gapę – Ziutek, który nie ma pojęcia, jak się tam
znalazł ani kim był… za życia.
 
Jak to się stało, że tradycyjna potrawa wigilijna
stała się zabójczą trucizną?

Kto dopuścił się morderstwa i… kim do licha jest Ziutek?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Ko­rek­ta: Ju­sty­na To­mas

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Ilu­stra­cje na okład­ce: Shut­ter­stock © Do­re­mi, Shut­ter­stock © Ale­x3008

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Ka­ta­rzy­na Bury

Wy­da­nie I

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2025

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60–62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-197-1

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA PL Sp. z o.o.

Ale­ja Jana Pa­wła II 27

00-867 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon

Pomiesz­cze­nie wy­gląda­ło jak kuch­nia, bo rze­czy­wi­ście było kuch­nią, ale nie tyl­ko. Było za­dy­mio­ne, ciem­ne i brud­ne. Na ścia­nach i su­fi­tach wi­sia­ły pa­tel­nie oraz ron­dle, ale też su­szo­ne zio­ła, po­wy­kręca­ne ko­rze­nie, nad­pa­lo­ne zdjęcia i dziw­ne fi­gur­ki.

Ko­bie­ty we­szły nie­śmia­ło i usia­dły za czy­mś, co przy­po­mi­na­ło wy­spę ku­chen­ną, ale tu słu­ży­ło ra­czej do in­nych ce­lów. Za­sta­wio­ne było mo­ździe­rza­mi, ta­li­zma­na­mi i po­sążka­mi.

W po­miesz­cze­niu sie­dzia­ła tęga ko­bie­ta o czar­nych, sko­łtu­nio­nych wło­sach wy­ła­żących spod bu­re­go, a ra­czej brud­ne­go tur­ba­nu. Była za­afe­ro­wa­na. Roz­ta­cza­ła wo­kół sie­bie za­pach ma­je­ran­ku i zgro­zy, z le­d­wo­ścią dźwi­ga­ła swo­je po­tężnych roz­mia­rów cia­ło opa­ko­wa­ne w ko­lo­ro­wą, kwie­ci­stą su­kien­kę, z któ­rej de­kol­tu wy­ła­zi­ły wiel­kie pier­si. Ko­bie­ta była czar­na, ale nie mia­ła ty­po­wych ne­gro­idal­nych ry­sów twa­rzy. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej przy­po­mi­na­ła Ka­ra­ib­kę. Mia­ła zręcz­ne ręce, ru­chli­we oczy i dziw­ny wy­raz twa­rzy.

Oraz za­rost.

Dwie ko­bie­ty usia­dły na pla­sti­ko­wych krze­se­łkach. Wy­da­wa­ły się prze­stra­szo­ne.

– Wło­sy? − za­py­ta­ła tęga ko­bie­ta, wy­ci­ąga­jąc rękę, jak­by od razu wie­dzia­ła, po co przy­szły.

– Tak, ło­no­we – po­wie­dzia­ła jed­na z przy­by­łych. W od­ró­żnie­niu od go­spo­dy­ni i swo­jej to­wa­rzysz­ki była blon­dyn­ką, zde­cy­do­wa­nie bia­łą, a na­wet bla­dą.

Po­da­ła ko­bie­cie wy­ci­ągni­ęte z to­reb­ki za­wi­ni­ąt­ko.

– Pa­znok­cie też. I ząb zna­la­złam. Przy­da się? − za­py­ta­ła nie­pew­nie.

– Wszyst­ko się przy­da – od­po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni. Roz­ma­wia­ły po fran­cu­sku.

At­mos­fe­ra była pa­skud­na.

Go­spo­dy­ni za­częła coś le­pić, po chwi­li spod jej pal­ców wy­szła ca­łkiem zgrab­na fi­gur­ka.

– Vo­odoo? − zdzi­wi­ła się blon­dyn­ka. – Nie mó­wi­łaś mi, że to vo­odoo – zwró­ci­ła się do swo­jej ko­le­żan­ki. – To mia­ło być sła­be za­klęcie!

Tam­ta tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Była tęga, czar­na i bar­dzo pi­ęk­na. Przy niej blon­dyn­ka wy­gląda­ła jak wy­jęta psu z gar­dła albo kotu z ku­we­ty.

Go­spo­dy­ni po­pa­trzy­ła na nie z roz­ba­wie­niem.

Nic nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko z roz­ma­chem wbi­ła wiel­ką szpi­lę w miej­sce, gdzie znaj­do­wa­ło się do­my­śl­ne przy­ro­dze­nie fi­gur­ki.

– Auuu! – krzyk­nęły obie ko­bie­ty z au­ten­tycz­nym bó­lem.

Na­praw­dę coś po­czu­ły, choć fi­gur­ka przed­sta­wia­ła mężczy­znę.

– Te­raz już ni­g­dy nie tknie ob­cej baby! − Go­spo­dy­ni wy­buch­nęła śmie­chem ochry­płe­go sza­le­ńca. Wy­ra­źnie od razu zo­rien­to­wa­ła się, z czym i po co przy­szły.

Twa­rze obu ko­biet roz­ja­śnił uśmiech.

W tym mo­men­cie do kuch­ni wpa­dł wiel­ki czar­ny ko­gut, któ­ry roz­wrzesz­czał się, za­czął tłuc skrzy­dła­mi, ska­kać po sto­le i szaf­kach, a na ko­niec ze­sko­czył i dziob­nął w ty­łek blon­dyn­kę.

– Łaaa! – wrza­snęła bla­do­li­ca i po­de­rwa­ła się z krze­sła. Lek­kie pla­sti­ko­we krze­se­łko upa­dło na podło­gę, a ko­bie­ta ude­rzy­ła gło­wą w mie­dzia­ny ron­del wi­szący nad jej gło­wą. Wrza­snęła jesz­cze raz, ron­del roz­ko­ły­sał się i spa­dł. Zle­ciał z hu­kiem na stół, utrąca­jąc gło­wę wo­sko­wej fi­gur­ce.

– O kur­wa, mer­de, mer­de, za­bi­ły­śmy go! − wrza­snęła.

Na sto­le z wiel­ką igłą w kro­czu i utrąco­ną gło­wą le­ża­ła fi­gur­ka przed­sta­wia­jąca jej męża.

– No szlag!

– Tak czy tak, te­raz już ni­g­dy ob­cej baby nie tknie! − Tęga ko­bie­ta ro­ze­śmia­ła się jesz­cze raz, wy­ci­ąga­jąc rękę po za­pła­tę.

Było buro, sło­ńce le­d­wie wy­ła­zi­ło zza chmur i smo­go­wych wy­zie­wów mia­sta, śnieg w za­sa­dzie nie pa­dał, co nie zmie­nia­ło fak­tu, że pod no­ga­mi co­raz wi­ęcej było ośli­złej błot­ni­stej mazi.

Ziu­tek sie­dział na dwor­cu ko­le­jo­wym nagi i za­sta­na­wiał się, co ze sobą po­cząć.

A wła­ści­wie co po­cząć z tą częścią sie­bie sa­me­go, któ­rą jesz­cze dys­po­no­wał, bo ca­łkiem po­ka­źna resz­ta, czy­li jego cia­ło, zo­sta­ła gdzie in­dziej (na­praw­dę nie wie­dział gdzie) i zde­cy­do­wa­nie nie miał z tym cia­łem żad­ne­go, na­wet du­cho­we­go kon­tak­tu.

Zresz­tą nie tyl­ko miej­sce po­by­tu tej resz­ty było dla nie­go nie­wia­do­mą. Wszyst­ko było nie­wia­do­mą. Wie­dział tyl­ko, że sie­dzi nagi na pe­ro­nie i chy­ba nie jest żywy.

Czuł się jak duch z dwor­ca z tego sław­ne­go fil­mu, któ­ry oglądał lata temu, i za­sta­na­wiał się, co po­wi­nien zro­bić. La­tać po wa­go­nach i stra­szyć lu­dzi, wy­ry­wa­jąc im ga­ze­ty? No, te­raz ra­czej te­le­fo­ny… Ga­zet to już chy­ba nikt nie czy­ta.

To aż dziw­ne, jak fil­my po­tra­fią się ze­sta­rzeć. Wrzesz­czeć? Uczyć się prze­su­wa­nia przed­mio­tów siłą woli? To aku­rat go nie ku­si­ło. Nie wie­dział, po co mia­łby to ro­bić.

Na­go­ść nie prze­szka­dza­ła mu ja­koś strasz­nie, bo i tak nikt go nie wi­dział, ale jego sa­me­go tro­chę krępo­wa­ła. W za­sa­dzie wi­dok bla­dych i dyn­da­jących wła­snych ge­ni­ta­liów we wła­snej ła­zien­ce jest dość swoj­ski, jed­nak wi­dok cze­goś ta­kie­go na pe­ro­nie to zu­pe­łnie inna spra­wa.

Ziu­tek nie wie­dział, jak to jest z ubra­nia­mi po tej stro­nie ży­cia albo może śmier­ci. Jak zwał, tak zwał, ale za­mie­rzał spró­bo­wać coś z tym zro­bić.

Wszyst­ko w tej chwi­li było dla nie­go skraj­nie nie­zna­ne nie tyl­ko dla­te­go, że to była nowa sy­tu­acja, ale też dla­te­go, że nie pa­mi­ętał, co się sta­ło.

A coś prze­cież mu­sia­ło się stać.

Nie wie­dział, gdzie jest jego resz­ta – ja­kieś cia­ło prze­cież mu­siał mieć? Nie miał po­jęcia, co się z nim (tym cia­łem) sta­ło. Nie wie­dział zu­pe­łnie pra­wie ni­cze­go − gdzie był, kim był, co ro­bił… Wie­dział tyl­ko, że jest du­chem.

Do­oko­ła tło­czy­li się ja­cyś lu­dzie, któ­rzy gdzieś szli lub bie­gli z ba­ga­ża­mi, że­gna­li się, wi­ta­li, ko­tło­wa­li, a na­wet kłó­ci­li, ale jego nie za­uwa­żał nikt.

A nago, mimo mar­nych atu­tów, w ta­kim miej­scu po­wi­nien jed­nak wzbu­dzić spo­rą sen­sa­cję.

Nie wie­dział, kim jest, choć po­wo­lut­ku po­ja­wia­ły się u nie­go ja­kieś prze­bły­ski pa­mi­ęci, któ­rą pew­nie w ko­ńcu od­zy­ska w ca­ło­ści. Nie miał bla­de­go po­jęcia, dla­cze­go jest du­chem ani dla­cze­go aku­rat zna­la­zł się tu­taj. Jak by nie pa­trzeć, cmen­tarz ow­szem, ko­ściół może, na­wet szpi­tal, ale dwo­rzec nie jest miej­scem stan­dar­do­wo ko­ja­rzo­nym z du­cha­mi.

Po­nie­waż du­chem był po raz pierw­szy w ży­ciu, za­kła­dał, że wszyst­ko, co się dzie­je, dzie­je się po coś i rządzi tym ja­kaś lo­gi­ka. Może wszyst­kie du­sze po śmier­ci idą wła­śnie na naj­bli­ższy dwo­rzec, gdzie cze­ka­ją nago na ja­kiś spe­cjal­ny „dusz­ny” po­ci­ąg, któ­ry po nie przy­je­dzie?

Może po­ja­wi się ja­kiś pro­mień świa­tła, po któ­rym uda mu się do­stać do nie­ba?

Może po­ja­wią się dia­bły i za­ci­ągną go do pie­kieł?

Wszyst­kie te mo­żli­wo­ści trąci­ły ame­ry­ka­ński­mi hor­ro­ra­mi ro­man­tycz­ny­mi, ale w ogó­le nie­wie­le na ten te­mat wie­dział. Nie był ate­istą, cho­ciaż ko­ścio­ły omi­jał, a re­li­gią się nie in­te­re­so­wał.

Z cie­ka­wo­ścią przy­glądał się swo­im bla­dym, chu­dym człon­kom i dzi­wił się swo­jej na­go­ści.

Może przed śmier­cią ktoś go ro­ze­brał i stąd ta na­go­ść?

A może wszy­scy tak mają?

W oko­li­cy nie za­uwa­żył ni­ko­go, kto by­łby nagi, tym bar­dziej że o tej po­rze roku nie było to nor­mal­ne, w prze­ciw­nym wy­pad­ku na pew­no zwró­ci­łby na tego ko­goś uwa­gę.

A może gdzieś za­ma­rzł? Wpa­dł pod lód? Za­pił się na śmie­rć?

Nie umiał so­bie od­po­wie­dzieć na te py­ta­nia.

Mógł to być oczy­wi­ście ja­kiś pi­jac­ki czy nar­ko­tycz­ny zwid albo kosz­mar sen­ny, ale nie wie­dział, jak to spraw­dzić. Szczy­pa­nie nie wcho­dzi­ło w grę, bo ze względu na jego dyn­da­jące ge­ni­ta­lia ka­żda bez wy­jąt­ku oso­ba po­pro­szo­na o uszczyp­ni­ęcie we­zwa­ła­by po­li­cję i oska­rży­ła go o mo­le­sto­wa­nie sek­su­al­ne albo pró­bę gwa­łtu.

Tak więc naj­pierw po­sta­no­wił zdo­być coś do ubra­nia.

I ja­koś okre­ślić swo­ją po­zy­cję. Po­sta­wę? Przy­na­le­żno­ść? W ka­żdym ra­zie zo­rien­to­wać się, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. I coś zro­bić z tą na­go­ścią.

Nie wy­obra­żał so­bie sie­bie na­gie­go przez całą wiecz­no­ść.

W ka­żdym ra­zie nie na dwor­cu, a jak na ra­zie był tu i nie miał po­my­słu, co ze sobą zro­bić.

Wresz­cie pod­jął de­cy­zję.

Za­nur­ko­wał w ja­kie­jś wa­liz­ce ci­ągni­ętej przez ko­goś z albo do po­ci­ągu. Co praw­da, zdo­by­cie ubrań dla du­cha mo­gło być bar­dzo utrud­nio­ne, ale li­czył, że coś jed­nak uda mu się wy­kom­bi­no­wać.

Przy­naj­mniej spró­bu­je.

Ogar­nęła go wa­liz­ko­wa ciem­no­ść ma­jąca wie­le z bu­szo­wa­nia po sza­fie w celu od­kry­cia prze­jścia do Na­rnii. Było miło, cie­pło, pu­szy­ście, mi­ęk­ko i pach­nąco.

Na­gle po­czuł, że zni­ka. Coś go szarp­nęło, po­tem coś pi­snęło, a na ko­niec prze­stał co­kol­wiek wi­dzieć i czuć. Choć je­że­li cho­dzi o czu­cie, to do­tąd też nie­wie­le czuł, niby odro­bi­nę, ale zde­cy­do­wa­nie mało jak na oko­licz­no­ści. Nie czuł siar­czy­ste­go zim­na ani cie­pła, ani (chy­ba) za­pa­chu, ale ja­koś się nad tym nie za­sta­na­wiał. Co do sma­ku, to od­kąd (chy­ba) zma­rł, nie miał w ustach ni­cze­go do je­dze­nia.

Było praw­do­po­dob­ne, że nie miał też ust, ale to już zu­pe­łnie inna spra­wa.

Zni­ka­nie od­by­wa­ło się eta­po­wo, wie­lo­krot­nie i tro­chę go szar­pa­ło. W jed­nej chwi­li ogar­nia­ły go ciem­no­ści wa­liz­ki, w dru­giej ośle­pia­ło ja­kieś świa­tło – za­ło­żył, że to mo­gła być sala ope­ra­cyj­na, ka­ret­ka albo, w co odro­bi­nę wąt­pił, eki­pa chó­rów aniel­skich, któ­ra usi­łu­je wy­szar­pać go z łap dia­błom.

Mimo mar­nej wie­dzy na te­mat tego, kim był za ży­cia, aniel­skich in­ter­wen­cji jed­nak się nie spo­dzie­wał.

Po chwi­li na­zna­czo­nej roz­bły­skiem świa­tła (albo na­wet świa­tło­ści) znów za­pa­dła wa­liz­ko­wa ciem­no­ść i szcze­rze mó­wi­ąc, było mu w niej do­brze.

Włącza­nie kom­pu­te­ra i za­sia­da­nie do prze­gląda­nia Face­bo­oka przed świ­ęta­mi po­win­ny być za­ka­za­ne, bo po­wo­du­ją wi­ęcej stre­su i nie­po­ko­ju niż ko­mor­nik i den­ty­sta ra­zem wzi­ęci. Lu­dzie chwa­lą się swo­imi świ­ęta­mi, upi­ęk­szo­ny­mi i sfo­to­szo­po­wa­ny­mi, a inni się tym stre­su­ją. Wszędzie cho­in­ki, pie­ro­gi i pier­nicz­ki, a wszyst­ko wy­ko­na­ne wła­sno­ręcz­nie.

A czło­wiek sie­dzi i się do­łu­je, bo on nie po­tra­fi, nie ma cza­su, a na­wet nie ma ocho­ty, a jed­nak czu­je się z tym gor­szy.

Sie­dzi więc, prze­gląda­jąc Fa­ce­bo­oka, i mio­ta się mi­ędzy świ­ątecz­ną eu­fo­rią a znie­chęce­niem, a to jest bez sen­su.

Po pierw­sze, to stra­ta cza­su, bo okna się same nie umy­ją, pie­ro­gi nie ule­pią, a podło­gi będą tak samo upa­ćka­ne jak za­wsze, a prze­cież nie po­win­ny.

Nie w świ­ęta!

Po dru­gie, czło­wiek (ko­bie­ta naj­częściej) na świ­ęta tra­dy­cyj­nie jest umor­do­wa­ny, choć cza­sa­mi i za­mor­do­wa­ny, ale o tym wszy­scy prze­ko­na­ją się do­pie­ro pó­źniej.

W de­ka­lo­gu przedświ­ątecz­nym mo­żna wy­czy­tać ta­kie za­le­ce­nia jak: okna są naj­wa­żniej­sze, je­że­li wy­pad­niesz z okna na trze­cim pi­ętrze, nie szko­dzi, ale je­że­li nie umy­jesz okien, zo­sta­niesz ogło­szo­na świ­ątecz­nym bru­da­sem. Le­piej wy­pa­ść, wte­dy wy­pad­nie się o wie­le le­piej.

Sąsiad­ki mu­szą wi­dzieć, jak w szpil­kach ba­lan­su­jesz ze ścier­ką na ze­wnętrz­nym pa­ra­pe­cie dzie­wi­ąte­go pi­ętra, bo ina­czej po­wie­dzą, że kiep­ska z cie­bie go­spo­dy­ni. Szpil­ki są po to, żeby so­bie utrud­nić za­da­nie, nie ma co iść na ła­twi­znę, ale i po to, żeby baba spod czwór­ki nie mó­wi­ła, że o sie­bie nie dbasz.

Je­dze­nia ma być na­ku­pio­ne i na­go­to­wa­ne dla pu­łku woj­ska − je­że­li nic się po świ­ętach nie zmar­nu­je, to będzie strasz­li­wy wstyd i ro­dzi­na cię od­sądzi od czci i wia­ry. Po­my­ślą, że oszczędzasz, a to ha­ńba! Nie oszczędza się w świ­ęta, oszczędza się na świ­ęta! Może jesz­cze gło­du­jesz? Dbasz o li­nię? Nie­do­cze­ka­nie! A prze­cież to nie wszyst­ko! Ist­nie­je jesz­cze kil­ka in­nych, nie­pod­wa­żal­nych za­sad, jak cho­ćby taka, że ko­bie­ta w przedświ­ątecz­nym amo­ku ma pa­dać na pysk, bo ina­czej nie wy­pa­da.

Ma rwać so­bie ku­dły z gło­wy i wy­pru­wać fla­ki. Tak jest po­wie­dzia­ne, tak ma być, ina­czej świ­ęta się nie li­czą.

I co do tego ma kom­pu­ter?

Ma, bo oprócz mar­no­wa­nia cza­su, któ­ry mo­żna by prze­zna­czyć na za­ora­nie się na śmie­rć albo na spa­le­nie cha­łu­py wraz z ser­ni­kiem, po­ka­zu­je nie­osi­ągal­ne cuda.

Świ­ęta w pi­ęk­nych za­kąt­kach.

Ca­te­ring świ­ątecz­ny (oczy­wi­ście za­ka­za­ny), ale też i nie­osi­ągal­ny ce­no­wo…

Ko­lo­ro­we cho­in­ki i pre­zen­ty opa­ko­wa­ne tak, że ka­żdy chcia­łby do­stać choć opa­ko­wa­nie, bo na wnętrz­no­ści go nie stać.

I to coś spra­wia, że czło­wiek my­śli so­bie, że faj­nie by było, gdy­by to ktoś dla mnie zor­ga­ni­zo­wał świ­ęta, a nie ja dla ko­goś. Żeby ktoś inny pa­dał na pysk, żeby do­sta­wał wa­ria­cji i prze­pu­kli­ny, a ja bym so­bie sie­dział i pach­niał.

No, a po­tem na stro­nie po­ja­wia się re­kla­ma, któ­ra zmie­nia wszyst­ko i za­pew­nia, że nic już nie będzie ta­kie samo. Chwyt mar­ke­tin­go­wy, slo­gan, bzdur­ka… Jak zwał, tak zwał. Tyle że na­praw­dę nic już po­tem nie będzie ta­kie samo, ale tego nikt jesz­cze nie wie.

Wszy­scy mają przed ocza­mi ko­lo­ro­we bomb­ki, drin­ki i pre­zen­ty. Nikt nie spo­dzie­wa się zwłok z urwa­ną gło­wą…

Zwłok bez urwa­nej gło­wy też się nikt nie spo­dzie­wa. Zresz­tą zwło­ki z gło­wą, zwło­ki bez gło­wy, co to za po­my­sły?! Są świ­ęta. Ta­kie rze­czy się nie zda­rza­ją! Lu­dzie mor­du­ją się w in­nych, mniej świ­ątecz­nych oko­licz­no­ściach…

To ta­kie nie­ele­ganc­kie.

W świ­ęta wi­ęcej się krad­nie. Z to­re­bek, z sa­mo­cho­dów, z re­kla­mó­wek.

Cho­ciaż…

Bo je­że­li wzi­ąć pod uwa­gę prze­ci­ęt­ną ro­dzi­nę z ciot­ka­mi i wuj­ka­mi, ro­dzi­ca­mi i dziad­ka­mi, ro­dzi­nę z prze­szło­ścią, taką na­praw­dę upier­dli­wą, gdzie ka­żdy ma swo­je wła­sne prze­ko­na­nia re­li­gij­ne i po­li­tycz­ne, gdzie za­ma­chem na świ­ątecz­no­ść sto­łu są uszka ku­pio­ne w su­per­mar­ke­cie, a nie ule­pio­ne nocą na ostat­nim tchu przez pa­da­jącą na pysk żonę, gdzie wód­ka pod­le­wa wszel­kie pro­ble­my i roz­wi­ązu­je języ­ki aż tak bar­dzo, że cios w gło­wę kre­den­sem pra­bab­ci nie jest wca­le nie­mo­żli­wy, choć na­pra­wa kre­den­su już tak, to wi­zja ro­dzin­nych świ­ąt jest kosz­ma­rem.

Wi­zji nie­ro­dzin­nych świ­ąt nie prze­wi­dzia­no.

Są tacy, któ­rzy pod­da­ją się bez wal­ki i za­sia­da­ją le­d­wo żywi za wi­gi­lij­nym sto­łem, po czym po­pe­łnia­ją ro­dzin­ne ha­ra­ki­ri, przy­zna­jąc się do nie­to­le­ran­cji glu­te­nu albo mó­wi­ąc, że ze szwa­grem nie wy­pi­ją, bo wątro­ba nie po­zwa­la.

Śmier­tel­nie ob­ra­żo­ny szwa­gier nie bez ra­cji, nie ro­zu­mie­jąc, jak to mo­żli­we, że wątro­ba jest wa­żniej­sza od nie­go, rzu­ca się przez stół z wi­del­cem, aby wy­dzio­bać od­ma­wia­jące­mu wód­ki oko, nie­chcący na­bi­ja się po­licz­kiem na wy­ka­łacz­ki od śle­dzi, od­kry­wa, wy­rwaw­szy je so­bie za­ma­szy­ście, że śle­dzie były kup­ne, bo ta­kie wy­ka­łacz­ki tyl­ko w skle­po­wych, i obie­cu­je, że jego noga wi­ęcej w ta­kim domu nie po­sta­nie, roz­po­czy­na świ­ątecz­ną woj­nę do­mo­wą, po­nie­waż do ob­ra­zy (i wal­ki) zo­sta­ją po­wo­ła­ne żony, dzie­ci oraz pies i cho­mik (oczy­wi­ście po od­je­ździe ka­ret­ki, któ­ra po­wie­zie do szpi­ta­la na sy­gna­le te­ścia za­dła­wio­ne­go śliw­ką z kom­po­tu, ewen­tu­al­nie ością, też z kom­po­tu).

Są jed­nak tacy, któ­rzy bez wal­ki się nie pod­da­ją.

Pró­bu­ją. Kom­bi­nu­ją. Szu­ka­ją, aż na­gle…

Słod­kie Jin­gle bells roz­le­ga się z gło­śni­ka lap­to­pa, coś za­czy­na bły­skać, czer­wie­nić się, mi­go­tać, wi­dać cho­in­kę, barszcz z uszka­mi, pre­zen­ty, ale… Wi­dać też jak­by pia­sek? Sło­ńce? Ba­sen? Pal­my? To kusi i po chwi­li roz­le­ga się słod­kie klik, klik, klik…

„Zor­ga­ni­zu­je­my dla was świ­ęta” – gło­si re­kla­ma i mało kto nie ma ocho­ty w nią klik­nąć, bo łączy ona w so­bie wszyst­ko, co wy­ma­rzo­ne, wszyst­ko, co ko­niecz­ne, i wszyst­ko, co ku­szące. No, może poza śnie­giem, ale umów­my się − coś za coś.

Wi­dok barsz­czu z uszka­mi pod pal­mą, cho­in­ki na pla­ży, kom­po­tu z su­szu z pa­pie­ro­wą pa­ra­sol­ką… To jest po pro­stu bo­skie!

I na do­da­tek… Sło­ńce, ba­sen i te­ścio­wa w bu­rej po­dom­ce w bu­rej kuch­ni… po­zo­sta­wio­na na pa­stwę bu­rej, pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści. Toż to bo­nus jak się pa­trzy.

Kto by nie klik­nął?

Na­wet roz­sąd­ni lu­dzie nie­wie­rzący w ni­ge­ryj­skich ksi­ążąt, któ­rzy zo­sta­wi­li im w spad­ku mi­lio­ny, ani w pod­ry­wy Hen­ry’ego Ca­vil­la na In­sta­gra­mie, któ­ry wła­śnie w nich się za­ko­chał na za­bój, w to jed­nak klik­ną.

Za­ry­zy­ku­ją. Wy­pe­łnią for­mu­larz.

Po­tem oczy­wi­ście będzie płacz i zgrzy­ta­nie zębów, ale te­raz…

Ho­tel dwu­gwiazd­ko­wy, no do­bra, ale to i tak nie­źle. Nie­dro­gi.

Świ­ęta po pol­sku! I to prze­wa­ża, po pol­sku!

Bo ina­czej to by była de­zer­cja, a tak to tyl­ko zmia­na oto­cze­nia, na­wet nie de­ko­ra­cji.

– Śnie­gu nie będzie – ma­ru­dzi ten i ów wy­cho­wa­ny w prze­świad­cze­niu, że wi­gi­lia bez śnie­gu to jed­nak nie wi­gi­lia. Jak­kol­wiek by pa­trzeć, żyje jed­nak w kra­ju, gdzie na­wet bura bre­ja uda­jąca śnieg jest lep­sza niż nic, bo ina­czej to by się nie li­czy­ło i na co te trzy­na­ście po­traw? Ha?

– No, ale tu też nie będzie śnie­gu – prze­ko­nu­je sam sie­bie i wła­ści­wie de­cy­zja jest już pod­jęta.

Oczy­wi­ście, gdy­by śnieg był aż taki wa­żny, mo­żna by gdzieś na pó­łnoc, za koło pod­bie­gu­no­we, ale śnieg to tyl­ko świ­ątecz­na de­ko­ra­cja, a na pó­łno­cy jest zde­cy­do­wa­nie za zim­no. Mo­żna bez śnie­gu. We­źmie się w sprayu.

Po­psi­ka się pal­mę, po­wie­si się re­ni­fer­ka, ba­łwan­ka i będzie mio­dzio.

No i ofer­ta jest na­praw­dę cie­ka­wa.

Ceny są za­dzi­wia­jąco przy­stęp­ne, może dla­te­go, że last mi­nu­te? Nie mają go­ści, mu­szą sprze­dać?

Roz­sąd­ni lu­dzie po­win­ni na­tych­miast zwie­trzyć ja­kiś pod­stęp, ale w okre­sie przedświ­ątecz­nym roz­sądek bie­rze so­bie urlop od rze­czy­wi­sto­ści, stąd de­be­ty na kar­tach kre­dy­to­wych, tony nie­tra­fio­nych pre­zen­tów i sze­ść ko­lej­nych swe­trów z re­ni­fe­rem w ka­żdej sza­fie.

Sło­ńce, pal­my, drin­ki i groch z ki­szo­ną ka­pu­stą, cu­dow­nie!

Wie­lu za­da­wa­ło so­bie py­ta­nia po co… Po jaką cho­le­rę wie­źć pol­skie świ­ęta z domu w tro­pi­ki, ale i na to też było wy­tłu­ma­cze­nie.

– To pew­nie dla tych za­gra­nicz­nych Po­la­ków, któ­rzy do tro­pi­ków się już na tyle przy­zwy­cza­ili, że zima tyl­ko tam, świ­ęta po pol­sku są bar­dzo wa­żne, a w Pol­sce po­go­da nie za bar­dzo.

– No to co? Je­dzie­my?

Wa­liz­ko­wa ciem­no­ść uko­ły­sa­ła nie­co Ziut­ka, któ­ry był rów­no­cze­śnie w dwóch miej­scach − jed­nym ja­snym, dru­gim ciem­nym − i chy­ba nie mógł się zde­cy­do­wać, gdzie ma za­miar po­zo­stać. Wa­liz­ka przy­jem­nie hu­śta­ła się na wy­bo­jach. Cie­pła ciem­no­ść ota­cza­ła Ziut­ka w bar­dzo ko­jący spo­sób, a ko­ron­ko­we maj­tecz­ki, któ­re, jak mu się wy­da­wa­ło, wy­ma­cał, da­wa­ły na­dzie­ję na ja­kieś cie­ka­we do­zna­nia.

Cza­so­wo­ść po­by­tu w tym miej­scu wca­le go nie mar­twi­ła, za­sta­na­wiał się tyl­ko, dla­cze­go nikt nie zwra­ca uwa­gi na jego nogi wlo­kące się za wa­liz­ką, któ­ra jed­nak nie była dość duża na ca­łe­go Ziut­ka, ale to mu na szczęście nie prze­szka­dza­ło. Miał prze­świad­cze­nie, że jest ja­ki­mś by­tem ciut nie­ma­te­rial­nym, a jako ta­kie­mu wol­no mu wi­ęcej.

Wie­dział oczy­wi­ście, że nie jest je­dy­ny na świe­cie, i tro­chę się oba­wiał, co będzie, je­że­li ktoś jemu po­dob­ny zo­ba­czy go w tej wa­liz­ce, za któ­rą wle­kły się nogi albo cho­ciaż nogi z przy­le­gło­ścia­mi, ale po­sta­no­wił to olać.

Co będzie, to będzie.

– Wiesz, to jest ge­nial­ne! – stwier­dzi­ła Ali­na, pod­su­wa­jąc pra­wie mężo­wi re­kla­mę pod sam nos. – Cie­pło, żad­nych sen­sa­cji, żad­nych zo­bo­wi­ązań. Świet­ne miej­sce, od­pocz­nie­my…

– Do­bra, ale nie­ste­ty bie­rze­my mamę! − oświad­czył.

– I ma­mu­się − wes­tchnęła ona.

W ten spo­sób tro­chę zro­bi­li so­bie krzyw­dę, ale z lu­dźmi często tak jest. Uwiel­bia­ją się umar­twiać, ina­czej nie czu­li­by się do­brze.

Ali­na była in­flu­en­cer­ką mo­do­wą, choć do­pie­ro w pierw­szej fa­zie swo­je­go in­flu­en­ce­ry­zmu. Za­czy­na­ła pro­wa­dzić ka­nał na YouTu­be, gdzie po­ka­zy­wa­ła ciu­chy wy­ci­ągni­ęte psu z gar­dła, to zna­czy z ciu­char­ni, i ro­bi­ła z nich cie­ka­we sty­li­za­cje. Trze­ba po­wie­dzieć, że były na­praw­dę in­te­re­su­jące. Nie­ste­ty, nie były ani mod­ne, ani pi­ęk­ne, ale od cze­goś trze­ba za­cząć.

Jej chło­pak Ka­mil dum­nie zwa­ny (przez obie mat­ki w szcze­gól­no­ści) mężem nad­uży­wał pro­chów i ca­ły­mi dnia­mi grał w gry kom­pu­te­ro­we, ale jej to nie prze­szka­dza­ło. Nie zdra­dzał jej. To zna­czy miał ro­mans, ale to jed­nak było coś in­ne­go niż zdra­da. Nie pił.

Obo­je byli na gar­nusz­ku u swo­ich ma­tek, dla­te­go ich de­cy­zja była ra­czej roz­sąd­na. Sami na wy­jazd po­zwo­lić so­bie nie mo­gli, za to mama i ma­mu­sia już tak.

Ko­bie­ty się ser­decz­nie nie­na­wi­dzi­ły, ale nie dla­te­go, że mi­ędzy nimi ist­nia­ły ja­kieś ró­żni­ce w po­glądach czy po­de­jściu do ży­cia. Po pro­stu obie uwa­ża­ły, że ich dzie­ciom dzie­je się krzyw­da. Mat­ka Ali­ny uwa­ża­ła Ka­mi­la za idio­tę na pro­chach, mat­ka Ka­mi­la uwa­ża­ła Ali­nę za kre­tyn­kę bez po­my­słu na ży­cie. W su­mie obie mia­ły ra­cję, co nie zmie­nia­ło fak­tu, że Ali­na i Ka­mil byli we­dług ma­tek na­praw­dę do­bra­ną parą. I tak mia­ło po­zo­stać cho­cia­żby dla­te­go, że sko­ro już ze sobą za­miesz­ka­li, to po­win­ni się po­brać. Po­tem mogą się roz­wie­ść, ale po­brać mu­szą, żeby nie było ga­da­nia.

– Do­bra, je­dzie­my – po­wie­dział In­dyk, to zna­czy Izy­dor, któ­re­go te­ścio­wa na­zy­wa­ła In­dy­kiem, i za­czął spraw­dzać, co trze­ba, a co mo­żna, ewen­tu­al­nie co po­win­no się za­brać.

Bo jed­nak taki wy­jazd bez przy­go­to­wań… W świ­ęta…

Po­dob­ne prze­my­śle­nia mia­ło jesz­cze kil­ka osób.

Cóż po­wie­dzieć, tro­pi­ki ro­bi­ły wra­że­nie.

– Wy­spa cud­na, pal­my pi­ęk­ne, jest ba­sen, jest pla­ża, są ko­ko­sy – stwier­dzi­ła Zyta i za­pro­po­no­wa­ła wy­jazd swo­jej ko­le­żan­ce Kry­sty­nie.

Obie mia­ły już wnu­ki, ale mia­ły też ocho­tę od nich od­po­cząć. Obie wie­dzia­ły, że to nie wy­pa­da i że taka sa­mo­lub­na po­sta­wa to wstyd. Dla ka­żdej bab­ci, któ­ra nie chce spędzić na opie­ce nad wnu­ka­mi resz­ty ży­cia, po­win­no być osob­ne miej­sce w pie­kle. To­też Zyta oświad­czy­ła ro­dzi­nie, że to Kry­sty­na za nią pła­ci, więc nie wy­pa­da od­mó­wić, na­to­miast Kry­sty­na oświad­czy­ła dzie­ciom, że Zyta za­fun­do­wa­ła jej wy­jazd, za­tem nie może zre­zy­gno­wać. W ten spo­sób i wilk był syty, i owca cała. Dzie­ci się nie po­obra­ża­ły, a one mo­gły wy­je­chać.

Obie kła­ma­ły. Żad­na z nich nie za­pła­ci­ła za wy­ciecz­kę, po pro­stu, kie­dy wy­pe­łni­ły for­mu­larz, oka­za­ło się, że wy­gra­ły. Tego jed­nak dzie­ciom po­wie­dzieć nie mo­gły, bo za­raz by było po spra­wie. Dzie­ci by nie zro­zu­mia­ły.

– A po co ma­mu­si taka wy­ciecz­ka? Ja po­ja­dę, żeby się nie zmar­no­wa­ła – stwier­dzi­ły­by cór­ki i by­ło­by po przy­jem­no­ści, bo na ta­kie dic­tum ani Zyta, ani Kry­sty­na nie mo­gły­by prze­cież za­re­ago­wać ina­czej niż: „Oczy­wi­ście, jedź, ko­cha­nie”.

Ziu­tek nie umiał po­wie­dzieć, ile cza­su spędził w wa­liz­ce, da­łby jed­nak so­bie gło­wę uci­ąć, o ile jesz­cze gdzieś ją miał, że le­d­wie kil­ka, może kil­ka­na­ście mi­nut.

Kie­dy jed­nak wyj­rzał z niej, zo­stał za­la­ny falą prze­ra­źli­wie ja­sne­go sło­ńca, więc po­my­ślał, że to dal­sza część ak­cji re­ani­ma­cyj­nej, i wró­cił w wa­liz­ko­we pie­le­sze. Zde­cy­do­wał się prze­cze­kać to za­mie­sza­nie.

Nie wie­dział, co lep­sze, nie wie­dział, co po­wi­nien, co może i co wła­ści­wie się dzie­je, a tu było mu do­brze, zdał się więc na los (w tym mo­men­cie śle­py), bo w wa­liz­ce pa­no­wa­ły ciem­no­ści, i po­sta­no­wił prze­cze­kać. Co będzie, to będzie. On do tego ręki nie przy­ło­ży.

Ho­tel był nie­du­ży.

Może zresz­tą nie tak. Ho­tel to prze­cież tyl­ko ho­tel, nie musi być wiel­ki, po pro­stu sama wy­spa była nie­du­ża. Jej atu­tem było to, że le­ża­ła na Mo­rzu Ka­ra­ib­skim, nie­da­le­ko Bas­se-Ter­re i na­le­ża­ła do Fran­cji, choć to ostat­nie nie wszyst­kim wy­da­wa­ło się ko­rzyst­ne, bo Fran­cuz­ki są nie­ste­ty pi­ęk­ne, Fran­cu­zi nie mają naj­lep­szych no­to­wań, je­dzą żaby i śli­ma­ki oraz nie da się ich zro­zu­mieć. To gwa­ran­to­wa­ło jed­nak, jak sądzi­li wy­sia­da­jący z busa tu­ry­ści, dużo dzi­wacz­ne­go je­dze­nia, do­bre­go pi­cia oraz sek­su na pla­ży.

– Zu­pe­łnie jak Sa­in­te Ma­rie – po­wie­dzia­ła, wy­ła­do­wu­jąc z busa wa­liz­kę, jed­na z tu­ry­stek za­ko­cha­na w se­ria­lu Śmie­rć pod pal­ma­mi.

– Sa­in­te Ma­rie nie ist­nie­je – od­po­wie­dział chło­pak, któ­ry dziel­nie tasz­czył obok niej swo­je ba­ga­że okle­jo­ne srebr­ną ta­śmą. Wy­glądał na ta­kie­go, któ­ry nie­na­wi­dzi być za­do­wo­lo­ny, a szczęśli­wy nie bywa ni­g­dy, bo to psu­je jego ima­ge praw­dzi­we­go mężczy­zny. Był duży, łysy i na­pa­ko­wa­ny.

Dla nie­któ­rych cia­cho. Dla in­nych zgro­za. Dla ca­łej resz­ty „żeby tyl­ko nie do­stać po­ko­ju obok nie­go, bo pew­nie słu­cha me­ta­lu, chra­pie i chla”.

Ste­reo­ty­py rządzą świa­tem.

Zyta wy­sia­dła z busa i wes­tchnęła, wi­dząc sło­necz­ne pi­ęk­no, o któ­rym tak ma­rzy­ła. Zdjęła oku­la­ry, prze­ta­rła je, za­ło­ży­ła, a po­tem spoj­rza­ła na jed­ną z wa­li­zek.

Przez chwi­lę wi­dzia­ła wy­sta­jące z niej, wle­czo­ne po pia­chu nogi, ka­wa­łek chu­de­go ty­łka i ge­ni­ta­lia.

– Je­zus Ma­ria – jęk­nęła do sie­bie. – Sła­bo mi od tego upa­łu.

Usia­dła na swo­jej wa­liz­ce, prze­że­gna­ła się i po­sta­no­wi­ła nie pa­trzeć w kie­run­ku tam­tej wa­liz­ki. Była prze­ko­na­na, że to ob­jaw dłu­go­tr­wa­łej abs­ty­nen­cji sek­su­al­nej, ewen­tu­al­nie pro­ble­my z tra­wie­niem.

Po­sta­no­wi­ła to zi­gno­ro­wać i mo­żli­wie jak naj­szyb­ciej temu za­ra­dzić. Na nie­straw­no­ść mia­ła ra­pha­cho­lin, a re­me­dium na resz­tę mia­ła na­dzie­ję zna­le­źć na pla­ży.

Świ­ęta w tro­pi­kach były nie za bar­dzo ma­in­stre­amo­we, przy­naj­mniej dla tej gru­py tu­ry­stów. Mimo wszyst­ko chcie­li spró­bo­wać cho­ćby po to, żeby po­tem móc na­rze­kać przez cały rok, jak było nie­cie­ka­wie, jak tęsk­ni­li za at­mos­fe­rą praw­dzi­wych świ­ąt, jak się męczy­li, a na po­twier­dze­nie fak­tów po­ka­zy­wać zdjęcia z ko­lo­ro­wy­mi drin­ka­mi na zło­tym pia­sku przy ba­se­nie z błękit­ną wodą, ma­jące wy­wo­łać gry­mas za­zdro­ści na twa­rzach zna­jo­mych, łzy za­wi­ści i pe­łne bólu wes­tchnie­nia.

Dla­te­go to wszyst­ko mia­ło być tro­chę na po­kaz.

Wszyst­ko dla sie­bie, ale też i dla in­nych (w pew­nym sen­sie), tro­chę na­praw­dę, tro­chę na niby, coś za coś, po coś, a w ogó­le to ina­czej. I to wła­śnie ja­koś tak tu­taj było. Niby że na­praw­dę, a niby na niby.

Pol­skie świ­ęta i ka­ra­ib­ska pla­ża? Drink z pa­lem­ką w oczy kole, a cała resz­ta prze­cież z tra­dy­cją, bo po pol­sku.

Tro­chę też po ko­zac­ku, choć ka­żdy przy­zna, że świ­ęta lu­dzie spędza­ją w ró­żnych wa­run­kach za­le­żnie od tego, gdzie się uro­dzi­li, ale mało kto świ­ętu­je w tro­pi­kach. To zna­czy ow­szem, tam też są ja­kieś świ­ęta, ale nie ta­kie, nie te praw­dzi­we, nie po pol­sku, no i tam jest vo­odoo.

Wy­lot z War­sza­wy był na­wet bez­pro­ble­mo­wy, choć lot już nie za bar­dzo. Ja­kiś pa­sa­żer za­ba­ry­ka­do­wał się w to­a­le­cie i za­żądał he­li­kop­te­ra. Kie­dy wresz­cie wy­rwa­no drzwi, oka­za­ło się, że jest upa­lo­ny i sądzi, że wła­śnie na­pa­dł na bank, a pa­pie­ro­we ręcz­ni­ki, któ­re za­pa­ko­wał so­bie do spodni, są do­la­ra­mi.

Dziec­ko lat sze­ść pra­wie od­gry­zło mat­ce gło­wę, bo nie po­zwo­li­ła mu za­mó­wić szam­pa­na, a ze­stre­so­wa­ny dru­gi pi­lot gro­ził no­żem pa­sa­że­rom, któ­rzy za gło­śno się śmia­li. Kie­dy go obez­wład­nio­no, oka­za­ło się, że pierw­szy pi­lot za­truł się swoj­ską kie­łba­są, ale i tak po lądo­wa­niu otrzy­mał okla­ski, choć rzu­ca­ło.

W dru­gim sa­mo­lo­cie wy­bu­chł skan­dal, bo za­pa­ko­wa­no za mało obia­dów. Za­miast tego za­pro­po­no­wa­no tym, któ­rzy zre­zy­gnu­ją z przy­słu­gu­jących im por­cji obia­do­wych, dar­mo­we drin­ki. Na ko­niec oka­za­ło się, że wszyst­kie obia­dy zo­sta­ły nie­tkni­ęte, za to wi­ęk­szo­ść pa­sa­że­rów trze­ba było wy­no­sić z sa­mo­lo­tu, bo nie byli w sta­nie ustać na no­gach. Mimo że w sa­mo­lo­cie byli pra­wie sami Po­la­cy, mało kto kla­skał po lądo­wa­niu, wi­ęk­szo­ść za­nie­czysz­cza­ła podło­gi i sie­dze­nia, ale z pe­łnym prze­ko­na­niem, że to cena, jaką się pła­ci za po­świ­ęce­nie się dla do­bra ogó­łu, za do­bre ser­ce i pu­sty żo­łądek, bo prze­cież po­świ­ęci­li się, re­zy­gnu­jąc z je­dze­nia. To było do­praw­dy wiel­kie bo­ha­ter­stwo, więc ude­rzy­ło im do gło­wy.

I po­tem bar­dzo się wsty­dzi­li. Ni­g­dy by się nie po­dej­rze­wa­li o to, że mają ta­kie sła­be gło­wy, ale zło­ży­li to na karb wy­so­ko­ści.

Pod­róż jed­nym sa­mo­lo­tem, po­tem dru­gim, a na ko­niec stat­kiem, a wła­ści­wie pro­mem była męcząca, ale zdąży­li prze­trze­źwieć. Prom przy­bił do ja­kie­goś ra­chi­tycz­ne­go na­brze­ża, a stam­tąd ode­brał ich bu­sik. Cała pod­róż była fa­scy­nu­jąca, obie­cy­wa­ła wie­le i da­wa­ła dużo na­dziei. Za to ostat­nia jej część, czy­li jaz­da bu­sem po wy­spie, uzmy­sło­wi­ła wszyst­kim, że miej­scem, do któ­re­go jadą, nie jest z pew­no­ścią Hur­gha­da.

Bo jak lu­dzie jadą w tro­pi­ki, to mają przed ocza­mi pi­ęk­no opa­lo­nych mo­de­lek na tle chro­mu, szkła i pla­sti­ku, nie­bie­skie­go drin­ka i ba­sen, wo­kół któ­re­go roi się od pi­ęk­nych ciał. Ale to tyl­ko re­kla­ma, i to z tej gór­nej, naj­gór­niej­szej pó­łki. Wszyst­ko od­ręb­ne, od­dziel­ne, all in­c­lu­si­ve, ale tyl­ko dla za­mo­żnych tu­ry­stów, resz­ty nie przyj­mu­je­my. Resz­ty nie ma. Nie ma do­mów, uli­czek, tu­byl­ców, wście­kłych nie­dźwie­dzi griz­zly (choć ich aku­rat na­praw­dę tam nie ma) ani ni­cze­go poza ośrod­kiem.

I w żad­nym wy­pad­ku nie ma jasz­czu­rek na ścia­nach.

Ani śli­ma­ków w to­a­le­tach.

Ani węży pod prysz­ni­cem.

Tym, co zo­ba­czy­li, nie był ośro­dek wy­po­czyn­ko­wy ogro­dzo­ny mu­rem, nie­do­stęp­ny dla tu­byl­ców i wy­po­sa­żo­ny w cuda. To był ho­te­lik (nie­co nie­stan­dar­do­wy i ciut odra­pa­ny) w środ­ku mia­stecz­ka (o bar­dzo ni­sko­pien­nej i cha­otycz­nej za­bu­do­wie), z ba­se­nem (albo jed­nak ba­se­ni­kiem), otwar­ty dla wszyst­kich i nie­zbyt im­po­nu­jący.

Co do tu­byl­ców, to byli.

Wszędzie. I to tro­chę prze­szka­dza­ło, bo byli ra­do­śni, ko­lo­ro­wi, barw­ni, krzy­kli­wi i nie ca­łkiem do­kład­nie ubra­ni…

Ich nie­co na­zbyt opa­lo­na go­li­zna, któ­rą było wi­dać na ka­żdym kro­ku, zde­ner­wo­wa­ła star­sze pa­nie, bo prze­cież były świ­ęta, a więc czas po­nie­kąd za­du­my, a jaka tu za­du­ma, je­że­li ktoś świe­ci na wpół go­łym ty­łkiem i po­dry­gu­je nim w takt me­lo­dii, któ­re na­wet obok ko­lęd nie le­ża­ły?

To nie za­du­ma, a za­dy­ma!

Już pierw­szy rzut oka na wy­sep­kę spra­wił, że gru­pa po­dzie­li­ła się na tych, któ­rzy mie­li ocho­tę się tro­chę zin­te­gro­wać z tu­byl­ca­mi i odro­bi­nę za­ba­wić, oraz na tych, któ­rzy uwa­ża­li, że zna­le­źli się w przed­sion­ku pie­kieł, a dia­bły już szy­ku­ją ko­tły z wrzącą smo­łą, dla­te­go jest tu tak go­rąco.

Ziu­tek wle­czo­ny po pia­chu w wa­liz­ce po­czuł coś w no­gach. Bar­dzo go to zdzi­wi­ło, bo nie po­wi­nien czuć ni­cze­go. Tak so­bie wy­obra­żał du­cho­wo­ść. To zna­czy nie du­cho­wo­ść, ale udu­cho­wie­nie. Też nie, udu­sze­nie… Miał pro­ble­my języ­ko­we, bo nie wie­dział, jak na­zwać swój stan.

Udu­cho­wio­ny ni­g­dy nie był, chy­ba na­wet ob­ra­zi­łby się, gdy­by ktoś coś ta­kie­go za­su­ge­ro­wał, du­cho­wo­ść go ra­czej nie do­ty­czy­ła, przy­naj­mniej za ży­cia, a udu­sze­nie… Czy­li tak jak­by uczy­nie­nie du­chem… Hmmm.

W ka­żdym ra­zie tak ja­koś wy­obra­żał so­bie by­cie du­chem, kie­dy jesz­cze so­bie je wy­obra­żał. Te­raz nie wie­dział, co z nim się dzie­je.

Wy­obra­żeń nie miał w tej chwi­li wła­ści­wie żad­nych, bo trud­no co­kol­wiek so­bie wy­obra­żać w ciem­no­ściach wa­liz­ki, po­mi­ędzy majt­ka­mi wy­szczu­pla­jący­mi, biu­sto­no­szem typu push-up a pacz­ką pod­pa­sek.

Wyj­rzał ze swo­je­go schow­ka. Sło­ńce ude­rzy­ło go ciepl­nym obu­chem i ja­sno­ścią bom­by jądro­wej. Po sie­dze­niu na dwor­cu gdzieś w Pol­sce w zi­mie w sza­rzy­źnie wie­czo­ru i po dość chy­ba jed­nak dłu­gim po­by­cie w wa­liz­ce nie był na to przy­go­to­wa­ny.

– Ja pier­do­lę – po­wie­dział.

Zyta ze­mdla­ła.

Wy­sta­wił rękę, zła­pał doj­rza­łe man­go (chy­ba man­go, bo nie mógł być pe­wien) le­żące na zie­mi i za­brał je do wa­liz­ki. Zdzi­wił się, że mu się to uda­ło. W wa­liz­ce za­pach­nia­ło tro­pi­kal­nym sza­le­ństwem i zgni­ły­mi owo­ca­mi.

Zro­bi­ło się dziw­nie.

Wy­spa była pi­ęk­na tym pocz­tów­ko­wym, tro­pi­kal­nym pi­ęk­nem, któ­re z bli­ska tro­chę prze­ra­ża, bo ro­ślin­no­ść, ow­szem, cud­na, ale wszędzie la­ta­ją chma­ry ro­bac­twa, dro­gi są kosz­mar­ne, a ar­chi­tek­tu­ra ma wie­le ze slum­so­wa­to­ści, któ­rej na pocz­tów­kach się nie uwzględ­nia. Ba­racz­ki z dyk­ty bez szyb w oknach, albo ra­czej bez okien, bez podłóg ze swoj­skim szro­tem do­oko­ła, a wszyst­ko ko­lo­ro­we jak­by ma­lo­wa­ne przez dal­to­ni­stę z bie­gun­ką. To robi nie­zbyt przy­jem­ne, acz­kol­wiek sza­lo­ne wra­że­nie.

I nie było tu nic.

Gdy­by ktoś za­mie­rzał po­dzi­wiać za­byt­ki, ra­czej by się za­wió­dł. Per­ły ar­chi­tek­tu­ry? No, chy­ba że cho­dzi o dom­ki kry­te bla­chą fa­li­stą. Atrak­cje? A kto w tro­pi­ki je­dzie dla atrak­cji? Tu wa­żne są pla­ża i woda.

Oraz krem z fil­trem, i to wy­so­kim.

Upał za­le­wał po­tem oczy lu­dzi (a może i zwie­rząt, bo du­chy się ra­czej nie pocą), któ­rzy nie byli przy­go­to­wa­ni na taką tem­pe­ra­tu­rę, po­nie­waż przy­je­cha­li z zu­pe­łnie in­nej stre­fy kli­ma­tycz­nej i byli jesz­cze po­ubie­ra­ni sto­sow­nie do pa­nu­jących w niej tem­pe­ra­tur.

Dwie pa­nie w fu­ter­kach ze­mdla­ły.

Fu­ter nie mo­gły zdjąć, bo nie mia­ły ich gdzie we­pchnąć.

Je­den pan prze­rwał się, a może tyl­ko do­stał lum­ba­go od tasz­cze­nia ba­ga­żu, w któ­rym miał ku­chen­kę elek­trycz­ną, garn­ki i osiem li­trów bi­go­su oraz sma­lec ze skwar­ka­mi i sto sze­śćdzie­si­ąt pie­ro­gów. Dwa kilo maku za­bra­no mu na cle, choć był z ba­ka­lia­mi.

Sło­iki z bi­go­sem dla nie­któ­rych to pod­sta­wa. Wia­do­mo, na­wet w Pol­sce je ze sobą wożą na wszel­kie, ta­kże te nie­świ­ątecz­ne wy­jaz­dy (na świ­ątecz­ne to mus), a tu to oczy­wi­sta ko­niecz­no­ść, bo na­wet je­że­li, to prze­cież ni­g­dzie nie kupi się po­rząd­nej ki­szo­nej ka­pu­sty.

Tu nie ma ni­cze­go.

Ani su­szo­nych grzy­bów, ani barsz­czu, w ogó­le je­dze­nie… Ten naj­wi­ęk­szy świ­ątecz­ny pro­blem spędzał mu sen z po­wiek z po­wo­du tego, co wy­czy­tał w in­ter­ne­cie. Oba­wiał się, że będą im po­da­wać to mac­ko­wa­te, me­du­zo­wa­te, wy­łu­pia­sto­okie coś, co tu­tej­si na­zy­wa­ją po­ży­wie­niem.

I wszyst­ko jest ryb­ne, ostre i pa­skud­ne.

I we wszyst­kim są chi­li oraz wąsa­te pa­jąki. Jak to mo­żna jeść?

Przy­go­to­wał się więc na ka­żdą ewen­tu­al­no­ść, na­wet barszcz w prosz­ku za­brał.

Grzy­by prze­my­cił w bu­tach, pod skar­pet­ka­mi.

Tro­chę go uwie­ra­ły i trze­ba było je po­tem wie­trzyć, bo nie było pew­ne, czy skar­pe­ty prze­szły grzy­ba­mi, czy grzy­by skar­pe­ta­mi, a po ta­kiej pod­ró­ży to ostat­nie mo­gło być gro­źne. Po­sta­no­wił nie tyle ży­wić się sam, ile za­bez­pie­czyć ja­dal­ną świ­ątecz­no­ść tro­chę też dla wszyst­kich. Był pe­wien, że będą mu wdzi­ęcz­ni, choć pie­ro­gi z grzy­ba­mi i ka­pu­stą opa­ko­wa­ne w pla­stik tro­chę się już za­śmiar­dły.

Ja­kaś sta­rusz­ka po­szła spraw­dzić, czy pal­my są praw­dzi­we, i wró­ci­ła bie­giem, wrzesz­cząc coś o wężach, ale ogól­nie wszy­scy pod­róż prze­ży­li. To zna­czy oprócz czte­rech mężczyzn z kon­ku­ren­cyj­nej wy­ciecz­ki le­cącej do Hur­gha­dy, któ­rzy wsie­dli ra­zem z nimi do pierw­sze­go sa­mo­lo­tu. Byli bar­dzo głoś­ni, krzy­cze­li, prze­szka­dza­li, za­cze­pia­li pa­sa­żer­ki, blo­ko­wa­li ła­zien­kę, wszy­scy mie­li ich do­syć. Po­tem za­częli sza­leć, pi­jąc i rzy­ga­jąc na prze­mian. Mo­żli­we, że się czy­mś za­tru­li. Pro­te­sty per­so­ne­lu na nic się nie zda­ły. Pó­źniej pa­dli. Tak czy tak, z sa­mo­lo­tu ich wy­nie­sio­no. Wszy­scy inni pa­sa­że­ro­wie prze­sie­dli się do ko­lej­ne­go sa­mo­lo­tu i już w spo­ko­ju kon­ty­nu­owa­li pod­róż. Na miej­scu po wy­ła­do­wa­niu ba­ga­ży zo­sta­li wpro­wa­dze­ni do ho­te­lu i roz­lo­ko­wa­ni w po­ko­jach.

Pierw­szym, co za­uwa­ży­li, był brak kli­ma­ty­za­cji. Na su­fi­tach bu­cza­ły wiel­kie wia­tra­ki mie­lące go­rące po­wie­trze i co chwi­la bu­dzące do ak­tyw­no­ści sta­da ospa­łych much i le­ni­wych jasz­czu­rek.

Dru­gim sta­da ko­ma­rów.

Trze­cim ka­ra­lu­chy.

Choć ko­ma­ry po­ja­wi­ły się wie­czo­rem, ka­ra­lu­chy wy­la­zły do­pie­ro nocą, ale i tak za­chwy­tu nie było.

Pod­róż wy­męczy­ła ich tak bar­dzo, że wszy­scy na­tych­miast chcie­li iść się opa­lać.

Jed­nak zwy­ci­ęża­ła od­po­wie­dzial­no­ść.

Tu­ry­ści li­czy­li, że omi­nie ich ze­spół stre­su oko­ło­świ­ątecz­ne­go ze wszyst­ki­mi jego ob­ja­wa­mi, ta­ki­mi jak zmęcze­nie, bez­sen­no­ść, lęki i fo­bie, że uda im się unik­nąć za­ha­ro­wa­nia na śmie­rć, a po­tem głu­pich py­tań przy sto­le, któ­re słu­żą tyl­ko do tego, żeby za­wsty­dzić, upo­ko­rzyć albo wpra­wić w za­kło­po­ta­nie, choć praw­dę po­wie­dziaw­szy, nikt nie po­wi­nien ich za­da­wać, ale nie jest pew­ne, czy się uda.

Tu może nikt nie za­py­ta o datę nie­pla­no­wa­ne­go ślu­bu, orien­ta­cję sek­su­al­ną ani o to, kie­dy po­ja­wią się zde­cy­do­wa­nie pla­no­wa­ne (ale tyl­ko przez bab­cie) wnu­ki. Może wpa­trze­ni w pal­my za­pom­ną się po­kłó­cić o po­li­ty­kę, ale nie­ste­ty, nie ma na to gwa­ran­cji.

Bo o ile mo­żna wy­je­chać z Pol­ski i zre­zy­gno­wać z pol­sko­ści świ­ąt, o tyle ta świ­ątecz­na pol­sko­ść z czło­wie­ka nie re­zy­gnu­je. Ona w nim tkwi i nim tar­ga, a im da­lej, tym go­rzej. Ona go zmu­sza do pod­da­ństwa i prze­ró­żnych, dziw­nych ak­tyw­no­ści. Na­tych­miast po przy­lo­cie Kry­sty­na rzu­ci­ła się myć okna w re­cep­cji, ale ją po­wstrzy­ma­no.

Ostat­kiem sił, bo wal­czy­ła. Trze­ba ją było na­wet przy­wi­ązać do okien­ni­cy. Przez chwi­lę tam sta­ła, ale szyb­ko opa­li­ła się w pa­ski i trze­ba ją było od­pi­ąć, bo wy­gląda­ła jak goła ze­bra.

I tak świ­ęta w domu mogą być ni­ja­kie, świ­ęta w ho­te­lu śred­nie, ale świ­ęta w tro­pi­kach, te pol­skie, mu­szą być jak naj­bar­dziej pol­skie, i to do kwa­dra­tu.

Bo lu­dzie we­wnątrz sie­bie, w naj­głęb­szych za­ka­mar­kach du­szy czu­ją, że zde­zer­te­ro­wa­li, pod­da­li się, od­pu­ści­li, ba, na­wet się sprze­da­li.

Jó­ze­fa na­tych­miast po otrzy­ma­niu klu­cza do po­ko­ju po­sta­no­wi­ła wpro­wa­dzić w nim świ­ątecz­ny na­strój po swo­je­mu. Z wa­liz­ki wy­ci­ągnęła środ­ki czysz­czące i na­tych­miast za­częła szo­ro­wać podło­gi, któ­rym rze­czy­wi­ście się to przy­da­ło, za to Jó­ze­fie nie bar­dzo.

Nikt jej nie po­wstrzy­mał, ale jak to się mówi, wol­no­ść Tom­ku w swo­im dom­ku na­wet w tro­pi­kach.

Kie­dy po go­dzi­nie wsta­ła z podło­gi, była le­d­wie żywa, do­kład­nie tak jak chcia­ła.

Po­tem na sto­li­ku pod oknem usta­wi­ła pla­sti­ko­wą cho­in­kę ozdo­bio­ną rów­nie pla­sti­ko­wy­mi bomb­ka­mi.

Tasz­cze­nie jej przez kon­ty­nen­ty i oce­any uwa­ża­ła za swój świ­ęty (i świ­ątecz­ny) obo­wi­ązek.

Obok cho­in­ki usta­wi­ła zni­cze na­grob­ne.

Przed wy­jaz­dem nie zdąży­ła za­jąć się swo­imi zma­rły­mi, więc po­sta­no­wi­ła zro­bić to tu­taj, i to w je­dy­ny zna­ny so­bie spo­sób, choć (nie przy­zna­jąc się na­wet przed sobą samą) li­czy­ła też odro­bi­nę na tu­tej­sze kli­ma­ty ma­gicz­ne.

Roz­pro­pa­go­wa­ne przez ame­ry­ka­ńskie hor­ro­ry, da­wa­ły wie­le na­dziei. Były oczy­wi­ście kon­tro­wer­syj­ne i zde­cy­do­wa­nie zdzi­cza­łe, ale tchnęły wia­rą w dzie­jo­wą spra­wie­dli­wo­ść, któ­ra po­win­na albo na­wet musi być po na­szej stro­nie.

Wła­ści­cie­lem ho­te­lu był Po­lak, więc pro­ble­mu z po­ro­zu­mie­niem nie po­win­no być (choć wła­ści­ciel jesz­cze się nie po­ka­zał). Była też re­zy­dent­ka, któ­ra wszyst­ko or­ga­ni­zo­wa­ła i za­ła­twia­ła, a resz­tę per­so­ne­lu sta­no­wi­li miesz­ka­ńcy mia­stecz­ka.

Lu­dzie na wskroś tu­tej­si, ciem­no­skó­rzy, kręco­no­wło­si, tacy, któ­rzy mają mu­zy­kę we krwi, ale tyl­ko wte­dy, kie­dy rum zo­sta­wi jej tro­chę wol­ne­go miej­sca. Za­zwy­czaj więc są roz­ta­ńcze­ni i pi­ja­ni.

I po pol­sku nie ro­zu­mie­ją na­wet prze­kle­ństw.

– Wi­dzia­łaś? Mają ko­łtu­ny! – po­wie­dzia­ła Jó­ze­fa do Kry­sty­ny, ale Zyta po­kręci­ła gło­wą.

– To dre­dy!

– Czy­li ko­łtu­ny, tyle że tu­tej­sze.

Wszy­scy byli zmęcze­ni.

Re­zy­dent­ka miesz­ka­ła na in­nej wy­spie i nie­chęt­nie pod­jęła się tej do­dat­ko­wej pra­cy, tym bar­dziej że do­sko­na­le wie­dzia­ła, czym pach­ną Po­la­cy. Tym ra­zem wy­da­ło jej się, że jed­nak okres świ­ątecz­ny tro­chę ich uła­dzi i uła­go­dzi, na do­da­tek wśród uczest­ni­ków było kil­ka star­szych pań, któ­re da­wa­ły na­dzie­ję na spo­koj­ne i po­lu­bow­ne roz­wi­ązy­wa­nie nie­któ­rych spraw. Mło­dzi jak zwy­kle zaj­mą się sobą, sta­rzy chla­niem, a star­sze pa­nie zwie­dza­niem obiek­tów sa­kral­nych, przy­naj­mniej do­tych­czas tak to wła­śnie dzia­ła­ło. Obiekt sa­kral­ny był tu je­den. Ko­ściół, chy­ba na­wet ka­to­lic­ki, bo spo­tka­nia z in­ny­mi wy­zna­wa­ny­mi tu re­li­gia­mi star­sze pa­nie chy­ba nie pla­no­wa­ły.

Li­czy­ła, że ko­bie­ty w ra­mach wy­po­czyn­ku będą ro­bić na dru­tach i spa­ce­ro­wać.

Naj­bar­dziej nie lu­bi­ła pi­ja­nych star­szych mężczyzn, któ­rzy uwa­ża­li, że je­że­li ona sama nie ma ocho­ty na seks z nimi, to może choć po­tłu­ma­czy, kie­dy oni będą pod­ry­wać tu­tej­sze pa­nien­ki.

Nie­któ­rzy tu­ry­ści, oczy­wi­ście po pi­ja­ku, byli trud­ni, ła­ma­li ręce i nogi, chcie­li po­ży­wiać się man­ci­nel­lą, bo jej owo­ce wy­gląda­ły jak ja­błka (tym na­praw­dę nie dało się już po­móc), albo nur­ko­wać w akwa­riach z ogni­ca­mi. O ile nur­ko­wa­nie w akwa­riach jest tyl­ko głu­pie, o tyle kon­takt z kol­ca­mi ja­do­wy­mi tej ryby bywa bo­le­sny, a cza­sa­mi na­wet śmier­tel­ny.

Je­den po pi­ja­ne­mu po­łk­nął ziarn­ko mo­dli­grosz­ka. Wia­do­mo, nie dało się go ura­to­wać, dla­te­go wi­dząc star­sze pa­nie, któ­re da­wa­ły na­dzie­ję na jako taki spo­kój, re­zy­dent­ka bar­dzo się ucie­szy­ła.

– Pro­szę pa­ństwa, za­raz po­da­je­my śnia­da­nie – oznaj­mi­ła zaj­mu­jąca się tu­ry­sta­mi ko­bie­ta. – Pro­szę się odświe­żyć i ze­jść do ja­dal­ni. Będzie­my tu pa­ństwa kar­mić po pol­sku – do­da­ła z dumą, co wy­wo­ła­ło za­chwyt u jed­nych, nie­chęć u dru­gich (wia­do­mo, trud­no wszyst­kim do­go­dzić). – Ale z ka­ra­ib­ski­mi ak­cen­ta­mi – do­pre­cy­zo­wa­ła po chwi­li i to też wy­wo­ła­ło po­dob­ny efekt, tyl­ko z od­wrot­nym na­tęże­niem.

Młod­si byli cie­ka­wi ka­ra­ib­skich dań, star­si się ich bali (dań, nie młod­szych uczest­ni­ków wy­ciecz­ki, choć kto wie, czy nie po­win­ni). Młod­si chcie­li sza­le­ństwa i ko­lo­ro­wych drin­ków, star­si za­du­my i scha­bo­we­go.

Trze­ba jed­nak po­wie­dzieć, że ten roz­dźwi­ęk wie­ko­wy nie prze­bie­gał ca­łkiem tak, jak by się mo­gło wy­da­wać.

Ist­nie­ją też lu­dzie, któ­rych PE­SEL to jed­no, a du­sza dru­gie.

I to dzia­ła w obie stro­ny.

Za­sta­na­wia­jące było tro­chę to, że wszy­scy ci lu­dzie zde­cy­do­wa­li się na ten je­den, kon­kret­ny tur­nus.

Nie pa­so­wa­li do sie­bie.

Nie pa­so­wa­li też do tego po­my­słu na spędze­nie świ­ąt, ale tu za­dzia­łał tro­chę los. A może wca­le nie tro­chę?

Nie­któ­rzy go w pew­nym sen­sie wy­gra­li, inni ku­pi­li.

Była to więc zbie­ra­ni­na lu­dzi, któ­rzy w żad­nym ra­zie nie po­win­ni byli się spo­tkać zde­cy­do­wa­nie ni­g­dzie, a tym bar­dziej tu­taj i te­raz.

Ziu­tek wy­la­zł z wa­liz­ki w ko­ron­ko­wych maj­tecz­kach na tym czy­mś, co było du­cho­wą ema­na­cją jego ty­łka. Sam nie wie­dział, dla­cze­go, a na­wet ja­kim cu­dem tego do­ko­nał, to zna­czy jak uda­ło mu się je wło­żyć, bo inne części gar­de­ro­by zde­cy­do­wa­nie mu się opie­ra­ły. Za­czął prze­cha­dzać się po ho­te­lu, za­gląda­jąc po­cząt­ko­wo tyl­ko tam, gdzie ktoś po­zo­sta­wił otwar­te drzwi.

Wszy­scy zo­sta­wi­li, li­cząc na­iw­nie na prze­ci­ąg. Ziu­tek przez ścia­ny prze­cho­dzić nie umiał. To zna­czy jesz­cze tego nie pró­bo­wał. Zo­sta­wił to so­bie na po­tem. Miał czas. Po­dej­rze­wał, że będzie miał go bar­dzo, bar­dzo dużo.

Dzi­wił się temu zbio­ro­wi­sku.

Dzi­wił się temu miej­scu i temu, że się tu­taj zna­la­zł.

Wy­da­wa­ło mu się, że nie po­wi­nien. Nie po­wi­nien się tu zna­le­źć ani dzi­wić, w ko­ńcu nie miał w tych spra­wach żad­ne­go do­świad­cze­nia.

Ho­tel miał par­ter i dwa pi­ętra, okna z drew­nia­ny­mi ża­lu­zja­mi za­miast ro­let oraz ta­ra­sik, przez któ­ry mo­żna było we­jść do ka­żde­go z po­koi.

Ko­bie­ta, któ­ra zaj­mo­wa­ła się przy­by­sza­mi z Pol­ski, mó­wi­ła po pol­sku, była bar­dzo opa­lo­na i po ka­ra­ib­sku ko­lo­ro­wa.

Pro­ble­mem oka­za­ło się śnia­da­nie, bo wszy­scy spo­dzie­wa­li się ko­la­cji, tak ja­koś im wy­szło z ob­li­czeń.

Czas im się nie zga­dzał.

Sło­ńce pra­ży­ło jak opęta­ne, wszędzie da­rły się ja­kieś pta­szy­ska. Za­pach gni­jących owo­ców i wil­goć wdzie­ra­ły się do po­koi wraz z chma­ra­mi la­ta­jących pa­skud, któ­re, jak twier­dzi­ła opie­ku­jąca się nimi ko­bie­ta, nie prze­no­szą żad­nych nie­bez­piecz­nych cho­rób, co oczy­wi­ście wszyst­kich zde­ner­wo­wa­ło, bo mo­gła nie mó­wić praw­dy.

Bo jed­nak tro­chę to dziw­ne. Jak by­ście się po­czu­li, gdy­by ktoś w wa­rzyw­nia­ku, wi­dząc, jak ogląda­cie ka­pu­stę, oświad­czył, że nie jest tru­jąca? Albo gdy­by­ście chcie­li po­gła­skać kota, a ktoś by po­wie­dział, że spo­koj­nie, bo nie jest ja­do­wi­ty?

Czy ta­kie za­pew­nie­nie ko­go­kol­wiek by uspo­ko­iło?

Ra­czej nie, prędzej wy­wo­ła­ło­by od­ruch obron­ny. Je­że­li coś nie jest szko­dli­we, to się po pro­stu o tym nie wspo­mi­na, a je­że­li o czy­mś się wspo­mi­na, i to w ta­kim kon­te­kście, coś musi być na rze­czy.

Pod­czas śnia­da­nia, nie­ste­ty fran­cu­skie­go, skła­da­jące­go się z ba­gie­tek, dże­mi­ku i kawy opie­ku­jąca się nimi ko­bie­ta prze­szła do kon­kre­tów.

– Po­byt jest za­pla­no­wa­ny w spo­sób świ­ątecz­ny, to­też i Wi­gi­lia, i dni świ­ątecz­ne będą zor­ga­ni­zo­wa­ne po pol­sku, syl­we­ster też, ale tu ra­czej po­le­cam im­pre­zę miej­ską, bo jest świet­na i mo­żna się do­brze za­ba­wić. Resz­ta cza­su jest do pa­ństwa dys­po­zy­cji.

– Ale co my mamy tu ro­bić? – za­py­ta­ła Jó­ze­fa. Chy­ba tyl­ko ona mia­ła pro­blem z wol­nym cza­sem. – I czy da się tu wy­mie­nić pie­ni­ądze na te ich drach­my czy inne? Bo ja przy­wio­złam zło­tów­ki.

– Na wy­spie pła­ci­my w euro, a czas… No, na przy­kład pla­ża? – za­py­ta­ła zdzi­wio­na ko­bie­ta. – Ma­cie tu wszyst­ko, na­wet drin­ki w ce­nie. Wy­star­czy, że po­ka­że­cie to. – Wy­czy­taw­szy na­zwi­ska i od­faj­ko­waw­szy coś na kart­ce, po­da­ła wszyst­kim smy­cze z pla­kiet­ką ho­te­lu, na któ­rej był ja­kiś kod kre­sko­wy. – Pięć po­si­łków i sie­dem drin­ków dzien­nie. Al­ko­ho­lo­wych – wy­ja­śni­ła.

– Ale mia­ło być all excu­zmi… zna­czy in­klu­zmi – wtrącił się je­den z mężczyzn – a nie, że sie­dem. Sie­dem to ja wy­pi­jam do śnia­da­nia! To jest oszu­stwo!

Wy­ra­źnie na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy bar­dzo do­słow­nie ro­zu­mie­ją okre­śle­nie „wszyst­ko w ce­nie” i pla­nu­ją szyb­ki za­kup he­li­kop­te­ra, bo prze­cież je­że­li wszyst­ko, to i he­li­kop­ter po­wi­nien być albo przy­naj­mniej pre­zen­ty dla ro­dzi­ny, w tym dwa te­le­wi­zo­ry i ku­chen­ka mi­kro­fa­lo­wa. Choć te­le­wi­zo­ry i ku­chen­kę mo­żna za­ła­twić po ci­chu.

– A je­dze­nie? Na przy­kład scha­bo­we? Z ka­pust­ką? Też tyl­ko je­den? Czy mo­żna brać do­kład­ki?

Ko­bie­ta zna­ła swo­ich ro­da­ków, bo nie­wzru­szo­na za­zna­czy­ła coś w no­te­sie, a po­tem po­wie­dzia­ła:

– W za­sa­dzie scha­bo­wych nie po­da­je­my, a już z ka­pu­stą zu­pe­łnie nie. Ma­cie por­cje, ka­żdy ma, a por­cje są na­praw­dę duże.

Po­mruk nie­za­do­wo­le­nia wy­da­rł się z pier­si męskiej części ze­bra­nych.

– A te śnia­da­nia to ta­kie za­wsze będą jak dla dzie­ci? – Ja­kiś mężczy­zna wy­ra­źnie się bał, że przy­je­chał tu umrzeć z gło­du.

Fran­cu­skie śnia­da­nia są spe­cy­ficz­ne.

– Ale dla ja­kich dzie­ci? – Ko­bie­ta ro­zej­rza­ła się za­cie­ka­wio­na, bo w gru­pie nie było dzie­ci, a na­wet nie po­win­no było być. – O co cho­dzi? – do­py­ta­ła.

– O to gó­wien­ko dże­mo­we z bułą. Co to za je­dze­nie? Kto się tym naje? Ja po­trze­bu­ję kon­kret­ne­go żar­cia, a nie tych szpi­tal­nych, die­te­tycz­nych od­pa­dów!

Część gru­py przy­łączy­ła się do tego ku­li­nar­ne­go pro­te­stu.

– Bo wie­cie co, żar­cie śmie­cio­we, al­ko­hol na przy­dział, śnie­gu nie ma… No, ja nie wiem, ja nie wiem… Co to za świ­ęta?!

Wy­ra­ził obiek­cje spo­rej części przy­by­łych.

Pierw­sze te­le­fo­ny do domu i skar­gi na wa­run­ki po­by­tu zo­sta­ły już wy­ko­na­ne, ale po­łącze­nia, jak się oka­za­ło, kosz­to­wa­ły tak dużo, że szyb­ko się sko­ńczy­ły. Lu­dzie my­śle­li o pie­ni­ądzach na­wet tu­taj i te­raz kil­ko­ro na­wet za­sta­na­wia­ło się, czy jak do­brze udo­ku­men­tu­ją bra­ki, to może do­sta­ną ja­kieś zwro­ty.

Pro­ble­mem było to, że w du­żej części oni za wy­ciecz­kę nie za­pła­ci­li, tyl­ko ją wy­gra­li, ale li­czy­li, że może uda im się coś wskó­rać. Wca­le nie wy­klu­cza­li wa­ka­cji z do­pła­tą. To zna­czy, że ktoś im jesz­cze do­pła­ci za to, że tak się strasz­nie na­męczy­li w tych kosz­mar­nych tro­pi­kach. Z tymi pal­ma­mi, drin­ka­mi, pla­ża­mi i ze sło­ńcem… ech, ży­cie!

Wy­ra­źnie było wi­dać, że gru­pa nie była za­do­wo­lo­na.

Może nie cała, ale spo­ra jej część za­do­wo­le­nia nie mia­ła za­mia­ru oka­zy­wać. Wca­le i pod żad­nym po­zo­rem.

Było za cie­pło, za ko­lo­ro­wo, za mało tra­dy­cyj­nie. Pla­że? Nie no, były, ale o całe trzy­dzie­ści me­trów od ho­te­lu. Ba­sen był, ale mały i na do­da­tek bez bar­ku. Le­ża­ki nie­wy­god­ne. I, co naj­gor­sze, wszy­scy mó­wi­li po fran­cu­sku!

To już było na­praw­dę prze­gi­ęcie.

– A nie mo­że­cie coś zro­bić z tymi lu­dźmi, żeby może ka­zać im w ja­ki­mś po­rząd­nym języ­ku, a nie tyl­ko ą, ę, dupą trę?

Ta pro­śba wy­wo­ła­ła wes­tchnie­nie re­zy­dent­ki. Choć zna­ła Po­la­ków, była wy­ra­źnie przy­gnębio­na.

A oni byli obu­rze­ni.

Gdy­by cho­ciaż po an­giel­sku, to ja­koś, ja­koś, choć how do you do da­ło­by się po­wie­dzieć, a fran­cu­ski to taki dzi­wacz­ny. Nie­męski. Bur­de­lo­wy w ogó­le.

Wi­zja świ­ąt ja­wi­ła się wszyst­kim na­praw­dę kosz­mar­nie.

W upa­le, bez cho­in­ki, bez tra­dy­cyj­nych po­traw, któ­re po­dob­no mia­ły być, ale nikt w to nie wie­rzył, od­wa­lą ja­kąś ma­sa­krę i tyle, bez pa­ster­ki…

No, pa­ster­ka będzie, bo ko­ściół jest, ale to z pew­no­ścią ja­kiś nie taki, nie taka re­li­gia, le­piej nie ry­zy­ko­wać.

Dla­cze­go więc tu byli?

Jó­ze­fa sie­dzia­ła w ra­ta­no­wym fo­te­lu i słu­cha­ła, jak re­zy­dent­ka or­ga­ni­zu­je im po­byt, wca­le go nie or­ga­ni­zu­jąc. Jó­ze­fa chy­ba przy­sy­pia­ła, ale w jej wie­ku nie było to nic dziw­ne­go po ta­kiej pod­ró­ży.

Zer­k­nęła w bok, a tam, pod pal­mą, za­uwa­ży­ła ko­ron­ko­we majt­ki prze­cha­dza­jące się po pla­ży zu­pe­łnie bez wła­ści­ciel­ki.

Albo bez wła­ści­cie­la, bo były ja­koś dziw­nie wy­pcha­ne w spo­sób zu­pe­łnie nie­od­po­wied­ni dla ko­bie­ty, choć fa­ce­ci chy­ba ta­kich maj­te­czek nie no­szą.

Tyle że majt­ki były pu­ste w środ­ku.

Majt­ki prze­pa­ra­do­wa­ły koło Jó­ze­fy. Ro­ze­śmia­ły się dzi­ko męskim gło­sem i znik­nęły.

– No to ko­niec – po­wie­dzia­ła gło­śno do sie­bie. – Ma­ja­czę. To musi być ty­fus pla­mi­sty, den­ga albo ma­la­ria!

Wszy­scy się od niej od­su­nęli.

Gru­pa skła­da­ła się z lu­dzi ró­żni­ących się wszyst­kim, ale ta­kże, a może na­wet przede wszyst­kim, po­de­jściem do ży­cia.

Część z nich wy­ciecz­kę wy­ku­pi­ła (a była to na­praw­dę ta­nia ofer­ta) tyl­ko dla­te­go, żeby za­szpa­no­wać tro­pi­ka­mi i opa­le­ni­zną.

Wy­rwać się z domu, prze­żyć coś. Wy­grzać ty­łek w sło­ńcu.

Część wy­ciecz­kę wy­gra­ła. Ta część, choć na wy­jazd się zde­cy­do­wa­ła, oba­wia­ła się naj­gor­sze­go, bo z wy­gra­ny­mi tak już jest − za­chwyt za­chwy­tem, ale to może i na pew­no jest ja­kiś prze­kręt.

Ja­kiś po­kój pod scho­da­mi, je­dze­nie z resz­tek, pal­my z plas­tiku.

Ali­na z mężem (tak jak­by mężem) i obie­ma te­ścio­wy­mi za­jęli trzy po­ko­je na lewo od we­jścia. Ta wy­ciecz­ka z ob­sta­wą była tro­chę pró­bą przed­ma­łże­ńską, a te­ścio­we, to zna­czy te przy­szłe, były po to, żeby w ra­zie cze­go ka­żde z przy­szłych, a być może nie­do­szłych ma­łżon­ków mia­ło się komu wy­pła­kać w rękaw, bo obo­je − i Ali­na, i Ka­mil − nie za bar­dzo wie­rzy­li w swo­ją przy­szło­ść.

Wy­jazd po­trak­to­wa­li jako spraw­dzian przed­ma­łże­ństwa. Tak wła­śnie, bo jesz­cze nie za­mie­rza­li się po­bie­rać, może na­wet wca­le, ale już chcie­li ra­zem wzi­ąć kre­dyt, a to ta­kie tro­chę zo­bo­wi­ązu­jące.

Izy­dor, zwa­ny In­dy­kiem, przy­je­chał tu ze swo­ją te­ścio­wą. Tyl­ko z te­ścio­wą, bez żony. Żona zo­sta­wi­ła go kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej dla ko­le­żan­ki z pra­cy i za­daw­szy mu cios w ser­ce oraz w ge­ni­ta­lia (psy­chicz­ny), stwier­dzi­ła, że woli ko­bie­ty, dla­te­go Izy­dor zy­skał w oczach te­ścio­wej, ale stra­cił w oczach wła­snej mat­ki. Te spra­wy w ro­dzi­nach są skom­pli­ko­wa­ne. Te­ścio­wa chcia­ła, żeby jej cór­ka wró­ci­ła na­tych­miast do męża, on też zresz­tą tego chciał, bo taka sy­tu­acja świad­czy­ła o nim bar­dzo źle. Nie był mężczy­zną. Dla jego mat­ki wy­gląda­ło to jesz­cze go­rzej, bo nie dość, że nie umiał za­spo­ko­ić chu­ci żony, to jesz­cze nie po­tra­fił jej uzie­mić sze­ścior­giem dzie­ci, co by prze­cież za­ła­twi­ło spra­wę. Na szczęście przy­je­cha­ła z nimi nie mat­ka, a jego te­ścio­wa.

Tro­chę to go smu­ci­ło, bo li­czył na ja­kiś pod­ryw. Nie­ste­ty, te­ścio­wa za­mie­rza­ła go pil­no­wać.

Zyta była na­uczy­ciel­ką, tak jak zresz­tą i Kry­sty­na, obie były już na eme­ry­tu­rze i mia­ły dość dzie­ci i mło­dzie­ży, w tym wnu­ków. One li­czy­ły na nie­zo­bo­wi­ązu­jący seks na pla­ży, ale o tym ni­ko­mu nie mó­wi­ły.

Jako wdo­wy nie mia­ły spe­cjal­nych zo­bo­wi­ązań, ale w ich ro­dzi­nach ta­kie rze­czy były nie do po­my­śle­nia, tak więc na­wet o sek­sie nie my­śla­ły, one o nim śni­ły.

Ko­lej­na tu­ryst­ka przy­je­cha­ła, żeby od­re­ago­wać.

Rzu­ci­ła fa­ce­ta, bo był do ni­cze­go, po­tem się ze­szli, po­tem on ją rzu­cił, po­tem się ze­szli, po­tem ona rzu­ci­ła go zno­wu i wła­śnie mie­li się znów ze­jść, kie­dy wy­pa­li­ła wy­ciecz­ka.

Było też kil­ka mło­dych, pi­ęk­nych dziew­cząt, któ­re mia­ły po­dob­ne ma­rze­nia, a wy­rwa­ły się z do­mów, żeby nie od­po­wia­dać na wi­gi­lij­ne py­ta­nia cio­tek o to, kie­dy przy­pro­wa­dzą na­rze­czo­ne­go, wuj­ków, o to, czy już upra­wia­ją seks, i wła­snych ma­tek o to, czy zda­ją so­bie spra­wę, że ze­gar tyka i po­win­ny ro­zej­rzeć się za ja­ki­mś od­po­wied­nim oj­cem dla przy­szłych dzie­ci.

Oraz Eryk, w tej chwi­li zło­żo­ny lum­ba­go, Ka­mil, nie­za­do­wo­lo­ny ze wszyst­kie­go, i Ar­nold (na­praw­dę god­ny tego imie­nia), nie­co eme­ry­to­wa­ny i tro­chę po­li­cjant, któ­ry miał przy­je­chać z żoną, ale przy­je­chał po żonę, bo ta pierw­sza rzu­ci­ła go, za­nim jesz­cze zo­sta­ła na­rze­czo­ną i za­nim jej po­wie­dział o wy­gra­nej wy­ciecz­ce. Tej dru­giej, czy­li przy­szłej żony, nie znał, ale za­mie­rzał po­znać.

Po­znać ko­go­kol­wiek na ta­kiej wy­ciecz­ce nie było ła­two, bo to po­zna­nie nie mia­ło ogra­ni­czać się do imie­nia i na­zwi­ska, ale po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać.

Świ­ęta chciał spędzić po­śród lu­dzi i nie miał wy­ma­gań ani co do po­traw, ani co do tra­dy­cji. Miał ocho­tę się za­ba­wić, ale że w jego wie­ku (a li­czył już czter­dzie­ści osiem lat) zu­pe­łnie nie wy­pa­da tak mó­wić, więc mó­wił, że je­dzie od­po­cząć, co na­tych­miast wy­wo­ły­wa­ło fu­ka­nie zna­jo­mych, bo od cze­go mia­łby od­po­czy­wać?

On chciał od­po­cząć od bu­rej, po­nu­rej i sier­mi­ężnej rze­czy­wi­sto­ści i od po­li­ty­ki, ale że od po­li­ty­ki stro­nił od za­wsze, więc nic na ten te­mat po pro­stu nie mó­wił.

Była to gru­pa bar­dzo nie­do­pa­so­wa­na, przede wszyst­kim wie­ko­wo.

Po­de­jście do ży­cia też ja­koś nie wy­gląda­ło na jed­no­rod­ne, a mie­li spędzić świ­ęta ra­zem, i to na­praw­dę ra­zem, nie że jed­ni tu, dru­dzy tam, nie to, że ka­żdy w swo­im dom­ku czy bun­ga­lo­wie, bo w po­ko­jach to było nie­mo­żli­we, ale wła­śnie ra­zem, czy­li był to wy­jazd z ro­dza­ju tych, któ­re wy­ma­ga­ją pew­nej in­te­gra­cji uczest­ni­ków.

Wia­do­mo, na pla­ży ka­żdy może wy­brać so­bie swo­ją włas­ną pal­mę, a przy ba­se­nie zna­le­źć ja­kiś kąt na le­żak, ka­żdy też może iść sam na za­ku­py, ta­kie wła­ści­wie mie­li za­ło­że­nie, ale na­tych­miast oka­za­ło się, że było ono bez sen­su.

Ba­sen był tak mały, że le­ża­ki sta­ły je­den obok dru­gie­go i nie dało się nie usły­szeć na­rze­ka­nia sąsia­dów czy ma­ru­dze­nia sąsia­dek.

Z pla­żą było tro­chę ina­czej, ale też nie tak, jak trze­ba. Tam nie było żad­ne­go baru, a w ka­żdym ra­zie ta­kie­go, któ­ry by­łby opła­ca­ny przez ho­tel.

Co do za­ku­pów, ta­kże był pro­blem, bo nikt nie mó­wił po fran­cu­sku, dla­te­go naj­le­piej było iść na za­ku­py z re­zy­dent­ką, czy­li o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie i w tłu­mie. Prze­cież nie in­dy­wi­du­al­nie.

Czu­li się tro­chę jak na ko­lo­niach.

Bra­ko­wa­ło im tyl­ko chust na szyi, żeby mo­żna ich było ła­two zna­le­źć i po­li­czyć, cho­ciaż po­nie­kąd nie było to ko­niecz­ne. Wy­ró­żnia­ła ich po­cząt­ko­wo bla­do­ść, a już od dru­gie­go dnia po­pa­rze­nia sło­necz­ne.

Kie­dy za­raz po śnia­da­niu gru­pa za­le­gła na le­ża­kach i ręcz­ni­kach przy ba­se­nie, nikt oczy­wi­ście nie prze­wi­dy­wał, że pad­ną, za­sną i obu­dzą się czer­wo­no­skó­rzy, cho­ciaż na­le­ża­ło się tego spo­dzie­wać.

Pod­róż ich wy­ko­ńczy­ła.

Sło­ńce w za­sa­dzie też.

Ziu­tek nie miał ocho­ty kła­ść się spać. Po pierw­sze, nie czuł ja­koś zmęcze­nia, po dru­gie, cie­ka­wi­ło go, gdzie jest. Cie­ka­wi­ło go oczy­wi­ście też wie­le in­nych spraw, ta­kich jak cho­ćby dla­cze­go tu jest albo dla­cze­go, do cho­le­ry, jest du­chem, ale te py­ta­nia, jak sądził, mu­sia­ły po­zo­stać (chwi­lo­wo) bez od­po­wie­dzi, bo nie spo­dzie­wał się zna­le­źć ni­ko­go, kto mó­głby mu ich udzie­lić. Nie tyl­ko tu­taj, w su­mie ni­g­dzie.

Po­sta­no­wił zdjąć majt­ki, bo nie chciał, żeby było je wi­dać. Nie jako majt­ki, ale jako same majt­ki. Nie był pe­wien, jak to dzia­ła. Były wi­docz­ne, sko­ro ktoś je za­uwa­żył, cho­ciaż on sam ra­czej nie był. Na szczęście, jak się oka­za­ło, same mu za­ni­kły.

Wy­snuł teo­rię, że to, co miał na so­bie, nie było majt­ka­mi, ale ja­kąś ich ema­na­cją. Du­cho­wą. Trud­no w su­mie uwie­rzyć w du­cha maj­tek, ale on to wi­dział, więc było mu wszyst­ko jed­no.

Za to ku­si­ły go wi­do­ki. Ni­g­dy jesz­cze nie był w ta­kim miej­scu i wszyst­ko mu się po­do­ba­ło. Tro­pi­ki, na­gie lub pra­wie na­gie, opa­lo­ne ko­bie­ce cia­ła. Ide­al­ne do zdjęć i szar­ga­nia ner­wów zna­jo­mym. Coś ta­kie­go czuł, ale nie był pe­wien, komu te ner­wy mia­łby szar­gać, bo w gło­wie miał dość gęstą mgłę za­miast ja­kiej­kol­wiek wie­dzy na swój te­mat, choć to się przez nią wy­ra­źnie prze­bi­ja­ło. Cie­kaw był też, jak będą się za­cho­wy­wać jego stra­te­gicz­ne części cia­ła, bo wi­do­ki były wprost jak z ma­rzeń.

Sen­nych i mo­krych.

Ko­bie­ty hoj­nie wy­po­sa­żo­ne w na­tu­ral­ne pi­ęk­no, wy­bo­iste i krągłe jak oto­cza­ki, śnia­de, w wie­lu od­cie­niach, od mlecz­no­cze­ko­la­do­wych po gorz­ką we­dlow­ską z wi­śnia­mi. Cud­ne.

Nie wie­dział, jak ina­czej to okre­ślić, bo ko­bie­ty były pi­ęk­ne, buj­ne i na­praw­dę bar­dzo ro­ze­bra­ne.

Resz­ta atrak­cji była dość slum­so­wa­ta. Ja­kieś skle­pi­ki skle­co­ne z bla­chy fa­li­stej, re­stau­ra­cyj­ki z dwo­ma sto­li­ka­mi na krzyż i pla­sti­ko­wy­mi krze­sła­mi.

Wrza­ski do­bie­ga­jące ze­wsząd, gło­śne i nie­zro­zu­mia­łe, i te ko­lo­ry. Wszyst­ko tu było ko­lo­ro­we, na­wet szyl­dy z dyk­ty z na­pi­sa­mi, któ­rych nie ro­zu­miał ni w ząb, choć nie były po arab­sku.

Pal­my sze­lesz­czące wiel­ki­mi li­śćmi na wie­trze. Wszędzie w po­jem­ni­kach le­ża­ły ko­ko­sy, kra­by, inne wąsa­te po­two­ry, ma­szy­ny do trzci­ny cu­kro­wej. Fa­ce­ci z ma­cze­ta­mi, ale bez mor­du w oczach.

Ża­ło­wał, że nie za­brał apa­ra­tu fo­to­gra­ficz­ne­go.

Albo…

Nie za­brał ni­cze­go, zresz­tą… ża­ło­wał wszyst­kie­go.

Na­gle zo­ba­czył ko­bie­tę słusz­nej wagi z pier­sia­mi jak dwie gi­gan­tycz­ne po­du­chy, któ­re wy­ła­zi­ły jej z kwie­ci­stej su­kien­ki, jak­by mia­ły za­miar wy­brać wol­no­ść.

– O kur­wa! − po­wie­dział z za­chwy­tem. Stra­te­gicz­ne części jego męskie­go cia­ła, choć ra­czej nie cia­ła, odro­bi­nę mu drgnęły, co go bar­dzo ucie­szy­ło.

Nie ma nic cen­niej­sze­go niż męsko­ść.

W ka­żdym ra­zie wie­lu w to wie­rzy.

– O kur­wa! − po­wtó­rzył, na­pa­wa­jąc się swo­im gło­sem, bo jed­nak ja­kiś z sie­bie wy­do­był. Ro­ze­śmiał się, bo po­my­ślał, że gdzieś tam w in­nym świe­cie ktoś, kto w tej chwi­li zaj­mu­je się jego cia­łem, pa­trzy i wi­dzi, jak to cia­ło za­czy­na się za­cho­wy­wać ob­le­śnie i do tego klnie, choć nie­ste­ty tam chy­ba jest czy­mś przy­kry­ty…

Nie wia­do­mo zresz­tą, gdzie to cia­ło się znaj­do­wa­ło. Je­że­li było w szpi­ta­lu, to jesz­cze, jesz­cze, ale mo­gło być w pro­sek­to­rium albo gdzieś w krza­kach… W śnie­gu? Nie no, nie w śnie­gu, tyl­ko w po­śnie­go­wym błoc­ku.

Na te­mat swo­je­go cia­ła wie­dzy miał bar­dzo nie­wie­le. Wie­dział, że jest fa­ce­tem, ale tyl­ko tyle, i że na­zy­wa się Ziu­tek, co su­ge­ro­wa­ło, że ja­koś tak, no, nie jest naj­młod­szy, to zna­czy jego cia­ło wie­kiem nie jest naj­młod­sze, bo jako duch sta­wiał do­pie­ro pierw­sze kro­ki i był wręcz bar­dzo mło­dy.

Lu­stra nie­ste­ty nie od­bi­ja­ły jego wy­glądu, ta­fle wody też nie. Nie mógł okre­ślić swo­je­go cie­le­sne­go wie­ku, ale na­sto­lat­kiem chy­ba nie był.

Li­czył, że w ko­ńcu wró­ci mu pa­mi­ęć, o ile ja­kąś kie­dyś miał, albo że cze­goś o so­bie się kie­dyś do­wie, bo o świe­cie jak­by tro­chę wie­dział.

– A może byś się ubrał, za­miast tą bia­łą dupą świe­cić?! − po­wie­dzia­ła ob­fi­ta, cze­ko­la­do­wa pi­ęk­no­ść, po­pra­wia­jąc za­wi­ąza­ną na gło­wie w mi­ster­ny tur­ban ko­lo­ro­wą chust­kę.

Ziu­tek miał ocho­tę ze­mdleć, ale nie za bar­dzo umiał.

Ni­g­dy ra­czej ła­two nie mdlał, poza chwi­la­mi, kie­dy po­bie­ra­no mu krew, ale tak to na­wet na wi­dok pseu­do­ki­bi­ców Le­gii ra­czej mu się to nie zda­rza­ło.

– Wi­dzisz mnie? − za­py­tał za­szo­ko­wa­ny, pa­trząc na ko­bie­tę, któ­ra wsta­ła z krze­se­łka i wy­szła zza pla­sti­ko­we­go sto­li­ka, na któ­rym le­ża­ły ró­żne dziw­ne owo­ce. Obok na skrzyn­ce sta­ła mied­ni­ca z cy­tru­sa­mi i ki­śćmi nie­zbyt doj­rza­łych ba­na­nów.

– Pew­nie, że cię wi­dzę. – Ko­bie­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – A dla­cze­go mia­ła­bym nie wi­dzieć?

– Ale dla­cze­go? Inni…

– Inni, inni! Tu są Ka­ra­iby! My wi­dzi­my du­chy! − od­pa­rła ze spo­ko­jem, jak­by w tej wła­śnie chwi­li po dru­giej stro­nie uli­cy wi­dzia­ła du­chy w ilo­ściach hur­to­wych albo jak­by cza­sa­mi na­wie­dza­ły ją ta­bu­na­mi.

Inna spra­wa, że Ka­ra­iby ze swo­im vo­odoo i z in­ny­mi na­praw­dę dzi­wacz­ny­mi wie­rze­nia­mi ko­ja­rzy­ły się z ró­żny­mi ta­ki­mi spra­wa­mi.

Zom­bie, du­chy… Wam­pi­ry, ko­ści ko­gu­tów, la­lecz­ki do za­da­wa­nia zdal­nych ob­ra­żeń oraz oczy­wi­ście pi­ra­ci, jak naj­bar­dziej z Ka­ra­ibów.

Do­dat­ko­wo go za­cie­ka­wi­ło to, że za­świa­ty albo to miej­sce, gdzie się te­raz zna­la­zł jako duch, nie to fi­zycz­ne na Ka­ra­ibach, ale to bar­dziej du­cho­we, czy­li może pie­kło, a może czy­ściec, to ca­łkiem do­bra szko­ła języ­ko­wa.

– No, ale ja­kim cu­dem ja ro­zu­miem po ka­ra­ib­sku? − zdzi­wił się Ziu­tek i to zdzi­wie­nie wy­ra­ził gło­śno.

– Nie ma języ­ka ka­ra­ib­skie­go… Tu­taj się mówi po fran­cu­sku! − Ko­bie­ta ro­ze­śmia­ła się na­praw­dę gło­śno i ru­basz­nie. Jak wąsa­ty wu­jek po li­trze na gło­wę, któ­ry sie­dzi za sto­łem, usi­łu­je być dow­cip­ny i sam się śmie­je ze swo­ich żar­tów.

Ziut­ka zbi­ło to tro­chę z tak zwa­ne­go pan­ta­ły­ku, co­kol­wiek to jest, bo na­wet słow­nik języ­ka pol­skie­go nie wie, a jed­nak wia­do­mo­ść go za­in­try­go­wa­ła. Ba, bar­dzo po­pra­wi­ła mu sa­mo­oce­nę.

– Wow! Jesz­cze le­piej, ni­g­dy bym sie­bie nie po­dej­rze­wał o to, że będę mó­wił po fran­cu­sku. To ta­kie…

Nie mógł się zde­cy­do­wać, co ma po­wie­dzieć, ale na sto pro­cent było to coś po­mi­ędzy „ele­ganc­kie” a „ge­jow­skie”.

Ko­bie­ta jed­nak bar­dzo szyb­ko roz­wia­ła jego wąt­pli­wo­ści.

– Nie mó­wisz po fran­cu­sku! To ja mó­wię do cie­bie po pol­sku!

Ziu­tek do­znał szo­ku po­znaw­cze­go, tym bar­dziej że ko­bie­ta ob­rzu­ci­ła go tak­su­jącym spoj­rze­niem, a on stał przed nią nie­ste­ty w ca­łej swo­jej bla­dej i ra­czej ra­chi­tycz­nej nie­oka­za­ło­ści.

– Nie mo­żesz mó­wić po pol­sku! − ob­ru­szył się, a na­wet tro­chę obu­rzył. − Ja­kim cu­dem?

– Je­stem Po­lką – od­pa­ro­wa­ła, śmie­jąc się tak, że jej wiel­ki biust trząsł się, jak­by sam oso­bi­ście, zu­pe­łnie nie­za­le­żnie od niej i resz­ty jej cia­ła do­stał drga­wek. – Dzia­dek był Po­la­kiem. Stu­dio­wa­łam w Pol­sce, zim­no, po­nu­ro tam u was.

– Ale – jęk­nął i za­mil­kł. Po chwi­li wy­brnął z sy­tu­acji, bo nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć. – Je­steś czar­na… – wy­du­kał tę nie­po­praw­ną po­li­tycz­nie oczy­wi­sto­ść.

Uwa­żał, że jako duch nie musi się przej­mo­wać for­ma­mi grzecz­no­ścio­wy­mi, ale tro­chę dziw­nie się czuł z tym na­tych­mia­sto­wym prze­jściem na ty.

– Też mi pro­blem! Ty za to je­steś du­chem, jak wi­dzę. – I tu do­tar­li do tego, co w tym wszyst­kim było naj­wa­żniej­sze. – Cie­ka­we, ja­kim, cze­go albo kogo du­chem je­steś. Wiesz cho­ciaż?

Ko­bie­ta zbom­bar­do­wa­ła go py­ta­nia­mi, na któ­re nie znał od­po­wie­dzi.

Ziu­tek ukrył się za mi­ską cy­tru­sów, bo ko­bie­ta przy­gląda­ła mu się z taką in­ten­syw­no­ścią i tak bez­pru­de­ryj­nie, że po­czuł się skrępo­wa­ny.

Do­pie­ro te­raz na jej sto­li­ku do­strze­gł pew­ne nie­po­ko­jące ar­te­fak­ty. Czar­ną świecz­kę, ce­ra­micz­ną mi­secz­kę, ja­kieś ko­ści, nad­pa­lo­ne kart­ki albo kar­ty. Pió­ra czar­ne­go pta­ka lub kury, bo choć kura pta­kiem jest, to jed­nak nie jest, a czar­na kura jest czy­mś o wie­le gor­szym na­wet od kru­ka. Wy­gląda­ło to mi­stycz­nie. O wie­le zresz­tą za bar­dzo mi­stycz­nie jak na po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści przez Ziut­ka. Tej obec­nej i chy­ba wszyst­kich in­nych.

Na­gle rze­czy­wi­sto­ści za­częły mu się mno­żyć.

– Nie, zu­pe­łnie nie wiem. A ty może wiesz? Czy ja je­stem zom­bie? – za­py­tał chwi­lo­wo ska­mie­nia­ły z prze­ra­że­nia. Zom­bie i tro­pi­ki jak naj­bar­dziej do sie­bie pa­so­wa­ły, choć nie bar­dzo pa­so­wa­ły do nie­go. Ale skąd mógł wie­dzieć?

– Nie, no co ty? – Ko­bie­ta znów się ro­ze­śmia­ła. – Zom­bie to są żywe tru­py, a ty je­steś chy­ba mar­twy.

Ta wie­dza, choć roz­wa­żał ją prze­cież od chwi­li po­ja­wie­nia się na dwor­cu, po­da­na w ta­kiej for­mie, i to przez ko­goś in­ne­go, tro­chę nim wstrząsnęła, cho­ciaż nie chciał się do tego przy­znać. Wku­rzył się odro­bi­nę.

– Jak masz ta­kie do­świad­cze­nie z du­cha­mi, to może coś po­mo­żesz? Je­stem mar­twy, do­bra, je­stem du­chem, na­wet okej, ale dla­cze­go? I dla­cze­go tu­taj?

– Kie­dy nie wiem. Je­steś ja­kiś nie taki.

Ziu­tek ob­ra­ził się śmier­tel­nie albo nie­śmier­tel­nie. Nie mógł się zde­cy­do­wać, bo jego sy­tu­acja bar­dzo utrud­nia­ła mu spra­wy języ­ko­we. Nie umiał so­bie z nimi po­ra­dzić.

– Jaki nie taki? – burk­nął, nie wie­dząc, co zro­bić z ręko­ma.

– Może nie je­steś du­chem ko­goś, a cze­goś? Czy ty przy­pad­kiem nie je­steś dic­ken­sow­ski?

– Jaki Ken­sow­ski? Nie znam fa­ce­ta! Ziu­tek je­stem.

– A ja Be­tha­ny, ale mi nie o to cho­dzi. Cho­dzi o Opo­wie­ść wi­gi­lij­ną. Może je­steś du­chem świ­ąt? Albo co? Choć nie, no, taki chu­dy i pra­wie zu­pe­łnie bez­ja­jecz­ny, bla­dy i wy­mi­ze­ro­wa­ny? Nie, to nie może cho­dzić o świ­ęta.

Po­czuł się jak we­ga­ński ma­ka­ron. Bez­ja­jecz­ny.

– Bla­dy i wy­mi­ze­ro­wa­ny? Du­chem je­stem, to jaki mam być?!

– No, ra­do­sny! Świ­ęta po­win­ny być ra­do­sne. Ko­lo­ro­we, roz­ta­ńczo­ne! – za­wo­ła­ła i za­częła po­dry­gi­wać w takt ja­kie­jś wy­ima­gi­no­wa­nej mu­zy­ki. Biust, brzuch i ty­łek ko­bie­ty też za­ta­ńczy­ły, ale ka­żde w zu­pe­łnie in­nym ryt­mie. Ziu­tek świ­ąt roz­ta­ńczo­nych so­bie nie wy­obra­żał. Nikt prze­cież nie ta­ńczy do ko­lęd.

– Za­raz, mo­ment. – Ziu­tek ro­zej­rzał się nie­pew­nie do­oko­ła sie­bie. − Ale ja­kie świ­ęta?

Po­go­da nic mu nie su­ge­ro­wa­ła.

– Ju­tro Wi­gi­lia. – Ko­bie­ta po­pa­trzy­ła na nie­go zdzi­wio­na.

– Ale… Z tym sło­ńcem? Jak? To prze­cież nie­mo­żli­we…

Ro­ze­śmia­ła się sar­ka­stycz­nie.

– Bo co? Boże Na­ro­dze­nie to tyl­ko u was, w Pol­sce, się ob­cho­dzi? Nie?

Ziu­tek wie­dział już, gdzie jest (mniej wi­ęcej wie­dział, obec­no­ść palm mó­wi­ła wie­le, a szcze­gó­łów nie pra­gnął), te­raz do­wie­dział się, kie­dy jest, i to, choć go zdzi­wi­ło, też ja­koś okreś­liło jego po­ło­że­nie cza­so­we. Dziw­nie się z tym czuł, na­wet bar­dzo dziw­nie, gdzieś w ja­kie­jś głębi, może na­wet ser­ca, wie­dział, że Wi­gi­lia to śnieg, cho­in­ki albo cho­ciaż mar­z­nąca bre­ja na chod­ni­kach, sło­ńce, któ­re po­ja­wia się le­d­wie na chwi­lę i ni­cze­go nie ogrze­wa, a nie to roz­sza­la­łe pa­lący­mi pro­mie­nia­mi żó­łte, ośle­pia­jące coś, co wi­dział na nie­bie.

Mu­siał się jed­nak z tym po­go­dzić. Ja­koś.

– A gdy­by na­wet cho­dzi­ło o świ­ęta, to co mia­łbym ro­bić? – Opo­wie­ść wi­gi­lij­ną zna ka­żdy, choć nie ka­żdy czy­tał Dic­ken­sa. – Coś mia­łbym im po­ka­zy­wać? Ja­kieś wi­gi­lie? Prze­szłe, przy­szłe i coś tam, ale im wszyst­kim czy ko­muś jed­ne­mu? I jak? Bo ja nie wy­czu­wam u sie­bie żad­nych mocy. Na­wet ga­cie mi za­ni­kły… – do­dał z dusz­nym wes­tchnie­niem. O dzi­wo, uda­ło mu się, od jego wes­tchnie­nia w jed­nej chwi­li za­chmu­rzy­ło się i lu­nął deszcz. Był co naj­mniej tak ob­fi­ty jak kszta­łty roz­mów­czy­ni.

Eli­za otwo­rzy­ła wa­liz­kę i do­zna­ła szo­ku. Wszyst­kie ubra­nia były wy­ma­za­ne pap­ką ze zgni­łe­go man­go, tyle że ona nie wie­dzia­ła, ani z cze­go ta pap­ka, ani skąd się tam wzi­ęła. Smród był kosz­mar­ny, ale pla­my o wie­le gor­sze.

Wszyst­ko było wy­ma­za­ne pa­skud­ną bre­ją w ko­lo­rze sracz­ki. Pew­ne rze­czy dało się umyć, inne były do wy­rzu­ce­nia. Stra­ci­ła pacz­kę nie­zbyt szczel­nie opa­ko­wa­nych pod­pa­sek, szczot­kę do wło­sów, szczo­tecz­kę do zębów, a na­wet za­pas do­mo­wej ro­bo­ty pier­nicz­ków.

Po­szła do re­cep­cji, żeby za­py­tać o pral­kę.

Wie­le rze­czy mo­gła od­ku­pić, szczo­tecz­ka czy pod­pa­ski to w su­mie dro­biazg, ale na nowe ciu­chy nie było jej stać.

Ode­sła­no ją do kra­nu za bu­dyn­kiem, bo pral­ki nie mie­li.

Za­nim zde­cy­do­wa­ła się na pra­nie, na­de­szła pora obia­du. Nie mie­li do­brych wie­ści, mimo upa­łów wil­got­no­ść była tak duża, że pra­nie mo­gło schnąć na­wet kil­ka dni.

Mó­wio­no, że tu po­wie­trze się łyka, a nie wdy­cha… I to była praw­da.

Eli­za wy­ciecz­kę wy­gra­ła. Po raz pierw­szy w ży­ciu uda­ło się ko­bie­cie co­kol­wiek wy­grać, bo do­tych­czas ży­cie tro­chę da­wa­ło jej w kość. Pra­co­wa­ła jako ka­sjer­ka w owa­dzim dys­kon­cie. Bar­dzo często za­da­wa­ła klien­tom nie­śmier­tel­ne py­ta­nie, na któ­re nie ma od­po­wie­dzi „nie”, bo to spo­wo­do­wa­ło­by wy­buch awan­tu­ry w ko­lej­ce.

– Czy mogę być dłu­żna gro­sik?

Li­czy­ła, że po trzy­stu la­tach pra­cy uzbie­ra so­bie na do­mek z ogród­kiem, ale nie mia­ła szczęścia. Uzbie­ra­ła le­d­wie trzy zło­te dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć gro­szy, kie­dy za­ata­ko­wał ją klient za­wa­łem. Wła­śnie pła­cił za ło­pa­tę do odśnie­ża­nia, pod­nió­sł ją zbyt wy­so­ko, nie zdąży­ła jej chwy­cić, on do­stał za­wa­łu, ona do­sta­ła ło­pa­tą w gło­wę, klien­ta od­ra­to­wa­no, ona zo­sta­ła prze­nie­sio­na na dział wa­rzyw­ny, jako świe­żo­znaw­ca. Tam spa­dł jej na nogę ar­buz albo wia­der­ko z ka­pu­stą ki­szo­ną, w ka­żdym ra­zie coś jej spa­dło, a wła­ści­wie zo­sta­ło jej na sto­pę zrzu­co­ne. Po ude­rze­niu ło­pa­tą mie­wa­ła kło­po­ty ze wzro­kiem. Klien­ta, któ­ry ze­mdlał, za­bra­ło po­go­to­wie, ona mu­sia­ła za­pła­cić od­szko­do­wa­nie.

Za­częła się bać klien­tów.

To prze­ło­ży­ło się na pro­ble­my z ukła­da­niem owo­ców, a zła­ma­nie śród­sto­pia kiep­sko się go­iło.

Prze­szła do pra­cy w skle­pie zoo­lo­gicz­nym. Mało no­sze­nia, mało cho­dze­nia. Nie­ste­ty, zo­sta­ła za­ata­ko­wa­na przez dwa kró­li­ki mi­nia­tu­ro­we oraz pa­pu­gę przy­nie­sio­ną przez klien­ta, któ­ry za­sła­bł.

Tuż przed świ­ęta­mi mia­ła za­cząć pra­cę na sto­isku z fa­jer­wer­ka­mi i na­praw­dę bar­dzo się bała.

Była prze­ko­na­na, że ta wy­ciecz­ka ura­to­wa­ła jej ży­cie.

Lu­dzie by­wa­ją bar­dzo na­iw­ni.

Wszy­scy sie­dzący w ja­dal­ni wy­gląda­li upior­nie. Pla­żo­wa­nie było tu czy­mś oczy­wi­stym, ale sło­ńce zro­bi­ło swo­je. Na­wet je­że­li po­ło­ży­li się w cie­niu, to i tak nic z tego, bo cień bywa tu złud­ny, a kre­my z fil­trem pi­ęćdzie­si­ąt­ką mało kto miał. Nie zna­jąc się na ta­kich atrak­cjach, oba­wia­li się, że za sła­bo się opa­lą, więc po­sma­ro­wa­li się byle czym. Efek­tem były bar­dzo czer­wo­ne szy­je i  de­kol­ty oraz po­pa­rze­nia na wszyst­kim tym, co zo­sta­ło nie­osło­ni­ęte.

Je­dze­nie nie sma­ko­wa­ło ni­ko­mu.

Było zbyt fran­cu­skie.

– Szpo­niat­ki – oświad­czy­ła Zyta. – Co to są szpo­niat­ki?

W te­le­fo­nie mia­ła mo­żli­wo­ść tłu­ma­cze­nia z ró­żnych języ­ków. O ile pod­czas roz­mo­wy to nie zda­wa­ło eg­za­mi­nu, o tyle jed­nak kie­dy było coś na­pi­sa­ne, mo­żna było ja­koś prze­tłu­ma­czyć.

Bo tak wła­śnie na­zy­wa­ło się da­nie, któ­re im po­da­no.

Nie­ste­ty, oka­za­ło się wiel­kim śli­ma­kiem. Jego musz­la była pi­ęk­na, jed­na z tych, któ­re chęt­nie się sta­wia na te­le­wi­zo­rze albo przy­kła­da do ucha. Jej wnętrz­no­ści jed­nak nie po­do­ba­ły się ni­ko­mu, a tym bar­dziej na ta­ler­zach.

W ogó­le wszyst­ko było dziw­ne. Menu tłu­ma­czo­no te­le­fo­na­mi raz po raz i to, co te tłu­ma­cze­nia ujaw­nia­ły, szo­ko­wa­ło lu­dzi co­raz bar­dziej. Sko­ńczy­ło się na tym, że re­zy­dent­ka po­sta­no­wi­ła po pro­stu im je ode­brać, bo za bar­dzo się przej­mo­wa­li tym, co wy­czy­ta­li.

– Ko­cia ryba i śli­ma­ki? Na­praw­dę? W kre­mie? Może jesz­cze ni­vea? Gra­si­ca? Węży­mord?

– To nie ko­cia ryba, to sum – mruk­nęła re­zy­dent­ka. – I wca­le nie w kre­mie ni­vea, a w śmie­ta­nie, a to obok to nie jest… zresz­tą! – Za­bra­ła wszyst­kim kar­ty dań i za­po­wie­dzia­ła, że od te­raz ich po pro­stu nie do­sta­ną.

Zna­ła Po­la­ków na tyle do­brze, że wie­dzia­ła, jak i co zro­bić, żeby prze­sta­li wy­dzi­wiać.

Tłu­macz in­ter­ne­to­wy to pro­gram spe­cy­ficz­ny i często da­le­ko mu do ide­ału, ale go­ście i tak so­bie ra­dzi­li. Jed­na pani po ode­bra­niu im kart, a więc wte­dy kie­dy nie umia­ła po­dać na­zwy da­nia, któ­re mia­ła na ta­le­rzu, zro­bi­ła zdjęcie po­tra­wy i wsta­wi­ła w apli­ka­cję szu­ka­jącą po­dob­nych wi­zu­al­nie obiek­tów.

Zna­la­zła.

Naj­pierw zo­ba­czy­ła roz­je­cha­ne­go skunk­sa, a po chwi­li coś bar­dziej ku­li­nar­ne­go.

– Sma­żo­ne by­cze jądra – oświad­czy­ła.

Mężczy­źni jak je­den byk, a może i tor­re­ador, po­bie­gli do ła­zien­ki.

Ko­bie­ty wy­mio­to­wa­ły w ser­wet­ki.

Re­zy­dent­ka ucie­kła.

Ar­nold sie­dział przy jed­nym ze sto­li­ków i kon­tem­plo­wał ota­cza­jący go tłu­mek. Lu­dzie zgro­ma­dzi­li się w grup­kach i byli wy­ra­źnie po­dzie­le­ni.

Przy jed­nym sto­li­ku sie­dzia­ło czwo­ro lu­dzi, w któ­rych roz­po­znał Ali­nę i jej niby-męża oraz dwie te­ścio­we, któ­re nie wy­gląda­ły na za­do­wo­lo­ne. Obok sie­dzia­ła Eli­za i ja­kaś jej ko­le­żan­ka. Dwóch mło­dych mężczyzn usia­dło przy nich, bo pa­so­wa­li do sie­bie wie­kiem. Da­lej dwie star­sze ko­le­żan­ki, a obok nich mło­dy chło­pak i trze­cia star­sza ko­bie­ta, któ­ra była jego te­ścio­wą.

Przy ko­lej­nym fa­cet z lum­ba­go, tak wy­krzy­wio­ny, że strach było pa­trzeć.

Ar­nold ob­ser­wo­wał to­wa­rzy­stwo z ró­żnych po­wo­dów, ale też z pew­nych względów był nim za­in­te­re­so­wa­ny za­wo­do­wo.

Po chwi­li do jego sto­li­ka po­de­szła Lau­ra. Po­znał ją w sa­mo­lo­cie i na­wet do­brze im się ze sobą roz­ma­wia­ło.

Lu­dzie pra­co­wi­cie wy­kłó­ca­li się o na­zwy co obrzy­dliw­szych dań i o to, kto jest bar­dziej nie­za­do­wo­lo­ny.

– Wie­cie co? – po­wie­dział w ko­ńcu, tro­chę ich prze­krzy­ku­jąc. – Ju­tro jest Wi­gi­lia. Nie sza­lej­my, od­pocz­nij­my. Nie ma sen­su się nie­po­trzeb­nie stre­so­wać. Wy­śpi­my się i będzie do­brze. Ho­tel ma nam za­ser­wo­wać praw­dzi­wie pol­skie świ­ęta. Ta­kie jak w domu.

– No wła­śnie – po­pa­rła go Lau­ra. – Daj­my so­bie tro­chę luzu. Idźmy na spa­cer. Świ­ęta to czas ra­do­ści!

– I za­du­my – wark­nęła Jó­ze­fa.

– No wła­śnie, za­du­my też – zgo­dzi­ła się po­spiesz­nie dziew­czy­na, bo mina ko­bie­ty nie wró­ży­ła ni­cze­go do­bre­go. – Ale…

– Nie ma ale! To miej­sce jest okrop­ne! Tu nie da się zor­ga­ni­zo­wać za­du­my! Tu jest za ko­lo­ro­wo. Lu­dzie cho­dzą pra­wie goli po uli­cach! Po­win­no im się tego za­ka­zać! Cho­ciaż na świ­ęta!

Jó­ze­fa na­le­ża­ła do tego typu osób, któ­re ra­do­ści nie tra­wią. Uwa­ża­ją, że jest ona dia­bel­skim wy­na­laz­kiem, a ży­cie po­win­no być smut­ne i pe­łne umar­twień, ina­czej się nie li­czy. I o ile jej ży­cie, jej spra­wa, niech się umar­twia, ile chce, w ko­ńcu sko­ro tak lubi, to nie po­win­no się jej tego za­bra­niać, o tyle ona jed­nak pro­wa­dzi­ła coś w ro­dza­ju kru­cja­ty. Usi­ło­wa­ła swój po­nu­ry i pe­łen zgry­zo­ty po­gląd na świat za­szcze­pić in­nym, a wła­ści­wie nie za­szcze­pić, a na­ka­zać pod gro­źbą kary.

– I oni są czar­ni. Ja nie mó­wię, że mi to prze­szka­dza, ale… – Za­mil­kła, bo wszy­scy po­pa­trzy­li na nią z dez­apro­ba­tą. – No co?! – wrza­snęła po chwi­li na całą salę. – I cho­dzą goli! A na do­da­tek, na do­da­tek… I te baby mają cyc­ki na wierz­chu! I ta­ńczą! Wam to pew­nie nie prze­szka­dza, ale ja nie je­stem zbo­czo­na!

Wszy­scy umil­kli nie­co skon­ster­no­wa­ni, może nie tyle jej za­strze­że­nia­mi, ile tym, że wy­ra­ża­ła je gło­śno.

– Trze­ba po­roz­ma­wiać z wła­ści­cie­lem! – stwier­dzi­ła po chwi­li pod­bu­do­wa­na i pew­na, że inni się z nią zgo­dzą. Na­le­ża­ła do tych osób, któ­re bar­dzo szyb­ko uzur­pu­ją so­bie przy­wódz­two i tej uzur­pa­cji się trzy­ma­ją ręka­mi, no­ga­mi i zęba­mi. – Może on coś z tym zro­bi! Zdy­scy­pli­nu­je ich? Czy coś? W ko­ńcu są świ­ęta!

W jaki spo­sób wła­ści­ciel ho­te­lu mó­głby zdy­scy­pli­no­wać miesz­ka­ńców co naj­mniej kil­ku­ty­si­ęcz­nej wy­sep­ki, żeby prze­sta­li cho­dzić na go­la­sa, ta­ńczyć i być ko­lo­ro­wi (w ka­żdym sen­sie), nie wie­dział nikt.

Jak już wia­do­mo, wła­ści­ciel był Po­la­kiem.