Monument - Torebko Maciej - ebook
NOWOŚĆ

Monument ebook

Torebko Maciej

0,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie każdy potwór czai się w ciemnościach. Niektóre uśmiechając się, mijają cię na ulicy.

W 1995 roku był nikim. Cieniem, wyrzutkiem, którego nikt nie zauważał. Ale tamtego wieczoru postanowił stać się kimś innym – bogiem.

Zabił.

Poczuł smak śmierci i cierpienia. I wtedy wszystko się zaczęło. Trzydzieści lat później Białystok znów drży. Przypadkowy świadek odkrywa ciało kobiety. Brutalne ślady napaści budzą najgorsze skojarzenia. Aspirant Ireneusz Suszyński, niespodziewanie przeniesiony do komendy wojewódzkiej, zostaje rzucony w wir śledztwa. Towarzyszy mu komisarz Milena Kosińską-Wrońską – ostra, zmęczona systemem, ale wciąż bezkompromisowa. Im więcej zadają pytań, tym głębiej grzęzną.

Zmowa milczenia, układy z przeszłości, niewygodne nazwiska. Czy uda im się przebić mur kłamstw, które cementowały miasto przez dekady? Dokąd doprowadzi ich dochodzenie? Jaką cenę zapłacą za prawdę?

„Monument” to mroczny thriller psychologiczny o winie i bezkarności. O tych, którzy krzywdzą, i tych, którzy milczą. O potworach, które nie rodzą się w ciemnościach, lecz w świetle dnia. Tuż obok nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wiem, że nie wolno zabijać, ale postanowiłem to robić, bo sprawiało mi to przyjemność.Karol Kot

Część pierwsza

Sztuka niewidzenia

Rozdział 1

Rok 1995

Kolejny już raz przyglądał się jej z ukrycia. Dzisiaj miała krótką spódniczkę, rajstopy i beżowy płaszcz do połowy uda. Wszystko w niej było idealne. Zdawała się istotą doskonałą, perfekcyjną w każdym calu. Była niczym ostatni ruch pędzla wieńczący dzieło życia najwybitniejszego malarza, niczym ostatni szlif rzeźby wprawiającej w zachwyt tłumy, niczym wybrzmiały akord kończący symfonię, która na długo pozostaje w pamięci. Była nierealna, a zarazem całkowicie realna, na granicy światów, gdzieś pomiędzy światłem a cieniem.

Gdyby tylko potrafił, poświęciłby jej swoje marne życie, mógłby całymi dniami rozprawiać o jej urodzie, rysować jej akty, umilać każdą chwilę muzyką, rozpieszczać ją najwybitniejszymi daniami i rozkosznymi masażami. Gdyby tylko go dostrzegła, zdała sobie sprawę z jego istnienia, wszystko wyglądałoby inaczej. Zabierałby ją na wycieczki do egzotycznych krajów, pokazał piękno świata, które i tak nie mogłoby się z nią równać. Obdarowywałby ją najwspanialszymi prezentami, zamieniłby jej życie w bajkę. Tylko ona zasługiwała na takie traktowanie.

Kiedy pierwszy raz dostrzegł ją w tłumie, myślał, że śni na jawie. Nigdy wcześniej nie widział człowieka, od którego bił taki blask. Aura, jaka ją otaczała, różniła się od szarego motłochu. Stała się jego latarnią, światłem, za którym podążał jak ćma. Była jego drogowskazem, musiał iść jej śladem.

Niewiele myśląc, wysiadł za nią z autobusu. Był w połowie drogi do domu, a następny bus odjeżdżał dopiero za ponad godzinę. W tamtej chwili nie miało to jednak najmniejszego znaczenia. Przestał racjonalnie myśleć. Coś kazało mu iść za nią niczym cień.

Postanowił ją dogonić. Miał zamiar się odezwać, rozpocząć jakąś nic nieznaczącą rozmowę o pogodzie. Kiedy się zrównali, spojrzał w jej stronę i w jednej chwili język ugrzązł mu w gardle, zamieniając się w nieprzyjemną gulę. Mięśnie szczękowe zacisnęły się z taką siłą, że zęby nieprzyjemnie zazgrzytały. W głowie gotowała się plątanina złych myśli. Co, jeśli mnie wyśmieje?

Zwolnił. Resztę drogi szedł tuż za nią. Kiedy dotarli do bramy wejściowej Białostockich Zakładów Przemysłu Tekstylnego FASTY, kobieta znikła za potężnymi drzwiami fabryki. Oprzytomniał, kiedy stracił ją z pola widzenia. Bodźce zewnętrznego świata zaczęły docierać do niego ze zdwojoną siłą. Zapach wilgotnego od deszczu powietrza, wymieszany z gnijącymi liśćmi, docierał do jego nozdrzy, rozsadzał zatoki i bombardował mózg. Cichy szum jesiennego wiatru wdzierał się przez małżowiny uszne, nie pozostawiając miejsca dla innych dźwięków. Widok ceglanych budynków fabryki, gasnący za gęstą mgłą, wydawał mu się nieziemsko piękny.

Tamtej nocy nie zmrużył oka. Nieznajoma zawładnęła jego umysłem. Niczym wprawny hipnotyzer zasiała w nim ziarno myśli, które kiełkowało, zamieniając się we wspaniałe wizje. Wyobrażał sobie ich przyszłość. Widział pierwszą randkę, pierwszy pocałunek, pierwszy seks, zaręczyny, ślub, dzieci, dom, psa, starość, śmierć… Przyszłość jawiła się w pięknych barwach. Był szczęśliwy, pełen nadziei. W końcu miał dla kogo żyć. Musiał zdobyć się na odwagę i w końcu zagaić rozmowę, a żeby jednak to się stało, postanowił lepiej ją poznać.

Ich codzienne spotkania stały się jego rytuałem. Co wieczór wysiadał z nią na tym samym przystanku i odprowadzał pod drzwi fabryki. Codziennie patrzył, jak nieświadoma niczego znika za grubymi ścianami zakładu. Był jej cichym bohaterem, obrońcą, cieniem i tajemniczym wielbicielem. Wyobrażał sobie, jak ktoś ją atakuje, a on staje w jej obronie, jak traci przytomność, a on wybawia ją z opresji. Był przygotowany na najróżniejsze scenariusze, które jednak nie chciały się ziścić.

Dzisiaj obiecał sobie zrobić pierwszy krok. Nic nie mogło pójść źle. Byli sami. Mężczyzna, który codziennie wysiadał z nimi na tym samym przystanku, był nieobecny. To musiał być znak. Nie mógł tego zepsuć. Czekanie ciążyło mu coraz bardziej. Był gotowy stawić czoła swoim słabościom.

Kobieta wysiadła z autobusu i szybkim krokiem ruszyła chodnikiem. Wybiegł za nią. Jej zgrabne nogi przecinały przestrzeń niczym płetwa rekina fale. Czuł jej zapach, delikatną woń kobiety doskonałej, oprószonej smużką kwiatowych perfum. Oddychanie powietrzem, które miało styczność z miłością jego życia, było największą radością, jaka mogła go spotkać. Szła majestatycznie, jak gdyby nie była robotnicą zakładów tekstylnych, tylko modelką. A może była modelką? – przeszło mu przez myśl, a serce zabiło jeszcze szybciej. Przecież gdyby codziennie chodziła na drugą zmianę, razem z nią widywałby innych pracowników, a tak, nie licząc mężczyzny z autobusu, byli sami. Skoro więc nie pracowała tam, to po co te codzienne odwiedziny? Może, tak jak on, miała jakiś sekret? Tylko jaki?

Szybko skarcił się w myślach. Przecież to nie miało najmniejszego znaczenia. Powód jej codziennej wizyty w fabryce nie był ważny, ważne było to, co tu i teraz. Przyspieszył.

Z każdym krokiem zbliżał się do niej coraz bardziej. Czuł, jak serce z nieznaną mu do tej pory siłą pompuje krew. Oddychał coraz szybciej, coraz głośniej. Męczył się pomimo tego, że przecież był sprawny fizycznie. Stres powoli przejmował kontrolę nad jego ciałem. Koszulka przykleiła się do pleców, przez co czuł zarówno zimno, jak i gorąco.

Kiedy była już na wyciągnięcie ręki, szybko przypomniał sobie scenariusz rozmowy. Nic nie mogło pójść źle. Plan był idealny.

– Przepraszam. – Delikatnie musnął ją w ramię.

Kobieta podskoczyła ze strachu. Najwyraźniej zatopiona we własnych myślach nie spodziewała się nikogo obcego. Stanęła i złapała się za serce. Na jej twarzy wykwitł niewielki uśmiech podszyty stresem. Wzięła głęboki oddech i popatrzyła na niego. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, poczuł, jak skrywane do tej pory napięcie eksplodowało potężnym wzwodem. Nerwowo starał się zasłonić krocze dłonią, co nie umknęło jej uwadze. Spojrzała w dół. Pomimo mroku i lichego światła latarni dostrzegła pulsujący w nogawce członek. Wzdrygnęła się zniesmaczona.

– Zboczeniec! – rzuciła w jego stronę i ruszyła przed siebie.

Miał wrażenie, że wszystko wokół niego zawirowało. Nogi ugięły się mu w kolanach, przez co omal nie upadł. Jego świat się załamał. Nie będzie pierwszej randki, pocałunku, zaręczyn, dzieci, starości. Nie będzie niczego. Jak mógł to wszystko tak koncertowo spieprzyć. Przecież wiedział, jak ma się zachować, co zrobić.

– Wszystko musiałeś spierdolić! – wysyczał w kierunku krocza i wymierzył mocny cios.

Poczuł palące ciepło i promieniujący ból. Otrzeźwiał. To nie mogło tak się skończyć. Musiał się wytłumaczyć, uratować sytuację. Przecież ten blask, który od niej bił, jej wygląd, wszystko wskazywało, że są sobie przeznaczeni.

– Poczekaj! – krzyknął i ruszył za nią.

Kobieta przyspieszyła kroku. Ostre obcasy przebijały się przez cienką warstwę śniegu. Stłumiony stukot wysokich kozaków wybijał rytm rosnącego w niej strachu.

– Poczekaj, proszę.

Zaczęła biec. Nie mógł pozwolić jej uciec, nie teraz, nie w takich warunkach. Musiał się wytłumaczyć, wyjaśnić ten niezgrabny incydent. Przecież taka błahostka nie mogła zaprzepaścić tak pięknej przyszłości. Nasze dzieci będą się z tego śmiały, pomyślał i ruszył za nią w pościg.

Był od niej szybszy. Nie miała szans na ucieczkę.

– Zostaw mnie w spokoju, zboczeńcu! – krzyknęła w jego stronę. – Ratunku!

Nie mógł pozwolić jej na takie zachowanie. Jeszcze ktoś ją usłyszy i opacznie zrozumie jego intencje.

Biegł co sił w nogach. Szybko zaczął się do niej zbliżać. Coraz wyraźniej czuł jej przerażenie, docierało do jego nozdrzy, rozgaszczało się w nich i nie dawało spokoju. Zapach potu wymieszany z wonią bazarowych perfum działał na niego jak afrodyzjak. Nie mógł się opanować. Żądza powoli przejmowała kontrolę nad jego ciałem. Kolejny raz pojawił się ten nieznośny wzwód, przeszkadzał w biegu, ale to nie miało już znaczenia. Była na wyciągnięcie ręki. Złapał ją za ramię i zatrzymał.

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapytała zapłakana.

Przyjrzał się jej z niezdrową satysfakcją. Jej aura nie błyszczała jak dotychczas. Nie była boginią na granicy światów. Niczym nie różniła się od szarego motłochu. Zwykła przestraszona suka. To ten dzień, pomyślał. Dzisiaj zrealizuję swoją najskrytszą fantazję.

– Ruchać mi się chce! – powiedział, po czym otwartą dłonią uderzył ją z całej siły w twarz.

Kobieta upadła na kolana. Włosy zasłoniły jej twarz. Zaczęła krzyczeć, ale nie był to zwykły krzyk. Wrzeszcząc, wpadała w rejestry, które mogłyby wywołać lawinę w Tatrach. Nie mógł na to pozwolić. Nie chciał, żeby ktoś ich usłyszał. Miał co do niej plan, inny niż pierwotnie zakładał, ale równie przyjemny.

– Zamknij się! – Wymierzył kolejny cios, złapał za włosy i zaciągnął w porastające skraj chodnika krzaki.

Rozdział 2

Rok 2024

Dwa tygodnie wcześniej

Gospoda „Pod dziką gęsią” w centrum Supraśla o tej porze świeciła pustkami. Znudzone kelnerki przeglądały swoje konta instagramowe, kucharze na zapleczu palili papierosy przy akompaniamencie własnych śmiechów i siorbnięć gorącej herbaty. Godzina nie zachęcała gości do odwiedzin. Było kilka minut po dziesiątej rano. Większość turystów śniadania miała wliczone w cenę hotelowego noclegu, gospodę odwiedzali dopiero na obiad, kolację i wieczorne piwko w ramach relaksu. Pracownicy kilkukrotnie sugerowali szefostwu, żeby zmienili godziny pracy, ale ci pozostawali nieugięci. Według ich pojmowania biznesu, jeśli głodny klient pocałuje klamkę, nigdy więcej do nich nie wróci. Kto chciałby stołować się w miejscu, które nie zdążyło podać jedzenia, a już rozczarowało?

Jakby na potwierdzenie słuszności biznesplanu właścicieli niewielki dzwoneczek zamontowany nad drzwiami oznajmił wszem wobec, że oto klient zagościł w ich skromnych progach. Kelnerki gorączkowo poprawiły spódnice ludowych strojów, kucharze zgasili papierosy, a jeden z nich psiknął kilkukrotnie odświeżaczem powietrza o zapachu sosny. Gryzący zapach w połączeniu z gęstym dymem stworzył ciężką do wytrzymania atmosferę. Najwyraźniej był to standard w tym miejscu, ponieważ pomimo dwudziestu kilku stopni na zewnątrz gospoda szczelnie odgradzała się od reszty świata zamkniętymi okiennicami. Nie było to jednak niedopatrzenie, a wyraz przemyślanych działań. Szefostwo uważało, że jedną z tych rzeczy, które odstraszają gości, były muchy, pszczoły, osy, trutnie, szerszenie i cała reszta tego latającego tałatajstwa. W takim myśleniu było sporo racji, wszak nikt nie lubił skupiać się na odganianiu natrętów zamiast na rozkoszowaniu posiłkiem, ale w takich warunkach klimatyzacja powinna być standardem. Niestety nie tu. W gospodzie „Pod dziką gęsią” dzikie były tylko temperatury. Latem ekstremalnie wysokie, zimą, z oczywistych względów, niskie.

Niezrażony napotkanymi na miejscu warunkam aspirant Ireneusz Suszyński wszedł do środka. Usiadł ciężko, złapał za menu i już po chwili zamówił kartacze z mięsem, ogórka kiszonego, herbatę z miodem i cytryną oraz bezę Pawłowej na deser. Był zmęczony, głodny i jedyne, o czym myślał, to porządny posiłek i chwila wytchnienia. Dzisiejszy dzień był dla niego drogą przez mękę. Pomimo faktu, że jesień tego roku była wyjątkowo łaskawa, dwóch kolegów z komisariatu poszło na zwolnienie lekarskie. Został sam z Romkiem Ostaszewskim, którego nie darzył jakąś specjalną sympatią. Romek za dużo gadał. Zdarzały się momenty, kiedy gęba nie zamykała mu się przez kilkadziesiąt minut. Zasadniczo to nie potrzebował rozmówcy, bardziej słuchacza, ponieważ dialog z nim, w większości był jego monologiem. Na szczęście „Pan Jadaczka”, jak pieszczotliwie zwali go koledzy, został na komendzie, a Irek ruszył w teren.

Supraśl miał status miasta-uzdrowiska i spacer po takim miejscu można by uznać za coś przyjemnego. Nic bardziej mylnego. Ukształtowanie terenu, na którym wzniesiono miasteczko, nijak się miało do ogólnej charakterystyki ziemi podlaskiej. Zamiast płaskiego jak stół bilardowy terenu w Supraślu rozciągały się polodowcowe górki. Na kształt terenu wpływała także rzeka o tej samej nazwie co miasto, jednak aspirant nie był tego w stu procentach pewny. Jedynym natomiast, czego był pewny, było to, że wybrał złą trasę patrolu. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, po wejściu na któreś wzniesienie nie schodził w dół, a szedł pod kolejną górkę. Nie wiedział, jak to możliwe. Momentami miał wrażenie, że wszechświat zadrwił z niego, stawiając na drodze same podejścia.

Kelnerka z wyuczonym uśmiechem podała mu herbatę, po czym zniknęła za barem. Upił delikatnie łyczek, uważając, żeby nie oparzyć sobie ust. Nie poczuł ani miodu, ani cytryny, chociaż ta w mizernej postaci cieniutkiego plasterka dryfowała w mętnym płynie. Zdusił ją łyżeczką, jakby był łotrem pastwiącym się nad swoją ofiarą, po czym wymieszał całość z nadzieją, że nierozpuszczony miód zalegał na dnie kubka. Spróbował kolejny raz, ale jego zabiegi na nic się zdały. Herbata zamiast słodko-kwaśnej, była nijako-cierpka.

– Zero jeden, zgłoś się. – Zatrzeszczała krótkofalówka przymocowana do kamizelki taktycznej.

– Tu zero jeden, zgłaszam się – powiedział Ireneusz nieco znużony.

– Mamy wezwanie do incydentu przy monasterze. Ktoś się topi w rzece, odbiór.

– Co? Kto się topi? – dopytywał Irek, zrywając się na równe nogi.

– Jakiś chłopiec. Nurt podobno silny, pogotowie wezwane.

– Dobra, jestem w drodze – odpowiedział, biegnąc w stronę drzwi gospody. – Zero jeden, koniec.

Gospoda mieściła się przy ulicy Białostockiej, pełniącej zaszczytne miano głównej ulicy miasta. Na szczęście to samo centrum – stąd wszędzie było blisko. Taki urok, ale też przekleństwo małych miejscowości.

Irek wystartował jak spuszczony ze smyczy rozjuszony pitbull. Był nastawiony na jeden cel. Musiał jak najszybciej dotrzeć na miejsce i uratować dziecko znajdujące się w niebezpieczeństwie. Miał niewiele czasu. Kiedyś przeczytał, że życie człowieka zależne jest od trójek. Jesteśmy w stanie przeżyć do trzech minut bez powietrza, do trzech dni bez wody i do trzech tygodni bez jedzenia. Obym zdążył, pomyślał, przebiegając na drugą stronę ulicy.

Na szczęście tym razem miał z górki. Dystans, jaki dzielił gospodę od monasteru, nie był większy niż siedemset metrów. Niby niedużo, ale w sprincie, z całym sprzętem majtającym się na boki, wyciskał z niego siódme poty. Gdyby przyszło mu wbiegać pod górkę, mógłby stracić za dużo czasu.

Minął budynki klasztorne, przeskoczył kilka stopni prowadzących nad rzekę i znalazł się na supraskich bulwarach. Rozejrzał się dookoła i dostrzegł zbiegowisko. Ruszył w tę stronę.

Nad samym brzegiem, w miejscu, gdzie rzeka ulegała niewielkiemu spiętrzeniu, kłębiła się grupa podekscytowanych ludzi. Z głębi słychać było kobiecy płacz, przeplatany rozpaczliwym wzywaniem kogoś o imieniu Maciej. Irek z trudem przedzierał się przez tłum, aż w końcu dotarł nad sam brzeg.

– Gdzie on jest? – rzucił do płaczącej starszej kobiety.

– Tam! – Wskazała na niespokojnie kotłującą się wodę. – Mój malutki Maciuś. Mój kochany.

Irek spojrzał we wskazanym kierunku. Niestety niczego poza złowieszczo wirująco wodą nie dostrzegł. Doskonale wiedział, że miejsca, w których koryto rzeki zostało sztucznie podniesione, są diabelnie niebezpieczne. Wiry, jakie tam powstawały, zasysały niewprawnego pływaka pod lustro wody i kręciły nim jak marionetką przy samym dnie, nie dając szans na wypłynięcie. Wejście w sam środek tego wodnego piekła wiązało się ze sporym ryzykiem, ale aspirant nie miał zamiaru kalkulować. Młodociany potrzebował pomocy, a sądząc po gapiach, nikt z nich się nie kwapił, by jej udzielić.

Suszyński oddał jednej z kobiet swoją komórkę, zeskoczył z brzegu i pomagając sobie rękami, przedzierał się przez nurt w kierunku środka rzeki. Na szczęście lato tego roku było wyjątkowo suche, więc jej poziom był niższy, niż zakładał. Kiedy dotarł na środek koryta, woda sięgała mu pod pachy. Prąd był silny, czuł, jak wiry przy dnie starają się zwalić go z nóg. Na szczęście nie był ułomkiem, dzięki czemu wygrywał tę walkę. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął składany nóż, prezent od żony, z którym nigdy się nie rozstawał. Bał się, że dziecko mogło zaplątać się w wodorosty lub żyłki wędkarskie, prawdziwą zmorę wszystkich akwenów w Polsce.

Nie mając chwili do stracenia, nabrał głęboko powietrza i zanurzył głowę pod wodę. Otworzył oczy. Jedyne, co był w stanie dostrzec, to jasnobrązowa plama przeplatana zieloną roślinnością wodną. Zrozumiał, że takie poszukiwania skazane są na porażkę. Wynurzył się i ponownie nabrał powietrza. Woda dostała mu się do nozdrzy, poczuł jej mulisty smak. Pociągnął nosem i wypluł wszystko, co zleciało do gardła. Spojrzał w kierunku ludzi na brzegu. Machali do niego, coś krzyczeli. Niestety przez szum i plusk wody nie był w stanie nic usłyszeć. Postanowił szukać poszkodowanego po omacku. Przeczesywał brzeg nogami, jakby rozgarniał zalegające liście, rękoma starał się wymacać cokolwiek, co mogłoby przypominać człowieka.

Sekundy mijały nieubłaganie. Powoli tracił nadzieję. Bał się spojrzeć w kierunku płaczącej kobiety. Zastanawiał się, jak wielka rozpacz rozlewa się właśnie po tym wątłym ciele. Domyślał się, że wyszła z wnuczkiem na spacer, ten wyrwał się i wpadł do wody. Irek doskonale wiedział, jak szybkie potrafią być dzieciaki. Sam miał trzyletniego syna. Przez myśl mu przeszło, że Maciuś też jest czyimś synem. Oczami wyobraźni widział załamanych rodziców opłakujących dziecko. Wytężył wszystkie siły. Pomimo zmęczenia przyspieszył ruchy. Kolejny raz zanurkował, chociaż nie widział w tym większego sensu. Musiał spróbować wszystkiego. Wynurzył się, przetarł oczy i już miał dać kolejnego nura, kiedy z brzegu usłyszał stłumione wołanie. Miał wrażenie, że ktoś z zebranych krzyczał: „Jest!”. Zmusił się i spojrzał w ich stronę. Machali do niego, wyglądali na szczęśliwych. Czyli dzieciak sam wypłynął, pomyślał i odetchnął z ulgą. Może i nie uratował małego, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Najważniejsze, że dziecko było całe i zdrowe.

Wychodząc na brzeg, trząsł się z zimna. Pomimo ładnej pogody woda, szczególnie ta płynąca, była cholernie zimna.

– Dziękuje za pana poświęcenie – powiedziała rozentuzjazmowana kobieta. Teraz w jej oczach dostrzegł łzy szczęścia. – Gdyby więcej było takich policjantów, ludzie może w końcu przekonaliby się do was – kontynuowała z rozbrajającą szczerością.

– To mój obowiązek, psze pani. Sprawca zamieszania cały i zdrowy?

– Tak, wyszedł tam odrobinę dalej. – Pokazała ręką dół rzeki. – Pewnie nurt zniósł go trochę bardziej.

– Grunt, że jest cały i zdrowy. Karetka jest już w drodze. Zbadają go, czy nie nałykał się wody. Gdzie on jest, chciałbym z nim porozmawiać.

– Karetka? – zapytała zdziwiona. – A to koniecznie tak?

– Koniecznie. Słyszała pani o suchym utonięciu? – Ireneusz starał się wycisnąć wodę z munduru, jednak starania te z góry były skazane na porażkę. Wilgoć zdawała się bez przerwy wypływać z każdej fałdy materiału dużym strumieniem.

– Nie. – Pokręciła głową.

– To ratownicy panią uświadomią. Gdzie on jest? – zapytał zdecydowanym głosem.

– Tu. – Kobieta wyciągnęła w jego kierunku małą włochatą kulkę.

Aspirant przyglądał się jej z uwagą i zdziwieniem.

– Co to jest? – wydusił w końcu.

– Maciuś.

– Jak to Maciuś?

– No co też pan, za dużo wody się nałykał? Toż mówię, że Maciuś.

– Przecież to pies jakiś jest.

– Nie jakiś tam pies, tylko rodowodowy pekińczyk miniaturka.

Ireneusz chciał głośno przekląć, ale w porę się powstrzymał. Nie mógł uwierzyć, że jeszcze przed chwilą wskoczył do prawie lodowatej wody i z poświęceniem życia szukał jakiegoś pieprzonego psa. Roztarł zmarznięte czoło, otrzepał się, jakby pokryty był kurzem, nie wodą, odebrał swój telefon i ruszył w kierunku komisariatu. Gapie bez słowa rozstąpili się przed nim i nie było w tym nic dziwnego, nikt normalny nie chciał być mokry.

– Proszę pana – usłyszał za plecami kobiecy głos.

– Słucham. – Odwrócił się.

– Dziesięć złotych się należy.

– Słucham? – zapytał zdziwiony.

– Dziesięć złotych za herbatkę. Wybiegł pan bez płacenia, a ja nie mam zamiaru za pana zakładać. Nas szef z każdego plasterka cytryny rozlicza.

Przekleństwa same cisnęły mu się na usta, jednak cały czas starał się zachować spokój. Czy ten dzień mógł stać się jeszcze gorszy? Jak na zawołanie rozdzwonił się jego telefon. Spojrzał na dziewczynę, ręką dał jej znać, żeby poczekała, i odebrał.

– Aspirant Ireneusz Suszyński, słucham – powiedział zrezygnowanym do bólu głosem.

– Dzień dobry, panie aspirancie, Irena Czerwiec z działu kadr Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku, dostał pan pismo od nas?

Irka zmroziło. Komenda, i to w dodatku wojewódzka, wysłała do niego pismo. Nie miał pojęcia, o co może chodzić. Bał się, że ktoś złożył na niego skargę, ale że aż tak wysoko? To nie miało sensu.

– Pismo od was? Nie, nic nie dostałem.

– Dziwne. Cztery dni temu poszedł polecony, powinien już dotrzeć.

– Wie pani co… – Irek domyślał się, co mogło się wydarzyć. Listonosz, hańba i zakała służb mundurowych w tym kraju, zapewne nie miał zamiaru wdrapywać się na czwarte piętro do jego mieszkania, dlatego, jak zawsze, zostawił w skrzynce awizo. – Niedaleko mieszkania jestem, zaraz sprawdzę skrzynkę, może listonosz coś zostawił.

– Tak byłoby najlepiej. Jeśli się okaże, że nic tam nie ma, proszę oddzwonić do mnie na ten numer, to umówimy spotkanie.

– Spotkanie? – zapytał, wciąż nie mając pojęcia, o co może chodzić.

– Tak, spotkanie. Cztery miesiące temu składał pan wniosek o przeniesienie, zgadza się?

Już nie było mu zimno. Poczuł falę gorąca rozchodzącą się po całym ciele. Serce ekstremalnie przyspieszyło, pompując ogromne ilości krwi i rozgrzewając go do tego stopnia, że prawie parował mu mundur. Wybałuszył oczy, jakby właśnie zobaczył zmarłą babkę, i otworzył usta.

Musiał wyglądać komicznie, ponieważ znudzona kelnerka przestąpiła z nogi na nogę, jedną rękę ostentacyjnie oparła o biodro, drugą wyciągnęła w jego kierunku. Aspirant dał jej znać, żeby jeszcze poczekała.

– Tak składałem – przyznał cicho.

– No, to właśnie przydział przyszedł.

– Przydział? – odchrząknął, ponieważ jego głos zabrzmiał żałośnie piskliwie. – A wie pani może gdzie?

– Do wydziału kryminalnego w wojewódzkiej – oznajmiła, a Irek o mało nie zemdlał.

***

Nadkomisarz Milena Kosińska wyszła z biura komendanta Tadeusza Sowy, trzaskając drzwiami. Była wściekła do granic możliwości. To, co ten stary dureń chciał jej powiedzieć, sprawiło, że z trudem powstrzymała się z wymierzeniem mu prawego sierpa. Była w stanie wiele zrozumieć i znieść, ale nie bezpodstawne oskarżenia o bratanie się z łotrami.

– Kosińska! – Komendant wyszedł ze swego biura i wrzasnął na całą komendę.

Milena się zatrzymała, uniosła pięść w górę i już miała zamiar wystawić mu środkowy palec, kiedy w odpowiednim momencie się powstrzymała. Nie chciała dawać mu satysfakcji i powodu do wymierzenia kolejnej nagany. Ostatnio lekko drasnęła radiowóz, za co ściągnięto jej kasę ze szkodówki i grożono brakiem awansu w najbliższym czasie. Na szczęście na groźbach się skończyło.

– Co? – warknęła.

– Do mnie!

– „Do mnie” to do psa możesz mówić.

– Do psa wydaje się komendy, ja ci rozkazuję – powiedział, ignorując jej zaczepkę, i znikł za drzwiami swojego biura.

Milena zamknęła oczy i wzięła nosem głęboki wdech. Jeden, dwa, trzy, cztery, odliczała w myślach, jednocześnie powoli wypuszczając powietrze. Jej świat zaczynał się uspokajać. Wdech… problemy powoli przestawały mieć znaczenie. Cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, wydech. Wdech… nie da się kolejny raz sprowokować. Cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, wydech. Wdech… będzie opanowana i spokojna. Pięć, sześć, siedem. Opanowana i spokojna. Ruszyła. Opanowana i spokojna.

– Kosa! – wrzasnął komendant.

Jestem jebanym zen, oazą pierdolonej ciszy, opanowania i spokoju…

– Kosińska! – powtórzył.

– Idę! – odwrzasnęła. – Kurwa – dodała cicho.

Komendant nie siedział w swoim wypasionym skórzanym fotelu, jak miał to w zwyczaju. Czekał na nią oparty o biurko, z rękoma zaplecionymi na klatce piersiowej. Był na nią zły i miał ku temu powody.

Trzy tygodnie temu jeden z lokalnych brukowców wypuścił prawdziwą dziennikarską bombę, przy której wybuch granatnika w stołecznej był jak pierd buldoga francuskiego. Niby smród był, ale więcej z tego śmiechów i żartów niż problemów. W ich przypadku nie było ani śmiechu, ani żartów, a zamiast słodkiego bączka wylazł toksyczny wyziew.

„Ćpanie, bójki i niejasne powiązania z mafią” – głosił tytuł na pierwszej stronie największego lokalnego dziennika. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ot, zwykły weekend w centrum miasta wojewódzkiego, gdzie takie rozrywki są wpisane w krajobraz, jednak artykuł nie dotyczył nabuzowanych hormonami nastolatków, przeżartych sterydami mięśniaków ani przyjezdnych z okolicznych miejscowości. Treść odnosiła się do jednego z najbardziej doświadczonych kryminalnych w wojewódzkiej policji, podkomisarza Szymona Szostka.

Wybuchła afera na całe województwo, a później na cały kraj. Szybciutko zlecieli się wewnętrzni i rozpoczęli swoje śledztwo. Każdy pracownik komendy został dokładnie przemaglowany, z badaniami pod kątem obecności narkotyków włącznie. No i szambo wybiło, bo o ile nikogo więcej nie byli w stanie połączyć z łotrami, to kilku pracowników cywilnych poleciało za marihuanę, kilku policjantów za amfetaminę i jeden za kokainę.

W kwestii podkomisarza Szostka komendant nie miał wyjścia, musiał wywalić go na zbity pysk z obniżeniem stopnia i zabraniem przywilejów emerytalnych. Prokuratura wszczęła swoje śledztwo i w tempie iście błyskawicznym postawiła mu zarzuty.

Milena była wstrząśnięta i nie chciała wierzyć w wymysły podrzędnego pismaka. Pracowała z Szostkiem od lat i była przekonana, że zna go na wylot. Ich relacje wykraczały poza zawodowe, często spotykali się po służbie na piwo lub coś mocniejszego. Szymon nigdy nie przejawiał skłonności do agresji, nie miał pociągu do narkotyków, a już na pewno nie wykazywał chęci bratania się z przestępcami. Niestety, artykuł był opatrzony zdjęciami, a internetowa wersja zawierała nagranie, które rozwiewało wszelkie wątpliwości.

Jednak nie to było w tym wszystkim najgorsze, a odpowiedź Szymona na stawiane mu zarzuty, a raczej brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Były kolega nie zamierzał w żaden sposób się bronić. Kiedy spotkali się w cztery oczy, Szostek spuścił wzrok i milczał. Milena zadawała spokojnie pytania, błagała o wyjaśnienia, krzyczała, groziła, jednak Szymon zdawał się głuchy na jej prośby. W końcu nie wytrzymała i wymierzyła mu siarczysty policzek. Dopiero po tym zobaczyła żal na jego twarzy. Wtedy zrozumiała. Podkomisarz nie bronił się, bo był winny. Pytaniem pozostawało, dlaczego to zrobił.

– Milena, ja wiem, że Szymon był twoim przyjacielem i być może źle dobrałem słowa…

– No raczej – weszła mu w słowo.

– Nie przerywaj mi. – Twarz komendanta spochmurniała. – Wcześniej chciałem zwyczajnie zapytać, czy nie widziałaś go w towarzystwie któregoś z tych łotrów.

Milena prychnęła głośno i przewróciła oczami.

– Brzmiało to trochę inaczej.

– Wiem, jak to brzmiało.

Kosińska odchrząknęła i nerwowo przerzuciła warkocz przez ramię. Bezpodstawne oskarżenia o bratanie się z łotrami, jakim uraczył ją komendant, wyprowadziły ją z równowagi. Wiedziała, że pomimo wieloletniej znajomości z nadinspektorem mogła pozwolić sobie na więcej niż inni policjanci, jednak nie chciała nadużywać tego przywileju.

Komendant podniósł się z biurka i powoli zasiadł w fotelu. Oparł się wygodnie, przetarł błyszczącą łysinę i pociągnął nosem.

– To nie było potrzebne. Poniosło mnie. Sama wiesz, jak to wszystko wygląda. Minął już miesiąc, a smród cały czas się ciągnie.

– To wszystko? – zapytała, wyciągając papierosa z paczki.

– W tej drugiej sprawie musisz wiedzieć, że decyzje zostały podjęte dużo wcześniej, czy tego chcesz, czy nie.

– Tylko że za te decyzje – zrobiła w powietrzu znak powszechnie uważany za cudzysłów – ja będę odpowiadała, nie kto inny.

– Nie ty, tylko Dziwiński.

– Pff – parsknęła śmiechem. – Gówno prawda. Ja będę jego bezpośrednią przełożoną. Ja będę musiała jego niańczyć, uczyć i we wszystko wdrażać. Mówiłam przecież, że w śledczych jest taki młody chłopaczek, jak on ma na imię… – Zmarszczyła czoło. – Ten taki blondynek.

– Dawid Losek.

– Dokładnie, Dawidek. Przecież to zajebisty glina jest, sprawdziłby się u nas. Kiedyś mówił mi, że to jego marzenie.

– Posłuchaj mnie. – Komendant wyprostował się i wlepił w nią wściekły wzrok. – Po pierwsze, to jest coś takiego jak naturalne predyspozycje, wiedza teoretyczna, wykształcenie i wyniki testów. Po drugie… – Milena chciała coś wtrącić, ale komendant podniesionym głosem, skutecznie ją zagłuszył. – Po drugie, to mamy braki kadrowe i nie możemy sobie pozwolić na utratę takiego fachowca jak Losek. Chłopak jest zajebistym śledczym, ale będzie średnim kryminalnym, rozumiemy się?

– O, nie wiedziałam, że komenda zatrudniła wróżbitę Macieja. Może też się do niego przejdę, co? Może w końcu wywróży mi wielką miłość, mego księcia z bajki w białym mustangu. – Wypuściła głośno powietrze i przewróciła oczami.

– Rozumiemy się? – komendant powtórzył.

Milena wyprostowała się i momentalnie spoważniała.

– Nie, komendancie, nie rozumiemy się. Skoro mamy takie braki kadrowe, to ja się pytam, jak sobie poradzi komisariat w Sobolewie bez tej wschodzącej gwiazdy policji?

– W Supraślu, nie Sobolewie, gwoli ścisłości, i poradzi sobie, bo to spokojne miasteczko.

– Ha – zaśmiała się szorstko. – Czyli nasz celebryta z wynikami testów, o nienagannych predyspozycjach to tak naprawdę zwykły krawężnik, co to podeszwy starł, patrolując jakąś uzdrowiskową dziurę, gdzie największym przestępstwem jest niepozbieranie gówna po swoim pupilu, dobrze rozumiem? – Wlepiła w niego wzrok. – Tak?

Komendant oparł się ciężko i głośno wypuścił powietrze. Wyglądał na zmęczonego nie tylko tą rozmową, ale całą aferą z Szymańskim i wszystkimi jej konsekwencjami.

– Bardzo dobrze rozumiesz, Kosa. Wyszkolisz mi swojego następcę. Ile ci zostało do emerytury? Trzy, cztery lata? Pokażesz młodemu co i jak, nauczysz go, jak być dobrym gliną, może tak dobrym, jak ty.

– Ja będę protestować! – powiedziała przez zęby.

Komendant zaśmiał się półgębkiem.

– A protestuj, ile chcesz. Idź do komendanta głównego albo lepiej od samego prezydenta. A jak już będziesz tam szła, to tylko nie trzaskaj drzwiami. Budżet mamy już dopięty, w wydatkach nie mamy wymiany drzwi, a jak te się rozdupcą, potrącę z twojej pensji.

– Pójdę na wcześniejszą – zagroziła.

– Idź, wtedy wezmę tego całego Loska. – Puścił do niej oko.

Milena przewróciła oczami.

– Ja nie żartuję. Będę protestować.

– Ja też nie. Masz dwa tygodnie na przygotowania.

Rozdział 3

Rok 1995

Siwy dym papierosowy, wymieszany z oparami alkoholu, unosił się w wydziale kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku. Pomieszczenie, które pierwotnie miało służyć jako miejsce pracy, policjanci zamienili w palarnię, pijalnię i punkt spotkań towarzyskich w jednym. Cała komenda bardziej przypominała dom schadzek niż instytucję odpowiedzialną za bezpieczeństwo obywateli. Nawet Komisja Weryfikacyjna ds. Przyjęcia do Służby w Policji nie była w stanie uporządkować tej swoistej stajni Augiasza. Nie było w tym nic dziwnego, skoro korupcja, kolesiostwo i nepotyzm stanowiły największą spuściznę po poprzednim ustroju i nieprzerwanie wiodły prym w każdym aspekcie codziennego życia.

Podekscytowany wizją dalszej popijawy komisarz Mariusz Ulej ukradkiem otwierał drugą butelkę żytniej wódki, kiedy w pomieszczeniu biurowym rozbrzmiał dźwięk telefonu.

– Może byś tak przydał się do czegoś i odebrał, co? – powiedział do swojego partnera aspiranta Olgierda Dębskiego.

– Jem właśnie. – Dębski z trudem odgryzł kawałek suszonej palcówki.

– A ja polewam!

Aspirant spojrzał z ukosa na mętny wzrok policjanta i zrezygnowany pokręcił głową.

– O Jezu, dobra, czekaj.

Olgierd z trudem podniósł się znad biurka i lekko chwiejnym krokiem podszedł do stojącego przy drzwiach telefonu. Nasłuchiwał, jak wściekły dźwięk prawie porusza aparatem, wgryza się w jego głowę, świdruje i denerwuje do tego stopnia, że z chęcią roztrzaskałby go o podłogę.

Kiedy dziś rano przychodził na służbę, obiecał sobie zająć się czymś pożytecznym. Była zima, czas, kiedy nie mieli dużo pracy. Ostatnie kilka dni spędzał na piciu wódki z partnerem, paleniu fajek i zakąszaniu tego wszystkiego kiszonymi ogórkami albo palcówką, którą suszyli za kaloryferem. Olgierd miał ambitny plan: przejrzeć akta nierozwiązanych spraw, zagłębić się w jedną z nich i przy odrobinie szczęścia ją rozwiązać. Specjalnie przyszedł wcześniej, żeby nie prowokować Mariusza. Chciał wgryźć się w temat i tym samym dać jasno do zrozumienia, że dzisiejsze biesiadowanie się nie odbędzie. Wiedział, że komisarz nie będzie szczególnie narzekał, towarzyszy do picia było w bród, a Ulej, który urzędował tu od wielu lat, miał ich pod dostatkiem.

Początkowo jego plan zadziałał idealnie. Kiedy partner przyszedł i zobaczył go pracującego, pokręcił nosem, rzucił kilka uszczypliwości, po czym ulotnił się w poszukiwaniu innego kolegi do szklanki. W biurze panowała przyjemna cisza i spokój. Olgierd był w stanie skupić się na czytanych dokumentach, analizować fakty i nawet robić notatki. Pomieszczenia nie wypełniał gęsty dym, przez który trudno było cokolwiek dostrzec. Miał świeży i jasny umysł, może lekko wczorajszy, ale na pewno świeższy niż po kilku głębszych.

Idealne warunki do wytężonej pracy oczywiście nie trwały zbyt długo. Po półtorej albo dwóch godzinach do biura wparował Mariusz z policjantem, którego Olgierd widział pierwszy raz.

Na początku stawiał się dzielnie, był jak ogromny głaz na polu, którego rolnik za żadne skarby świata nie jest w stanie ruszyć. Niestety mężczyzna bez żony i samochodu jest praktycznie bezbronny wobec alkoholu, przez co szybko uległ namowom kolegów. Sprawa zboczeńca onanizującego się w miejscach publicznych, która jakimś sposobem zamiast w obyczajówce wylądowała u niego, powędrowała do biurka. Na blat wjechały małe szklaneczki, deska do krojenia i twarda kiełbasa.

Teraz, stojąc nad telefonem i walcząc z za bardzo wysuszonym kawałkiem wędliny, był na siebie wściekły. Kolejny już raz uległ i dał się namówić na pijaństwo. To wszystko nie tak miało wyglądać, nie tak wyobrażał sobie pracę w policji. Kiedy zaciągał się do służby, głowę miał pełną ideałów i marzeń związanych z przyszłą pracą. Chciał być jak Dempsey i Makepeace z ulubionego, amerykańskiego serialu. Marzyły mu się poważne sprawy, które w błyskotliwy sposób będzie w stanie rozwiązać. Zamiast tego bardziej przypominał osiedlowego niebieskiego ptaka niż twardego nowojorskiego glinę.

Kiedy w końcu udało mu się przełknąć kęs, podniósł słuchawkę i lekko zachrypniętym głosem powiedział:

– Dębski, co tam?

– Panie aspirancie, mamy zgłoszenie od świadka o roznegliżowanej kobiecie.

– Gdzie? – burknął.

– W Fastach, obok zakładów tekstylnych.

– Który posterunek ma tam rewir?

– Chyba trójka.

– To dzwońcie do nich, a nie mi tu dupę zawracacie.

– Panie aspirancie, ale ta kobieta to martwa jest.

– Martwa? – zapytał zdziwiony.

– Ano martwa.

Olgierd przycisnął słuchawkę do klatki piersiowej i spojrzał na partnera.

– Mamy trupa – powiedział.

– Kogo?

– Kobietę.

– Gdzie?

– Fasty.

– Chuj tam. Można jechać. Rozprostujemy kości, w drodze flachę skończymy. Powiedz, żeby przygotowali transport z kierowcą, tylko nie jakąś starą nysę, a tego nowego volkswagena.

Olgierd przytaknął i przekazał wytyczne dyżurnemu.

Wycofywane ze służby auto bujało na wszystkie strony, skutecznie uniemożliwiając dokończenie wódki, co, zważywszy na okoliczności, okazało się dobrą informacją. Dębski miał już w czubie, nie wspominając o partnerze, który ucinał sobie mikrodrzemki. Zawieszenie nysy trzeszczało, jakby jakiś kat przeprowadzał na nim zmyślne tortury, a zmęczony silnik wył na wysokich obrotach, zostawiając ich z pytaniem: „rozkraczy się teraz, czy jak będą wracać?”.

Kiedy pół godziny później dojechali na miejsce, pierwszym, co ich przywitało, był pokaźny tłumek gapiów, tłoczący się wokół taśmy policyjnej. Ludzie szeptali między sobą, opowiadali zasłyszane plotki i tylko jeden Bóg wiedział, ile z tego było prawdą.

Aspirant Dębski wysiadł z samochodu i z ulgą zaciągnął się świeżym, zimowym powietrzem. Był styczniowy, mroźny dzień. Ciemne, prawie czarne chmury przesuwały się niepokojąco szybko po niebie, a lekki, ale wyjątkowo przenikliwy wiatr wzmagał oczyszczające uczucie chłodu. Oleg naciągnął puchatą uszatkę na głowę i uniósł poła policyjnego płaszcza, osłaniając się od zimna.

Zaraz za nim wytoczył się Ulej. Niestety policjant zrobił to na tyle niefortunnie, że stanął na ubitą grudkę śniegu, która zadziałała jak ślizgawka. Próbował jeszcze uchronić się przed upadkiem, łapiąc za rączkę bocznych drzwi, jednak te zamiast dać oparcie, powoli się zamknęły, przytrzaskując mu nogę. Jego głośny krzyk niepotrzebnie skupił na nich uwagę gapiów. Teraz zamiast szeptów i plotek dało się usłyszeć hasła typu: ZOMO, ORMO i milicja.

Olgierda wcale nie dziwiły porównania do funkcjonariuszy z czasów PRL. Sam, kiedy wstąpił w szeregi już policji, gardził poprzednim ustrojem. W przeciwieństwie do wcześniejszych praktyk panujących w komendach i komisariatach on chciał być profesjonalistą, prawdziwym twardym gliną. Rzeczywistość, jaką zastał w komendzie wojewódzkiej, w brutalny sposób zweryfikowała jego romantyczne marzenia. Policja pomimo sześciu lat od upadku komuny cały czas była źle wyposażona. Ciężkie, zimowe buty zamiast chronić przed mrozem, szybko absorbowały zimno, zamieniając się we wkłady chłodzące. Służbowe auta, które lata świetności dawno miały już za sobą, nie pozwalały na skuteczne prowadzenie pościgu, o transporcie przestępcy nie wspominając. Jedno mocniejsze kopnięcie byłoby w stanie wyrwać drzwi z zardzewiałych zawiasów, dając czystą drogę do ucieczki. Do tego dochodziła masa mniejszych problemów. Szkolenia i kursy przygotowawcze były farsą. Policjanci z własnych pieniędzy musieli zaopatrywać się w notesy, długopisy i niezbędny sprzęt biurowy. Budżet przeznaczony na jednostki centralne i terytorialne przejadali komendanci i ich bliscy. Do tego dochodziło ciągłe pijaństwo, brak profesjonalizmu i kompromitacja związana z Komisją Weryfikacyjną. Ci, którzy jej nie przeszli, byli tak naprawdę nic nieznaczącymi pionkami. Grube ryby, tłuste koty i ci, którzy mieli coś pod brudnymi pazurami, cały czas grzali ciepłe posadki.

Ulej się podniósł, głośno wyrażając swoje niezadowolenie. Siarczysta wiązanka, którą rzucił, mogłaby zgorszyć nawet najbardziej doświadczonego robotnika na budowie, a matki instynktownie zasłaniały uszy swoim dzieciom. Nie miało znaczenia, jaki wpływ na psychikę ich pociech mogło mieć oglądanie ludzkich zwłok, ważniejsze było to, że policjant użył kilku bardziej wyszukanych przekleństw. Hipokryzja w najczystszej postaci.

Przedzierając się przez tłum gapiów, w końcu dotarli do taśmy policyjnej, której pilnie strzegł posterunkowy. Jego mina, ale i bojowa postawa, jasno dawała do zrozumienia, że on jest tu szefem i bez jego wiedzy, nikt niepowołany nie przejdzie dalej.

– Radzicie sobie? – zapytał komisarz, nieporadnie wymawiając literę „R”.

– Tak jest, panie komisarzu. – Zasalutował im i uniósł lichą granicę oddzielającą zwykły świat, od świata zbrodni.

– No. – Ulej skinął mu z uznaniem. – Tak trzymać posterunkowy.

Jałowy o tej porze roku krajobraz łąk i małych zagajników zaburzali krzątający się po okolicy policjanci. Wysokie kępy trawy, teraz przykryte grubą warstwą śniegu, przypominały kurhany. Ogołocone z życiodajnej zieleni krzaki i niskie drzewa wprawiały w ponury nastrój, były milczącymi świadkami tragedii, która niedawno się tu rozegrała. Gdyby natura potrafiła przemawiać, pokazałaby nasz prawdziwy obraz. Obraz istot bezwzględnych, skupionych na sobie egoistów, za nic mających sobie życie innych.

Policjanci podeszli przed mały zagajnik, który uprzednio wskazał im posterunkowy. Miejsce to znajdowało się kilkadziesiąt metrów od chodnika i około dwustu metrów od zakładu pracy i przystanku. Dwieście metrów dzieliło leżącą przed nimi ofiarę od miejsca, w którym byłaby względnie bezpieczna. Dwieście metrów zadecydowało o jej życiu i śmierci. Może gdyby przystanek był bliżej zakładu, kobieta nadal by żyła? To pytanie pozostanie już bez odpowiedzi.

– Jak to wygląda? – zapytał Ulej policjanta z aparatem fotograficznym.

– O, tak o. – Policjant wskazał brodą na ciało. – Nikt normalny czegoś takiego by nie zrobił.

Policjanci pokiwali głowami, przyznając mu rację.

Aspirant Olgierd Dębski wyminął partnera i pochylił się nad ciałem. Kobieta leżała na plecach z nogami rozłożonymi na boki. Zwyrodnialec musiał być wyjątkowo podniecony, działał szybko i chaotycznie, nie zadając sobie trudu, by rozebrać ofiarę. Zdołał jedynie rozerwać guziki płaszcza, podwinąć bluzkę i spódnicę. Strzępy majtek, które ciągle wisiały na jednej nodze, i porwanych rajstop, wyraźnie wskazywały na motyw napaści. Kobieta padła ofiarą wyjątkowo brutalnego gwałtu. Obok jej głowy leżał duży zakrwawiony kamień, którym bez cienia wątpliwości posłużył się sprawca do obezwładnienia swojej ofiary. Pytaniem pozostawało, czy od początku planował zabić. Istniało prawdopodobieństwo, że kobieta nie chciała się poddać, postawiła się oprawcy, czym go tylko rozwścieczyła. Musieli to sprawdzić, powiązać wszystkie poszlaki i jak najszybciej złapać przestępcę. Twarz, a raczej miejsce, w którym kiedyś była twarz, dawała im jasno do zrozumienia, że mają do czynienia z wyjątkowo niebezpiecznym i brutalnym przestępcą.

– Ulej, szybko mi streść, co tu się wydarzyło. – Policjanci usłyszeli głos przedzierającego się przez zaspy prokuratora Bogdana Węckiego. – Za czterdzieści minut mam spotkanie w biurze i teraz powinienem być zupełnie gdzie indziej – powiedział wyraźnie rozgoryczonym głosem.

– A co tu dużo mówić. Wystarczy spojrzeć. – Komisarz ręką wskazał na ciało, przy czym lekko się zachwiał. Było to jednak na tyle nieznaczne, że nie wzbudziło podejrzeń u zwierzchnika.

– Ja pierdolę! – Węcki dłonią zasłonił twarz, powstrzymując się od wymiotów. – Mogłeś mnie ostrzec!

– Niby jak? – Wzruszył ramionami.

– Jakkolwiek! – huknął. – Wiesz, że mam słaby żołądek. Jeszcze zarzygałbym wam miejsce zbrodni i byłby problem. Tak trudno, kurwa, powiedzieć, że babka ma zmasakrowaną twarz?

– No w sumie to nie.

– To czemu tego nie zrobiłeś?

– A bo ja wiem? – stwierdził z wrednym uśmiechem na twarzy.

– Nie wkurwiaj mnie, Ulej. Nie zapominaj, dla kogo pracujesz! Skończyła się samowolka. Jedno moje słowo i wylądujesz na bruku jak pies, rozumiesz?

– Dobra, dobra – Mariusz machnął ręką.

– Rozumiesz? – Prokurator powtórzył pytanie.

– Tak, panie prokuratorze, rozumiem. Bez nerwów.

– Jak mam się nie denerwować, kiedy widzę starego, zapijaczonego zomowca, który zamiast zdychać w pierdlu, udaje policjanta? Jak, kurwa, się pytam?! – krzyknął, aż echo poniosło się po najbliższej okolicy.

Komisarz uciekł wzrokiem w stronę poruszonych gapiów.

– Panie prokuratorze. – Do rozmowy włączył się Olgierd. Postanowił odciążyć partnera i przejąć inicjatywę. To nie było miejsce ani czas na tego typu słowne przepychanki. – Dopiero co z komisarzem Ulejem przyjechaliśmy, nie mieliśmy czasu na wstępne ustalenia, ale zapewniam, że dołożymy wszelkich starań, żeby ująć sprawcę tak ohydnej zbrodni.

– Uważaj na niego, Dębski. – Prokurator drżącym palcem wskazał na Uleja. – Uważaj, bo tacy jak on niczym nie różnią się od szczurów. Może ci się wydawać, że to takie miłe, włochate i przyjazne zwierzątka, ale to nieprawda. Oni nie mają skrupułów, wbiją ci nóż w plecy w każdej możliwej sytuacji. Obyś nie musiał się o tym przekonywać.

– Dziękuje za radę, panie prokuratorze. Zastosuję się do niej.

– Eee tam! – Węcki machnął ręką. – Gówno się zastosujesz. To nie jest twój przyjaciel, nie zapominaj o tym. A teraz zabierać mi się do roboty!

***

Całą noc próbował zasnąć. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział jej przerażone oblicze, słyszał jej krzyk, na nowo napawał się jej strachem. To, co czuł w tamtej chwili, było najwspanialszym doznaniem, jakie dane mu było przeżyć. Od dawna myślał o wzięciu siłą tego, co mu się należało, jednak nigdy nie wystarczyło mu odwagi. Nigdy. Do dzisiaj.

Chwilę po tym, jak w końcu zasnął, budzik w bezwzględny sposób przywrócił go do świadomości. Zmęczony, prawie nieprzytomny usiadł na skraju łóżka i głośno ziewnął. Palcami potarł ciężkie powieki i rozejrzał się po pokoju. Wszystko wyglądało tak samo jak w chwili, gdy się kładł, jednak coś było nie w porządku. Z największym skupieniem przyglądał się półkom z książkami, szafie i ubraniom wiszącym na krześle, nie mogąc pozbyć się dziwnego uczucia. Chwilę mu zajęło, zanim zrozumiał. Zmiana nie zaszła w otaczającym go świecie, ale gdzieś głęboko w nim. Nie był już tym samym człowiekiem co jeszcze wczoraj. Czuł zasysającą go od środka, niedającą się wypełnić pustkę. Jakaś uśpiona do tej pory część jego, która wczoraj wyszła na światło dzienne, teraz była głodna i coraz głośniej domagała się jedzenia. Musiał się posilić, zbliżyć do tego, co dało mu spokój i ukojenie. Postanowił przyjrzeć się swemu dziełu. Miał nadzieję, że kiedy ją zobaczy, wszystko do niego wróci, a on na nowo poczuje to, co wtedy.

Szybko się ubrał, zjadł śniadanie i nie zważając na nic, wsiadł do autobusu. Kiedy dotarł na przystanek, dostrzegł tłum gapiów. Zrozumiał, że ktoś ją znalazł. Już nigdy nie poczuje bliskości swojej pierwszej, przez co tak wyjątkowej kochanki. Pragnął zobaczyć choć skrawek tego, co jeszcze niedawno w całości było jego. Liczył na nowy zastrzyk euforii i to dziwne, trudne do opisania uczucie, które mu towarzyszyło, kiedy pozbawiał ją życia. Wtopił się w przejęty i szepczący między sobą tłum. Czuł się dumny, że jego działanie wzbudziło tyle skrajnych emocji. W innych okolicznościach napawałby się tym, jednak teraz potrzebował czegoś innego. Bestia w nim coraz głośniej domagała się jedzenia. Sama bliskość ofiary nie wystarczała. Czyli znowu muszę to zrobić, pomyślał.

Chwilę później zobaczył dwóch policjantów wysiadających z policyjnej nyski. Młodszy z nich miał bujny czarny wąs, był wysoki, ale chudy; starszy, dobrze zbudowany z czerwoną twarzą, upadł, wychodząc z auta. Tłum zaczął krzyczeć w ich kierunku. Zrozumiał, że to oni będą go szukać. Uśmiechnął się do siebie na tę myśl. Nie byli dla niego zagrożeniem. Wystarczyło zachować odrobinę więcej ostrożności, a pijani policjanci nigdy się nie połapią, kto jest odpowiedzialny za morderstwo. Stworzy specjalnie dla nich swoistą sztukę niewidzenia.

Spis treści

Część pierwszaSztuka niewidzenia

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Redakcja: Olga Smolec-KmochKorekta: Magdalena Gonta-BiernatProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Maciej Torebko 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31

ISBN: 978-83-68037-95-1

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]