Mój pan mąż - Rumena Bužarovska - ebook
NOWOŚĆ

Mój pan mąż ebook

Rumena Bužarovska

3,8

Opis

Nagradzana, tłumaczona na wiele języków i wystawiana w teatrach książka Rumeny Bužarovskiej – pisarki macedońskiej uznanej za jeden z najciekawszych głosów prozatorskich w Europie. Na zbiór składa się jedenaście opowiadań ukazujących perypetie rodzinnego (małżeńskiego) życia. Choć w książce nie brakuje czułości okazywanej bohaterom i zrozumienia dla ich motywacji, to dominuje w niej przekonanie o ciemnej stronie ludzi, którzy są sterowani przez geny, mroczne popędy, nawyki oraz stereotypy. Mężczyzn autorka przedstawia jako egocentrycznych despotów, którzy nie poznali innych wzorców życia niż patriarchalne. Kobiety są niewiele lepsze – dzielnie walczą o własny głos, ale bywają próżne, zakłamane, podstępne, w ostateczności gotowe nawet zabić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
2
5
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lipsmackeer

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmujące! Szczególnie opowiadanie "Lila"
00
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Źli ludzie w złych związkach, a może zwykli ludzie w zwyczajnych związkach? Niektóre z opowiadań biją po głowie bezlitośnie
00

Popularność




MÓJ MĄŻ, PO­ETA

Pozna­łam Go­rana na jed­nym z fe­sti­wali po­ezji. Jego włosy za­częły wtedy si­wieć – te­raz są już cał­kiem białe, a on, jak przy­pusz­czam, są­dzi, że to „część jego no­wego sek­sa­pilu”, jak mi kie­dyś po­wie­dział. Niby to żar­to­wał, a jed­nak po­dej­rze­wam, że na­prawdę tak my­śli. Chcia­łam go spy­tać, czy prze­rze­dzone włosy i ten po­ły­skliwy niby-skalp w ko­lo­rze naj­pierw sto­pio­nego, po­tem stward­nia­łego wo­sku są rów­nież czę­ścią „no­wego sek­sa­pilu”, ale się po­wstrzy­ma­łam. On nie przyj­muje żad­nej kry­tyki. Za­raz się zło­ści, a kiedy po­czuje złość, za­czyna się ob­ra­żać – i tak mi­jają dni, póki się nie po­ni­żysz, żeby wresz­cie prze­stał być nie do znie­sie­nia, i, dajmy na to, „przy­pad­kiem” wy­re­cy­tu­jesz je­den z jego utwo­rów.

Ja­kiś czas temu był wku­rzony, bo nie chcia­łam prze­czy­tać tego, co na­pi­sał po­przed­niej nocy.

– Nie mam te­raz czasu, ju­tro – po­wie­dzia­łam. – Ju­tro.

– Nie masz czasu dla trzech wier­szy, tak?

Wy­czu­łam gniew w jego gło­sie i chcia­łam cof­nąć to, że go ode­pchnę­łam, ale już było za późno. Co­kol­wiek bym po­wie­działa, by­łoby nie tak. Dla­tego na­wet nie otwo­rzy­łam ust.

– No, to idź na spa­cer, po­le­se­ruj so­bie – po­wie­dział i trza­snął drzwiami.

„Le­se­ro­wać” – tego słowa używa za­wsze, gdy przy­go­to­wuję za­ję­cia na na­stępny dzień. Bo skoro na­prawdę znam hi­sto­rię, to prze­cież nie mu­szę przy­go­to­wy­wać się do za­jęć. „Je­śli wiesz, to wiesz” – po­wie­dział kie­dyś, pa­trząc mi bez­czel­nie pro­sto w oczy.

Zresztą jego wier­szy na­prawdę nie chcę czy­tać, a tym bar­dziej słu­chać – nie­kiedy na­raża mnie na ta­kie męki. Kiedy by­li­śmy jesz­cze za­ko­chani i nie mie­li­śmy dzieci, czę­sto upra­wia­li­śmy seks, po­tem on szep­tał mi wier­sze do ucha, le­że­li­śmy zdy­szani i spo­ceni. Kie­dyś wier­sze były o kwia­tach, głów­nie or­chi­de­ach – bo „przy­po­mi­nały mu piczki” – jak po­łu­dniowe wia­try, jak zmory, jak mor­ska bryza. Wspo­mi­nał też o eg­zo­tycz­nych przy­pra­wach, tka­ni­nach, o cy­na­mo­nie i ak­sa­mi­cie. Że niby ja sma­kuję jak cy­na­mon, miękka je­stem jak ak­sa­mit, moje włosy pachną mo­rzem – jed­nak ja wiem, że to nie­prawda, bo kie­dyś matka po­wie­działa mi, że moje włosy śmier­dzą. Na­wia­sem mó­wiąc, w ta­kich chwi­lach jego słowa strasz­nie mnie pod­nie­cały. Wciąż pra­gnę się z nim ko­chać, cho­ciaż czę­sto nie jest od razu go­tów, więc mu­szę przy­wo­ły­wać ob­razy i słowa przez niego wy­szep­tane, żeby mi się na­dal chciało, kiedy on po­czuje wresz­cie ochotę.

Te­raz już tego nie robi, dzięki Bogu. Przez tę jego tak zwaną twór­czość już na­prawdę nie mam chęci w ogóle czy­tać po­ezji, choćby na­wet jed­nego utworu, a co do­piero mó­wić o tym, że­bym słu­chała, jak on re­cy­tuje swoje wier­sze. Nie­stety, ostat­nio mu­szę to ro­bić, czy tego chcę, czy nie, cza­sem dla­tego, o czym już mó­wi­łam, że Go­ran bar­dzo się zło­ści i nie mogę ani sie­bie, ani dzieci uchro­nić przed na­szym kon­flik­tem. Od­kąd prze­sta­li­śmy się czę­sto ko­chać, Go­ran za­czął re­cy­to­wać mi swoje wier­sze na głos, za­miast po­zwo­lić, że­bym sama je prze­czy­tała. Kiedy wi­dzę, jak stoi na środku sa­lonu w moc­nym świe­tle lampy, które pod­kre­śla jego kul­fo­no­waty nos i nie­świeży ko­lor skóry na twa­rzy, za­czy­nam ro­zu­mieć, że jego po­ezja tak na­prawdę wcale nie jest do­bra. Czę­sto nie od­nosi się do ni­czego, poza opo­wie­ścią o tym, jak on pi­sze swoje wier­sze. My­ślę, że to go na se­rio eks­cy­tuje. Na­wet sek­su­al­nie.

Oto przy­kład:

Przy­nosi z sobą za­pa­chy

jak je­sień

spły­wa­jące

jak kro­ple desz­czu w oczach

słowa

two­rzą z niej mój

wiersz

Może to nie jest naj­lep­szy przy­kład, ale tylko to znam na pa­mięć, bo ostatni wers „słowa two­rzą z niej mój wiersz” kie­dyś mu „przy­pad­kiem” wy­re­cy­to­wa­łam, żeby prze­stał się wresz­cie zło­ścić. To zna­czy wła­ści­wie wy­mru­cza­łam – to mu szcze­gól­nie schle­bia, bo od za­wsze pra­gnął, by któ­ryś kom­po­zy­tor uwiecz­nił jego wier­sze w mu­zyce. On nie ro­zu­mie, że to nie­moż­liwe. W jego wier­szach nie ma rytmu, a czę­sto na­wet ja­kie­go­kol­wiek sensu. To wszystko są pu­ste frazy po­uty­kane to tu, to tam w roz­ma­itych utwo­rach, by ja­kiś pro­stak po­my­ślał, że to brzmi jak Bóg wie co, kiedy na­tknie się na eg­zo­tyczne słowo, na przy­kład „cy­na­mon” albo „ak­sa­mit”. Ja też tak my­śla­łam, kiedy by­łam młoda i głu­pia, i da­wa­łam się ła­pać na ta­kie nu­mery.

Boże, jaka ja by­łam głu­pia, to po pro­stu nie­by­wałe. Nie mogę so­bie tego wy­ba­czyć. No cóż, opo­wiem, jak się po­zna­li­śmy, mó­wi­łam to już wcze­śniej, na fe­sti­walu po­ezji. By­łam tam w roli tłu­maczki, bo za­nim za­czę­łam wy­kła­dać hi­sto­rię, do­ra­bia­łam so­bie wła­śnie jako tłu­maczka. W sa­lo­nie wiel­kiego ho­telu, w któ­rym wszyst­kich nas, po­etów i tłu­ma­czy, ulo­ko­wano, spo­tka­li­śmy się któ­re­goś wie­czora i śpie­wa­li­śmy ra­zem fol­kowe utwory. Te­raz wiem, że ci po­żal się Boże po­eci chcieli po­czuć się ważni – nie tylko wie­dzą, że pi­szą po­ezję, nie tylko są ta­kimi wraż­li­wymi ludźmi, ale znają się też na mu­zyce tra­dy­cyj­nej, oczy­wi­ście, są mu­zy­kalni, umieją śpie­wać. I wtedy po­ja­wił się Go­ran. Na po­trzeby tego wie­czoru był ubrany w białą ko­szulę ha­fto­waną w tra­dy­cyjne wzory. Mu­szę przy­znać, że wy­glą­dał świet­nie. Go­ran był na­prawdę przy­stojny. Je­śli do­brze się za­sta­no­wię, to wła­śnie dla­tego się w nim za­ko­cha­łam. Miał umię­śnioną klatkę pier­siową, wy­glą­dała jak do­brze wy­ko­nana rzeźba, ra­miona i ręce mocne, silne – chcia­ła­byś, żeby bez końca cię trzy­mały w ob­ję­ciach, nie pu­ściły, nie po­zwo­liły odejść, żeby do­kądś cię pro­wa­dziły.

Tak czy owak, Go­ran nie sie­dział jak inni, tylko stał z boku, opie­rał się o ścianę, ob­ser­wu­jąc wszystko z po­chy­loną głową. Wresz­cie do­cze­kał się chwili, gdy wszy­scy uci­chli, wy­pro­sto­wał się i za­czął śpie­wać lu­dową pieśń – je­stem pewna, że to było „More so­kol pie”, so­kół wodę pije, bo wiem, że in­nej nie zna. Tak te­atral­nie za­wo­dził z oczami za­mknię­tymi i głową od­chy­loną do tyłu, i tak mu tań­czyła grdyka góra–dół w gar­dle, że przy­po­mi­nał mi ko­guta, który wy­daje z sie­bie to swoje „ku­ku­ryku”. Wy­glą­dał śmiesz­nie, a jed­no­cze­śnie pa­trzy­łam na jego ręce i ra­miona, wy­obra­ża­jąc so­bie, że mnie do sie­bie przy­ciąga. Kiedy prze­stał za­wo­dzić, do­cze­kał się braw i spoj­rzał w moją stronę. Oczy miał lekko za­łza­wione, pew­nie z po­wodu wy­siłku przy ku­ku­ry­ka­niu. I wtedy do­piero wy­dały mi się prze­peł­nione smut­kiem. Na­gle po­czu­łam, że chcę go po­cie­szyć, co zro­bi­łam tego wie­czora w jego po­koju. I tak to się wszystko za­częło.

Nie prze­sta­wał by­wać na fe­sti­wa­lach po­ezji – jeź­dzi tam za każ­dym ra­zem, gdy tylko po­zwala mu na to praca, z któ­rej, na­wia­sem mó­wiąc, nie naj­le­piej się wy­wią­zuje. Mogę so­bie tylko wy­obra­żać, co wy­pra­wia na tych fe­sti­wa­lach po­ezji. Po pierw­sze, za­biera wa­lizkę wy­peł­nioną do po­łowy swo­imi cien­kimi to­mi­kami w kiep­skich pla­sti­ko­wych okład­kach. Więk­szość z nich prze­tłu­ma­czono na an­giel­ski i kilka bał­kań­skich ję­zy­ków, żeby inni mo­gli prze­czy­tać jego wy­po­ciny. Ja nie wła­dam ję­zy­kiem, który go in­te­re­suje, na wy­so­kim po­zio­mie, więc na ra­zie nie zmu­sza mnie, bym go tłu­ma­czyła, to aż dziwne. My­śli, że nie in­te­re­suje mnie po­ezja, nie ro­zu­miem jej, bo ostat­nio nie wy­ka­zy­wa­łam prze­sad­nego za­cie­ka­wie­nia tym, co robi. A tłu­ma­cze­nia jego wier­szy są straszne. Nie cho­dzi o za­war­tość wier­szy – to i tak pustka – one są po pro­stu gra­ma­tycz­nie nie­zborne, pełne błę­dów. Bo to on jest taki marny. Chce, żeby tłu­ma­czyli wier­sze, ale nie ma za­miaru za to pła­cić. Dla­tego za­wsze znaj­duje ja­kieś biedne młode dziew­czyny, które za­pewne uwo­dzi swoim doj­rza­łym „sek­sa­pi­lem”, a one tłu­ma­czą mu bez za­płaty albo za mi­ni­malne ho­no­ra­rium. Kilka razy sły­sza­łam, jak się z nimi tar­guje – jako na­grodę daje im dzie­sięć eg­zem­pla­rzy swo­jej książki. Na­prawdę się za to wsty­dzę, ale co ja mogę zro­bić.

Kiedy już wraca z fe­sti­walu po­ezji, po­ka­zuje mi zdję­cia zro­bione apa­ra­tem cy­fro­wym. Czę­sto daje go ko­muś, by ten ktoś go sfo­to­gra­fo­wał. I dla­tego ma mnó­stwo zdjęć, jak re­cy­tuje po­ezję, sto­jąc za pul­pi­tem, do mi­kro­fonu, z jed­nym z to­mi­ków swo­ich wier­szy w ręce. Na wszyst­kich ma „twarz po­ety” – co mu po­wie­dzia­łam otwar­tym tek­stem, bo to mu schle­bia, nie wiem czemu – jego brwi są lekko unie­sione, jedna bar­dziej niż druga, jakby był za­tro­skany, ale i wzru­szony. Klatka pier­siowa wy­pchnięta do przodu. Włosy świeżo umyte, lekko fa­lują na wio­sen­nym wie­trze w nad­mor­skich miej­sco­wo­ściach, gdzie szcze­gól­nie lubi by­wać na fe­sti­wa­lach. Na in­nych zdję­ciach po­ja­wiają się czę­sto ko­biety, rza­dziej męż­czyźni. Mło­dych dziew­cząt, ho­stess fe­sti­wa­lo­wych, ja się nie boję. Nie wie­rzę, że on im się po­doba, bo jest dla nich zbyt stary i śmieszny. Dla­tego my­ślę, że uwo­dzi inną ka­te­go­rię ko­biet. To są te damy, tro­chę grub­sze, z fałd­kami w pa­sie i pod pa­chami, gdzie sta­nik wrzyna się w tłuszcz. Cho­dzą w czer­wo­nych albo czar­nych, opi­na­ją­cych ciało bluz­kach. Włosy naj­czę­ściej też czarne, a na ustach czer­wona szminka. Cza­sem na gło­wie mają dra­ma­tyczne ka­pe­lu­sze. Wielka, błysz­cząca bi­żu­te­ria zdobi ich tłu­ste palce i szyje. Chcą ema­no­wać doj­rzałą ko­bie­co­ścią, pra­gną pach­nieć cy­na­mo­nem i mieć głos miękki jak ak­sa­mit. A niech tam. Może Go­ran im po­może. Mnie już wszystko jedno.

Jed­nak cza­sem w nocy przy­tula się do mnie i mówi: „Or­chi­deo, otwórz się”, i ja się otwie­ram.

ZUPA

Wstaję rano i wpa­truję się w czaj­ni­czek, w któ­rym go­tuje się woda. Obok sło­ika z brą­zo­wym cu­krem stoi pu­dełko z jego zie­loną her­batą. Otwie­ram je i wi­dzę, że są jesz­cze tylko trzy to­rebki. Wy­piję – my­ślę so­bie. A po­tem co, nie wiem. Nie wiem na­wet, czy wy­rzucę pu­dełko, czy je tu zo­sta­wię, bo to prze­cież jego pu­dełko z zie­loną her­batą.

Her­bata jest gorzka i nie sma­kuje mi. Wiem, że trzeba ją pić bez cu­kru, tak jak on ją pije. Gdyby wszystko było, jak ma być, do­da­ła­bym cu­kier. Nie na­pi­ła­bym się kawy, choć ro­bi­łam to każ­dego ranka aż do dzi­siaj. Te­raz mu­szę wy­pić jego her­batę. Jest jesz­cze bar­dziej gorzka i nie­smaczna. Nie po­trze­buję ni­czego smacz­nego. Go­rąca i gorzka her­bata mi od­po­wiada.

W po­rze obia­do­wej przy­cho­dzi do mnie z wi­zytą przy­ja­ciółka Ma­ria. Wstaję, by otwo­rzyć drzwi, i kiedy wcho­dzimy do sa­lonu, ona jak za­wsze siada na moim miej­scu. Ni­gdy nie za­pyta, czy przy­pad­kiem ja tam nie sie­dzia­łam. Nie czuje, że miej­sce jest wy­grzane, nie za­pyta: za­raz, czy tu może nie sie­działa moja przy­ja­ciółka, czy nie za­ję­łam jej krze­sła? Taka jest Ma­ria. Przy­cho­dzi w czar­nej mi­ni­spód­niczce, cien­kie czarne raj­stopy, buty na wy­so­kim ob­ca­sie, kurtka, czer­wona bluza, czer­wone pa­znok­cie, róż na po­licz­kach, ma­skara, tusz wo­kół oczu, błysz­czące cie­nie na po­wie­kach, kol­czyki w uszach agre­syw­nie po­ły­sku­jące i ko­ły­szące się lekko przy każ­dym ru­chu głowy. Była u fry­zjera. Była u ma­ni­kiu­rzystki. Roz­siewa mocny za­pach, głę­boki i gorzki, od któ­rego chce mi się rzy­gać. Ale tak wła­śnie po­win­nam się czuć, sia­dam więc obok niej.

– Przy­nio­słam ci zupę – mówi Ma­ria.

– Nie je­stem chora, że­byś mu­siała przy­no­sić mi zupę – od­po­wia­dam. Wiem, że je­stem bez­czelna, ale w końcu to mnie umarł mąż.

– Ugo­to­wa­łam ją dzi­siaj dla cie­bie. Mu­sisz jeść tro­chę wię­cej. Bo mo­żesz się roz­cho­ro­wać.

Mil­czę. Nie mu­siała aż tak się wy­szy­ko­wać, żeby do mnie przyjść. Za­pa­lam pa­pie­rosa.

– Mo­gła­byś tro­chę prze­wie­trzyć – mówi, jakby to było jej miesz­ka­nie. – Dziw­nie tu pach­nie.

– To ty dziw­nie pach­niesz.

Ma­ria wzdy­cha.

– Mam te­raz coś do zro­bie­nia. Przyjdę znowu ju­tro.

Jej słowa za­brzmiały jak przy­nęta.

Sta­łam przy oknie i pa­trzy­łam, jak się od­dala. Idąc do sa­mo­chodu na swo­ich wy­so­kich ob­ca­sach, ko­ły­sze bio­drami w lewo–w prawo, a jej włosy fa­lują góra–dół. Szczu­płymi pal­cami, któ­rych ozdobą są la­kie­ro­wane pa­znok­cie, grze­bie w to­rebce. Na pewno sły­chać klu­czyki do sa­mo­chodu, szminki, pa­czuszki z pach­ną­cymi chu­s­tecz­kami, ma­skary. Wyj­muje klu­czyki i wkłada do zamka po­ły­skli­wego, świeżo umy­tego auta. Wi­dać krótki błysk świa­teł kon­tro­l­nych i auto wy­daje je­den słaby dźwięk, jakby było szczę­śliwe, że Ma­ria wsią­dzie i je po­pro­wa­dzi. Na­gle po­wiał cie­pły wio­senny wiatr i zmierz­wił jej włosy, za­nim zdą­żyła wsiąść. De­li­katne li­ście i kru­che ga­łązki za­częły szu­mieć. Jakby wszyst­kie mó­wiły: „Że­gnaj, Ma­rio!”.

A ona opusz­cza par­king i od­jeż­dża tam, gdzie bę­dzie po­ka­zy­wać swoje białe zęby w uśmie­chu, chi­cho­tać, żar­to­wać, gdzie bę­dzie na­dal żyć. Ulica wciąż za­lana jest moc­nym słoń­cem, kiedy Ma­rii już nie ma. Wkrótce po­tem prze­cho­dzą tędy chło­pak i dziew­czyna. Trzy­mają się za ręce. Śmieją się gło­śno. Dziew­czyna ca­łuje chło­paka w szyję. Za nimi idą dwaj na­sto­lat­ko­wie. Gło­śno roz­ma­wiają i też się z cze­goś śmieją. Wszy­scy są na wpół ro­ze­brani. Słońce zmu­sza ich do mru­że­nia oczu i wy­wo­łuje piegi na ich bla­dych twa­rzach.

Jak im wszyst­kim nie wstyd – my­ślę. Świat się nie za­trzy­mał, a Sveto spo­czywa w ziemi, za­czyna się roz­kła­dać. Jego ciało jest zimne, jakby był w lo­dówce, jak wtedy, gdy do­tknę­łam go, gdy już le­żał w trum­nie. Przy­gniata go zie­mia. Po­wia­dają, że umar­łych zja­dają ro­baki. Jak ro­baki włażą do trumny? – za­sta­na­wiam się. Może same mnożą się w ciele. Jak mogą same się mno­żyć? – my­ślę. Przed bu­dyn­kiem za­trzy­muje się sa­mo­chód z gło­śno na­sta­wioną mu­zyką. Mu­zyka jest we­soła i straszna. Od­cho­dzę od okna.

Za­pa­lam pa­pie­rosa i wpa­truję się w zupę od Ma­rii. To ro­sół, jak­bym była chora. Czę­sto ro­bi­łam ro­sół dla Sveta. Bar­dzo lu­bił moją zupę z ku­raka. Przy­go­to­wy­wa­łam ogromny gar­nek, jadł po trzy ta­le­rze dwa razy dzien­nie – na obiad i na ko­la­cję. Cza­sem bo­lał go brzuch po ta­kiej ilo­ści. „Ro­bisz naj­lep­szą zupę na świe­cie” – mó­wił. I wtedy D. po­wie­dział mi, że­bym mu przy­nio­sła coś do je­dze­nia. Sveto był w pracy. Prze­la­łam tro­chę zupy prze­zna­czo­nej dla Sveta do dru­giego garnka. Za­nio­słam go D. Ro­bi­li­śmy to, co zwy­kle. Kiedy wró­ci­łam do domu, zo­ba­czy­łam, że do mnie na­pi­sał. „Zupa była prze­pyszna” – stwier­dził. Na­stęp­nym ra­zem mam mu przy­nieść wię­cej, bo za mało było, a to duży fa­cet. Mi­nął ty­dzień i znów ugo­to­wa­łam zupę dla Sveta. Te­raz tro­chę wię­cej, i po­łowę od­la­łam dla D. do dwóch garn­ków. „Znów mało przy­nio­słaś” – na­pi­sał w nocy. „Pro­szę cię, że­byś na­stęp­nym ra­zem zro­biła cały gar” – do­dał. Co ty­dzień za­czął mi to po­wta­rzać. No i wtedy ugo­to­wa­łam wielki gar zupy, kiedy Sveto był w pracy. Prze­la­łam do czte­rech sło­ików i w garnku zo­stało już nie­wiele. Kiedy wie­czo­rem wró­ci­łam do domu, Sveto cze­kał na mnie w sa­lo­nie. „Ko­cha­nie, chyba mamy pro­blem – po­wie­dział. – Dla­czego tak mało zupy ugo­to­wa­łaś?”

Moja mama do mnie za­dzwo­niła. Wiem, że chce przyjść i znowu wci­skać mi te swoje dyr­dy­mały. Za każ­dym ra­zem, gdy przy­cho­dzi, pró­buje mnie udo­bru­chać – ode­rwać moje my­śli od tego, co mi się przy­da­rzyło – opo­wiada więc coś o swo­ich ko­le­żan­kach, o dzie­ciach mo­jego brata, a cza­sem na­wet za­pusz­cza się w po­li­tykę. To wszystko po­twor­nie działa mi na nerwy. Jed­nak od­bie­ram te­le­fon i zga­dzam się, by do mnie przy­szła. Może w końcu zro­zu­mie, że nie chcę wi­dzieć ani jej, ani ni­kogo in­nego.

Zja­wia się pod wie­czór. Roz­po­znaję jej kroki. Wcho­dzi jak żoł­nierz. Mo­głaby wy­rwać czło­wieka z naj­głęb­szego snu, ale nie z ob­jęć śmierci. Tak samo kro­czyła, po woj­sko­wemu, pod­czas po­grzebu, bo na­wet wtedy nie wie­działa, jak się za­cho­wać. Dzwoni do drzwi kilka razy, ob­wiesz­cza­jąc, że to ona. Dzwoni krótko, z prze­rwami, agre­syw­nie. De­cy­duję, że nie wstanę z ka­napy. Niech po­stoi tro­chę pod drzwiami, może wresz­cie zro­zu­mie, że nie chcę, by przy­cho­dziła. Ona jed­nak znów dzwoni, a ja, żeby mnie da­lej nie de­ner­wo­wała, wstaję i otwie­ram drzwi.

– Strasz­nie tu śmier­dzi pa­pie­ro­sami – mówi, le­dwo wszedł­szy, i za­czyna otwie­rać okna oraz drzwi bal­ko­nowe.

– Zo­staw – mó­wię do niej, cho­ciaż wiem, że to na nic się nie zda. Za każ­dym ra­zem, gdy przy­cho­dzi, za­czyna się za­cho­wy­wać tak, jakby to był jej dom, prze­sta­wia mi moje rze­czy, robi po­rządki, otwiera drzwi i okna.

– Mu­sisz tro­chę ogra­ni­czyć pa­le­nie.

Kiedy już wszystko po­otwiera, za­czyna krą­żyć wo­kół mnie. Miesz­ka­nie za­lewa po­ma­rań­czowe świa­tło słońca zmie­rza­ją­cego ku za­cho­dowi. Do środka wdziera się za­pach lip. Na­wet na­tura na­dal żyje – my­ślę ze zło­ścią – cho­ciaż Sveto leży w gro­bie.

– Nic nie mu­szę – mó­wię do niej i za­pa­lam ko­lej­nego pa­pie­rosa.

Siada obok mnie i wzdy­cha.

Za­czyna mi opo­wia­dać o swo­jej przy­ja­ciółce Mi­rze, o tym, jak ją trak­to­wał szef, że niby nie chciał dać Mi­rze wol­nego w dzień ślubu jej syna, ale w końcu dał, tyle że nie za­li­czył tego do urlopu czy coś w tym ro­dzaju. Nie słu­cham jej, jak za­wsze. Sku­piam się na zmarszcz­kach wo­kół mamy ust. Przez wiele lat pa­liła i ma te­raz bruzdy od za­cią­ga­nia się pa­pie­ro­sami. Wi­dać je zwłasz­cza nad górną wargą, kiedy ją za­okrą­gla, wy­ma­wia­jąc sa­mo­gło­ski „o” i „u”. W tych bruz­dach za­lega też kar­mi­nowa szminka, która jest dla niej nie­do­bra i pod­kre­śla żół­tawą cerę. Kiedy otwiera sze­roko usta, żeby wy­mó­wić sa­mo­gło­ski „e” i „a”, wi­dzę star­czy ję­zyk, po­kryty bia­łym na­lo­tem, jakby była chora, jakby z ust miało jej brzydko pach­nieć, cho­ciaż tak nie jest, a mo­głoby. Wi­dzę, że w gór­nej szczęce stra­ciła trójkę. Inne zęby jej po­żół­kły, a te z plom­bami po­ciem­niały tam, gdzie plomby sty­kają się z dzią­słami, które też kiep­sko i staro wy­glą­dają.

– Może po­win­naś pójść do den­ty­sty – prze­ry­wam jej.

Matka pa­trzy, wbija wzrok w sple­cione na ko­la­nach ręce, po­kryte już star­czymi pla­mami. Mil­czy.

– I szminkę nową so­bie kup, ja­kąś lep­szą. Ta ci za­lega w bruz­dach mię­dzy wło­skami. Wiesz, jak twoje usta wy­glą­dają? – py­tam.

Czuję, że je­stem bez­li­to­sna, ale co z tego, że mnie uro­dziła.

Matka wciąż pa­trzy na swoje przed­wcze­śnie po­sta­rzałe ręce. Do­strze­gam, że po­ło­żyła cie­nie na po­wieki, ale i one zna­la­zły swój kres w tych jej bruz­dach. Chcę jej to po­wie­dzieć.

– Skąd mam wziąć na to wszystko pie­nią­dze, ko­cha­nie? – mówi, pa­trząc na mnie.

Mam wra­że­nie, że jej oczy są pełne łez. Ja­kie ona ma prawo pła­kać? Po­my­śla­łam tak, a po­tem spoj­rza­łam na jej ręce. Za­uwa­ży­łam dziurę w rę­ka­wie i to, że bluzka jest bar­dzo zno­szona. Mil­cza­łam i za­pa­li­łam ko­lej­nego pa­pie­rosa.

– Ja­dłaś coś dzi­siaj, ko­cha­nie? – pyta ser­decz­nym gło­sem, ja­kim ni­gdy nie mó­wiła, za­nim nie zło­ży­łam Sveta do grobu.

Ro­bię prze­czący ruch ręką.

– Coś ci ugo­to­wać? Pójść coś ku­pić? Mu­sisz jeść, ko­chana – mówi i kła­dzie rękę na moim ko­la­nie.

Za­wsze jeżę się na to do­tknię­cie. Mam dość jej i tego, że po­win­nam się wsty­dzić, że je­stem bez serca.

– Ma­ria przy­nio­sła mi zupę.

– Zja­dłaś?

– Nie. Je­śli ty chcesz, mo­żesz ją zjeść. Ja nie chcę.

Moja matka wstaje i idzie do kuchni. Z sa­lonu wi­dzę jej przy­gar­bione plecy. Pa­trzę, jak gar­nek, który przy­nio­sła Ma­ria, wcze­śniej idio­tycz­nie za­wi­nięty, żeby po­krywka nie spa­dła, sta­wia na ku­chence i za­pala ogień. Po­tem opiera się dwiema rę­kami o blat i wy­ciąga głowę do góry, jakby chciała wy­pro­sto­wać kark. Sły­szę słaby char­kot, po czym mama opusz­cza głowę. Wy­cho­dzi na prawo, pew­nie do to­a­lety, gdzie zo­staje przez pe­wien czas, a ja sia­dam na ka­na­pie i palę.

Matka wraca do kuchni. Sły­szę brzęk garn­ków i sztuć­ców. Sta­wia coś na stole. Otwiera kre­dens. Za­myka go z trza­skiem, bo ni­gdy nie po­tra­fiła być de­li­katna. Kiedy by­łam mała, a ona su­szyła mi włosy, za­wsze je szar­pała i dra­pała mnie pa­znok­ciami.

– Chodź do­trzy­mać mi to­wa­rzy­stwa.

Sły­szę, jak siada przy stole ku­chen­nym. Nie mam wy­boru. Je­śli zje – my­ślę – pew­nie so­bie pój­dzie i nie będę mu­siała wy­le­wać zupy.

Na stole oczy­wi­ście wi­dzę dwa ta­le­rze z ro­so­łem, tak jak wcze­śniej przy­pusz­cza­łam.

– Nie chcę jeść, mó­wi­łam ci prze­cież – stwier­dzam ze zło­ścią i za­cią­gam się głę­boko dy­mem z pa­pie­rosa.

– Może po­czu­jesz ape­tyt, jak ja za­cznę jeść. Ty nie mu­sisz, je­śli nie chcesz. Wy­le­jemy zupę, nie ma sprawy – od­po­wiada i siada na swoim miej­scu.

Zupa pa­ruje. Jak zwy­kle za bar­dzo ją pod­grzała. Za­wsze to robi. Kiedy by­łam dziec­kiem, setki razy mia­łam po­pa­rzony ję­zyk przez go­rące żar­cie, które ser­wo­wała. Chciała coś pod­grzać, żeby po­móc, a szko­dziła.

– Kiedy w końcu się na­uczysz, żeby wszyst­kiego nie pod­grze­wać za bar­dzo? Chcesz, że­bym spa­liła so­bie ję­zyk? – py­tam wście­kła i sia­dam. – Nie za­mie­rzam jeść, ale je­śli pla­no­wa­łaś, że zjem, nie mu­sia­łaś do­pro­wa­dzać zupy do wrze­nia i ro­bić z niej roz­go­to­wa­nej papki – mó­wię nie do końca zbor­nie.

Moja matka mil­czy. Gła­dzi trzo­nek łyżki, którą sta­ran­nie odło­żyła na ser­wetkę, a wtedy ja znów wpa­truję się w jej świeżo po­sta­rzałe dło­nie, w zgru­białe pa­znok­cie, na któ­rych po­ja­wiły się dłu­gie wer­ty­kalne bruzdy.

Matka wzdy­cha.

– Pa­mię­tasz, jak opie­ko­wa­łaś się swoim bra­tem i chcąc pod­grzać resztkę je­dze­nia po­zo­stałą z obiadu, wszystko spa­li­łaś? – pyta.

– Nie bar­dzo, ale wiem, że od wtedy mam bli­znę.

Mam na­dzieję, że tym wspo­mnie­niem tro­chę ją do­tknę.

– Po­każ, niech zo­ba­czę – mówi matka.

Wy­cią­gam lewą rękę. Po we­wnętrz­nej stro­nie kciuka mam ró­żowy ślad w kształ­cie za­jączka. Matka pró­buje go po­ca­ło­wać, wy­ry­wam i cho­wam rękę ze wstrę­tem.

– Twój oj­ciec był na se­mi­na­rium. Wra­cał na­stęp­nego dnia. Zo­sta­łam z wami sama. Miała was pil­no­wać twoja ciotka, po­tem bab­cia, ale obie od­mó­wiły mi w ostat­niej chwili. A ja by­łam już umó­wiona na spo­tka­nie z moim przy­ja­cie­lem – prze­rwała i prze­łknęła łyk. – Przy­ja­ciel bar­dzo by się ze­zło­ścił, gdy­bym nie przy­szła. By­łam w nim za­ko­chana – spoj­rzała mi pro­sto w oczy. – Za­hip­no­ty­zo­wał mnie. Bie­głam wcze­śniej z pracy, żeby go zo­ba­czyć, albo, gdy miał kto się wami za­opie­ko­wać, uda­wa­łam, że mu­szę zo­stać dłu­żej, by cho­ciaż po­czuć jego za­pach.

W miarę jak moja matka mó­wiła, czu­łam co­raz więk­szą pustkę w gło­wie.

– To dla­tego po­wie­dzia­łam ci, że­byś przy­pil­no­wała brata, ja wrócę za dwie go­dziny. Jed­nak zo­sta­łam trzy. A twój brat był głodny. Po­sta­no­wi­łaś pod­grzać mu gu­lasz, bo ci po­wie­dzia­łam, że gdyby chciał coś zjeść, to mo­żesz mu dać. Ale nie po­wie­dzia­łam co. I kiedy wró­ci­łam do domu, już na pierw­szym pię­trze po­czu­łam, że coś śmier­dzi. Za­czę­łam biec po scho­dach i zła­ma­łam ob­cas. Sły­sza­łam, jak krzy­czysz i jak twój brat krzy­czy. We­szłam do środka, a cała kuch­nia była czarna od dymu. Na pod­ło­dze le­żał gar­nek, je­dze­nie było wy­wa­lone i sczer­niałe. Z klo­zetu do­cho­dził twój wrzask. We­szłam tam – matka za­ci­snęła dłoń na łyżce – i zo­ba­czy­łam, jak sto­isz z rączką pod stru­mie­niem zim­nej wody i gło­śno pła­czesz. Twój brat, mały ni­czym zia­renko gro­chu, kur­czowo trzy­mał się two­jej nogi. Jego bu­zia była czer­wona i mo­kra od łez. Rzu­cił się w moją stronę, kiedy mnie zo­ba­czył, i chwy­cił za ko­lana. Ode­pchnę­łam go, bo wtedy ty się od­wró­ci­łaś, i zo­ba­czy­łam twoje wy­krzy­wione usta, oczy za­puch­nięte od pła­czu, twarz czer­woną jak ni­gdy do­tąd. Twój brat ude­rzył się główką o pralkę i roz­pła­kał jesz­cze bar­dziej, a ty krzyk­nę­łaś, wi­dząc mnie, za­czę­łaś ska­kać w miej­scu i wrzesz­czeć: „boli, boli, boli”, i wtedy zo­ba­czy­łam twoją rączkę spuch­niętą od opa­rze­nia. Chcia­łam umrzeć, dziecko ty moje – po­wie­działa matka i spu­ściła głowę. Za­kryła twarz swoją starą ręką.

Za­mgliły mi się oczy i wtedy do­strze­głam, że coś ka­pie do zupy sto­ją­cej przede mną. Wzię­łam łyżkę do ręki i za­czę­łam jeść.

CUDZO­ŁOŻ­NIK

M