Miss Bee i trup w bibliotece - Alessia Gazzola - ebook + książka

Miss Bee i trup w bibliotece ebook

Alessia Gazzola

0,0
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Londyn, 1924 rok. Do eleganckiej rezydencji angielskiej arystokracji przybywa Beatrice Bernabò, znana jako Miss Bee – młoda Włoszka o ostrym języku, nieposkromionej ciekawości i odwadze. Razem z ojcem i siostrami zostaje wciągnięta w wir towarzyskiego życia pełnego konwenansów, plotek i subtelnych intryg. Jednak podczas wystawnej kolacji spokojna fasada dworu pęka. W bibliotece zostaje znalezione ciało, a ktoś z obecnych musi być mordercą. Beatrice, uzbrojona jedynie w swoją spostrzegawczość i odwagę, rozpoczyna własne śledztwo. W świecie, gdzie kobietom nie zawsze wolno mówić głośno, ona nie zamierza milczeć. Zadaje pytania, które inni boją się wypowiedzieć, i nie waha się tropić winnego tam, gdzie nie sięga nawet policja. Na jej drodze stają dwaj mężczyźni, którzy dodatkowo komplikują sprawę: Kit – uroczy, lekkomyślny i pełen wdzięku, oraz Julian – poważny, tajemniczy wicehrabia, który zdaje się wiedzieć więcej, niż zdradza. Między uczuciami a niebezpieczeństwem, Miss Bee musi odnaleźć prawdę, zanim kolejny sekret pogrzebie ją samą… Stylowa, wciągająca i błyskotliwa opowieść – Alessia Gazzola przenosi nas w świat, gdzie kryminał spotyka romans, a klasyczna zagadka w duchu Agathy Christie splata się z barwną atmosferą londyńskich salonów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 324

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Miss Bee e il cadavere in biblioteca

Longanesi & C © 2024 – Milano

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2025 for the Polish translation by Joanna Kluza

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-RymkiewiczZdjęcie na okładce:Zdjęcie autorki:

Redakcja: Agnieszka Radtke

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-68541-75-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2025

Oddzielenie duszy od ciała, które określamy jako śmierć człowieka, jest faktem niepodważalnym, choć pełnym tajemnic.

Nuova enciclopedia popolare, 1847

Krótko mówiąc, był prześliczny: tak śliczny, jak może być niemal wyłącznie Anglik.

Ada Leverson

Występują:

Beatrice Bernabò, 22 lata

Clara Bernabò Blunt, 24 lata, jej starsza siostra

Lucilla Bernabò, 9 lat, jej młodsza siostra

Leonida Bernabò, jej ojciec, profesor italianistyki na Uniwersytecie Londyńskim

Gianandrea Verduno Conti, ambasador Włoch w Zjednoczonym Królestwie, bliski współpracownik faszystowskiego rządu

Christopher Ashbury, zwany Kitem, przyjaciel rodziny Bernabò, wnuk baroneta, jedynak robiący karierę prawniczą

Minerva Ashbury, jego matka

Julian Lennox, jedenasty wicehrabia Warthmore, właściciel Alconbury Hall w Derbyshire

Obecni na kolacji:

Pułkownik Inigo Coddington, przyjaciel nieżyjącego pana Ashbury’ego

Madame Geneviève de Vanancour, serdeczna przyjaciółka Minervy Ashbury

Mary Westin, przyjaciółka Geneviève

James Carter Lacy, odnoszący coraz większe sukcesy przedsiębiorca, właściciel kopalni diamentów w Indiach

Sadie Carter Lacy, jego żona

Mabel Carter Lacy, jego córka

Uther Pendragon,pies pekińczyk

Pozostałe osoby:

Archer Blackburn, nadinspektor Scotland Yardu

Lady Octavia Charteris, młodsza córka hrabiego Durrington, przedtem zaręczona z Alastairem, jednym ze starszych braci Juliana

Alastair Lennox, dziesiąty wicehrabia Warthmore, pierworodny z braci Lennoxów, zmarły w lutym 1924 roku

Andrew Lennox, drugi z braci, zmarły w 1917 roku

Hugh Blunt, mąż Clary

Nicholas Pembridge, kierowca rodziny Carterów Lacych

Pani Pratt, gosposia i kucharka rodziny Bernabò

Mason, majordomus rodziny Ashburych

Dexter, majordomus rodziny Lennoxów

Pan Fingham, właściciel sklepu z lampami i kloszami w Charing Cross

Lady Louisa Lennox, matka Juliana

Cecily Lennox, młodsza siostra Juliana

Charlotte Lennox, młodsza siostra Juliana

LONDYN 1924

1Bransoletka

Beatrice Bernabò skręciła kostkę, kiedy szybkim krokiem podążała w typowo angielskim drobnym deszczu. Zatrzymała się na chodniku i uniosła stopę: właśnie nadepnęła na bransoletkę, która nawet jeśli nie była ze złota, to tak właśnie wyglądała.

Schyliła się, podniosła ją i natychmiast rozejrzała się dokoła. Zerknęła za siebie, na prawo, na lewo. Może ktoś, kto ją zgubił, nadal jest w pobliżu? Nikogo jednak nie widziała.

Wsunęła bransoletkę do kieszeni płaszcza; musi tylko przejść przez ulicę i już znajdzie się w domu, gdzie będzie mogła dokładniej ją obejrzeć.

Istotnie, ledwie zamknęła za sobą drzwi, nawet nie zdjąwszy płaszcza, wzięła do ręki bransoletkę. Spodziewała się, że zerwała zapięcie swą zgrabną stópką, tak się jednak nie stało: widać było jedynie wgniecenie w miejscu, w którym wygrawerowano literę L. Założywszy bransoletkę na nadgarstek, stwierdziła, że idealnie się zapina. Wyglądała na bardzo drogą: gruby, ciężki złoty łańcuszek o gęstym splocie, a pośrodku kwadratowa blaszka ozdobiona perełkami i ciemnoczerwonymi kamieniami. To się nazywa podarunek od losu… Chociaż jeżeli była rzeczywiście wartościowa, czy przyzwoicie byłoby ją zatrzymać? Jeżeli jednak odniesie ją na miejsce, weźmie ją ktoś inny, a wtedy żegnajcie, etyczne rozterki.

– Beatrice, to ty? – dobiegł ją z gabinetu głos ojca.

– Tak, tato. Już idę.

Zdjęła kapelusz, powiesiła na wieszaku płaszcz i dołączyła do ojca.

Leonida Bernabò popatrzył na córkę.

– Myślałem, że to mleczarz.

Poprzedniego poranka jego młodsza latorośl obcięła włosy na krótko: taka panowała moda. Beatrice po kryjomu żałowała pięknej ciemnej czupryny, lecz na widok innych dwudziestolatek z długimi warkoczami zebranymi w węzeł, wyglądających jak stare ciotki, wszelki żal jej minął.

– A tymczasem to twoja narwana córka.

– Gdzie byłaś?

– Pożyczyć buty od Clary.

– Rozumiem. Idziesz się szykować? Późno już – stwierdził, patrząc na zegarek.

– Tak, ale szybko się uwinę.

Beatrice została zaproszona na kolację do Minervy Ashbury, która mieszkała dokładnie naprzeciwko nich. Jeśli się dobrze zastanowić, to bransoletka, która leżała w pobliżu dwukondygnacyjnego białego domu przy Queen’s Gate w dzielnicy South Kensington, mogła należeć właśnie do niej albo do kogoś, kto u niej bywał. To założenie miało sens. Beatrice pokaże jej ją wieczorem.

Pani Ashbury pokochała siostry Bernabò, które przeprowadziły się z Florencji w 1920 roku wraz z ojcem Leonidą, wykładowcą na wydziale italianistyki Uniwersytetu Londyńskiego. O stanowisku tym profesor marzył od lat, poparł go zaś sam ambasador Włoch w Zjednoczonym Królestwie, prywatnie jego przyjaciel z dzieciństwa. Pod pretekstem pomocy w nauce angielskiego Minerva z każdym dniem zacieśniała sąsiedzkie więzy. Z pewnością ich życie towarzyskie kwitło dzięki niej, ponieważ wydawała wyborne kolacje. Podczas jednej z nich Clara Bernabò poznała Hugh Blunta, trzydziestoletniego maklera giełdowego, cieszącego się przychylnością drobnej arystokracji, której inwestycjami się zajmował. Jednak gdy tylko Hugh wspominał o interesach, Beatrice zaczynała przysypiać. Clara i Hugh pobrali się rok temu po przyzwoitym okresie narzeczeństwa i zamieszkali w dzielnicy Blackfriars, która przypadła do gustu siostrze, ponieważ co niedziela mogła usłyszeć ze swojego domu dzwony Świętego Pawła. Była jeszcze jedna siostra, Lucilla, ale miała dopiero dziewięć lat, a pani Ashbury, która twierdziła, że zawsze marzyła o córeczce, rozpieszczała ją niczym wróżka chrzestna.

Gdy ojciec popijał herbatę z filiżanki, Beatrice przejrzała się w lustrze, przyciągał ją bowiem nowy wizerunek samej siebie, który się w nim odbijał. Tak zupełnie inny, że nie zdążyła jeszcze przywyknąć. Poza tym, że czuła się modna, najbardziej we własnym wyglądzie satysfakcjonowało ją to, że opadające na policzki włosy częściowo zasłaniały bliznę. Otóż Beatrice miała na lewym policzku długą szramę, pozostałość po brzydkim upadku we Włoszech, kiedy była dzieckiem.

Porzuciwszy lustro, przysiadła na rozchwierutanym podnóżku, blisko ojca.

– Co czytasz?

– Powieść Virginii Woolf.

– O. Jaka jest? – zapytała uprzejmie, przysuwając zmarznięte dłonie do płomieni kominka. Jej ręce często stawały się lodowate, blade, a paznokcie przybierały siny kolor.

– Złożona.

Aby go zadowolić, spróbowała czytać książki Woolf i Joyce’a, ale to była katastrofa. Po prawdzie uważała proponowane jej przez ojca lektury za legalną formę tortur. Jej podobały się Agatha Christie i Carolina Invernizio, musiała jednak czytać je po kryjomu, bo ojciec nad obiema biadolił.

– Beatrice?

– Tak?

– Przyszły gazety z Włoch?

– Nie…

Leonida westchnął, jak wydało się Beatrice, zmartwiony, lecz prędko porzucił temat. Co innego zaprzątało jego myśli. Do tego stopnia, że dość często ni stąd, ni zowąd popadał w znaczne przygnębienie.

Dwa delikatne stuknięcia w drzwi zapowiedziały nadejście pani Pratt.

Między kucharką a panem domu istniał cichy konflikt, którego główną przyczynę stanowiło to, że pani Pratt odmawiała przygotowywania ulubionej potrawy profesora Bernabò: grzanek z kremem ze śledziony zatopionych w zawiesistym rosole.

Gdy tylko profesor zatrudnił panią Pratt, czym prędzej jej objaśnił, jak robiła je nieodżałowana Luisa, która została we Florencji („Nie, panie profesorze, nie pojadę na Wyspy Brytyjskie, nawet jeśli zapłaci mi pan podwójną stawkę, nawet ze względu na pamięć dla pani Virginii”).

Pani Pratt, przyjęta na podwójne stanowisko gosposi i kucharki, nie była w stanie odtworzyć tego dania. Kiedy próbowała, w domu unosił się ostry odór siarki, który przez pół dnia zatruwał wszystkich domowników. Ogólniej rzecz biorąc, nie dało się uzgodnić jadłospisu również dlatego, że pani Pratt miała słabość do dziczyzny, której profesor postawił weto: to mięso aromatyczne, a co za tym idzie – potrawa pobudzająca. Dla nas się nie nadaje.

Beatrice zdawała sobie sprawę, że ojciec jest trochę jak pewna postać z powieści dla pań, stara ciotka, której trzeba biegiem podać sole trzeźwiące, bo z nadmiaru emocji może zaraz zemdleć.

– Panie profesorze, rzeźnicy z West Endu sprzedają wyłącznie tylne ćwiartki owcy. To oznaka jakości. A cena podskoczyła o dwa pensy za funt. Rzeźnik zapisuje wydatki i mamy drobną zaległość na rachunku.

– Pani Pratt, porozmawiamy o tym jutro, jak będzie też moja córka Clara.

Beatrice prędko oddaliła się myślami od rozmowy toczącej się między kucharką a ojcem. Borykali się trochę z rachunkami, ale nie było się specjalnie czym martwić, bo w końcu i tak zawsze je spłacali.

Z kolei do tego, że ojciec nigdy nie kiwnął palcem bez napomknięcia o Clarze, już przywykła. W pewnym momencie ich rodzinnego życia Clara stała się kimś w rodzaju głowy rodziny, która zajmuje się wszystkim i wszystkimi, i chociaż obecnie mieszkała oddzielnie, z mężem, rządziła nadal. Nie nastąpiło przekazanie władzy Beatrice, która spełniała każde polecenie, nawet nie próbując zająć miejsca siostry. Tak więc, jakkolwiek by na to spojrzeć, Clara była niezastąpiona.

Beatrice podeszła do okna. Na każdej szybie pojawił się obłok pary. Tak czy inaczej, nie dałoby się zajrzeć do salonu pani Ashbury: ciężkie kotary w kwiaty zasłaniały wnętrze.

Popatrzyła na zegar wahadłowy w gabinecie ojca: w tym domu każdy chronometr pokazywał inną godzinę. Poleganie na którymś z nich zawsze było aktem wiary, ale bez wątpienia nadszedł czas się szykować. Zamierzała poprosić, by ojciec zmienił zdanie i towarzyszył jej na kolacji. Leonida zawsze otrzymywał zaproszenie, lecz nie licząc jednego czy dwóch razów w ciągu czterech lat, nieodmiennie się wykręcał. W rzeczywistości był jak niedźwiedź, który dobrze czuje się wyłącznie we własnej gawrze. Chodząc na posiłki w pojedynkę, jego córka ciągle czuła się jak porzucona sierota, choć zarazem zyskiwała więcej swobody. A ta była jej potrzebna. Beatrice musnęła ojcowskie ramię drobną zimną dłonią, pożegnała się z panią Pratt i wspięła się po wąskich schodkach na ostatnie piętro.

Włożyła suknię w kolorze pudrowego różu i buty Clary. Przez o numer za małe pantofelki z pewnością zrobią jej się pęcherze na piętach, ale były tego warte. Miały tę samą barwę co suknia, między cienkim paseczkiem wokół kostki a zaokrąglonym czubkiem znajdował się język, wnętrze wyściełał różowy jedwab, a obcasy były dość śmiałe. Clara kupiła je, nie bacząc na cenę. Kiedy jeszcze uczyła i dopóki mieszkały razem, nosiły je na spółkę. Beatrice miała skrytą nadzieję, że siostra podaruje jej te buciki, ale nic na to nie wskazywało.

– Kiedy ja też będę mogła ich używać? – zapytała Lucilla, która nigdy nie przepuściła okazji, by asystować przy przygotowaniach do wieczornego wyjścia.

– Są jeszcze za duże na te pulchne i śmierdzące stópki – odrzekła Beatrice, czule spoglądając na nogi siostry.

Ta pokazała jej język i zerknęła na swoje stopy. Oczywiście, że mogłaby je włożyć.

– Jakżebym chciała też pójść.

– A jak ja bym chciała, żebyś już była dostatecznie duża, byś mogła pójść ze mną.

Mówiąc te słowa, Beatrice uzmysłowiła sobie nagle, że poważnie tego pragnie. Cmoknęła Lucillę w policzek, a ta rzuciła się jej na szyję i wykrzyknęła:

– Jesteś najlepszą siostrą na świecie!

Powiedziała tak, ponieważ Beatrice nie była takim cerberem jak Clara i zachowywała się zdecydowanie bardziej pobłażliwie: nigdy Lucilli niczego nie zabraniała; nie potrafiła. Młodszą siostrzyczkę darzyła wyjątkową czułością. Trochę dlatego, że dziewczynka była zabawną przylepą, a trochę dlatego, że miała nawet jeszcze mniej szczęścia niż ona i Clara.

Pierwsza żona Leonidy Bernabò, Virginia, drobna brunetka oddana Matce Boskiej Pokornej aż do granic autoagresji, była w połowie szlachcianką. Virginia poświęcała się działalności dobroczynnej w dzielnicach cieszących się najgorszą sławą w mieście i właśnie w ten sposób zaraziła się cholerą; osierociła dwie córki i pogrążonego w nieutulonym żalu męża. Leonida rozpaczał aż do chwili, gdy poznał pewną jasnowłosą dziewczynę, z którą się ożenił, gdy Beatrice miała dziesięć lat, a Clara dwanaście. Po części przyczyniło się to do wybuchu skandalu, jako że Agnese, jak ją wszyscy nazywali, była bardzo młoda i wywodziła się z klasy robotniczej. Rodzina Virginii uznała ten związek za nie do przyjęcia i nawet śmierć Agnese przy porodzie nie przyćmiła świętego oburzenia.

Rok po drugim ślubie obok portretu Virginii zawisł wizerunek Agnese. Leonida został podwójnym wdowcem z trzema córkami, znienawidzonym przez rodzinę pierwszej żony, a co dopiero przez własną familię, na dodatek czuł się źle w kraju, który właśnie się zmieniał, i to nie na lepsze. Perspektywa przeprowadzki do Anglii wydała mu się rodzajem uwolnienia z opresji, którą odczuwał we Florencji.

Chociaż ani Beatrice, ani Clara tego nie pamiętały, w najtrudniejszych latach były kochane przez prawdziwą mamę. Ponadto miały dziadków, którzy nie zapominali o nich, darzyli je czułością i przysyłali prezenty. Lucilla nigdy tego nie zaznała. Tuż po narodzinach nie trafiła w ramiona matki nawet na parę chwil, nikt też z prostackiej rodziny Agnese nigdy się o nią nie upomniał, choćby tylko po to, żeby ją poznać. Teraz jednak Lucilla nie sprawiała wrażenia kogoś, komu kiedykolwiek czegokolwiek brakowało: ojciec i obie przyrodnie siostry pokochali ją od pierwszego wejrzenia.

Lucilla to była czysta niewinność, przez moment więc Beatrice korciło, by pozostać razem z nią w pokoiku, który wspólnie zajmowały. Oddałyby się wtedy ulubionej zabawie, udając ekscentryczne ladies, które podróżują po świecie, a zamiast piesków mają do towarzystwa krokodyle. Lucilla powiedziałaby:

– Oh, my pets!

Były to ostatnie pozostałości dzieciństwa, Beatrice zdawała sobie z tego sprawę. Jakaś jej część nie zamierzała wszakże przegapić kolacji u Minervy za żadne skarby świata… I właśnie ta część zwyciężyła.

Zeszła po schodach, włożyła wełniany płaszcz i przekroczyła ulicę. Ciągle padał drobny deszczyk.

Drzwi otworzył jej Mason, majordomus Ashburych. Zjawiła się u nich pierwsza.

Mimo że budynki stały tak blisko siebie, ich wnętrza dzieliła prawdziwa przepaść. Dom, który wynajmował profesor Bernabò, był przytulny, lecz ciasny, pełen przeciągów i pleśni, z którą pani Pratt walczyła zacięcie, choć z mizernym skutkiem. Sufity znajdowały się nisko, sypialnie zapewniały mało przestrzeni. Niegdyś wytworne meble zdążyły się zużyć, zawiasy w szafach skrzypiały, anatolijskie dywany miejscami się poprzecierały. Tymczasem stojący parę kroków dalej dom Ashburych był przestronny, miał wysokie okna i mnóstwo pokoi, w dodatku stanowił ostatni krzyk mody: kryształowe żyrandole, srebrne ramki na zdjęcia, beżowe dywany w błękitne i niebieskie nepalskie smoki, chińskie parawany, wszechobecna zabytkowa ceramika z Delftu. Pomimo różnic Beatrice i tak uwielbiała swój domek, a przede wszystkim to, że za jego drzwiami czekał na nią Londyn.

Nie pozostała długo sama; gdy rozległ się dzwonek, poczuła, jak od wewnątrz rozgrzewa ją płomień, choć ledwie kilka minut wcześniej marzła. Wkrótce jednak doznała zawodu: nie była to osoba, którą pragnęła zobaczyć. W progu zjawił się uśmiechnięty pułkownik Inigo Coddington z potężnym wąsem niczym szczotka do czyszczenia komina, trzymając bukiet kwiatów; gdy się poznali jakiś czas temu, został jej przedstawiony jako najserdeczniejszy przyjaciel nieboszczyka pana Ashbury’ego.

Mężczyzna usiadł na fotelu naprzeciw niej, Beatrice zaś przygotowała się: pułkownik będzie mówił dużo, naprawdę dużo, cichym, monotonnym i usypiającym głosem. I rzeczywiście zaczął wymieniać wszystkich zaproszonych gości, opisując rodowód każdego z nich, ale gdy plotkował w najlepsze i bez zahamowań o pewnym wicehrabim, który miał dołączyć na kolacji, pojawiła się pani domu w złotym kimonie, przepasce na głowie i z marsową miną wytrawnej aktorki, chociaż chwilowo publiczność składała się jedynie z Beatrice, Coddingtona oraz zapasionego i rozleniwionego pekińczyka, który – jeśli uznał, że warto – reagował na imię Uther Pendragon.

Minerva Ashbury zamknęła Beatrice w szerokim i ostrożnym uścisku, aby nie pognieść jedwabiu. Od tej chwili goście napływali jeden po drugim. Wszyscy oprócz Christophera Ashbury’ego, nazywanego Kitem, i syna pani domu, który tu mieszkał, lecz tego dnia miał przyjechać z Cambridge.

– Pani Ashbury?

– Tak, Beatrice?

– Czy przypadkiem ta bransoletka nie należy do pani?

Gdy wyjęła ją z satynowej torebki, Minerva natychmiast odrzekła:

– Ach, nie, w żadnym razie.

– Może należy do kogoś znajomego?

Minerva chwyciła bransoletkę. Obejrzała ją dokładnie, oszacowała, zaczęła nawet snuć przypuszczenia na temat jubilera, który mógł ją sprzedać (Lunderdoff, przy Carnaby Street). Na koniec jednak oznajmiła:

– Jednakowoż nigdy nie widziałam jej na ręce żadnej znanej mi kobiety.

W przebłysku przykrego olśnienia na temat najsłuszniejszej rzeczy, jaką powinna zrobić, Beatrice zapytała Minervę, w rzeczywistości kierując pytanie do samej siebie:

– Sądzi pani, że należałoby ją zanieść do pana Lunderdoffa?

Odpowiedź była twierdząca.

– Ale naciesz się nią dzisiejszego wieczoru, maleńka.

Minerva z matczyną czułością zapięła jej bransoletkę na nadgarstku.

Wspaniale było ją ponosić choćby i krótko, zaledwie przez jeden wieczór. Jak Kopciuszek. Beatrice odezwała się półgłosem, usiłowała wszakże sprawiać wrażenie swobodnej:

– Kit też będzie?

– Och, wiesz, jaki on jest. Zapewne wpadnie jak po ogień.

Beatrice zaczęła jednak w to wątpić. A jeśli na koniec ulotni się pod byle pretekstem? Wiedziała, że Kit uważa tego typu wydarzenia za tragicznie nudne. Podczas gdy Ashbury witała gości, Beatrice zaczęła pogawędkę z Mary Westin. Nigdy wcześniej jej nie widziała. Została jej przedstawiona jako przyjaciółka Geneviève de Vanancour, która z kolei była najbliższą przyjaciółką Minervy.

– A pani, moja droga, skąd zna Minervę Ashbury?

– Mieszkam naprzeciwko. – Beatrice odruchowo pokazała palcem na okno, przez które mogła na przykład zobaczyć, że światła w jej domu już pogasły, z wyjątkiem tych w gabinecie ojca, który z pewnością siedział do późna, czytając, i którego chętnie widziałaby u swego boku.

Mary Westin z uśmiechem podążyła wzrokiem za jej palcem.

– Och, Geneviève wspominała mi o pani. To pani jest tą młodą włoską przyjaciółką Minervy!

– We własnej osobie – odparła Beatrice, uśmiechając się z zakłopotaniem. Ciekawe, w jakich słowach o niej napomknęła; odnosiła wrażenie, że madame de Vanancour nie darzy jej sympatią.

– Wiem, że przyjęła panią bardzo wielkodusznie.

– Powiedziałabym, że jest to jej najbardziej charakterystyczna cecha – skwitowała Beatrice. No i proszę, zrobiono z niej biedną sierotę pod opieką hojnej dobrodziejki.

– A pani co najbardziej lubi robić? – zapytała Mary Westin, wdzięcznie przechylając głowę. Jej siwe włosy były poprzetykane pasmami barwy zgaszonej rudości, jakby wyblakłymi.

Chcąc być całkowicie szczera, Beatrice powinna odpowiedzieć, że uwielbia szyć abażury. Nauczyła ją tego gosposia, która pracowała u nich przed panią Pratt, zaraz po ich przyjeździe do Londynu. W ciągu tych niekończących się dni, kiedy Beatrice czuła się obca i zagubiona, pani Wolfe pomogła jej wypełnić czas i poczuć się mniej samotną. Z kolei ona nauczyła się tego od męża, któremu pomagała w sklepie. Gdy owdowiała, porzuciła abażury i znalazła pracę przy rodzinie Bernabò. Abażury rozświetliły dni dziewczyny nowym blaskiem i stanowiły zajęcie, które okazało się jej pasją. Nie osłabła ona nawet teraz, gdy minęło sporo czasu, a Londyn stał się domem Beatrice. Ciągle tęskniła za panią Wolfe, która na starość przeniosła się do Brighton wraz z córką jedynaczką, dwa lata temu zaś jej miejsce zajęła ówczesna gosposia.

Beatrice, która miała wybitne upodobanie do rysunku i haftu, kreśliła na papierze stalowe szkielety, następnie realizowano je w sklepie żelaznym (chociaż chciałaby umieć sama je budować i ciągle obiecywała sobie, że pewnego dnia się tego nauczy). Przepatrywała sklepy bławatne, nawet zaprzyjaźniła się z kilkoma ekspedientkami, które obdarowywały ją nienadającymi się do sprzedaży wybrakowanymi skrawkami i resztkami. Ciężko pracowała przez wiele dni: zszywała kawałki materiału, naciągała je i sklejała, a gdy ukończyła robotę, sprzedawała je z niedużym zyskiem kramarzowi z Charing Cross. Pani Ashbury stwierdziła jednak, że działalność ta nadaje się raczej dla dziewcząt wyciągniętych z domów publicznych przez panie z komitetów dobroczynnych niż dla dobrze wychowanej panienki, która obraca się w określonym środowisku, i od tamtej pory dotarło do Beatrice, że przynajmniej w otoczeniu Minervy lepiej powstrzymać się od wspominania o tym.

Dlatego też udzieliła Mary Westin mglistej odpowiedzi:

– Bardzo lubię haftować.

Tak czy inaczej, była to prawda: w końcu materiały i tasiemki, które wyszywała, służyły jej właśnie do zdobienia abażurów.

Minerva podeszła do niej w towarzystwie pewnej dziewczyny, która wyglądała na jej rówieśnicę. Starała się nieustannie poszerzać krąg znajomych Beatrice.

– Chciałabym ci przedstawić Mabel Carter Lacy. Nową, bliską, bardzo bliską przyjaciółkę. Dopiero co przyjechała z Indii wraz z rodziną.

Wymieniły uśmiechy; Mabel miała w sobie coś szczególnego, coś, co rozpaliło w Beatrice pragnienie, by ją lepiej poznać; może były to emanujące z niej energia i inteligencja, a może coś bardziej przyziemnego: kwiaty lotosu wyhaftowane na materiale, z którego uszyta została jej egzotyczna, o ile nie wręcz ekstrawagancka, suknia zdradzająca jakąś wewnętrzną pewność siebie – i rzecz jasna Beatrice mogłaby z niego uszyć fantastyczne kielichy do abażurów.

Mabel towarzyszyli rodzice. Sadie Carter Lacy odznaczała się zdumiewającym podobieństwem do córki i prawdopodobnie była nową znajomą Minervy, jedną z tych, z którymi grywała w karty w środowe wieczory. James Carter Lacy, dosyć powabny mężczyzna obdarzony pięknym uśmiechem, miał niezdrową i bladą, niemal odrażającą cerę.

Beatrice pozazdrościła nieco swej rówieśnicy, której sekundowali rodzice, ponieważ sama musiała iść przez życie w pojedynkę. I bez wątpienia w przeciwieństwie do niej Mabel nie miała za ciasnych butów.

Lecz podczas gdy Beatrice wpatrywała się zafascynowana w Mabel, tamta spoglądała podejrzliwie na bransoletkę na jej nadgarstku, wzbudzając w dziewczynie poczucie winy bez żadnego racjonalnego powodu. Czyżby biżuteria wyglądała na zbyt drogą dla kogoś takiego jak ona?

Mabel oderwała wzrok od bransoletki, zajrzała jej w oczy i przemówiła:

– Miss Bernabò, mogę zapytać…

W tej samej chwili jednak do pokoju wpadł jak burza Kit i, jak zawsze, jego pojawienie się przesłoniło wszystko inne.

2Kolacja

– Christopherze, któregoś dnia wyjaśnisz nam, co twoim zdaniem jest aż tak nieprzyzwoitego w punktualności.

W rzeczywistości wszystko wskazywało na to, że Christopherowi Ashbury’emu jest całkowicie obojętne, że swoim spóźnieniem sprawił matce kłopot, w dodatku najwyraźniej zdążył już zaznać przyjemności, teraz zaś czekały go tylko obowiązki. Potem jednak pochwycił spojrzenie Beatrice i ukradkiem puścił do niej oko. Ona odwzajemniła się uśmiechem, tyle że on już na nią nie patrzył, bo odpowiadał Minervie:

– To prawda, ale mam wytłumaczenie: przyprowadziłem wam ni mniej, ni więcej, tylko lorda Warthmore’a we własnej osobie.

Beatrice przeniosła więc wzrok z Kita na towarzyszącego mu lorda Warthmore’a. „Prawdziwy lord wcale się nie różni od zwykłych śmiertelników”, pomyślała.

Nosił frak, tak jak Kit, u niego wszakże mocniej rzucała się w oczy biel koszuli i kamizelki, ponieważ miał opaloną skórę i bardzo ciemne włosy. Na jego palcu widniał złoty pierścień, sylwetka mężczyzny była wyprostowana, harmonijna, ale także emanowała niezwykłą swobodą.

Starsze panie na jego widok wpadły w zachwyt, toteż Kit rzucił go im na pożarcie, a sam ukradkiem przysunął się do Beatrice.

– Słowo daję, myślałam, że już nie przyjdziesz.

Jak nic miał wśród przodków jakichś wikingów, albowiem był bardzo wysokim blondynem. Wziąwszy z tacy kieliszek szampana, przytknął go do ust. Czym prędzej go opróżnił.

– Żeby matka mnie wydziedziczyła? Byłaby do tego zdolna, gdybym opuścił jedną z tych jej niestworzonych kolacji. No i nie zobaczyłbym ciebie – szepnął słodko, po czym od razu się zmitygował, ledwie podszedł do nich jego druh, który zdołał się wyrwać z rąk przyjaciółek Minervy.

– Beatrice, wspominałem ci już o Julianie Lennoksie, wicehrabim Warthmore.

Przytaknęła; pamiętała, że napomknął kiedyś bardzo mgliście o niejakim Julianie, nie wiedziała jednak, że to wysoko urodzony szlachcic. To pewnie on był tym wicehrabią, którego brak przesądów wyliczał pułkownik Coddington. Stojący przed nią młodzieniec skinął głową, spoglądając na nią albo – lepiej – tak naprawdę wpatrując się w bliznę. Musnęła ją odruchowo, bez powodu, jakby chciała się upewnić, że już nie jest taka szpetna jak zawsze, i dopiero wówczas Warthmore odwrócił wzrok.

Nieco później Beatrice pożałowała, że Minerva postanowiła usadzić ich przy stole naprzeciwko siebie i że Warthmore znajduje się akurat po jej lewej stronie, skąd ma dokładny widok na jej zraniony policzek. Po swojej prawej Beatrice miała pułkownika Coddingtona, tymczasem Kit zajmował miejsce na drugim końcu stołu, obok Jamesa Cartera Lacy’ego.

– Przepraszam. Może mi pani przypomnieć swoje imię?

Lord Warthmore, ze srebrnym widelcem w palcach jednej dłoni i nożem w drugiej, patrzył jej w oczy. Jego tęczówki miały szarozielony kolor, tak głęboki, że początkowo Beatrice wydały się o wiele ciemniejsze. Płomienie świec odbijały się w jego źrenicach niczym maleńkie gwiazdki. Potem jednak szlachcic ponownie utkwił wzrok w jej bliźnie, która aż paliła pod skórą, emanując gorącem i wściekłością aż do samych trzewi.

– Beatrice Bernabò – odparła. Czuła się urażona.

– Beatrix?

Gdyby nie wpatrywał się w nią tak niegrzecznie, machnęłaby na to ręką. Nigdy nie była przesadnie drażliwa na punkcie własnego imienia; wiedziała, że Anglicy starają się je wymawiać po swojemu.

– Nie, wasza miłość. Jeśli da pan radę, wymawia się Be-a-tri-cze – odrzekła, cedząc sylaby. – Jestem Włoszką.

W oczach lorda nie było widać zaskoczenia, gdy zapytał:

– Włoszką skąd?

– Z Florencji.

– Znakomicie mówi pani po angielsku.

– Dziękuję, pan również. – Po czym zabrała się do polędwicy wołowej, którą miała na talerzu.

– Jest trochę za bardzo krwista – poskarżył się tymczasem pułkownik Coddington.

– Powiada pan? – rzuciła Beatrice.

– A młody Ashbury już sobie golnął – skwitował półgłosem pułkownik.

Chociaż Beatrice przywykła do jego niemal nieżyczliwych komentarzy, było jej przykro, że odnoszą się do Kita. W istocie jednak Kit, który siedział obok Cartera Lacy’ego, sprawiał wrażenie wyjątkowo niezręcznego: właśnie stłukł kryształowy kieliszek, a wino utworzyło purpurową plamę na nieskazitelnie białym obrusie. Beatrice zauważyła, że Kit i Warthmore przed chwilą wymienili znaczące spojrzenia.

Teraz, gdy zdołała dopasować do obecnych plotki, które Inigo Coddington zdradził jej, nim wszyscy przyszli, uzmysłowiła sobie, że:

1) bogactwo Cartera Lacy’ego jest czymś świeżym, a co za tym idzie – definitywnie wulgarnym;

2) Julian Lennox, który był w wojsku i mieszkał w Bombaju, gdzie zyskał sławę raczej z powodu rozwiązłości niż militarnych zasług (krążyły nawet pogłoski o niesubordynacji), odziedziczył tytuł lorda Warthmore niedawno i nieoczekiwanie, ponieważ był trzecim synem, lecz starszy brat Alastair, dziesiąty wicehrabia, zmarł sześć miesięcy wcześniej na chorobę płuc, a jeszcze wcześniej podczas wojny rodzina straciła Andrew, drugiego syna;

3) było oczywiste, że Carter Lacy i wicehrabia poznali się już w Bombaju i że teraz, gdy ten drugi został dziedzicem starego rodu i nie był zwykłym oficerem, ten aferzysta chce mu wcisnąć za żonę córkę Mabel.

Właśnie szczególnie ta kwestia ją interesowała, albowiem przemknęło jej przez myśl podejrzenie, że istnieje tego rodzaju plan dotyczący Kita i Mabel, i w tej samej chwili oblał ją zimny pot.

Tymczasem pułkownik spierał się z madame de Vanancour. Jednym słowem: wszystko jak zwykle.

– I całą drogę pokonała pani pociągiem? – pytał właśnie Coddington Geneviève.

– Tak, pułkowniku. Jak już miałam okazję panu powiedzieć, kolej istnieje także w skromnej Bretanii, nie tylko w Wielkiej Brytanii, i nie wykorzystujemy jej wyłącznie do przewozu owiec. – Po czym kobieta źle odłożyła widelec na talerz, co sprawiło, że jeden brokuł wystrzelił w górę i wylądował na kamizelce pułkownika.

Tymczasem James Carter Lacy, ojciec Mabel, rozprawiał o swych interesach w Indiach tak głośno, że nie dało się usłyszeć nikogo oprócz niego.

– Trafiliśmy na drugą żyłę trzy miesiące temu – objaśniał właśnie madame de Vanancour.

– Interesowałoby mnie zainwestowanie – odparła tamta, Beatrice zaś pomyślała mimochodem, że to nie wygląda na prawdziwe zainteresowanie, lecz zwykłe podtrzymywanie rozmowy.

– Naprawdę? – odrzekł Carter Lacy z obojętnością nieudolnie udającą zdziwienie, podczas gdy pani Westin chłonęła każde słowo ich konwersacji.

„Cóż za irytujące konwenanse”, uznała w myślach Beatrice.

– Mówił pan, że gdzie znajduje się kopalnia? – zapytał pułkownik Coddington.

– W okolicach Hajdarabadu, w Indiach.

Beatrice zauważyła, iż wicehrabia Warthmore na moment czmychnął, przynajmniej duchem, przed rozmową z Mabel Carter Lacy, prawdopodobnie dlatego, że właśnie wspomniano o Indiach. Jego wzrok zapłonął, a Beatrice odkryła, jak ten mężczyzna potrafi się zmienić, kiedy coś wzbudzi jego ciekawość.

Pułkownik Coddington, który chwycił koniuszkami palców latający brokuł i którego korciło, by odłożyć go z powrotem na talerz tej piekielnej Francuzki, ostentacyjnie przybrał minę osoby zawsze dobrze poinformowanej i na czasie.

– I już weszła na giełdę? – zapytał.

– Oczywiście! Jeśli pan też jest zainteresowany, pułkowniku, musi pan wiedzieć, że mogę panu dostarczyć próbki skały, aby wszystko było absolutnie przejrzyste.

– W istocie słyszałem o niej.

– Wszyscy o tym mówią! – zapewnił Carter Lacy i przełknął zbyt duży kęs. Napił się, unosząc mały palec i siorbiąc, a na koniec elegancko stłumił beknięcie. – O czym to rozmawialiśmy?

Po kolacji mężczyźni udali się do saloniku, by zapalić cygaro, napić się brandy oraz porozmawiać o interesach i polityce, kobiety zaś skupiły się w innym salonie, a za nimi podążył Uther Pendragon, wijąc się między ich nogami.

Nim dołączył do pozostałych, Kit podszedł do Beatrice; jego wzrok spoczął na jej nadgarstku.

– Już ją wcześniej zauważyłem. Nowa? – zagadnął.

Beatrice przesunęła palcem po złotym łańcuszku.

– Och, nie. A szkoda. Tylko sobie przymierzyłam. Po prawdzie znalazłam ją dziś wieczorem na ulicy, dwa kroki od twojego domu. Zdaniem twojej matki pochodzi ze sklepu pewnego jubilera, który nazywa się Lunderdoff. Zadbam o to, żeby już jutro ją odnieść, dzięki czemu może on zdoła się skontaktować z klientką, która ją zgubiła.

Kit wziął ją za rękę i nawet nie prosząc o pozwolenie, odpiął bransoletkę. I chociaż Beatrice nosiła ją tak krótko, poczuła, jakby jej nadgarstek był nagi.

– Pozwól, że ja się tym zajmę, proszę – powiedział uprzejmie. Beatrice się wzruszyła: jakiż on jest troskliwy. – Raczej… – dodał bardzo przekonującym tonem – zacznij się zastanawiać nad jakimś pretekstem, żebyśmy mogli się jutro zobaczyć, Bee.

Nazywał ją tak, gdy nikt nie słyszał. Beatrice drgnęła. Szept ten przyprawił ją o dreszcz. Zdążyła jednak odpowiedzieć:

– Zostawię ci bilecik, tam gdzie zawsze.

A on już umknął z bransoletką w kieszeni fraka.

Gdy Beatrice przyłączyła się do pozostałych pań, twarz ciągle jej płonęła. Siedziały tam wszystkie kobiety z wyjątkiem Mabel Carter Lacy, z którą chętnie zamieniłaby słówko, a która pewnie oddaliła się, aby przypudrować nos. Beatrice skorzystała z paplaniny, czując, że nie zdoła wnieść do niej nic nowego, aby uspokoić bicie serca, po chwili zaś przeprosiła panie, wstała i ruszyła do buduaru Minervy, aby czym prędzej napisać liścik do Kita.

Nie lubiła ukrywania się, chociaż czasami bywało konieczne. A oni wspólnie ustalili, że zachowają w tajemnicy to, co się między nimi dzieje. Przynajmniej ona sobie tak wmawiała, to znaczy, że sama również wzięła udział w podejmowaniu tej decyzji.

Drobnymi, cichymi kroczkami wspięła się na piętro, gdzie znajdowały się prywatne pokoje.

Drzwi do buduaru ledwie skrzypnęły; aby uniknąć kolejnego dźwięku, Beatrice zostawiła je otwarte. Podeszła do biurka, wzięła białą kartkę i pióro wieczne. Wiedziała, że musi się spieszyć, prędko więc uwinęła się z pisaniem. Złożyła arkusz na czworo i ścisnęła w garści, następnie zeszła po schodach i w pustej o tej porze jadalni zbliżyła się do chińskiej wazy, do której ona i Kit zwykle wkładali korespondencję. Naczynie stało na stoliku przy oknie, raczej zapomniane, i nikt nigdy nie zadawał sobie trudu, by podnieść pokrywkę.

Już miała upuścić bilecik, gdy wtem wydało jej się, że na ulicy za oknem dostrzega dziewczęcą postać. Z początku śledziła ją wzrokiem, po czym zmieniła miejsce. Była to Mabel, a Beatrice zastanawiała się, jakim cudem nie marznie bez płaszcza w listopadową noc, ubrana jedynie w wieczorową suknię w kwiaty lotosu. Jeszcze dziwniejsze zaś było to, że wyszła z domu najwyraźniej tylnymi drzwiami. Dokąd się udawała? Beatrice potrąciła stolik i cenna waza niemal spadła, co jednak jej nie powstrzymało. Przechyliwszy się jak mogła najdalej, ujrzała Mabel w objęciach jakiegoś niezbyt wysokiego młodzieńca. Uliczna latarnia jeszcze nie zgasła, ale znajdowała się daleko; mimo wszystko pozwoliła Beatrice stwierdzić, że łączy ją z Mabel Carter Lacy coś wspólnego: obie durzyły się w kimś, kto nie mógł im towarzyszyć w blasku dnia. Było to pewne w stosunku do niej i mocno prawdopodobne dla Mabel. Bo inaczej niby dlaczego spotykać się ukradkiem?

Ukochany Mabel pożegnał się z nią niechętnie, co potrafiła wywnioskować nawet Beatrice. Pocałował ją namiętnie, a ona wsunęła mu palce we włosy, które – zdaje się – były jasne. Nie blond, tylko rude jak u Szkotów czy Irlandczyków.

Beatrice zdała sobie sprawę, że zabawiła tam aż za długo; nie mogła ryzykować, że zobaczy ją Minerva. Wrzuciła więc liścik do wazy, odłożyła na miejsce pokrywkę i ruszyła do sali zajętej przez panie. Gdy mijała bibliotekę, drzwi się otworzyły i wyszedł z nich lord Warthmore.

Popatrzyli na siebie. Bardzo uważnie. On najwyraźniej po raz pierwszy dostrzegł w jej twarzy coś więcej niż tylko bliznę. Gęste brwi, prawie sięgające nasady nosa, nad parą głęboko osadzonych, spoglądających wnikliwie oczu, w których jasnokasztanowa jesienna barwa wpadała w niemal żółtą zieleń suchych liści.

Beatrice odniosła wrażenie, że podobnie jak ona, on też ma coś do ukrycia. Nie potrafiłaby wyjaśnić, na czym się to opierało: może, skoro sama działała ukradkiem i pochopnie, przypisywała mu własne cechy albo było to jedynie coś instynktownego, mrocznego, co emanowało z niego niejasno, jak dzieje się wyłącznie z tajemnicami.

– Miss Beatrice…

– Wasza miłość.

Po czym każde poszło w swoją stronę.

Zająwszy z powrotem swoje miejsce, Beatrice spostrzegła, że Minerva Ashbury wpatruje się w jej palce.

Podobnie jak rękaw sukni, pobrudziły się atramentem. Co za pech, to była jedna z najlepszych sukni, jakie miała.

Wkrótce potem weszła Mabel, w chwili gdy Beatrice słuchała, jak madame de Vanancour, która ledwie wróciła z Paryża, relacjonuje, co takiego opowiedziała jej krawcowa.

Młoda kobieta nie odezwała się ani słowem. Wygładziła fałdy sukni w kwiaty lotosu i dotknęła delikatnej wstążki na czole, tak jakby sprawdzała, czy aby się nie przesunęła. Miała tylko lekko zaróżowione policzki, ani śladu więcej po owych skradzionych nocy chwilach.

Potem madame de Vanancour pisnęła, aż wszystkie podskoczyły: otóż Uther Pendragon nędznymi resztkami ząbków ugryzł ją w łydkę i rozdarł jedwabną pończochę.

– Diabelskie psisko – mruknęła pani Ashbury, po czym Mason wyniósł go na zewnątrz, podczas gdy zwierzak próbował capnąć również jego.

Kiedy w oddali rozległ się męski okrzyk zdumienia, umysły wszystkich kobiet zdążył już ogarnąć lekki popłoch.

Rzecz jasna żadna z nich nie była gotowa na widok, jaki ukazał się ich oczom, gdy udały się do biblioteki.

James Carter Lacy leżał na podłodze.

Martwy.

3W bibliotece jest trup

Wyciągnięty jak długi na dywanie, brzuchem do dołu, z otwartymi oczami i jedną dłonią zaciśniętą w pięść. Czarny smoking leżał na fotelu. James Carter Lacy miał na czole ranę, której nie było podczas kolacji, pół godziny wcześniej. Chociaż, jak od razu zauważył pułkownik Coddington, mogła ona powstać w momencie upadku, kiedy mężczyzna zasłabł. Bo wyraźnie nastąpiło zasłabnięcie, wszyscy się co do tego zgodzili, zapewniając jeden drugiego, jakby można było choćby hipotetycznie podejrzewać coś innego. Jedynie lord Warthmore zachowywał milczenie, szukając czegoś bądź kogoś wzrokiem. Gdy skupił spojrzenie na niej, do Beatrice dotarło, że szukał właśnie jej.

Zadawał jej nieme pytanie, coś jakby: „Myślisz, że ja już o tym wiedziałem?”. Mimo wszystko wcale nie wyglądał na zaniepokojonego, ani trochę.

Beatrice natomiast była wstrząśnięta i czuła, jak świdrują ją na wylot otwarte, nieruchome, mętne oczy Jamesa Cartera Lacy’ego.

– Idź do domu – powiedział Kit, przysunąwszy się do niej na chwilę. Zdążył poluźnić węzeł białego krawata.

Beatrice nie zdawała sobie sprawy z tego, że drżała z wewnętrznego i zewnętrznego zimna, które nie ustępowało.

– Ależ skąd.

– Nie ma powodu, żebyś zostawała.

– Twoja matka…

– Sam zadbam o matkę.

Beatrice zrobiło się bardzo przykro. Zupełnie jakby chciał się jej pozbyć. Żaden z gości nie wyszedł, dlaczego ona miałaby to uczynić? Nawet jeśli istotnie w całym tym zamieszaniu człowiek mógł się poczuć zbędny. Nie była z kobietami od Carterów Lacych w aż tak zażyłych stosunkach, żeby je pocieszać, z kolei pani domu zachowała wystarczającą trzeźwość umysłu, by wydawać służbie polecenia.

Sadie Carter Lacy płakała, Mabel jakby wpadła w odrętwienie. Geneviève de Vanancour i Mary Westin usta nie zamykały się ani na chwilę; nadmierne pocenie się pana Lacy’ego znalazło się na pierwszym miejscu na liście osobliwości, które – jeśli spojrzeć z perspektywy – zapowiadały fatalny przebieg wieczoru. Gdy Mary Westin oznajmiła, że czuje się jak w powieści Agathy Christie, Beatrice odwróciła się gwałtownie, ponieważ była to prawda, a jej samej również przeszło to przez myśl. Tylko że w powieściach Christie zawsze jest morderca.

Pułkownik Coddington wziął na siebie obowiązek wezwania policji, a tymczasem Mason przyniósł dla wszystkich rumianek. Minerva dolała do niego odrobinę za dużo brandy.

– Ręka mi się omsknęła – powiedziała, ale nie poprosiła o następną filiżankę.

W dużej sali, gdzie wszyscy się zgromadzili, panowało grobowe milczenie, zegar zaś wybił północ, w chwili gdy pojawili się jednocześnie lekarz sądowy i nadinspektor Scotland Yardu.

Policjant był wysokim trzydziestolatkiem w szarym tweedowym garniturze, białej koszuli z okrągłym kołnierzykiem i ze złotą spinką przy krawacie. Gdy podał Masonowi kaszkiet, ukazały się jego kasztanowe włosy o popielatych refleksach, nieco krótsze po bokach. Kilka pukli opadało mu na czoło. Spoglądał na wszystkich jasnoniebieskimi oczami o intensywnym odcieniu, a między prostymi, wysokimi brwiami porastającymi wypukłe łuki utworzyła się zmarszczka w kształcie litery V. Wyjął z ust cienki zgaszony papieros i wsunął go do srebrnej papierośnicy, którą schował do kieszeni.

– Archer Blackburn, nadinspektor Scotland Yardu – przedstawił się.

– Zaprowadzę panów do biblioteki – zaofiarował się Kit, odezwawszy się pierwszy. Koniecznie chciał się zaprezentować jako pan domu; nie odstąpiłby tej roli pułkownikowi Coddingtonowi, który już był gotów zaanektować nadinspektora.

– Dziękuję – odparł Blackburn z rękami w kieszeniach.

Ruszył więc za Kitem wraz z doktorem Murphym na oczach wszystkich obecnych, w grobowej ciszy.

– To Mason go znalazł, nasz majordomus – wytłumaczył Kit, gdy stanęli nad zwłokami. – Właśnie paliliśmy sobie w salonie po kolacji, wie pan. Oddalił się bez wyjaśnienia, mówiąc tylko „za pozwoleniem”. Może źle się poczuł.

– Według pana wyglądał na cierpiącego? – zapytał Blackburn.

– Był blady. Może usunął się z powodu skrępowania. Nikt nie lubi, żeby widziano, jak niedomaga. To kwestia dumy.

Nadinspektor był wprawiony w zachowywaniu zimnej krwi, toteż obojętnie zareagował na ten komentarz, jego wzrok spoczął na rzuconym na fotel smokingu i na rozpiętym kołnierzyku.

– Może poczuł, że się dusi – dodał doktor Murphy.

Nadinspektor w milczeniu pochylił się nad ciałem. Rana na czole nie krwawiła. Otwarte i puste oczy wpatrywały się weń pytająco; Archer zresztą uważał, że śmierć jest właśnie tym. Pytaniem. Położył mu dłoń na ramieniu, jakby chciał powiedzieć: „Przykro mi, przyjacielu. Dziś wieczorem ci się nie powiodło”.

– Spokojny wieczór? – zagadnął, nadal pochylony.

– Bardzo spokojny.

Doktor Murphy również się pochylił i rozpoczął oględziny zwłok.

Kit słyszał, jak cicho rozmawiają, i wywnioskował, że zdaniem medyka była to śmierć z przyczyn naturalnych. Ciało nie wydzielało żadnych szczególnych zapachów, które wskazywałyby na otrucie. Nie było oznak przemocy, chociaż aby zyskać pewność, należało je rozebrać w kostnicy. Nadinspektor wyprostował się, po czym wyjął z kieszeni notes i ołówek. Właśnie robił notatki, kiedy Kit zapytał:

– Czy mogę odprawić gości, nadinspektorze? Wszyscy są zszokowani.

Archer dokończył pisanie i dopiero wtedy odparł:

– Rozumiem.

Następnie wyszedł z biblioteki, a Kit podążył za nim. Nadinspektor rozejrzał się po przyległych pokojach i zapytał:

– Były puste?

– Przypuszczalnie tak – potwierdził Kit.

Archer pokiwał głową, wrócił do sali i przemówił:

– Czy ktoś ma do powiedzenia coś szczególnego?

Beatrice poczuła, jakby jakiś kawałeczek w niej umarł. Owszem, być może miałaby coś do powiedzenia…

– Czy to był atak apopleksji? – zapytała madame de Vanancour.

– Możliwe.

Beatrice przemknęło przez myśl, że nadinspektor mówi tak, jakby każde słowo sporo go kosztowało. Jednocześnie spojrzała na lorda Warthmore’a: przyzna się, że wyszedł stamtąd kilka minut przed tym, nim znaleziono Cartera Lacy’ego martwego, czy nie? Wcale nie przejawiał takiego zamiaru; po prostu milczał. Na dodatek całkowicie spokojny. Kit sprawiał wrażenie dużo bardziej przejętego.

Gdyby jednak sama o tym powiedziała, zarazem przyznałaby się przed Minervą, że kręciła się po domu… konkretnie w jakim celu? Żeby trafić do toalety, nie trzeba było przechodzić koło biblioteki. A właściwie dlaczego miałaby w ogóle o tym mówić, skoro James Carter Lacy tylko zaniemógł? Nawet jego żona przyznała, że jej małżonek za dużo je i pije. A przecież sześćdziesiątka to krytyczny wiek, wszyscy o tym wiedzą.

Blackburn zadał jeszcze kilka pytań pani Carter Lacy i Mabel. Obie bidulki odpowiadały tak cicho, że pozostali ledwo je słyszeli. Tymczasem lekarz sądowy opuścił bibliotekę i potwierdził, że owszem, na pierwszy rzut oka można to uznać za nagłą niemoc. Ciało, stwierdził zatem nadinspektor, należy przetransportować do kostnicy; zaraz przyjedzie po nie Austin, a goście mogą wrócić do swoich domów.