Miłosny układ - Hogle Sarah - ebook + książka

Miłosny układ ebook

Hogle Sarah

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Data ważności licencji: 12/1/2026

Oceny
4,1 (841 ocen)
373
278
126
51
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Unwantedxhost

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżu kolczasty! No uwielbiam! Początkowo miałam ochotę bohaterów udusić, ale to jak to wszystko się rozwija, tak naturalnie, niewymuszenie… ich w końcu nie da się nie lubić, ba nie da się ich nie kochać! Są niesamowici, pozytywni, szaleni, trochę pogubieni, idealnie nieidealni - takich lubię najbardziej, bo wydają się po prostu prawdziwi. To idealna lektura na wieczór, lekka, przyjemna, zabawna, ale, co najważniejsze, prawdziwa, bo coś takiego naprawdę może się wydarzyć, a to czynią ją tym lepszą. A co jest najlepszą rekomendacją w moim odczuciu? Zamierzam ją kupić!
przeczytane1995

Nie oderwiesz się od lektury

Tego się nie spodziewałam. Myślałam, że ta historia rozwinie się zupełnie inaczej. I zostałam pozytywnie zaskoczona. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to moja ulubiona książkowa komedia romantyczna. Uwielbiam zarówno Naomi jak i Nicholasa. Są świetnymi postaciami, w szczególności w momencie kiedy postanawiają się nienawidzić. Na pewno wrócę do niej nie raz i będę się z nią bawić tak samo dobrze jak za pierwszym razem.
71
wissienka

Z braku laku…

niestety głębokie rozczarowanie. nuda, dłużyzna i niedojrzałość bohaterów. na plus morał, który można wyczytać z tej historii
51
nagorkaagnieszka

Całkiem niezła

Bardzo ciężko ocenić tę historię jednoznacznie. Przez połowę książki główna bohatera jest bardzo irytująca, natomiast później historia jest ciekawie prezentowana.
30
KiraneG

Dobrze spędzony czas

Fantastyczny romans ze związkiem trochę pokrytym kurzem i okraszony sporą dawką dobrego humoru, a całość napisana w bardzo dobrym stylu! Miałam wiele uciechy w trakcie lektury, bohaterowie cudnie zmieniali się w trakcie rozwijania się historii. Oboje nie byli tymi samymi ludźmi na początku i na końcu książki. Dobrze się te zmiany obserwowało, wszystko było wiarygodne (może poza samą końcówką, troszkę na nią kręcę nosem, choć z drugiej strony fajnie, że Naomi i Nick ostatecznie, jak dorośli, postawili na swoim w tak istotnej sprawie). Kreatywność w "uprzyjemnianiu" sobie życia to coś pięknego, ale te późniejsze refleksje Naomi dobrze przeplatały się z elementami humorystycznymi. Jedynym moim zastrzeżeniem jest odczucie, że bardzo brakowało mi tu perspektywy Nicka - aż się prosiło, by przedstawić pewne sytuacje z dwóch stron. Nie zmienia to faktu, że bawiłam się przednio, momenty refleksji również się pojawiły, także to bardzo przyjemna rozrywka i zdecydowanie warto poświęcić czas na le...
30



Tytuł oryginału: You Deserve Each Other

Projekt okładki: Katarzyna Konior/bluemango.pl

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa)

© 2020 by Sarah Hogle

This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022

© for the Polish translation by Magdalena Sommer

ISBN 978-83-287-2019-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

Mojemu mężowi Marcusowi i naszym dzieciom.

Jesteście moją ostoją.

Prolog

Czuję, że dziś mnie pocałuje.

Chyba umrę, jeśli tego nie zrobi. To nasza druga randka; siedzimy w aucie w kinie samochodowym i udajemy, że oglądamy film, ukradkiem zerkając na siebie. Film trwa dwie godziny i pięć minut. Minęła już godzina i pięćdziesiąt pięć minut bez pocałunku. Nie chcę wyjść na desperatkę, ale nie dlatego wklepałam w jedną trzecią ciała balsam rozświetlający, żeby teraz nie poplamić mu koszuli ani trochę. Jeśli mój plan się powiedzie, to po wszystkim facet wróci do domu na miękkich nogach z potarganymi włosami i taką ilością lśniącego kosmetyku na ubraniu, że będzie odbijać się w światłach przejeżdżających samochodów. Moje feromony przylgną do niego na cały tydzień bez względu na to, jak dokładnie będzie się szorować.

Całkiem śmiało dawałam mu do zrozumienia, czego chcę, starając się przyciągnąć jego uwagę do moich ust – oblizywałam je, skubałam i dotykałam ich palcami. Przeczytałam takie porady w magazynie „Cosmopolitan”. Opalizujący błyszczyk, opracowany w laboratoriach w celu przyciągania męskich warg, powinien być równie skuteczny jak rozłożony ogon pawia. Nicholas ze swoimi prymitywnymi instynktami nie będzie w stanie mi się oprzeć. Niestety błyszczyk przyciąga także moje włosy, przez co ciągle mam w ustach nieprzyjemny posmak supermocnego lakieru. Ale cóż, czasem trzeba poświęcić się dla urody. Lewą rękę położyłam na siedzeniu wnętrzem dłoni do góry, żeby stworzyć wrażenie maksymalnej dostępności, w razie gdyby zapragnął ją ująć i już jej nie wypuścić.

Powoli tracę nadzieję, kiedy widzę, jak na mnie spogląda i od razu odwraca wzrok. Może jest typem faceta, który jeździ do kina samochodowego, żeby faktycznie oglądać filmy. Chociaż nie podoba mi się ta myśl, muszę rozważyć opcję, że po prostu nie czuje tego co ja. Już nieraz jakiś wygadany czaruś odwoził mnie do domu, tylko cmoknął na dobranoc, a później ignorował, choć wcześniej sądziłam, że wszystko zmierza w najlepszym kierunku.

Wtedy to dostrzegam: znak, że opłaciło się przez cały wieczór wyciągać włosy z ust. Znak ma formę papierka po miętówce tkwiącego w otworze na napoje. Delikatnie wciągam powietrze nosem i – kurczę – tak, zdecydowanie czuję woń olejku wintergreen. Zapuszczam żurawia i okazuje się, że jest lepiej, niż sądziłam. Dwa papierki! Podwoił wysiłki! Nikt nie bierze dwóch miętówek naraz, jeżeli nie zamierza czegoś zdziałać.

Rany, ale on przystojny. Chyba zwabiłam go tu jakimś podstępem. Podoba mi się w nim dosłownie wszystko. Nie odczekał trzech dni po pierwszej randce, żeby się odezwać. Jego SMS-y są napisane bez błędów. Dotąd nie dostałam niechcianego zdjęcia penisa. Mam ochotę zarezerwować salę na nasze wesele.

– Naomi? – odzywa się Nicholas, a ja trzepoczę rzęsami.

– Tak?

Uśmiecha się. Ma niesamowicie czarujący uśmiech, trudno go nie odwzajemnić.

– Słyszałaś, co mówiłem?

Odpowiedź brzmi: „Nie, nie słyszałam”, bo cały czas jestem zajęta podziwianiem jego profilu, o wiele za mocno zadurzona jak na tak wczesny etap naszego… Nie mogę tego nawet nazwać związkiem. To dopiero druga randka. Naomi, opamiętaj się.

– Często tak się zamyślasz? – pyta z ciekawością.

Czuję, że się czerwienię.

– Tak. Wybacz. Czasem nie słyszę nawet, jak ktoś do mnie mówi.

Uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Jesteś urocza.

Naprawdę uważa, że jestem urocza? Serce mi trzepocze. Nabieram nadziei. W duchu dziękuję sztucznym rzęsom i wydekoltowanej (lecz eleganckiej) bluzce.

– Powiedziałem, że film już się skończył. – Nicholas przygląda mi się z przechyloną głową.

Gwałtownie kieruję wzrok w stronę ekranu. Ma rację. Nie mam pojęcia, jakie było zakończenie, ba, nie potrafiłabym opowiedzieć fabuły nawet w najbardziej ogólnym zarysie. Chyba jakieś romansidło, ale czy to ważne? Znacznie bardziej interesuje mnie romans kiełkujący tu, w samochodzie. Parking opustoszał. Mamy na tyle dużo prywatności, że moja wyobraźnia zaczyna szaleć. Może dojść dosłownie do wszystkiego. Jesteśmy tu tylko my i…

Różowy sweterek schludnie złożony na tylnym siedzeniu z całą pewnością należy do kobiety, lecz tą kobietą nie jestem ja.

Ściska mnie w żołądku. Nicholas patrzy w ślad za moim wzrokiem.

– To mojej matki – wyjaśnia prędko.

Nie jestem pewna. Przekonałaby mnie chyba tylko dołączona kartka urodzinowa z jego podpisem i dopiskiem: „Kocham Cię, mamo!”. Chyba zemdleję.

– Cudownie – mówię, boleśnie świadoma tego, jak blisko siebie i jednocześnie daleko od całego świata jesteśmy w jego samochodzie. Dygoczę z niepewności; mój wzrok przyciągają zmięte papierki po miętówkach. Film się skończył, więc na co ten facet jeszcze czeka? – Dziękuję, że mnie tu zabrałeś.

Dzisiaj nie ma już wielu takich miejsc. Pewnie najwyżej dwa na Środkowym Zachodzie. Jeszcze rzadsze są takie, które działają przez cały rok. Na szczęście dali nam gratis elektryczny grzejnik, by zrekompensować szaleństwo tej rozrywki w styczniu. Siedzimy opatuleni kilkoma kocami; jest nawet zaskakująco przytulnie jak na zimową randkę.

– W całym stanie zostało tylko osiem kin samochodowych – informuje Nicholas.

Jestem pod wrażeniem, że potrafi na poczekaniu przywołać takie dane.

– Głodna? Wiem, że niedaleko jest miejsce, gdzie sprzedają mrożony jogurt. Najlepszy na świecie.

Nie przepadam za mrożonym jogurtem (szczególnie przy niskiej temperaturze). Postanawiam jednak nie oponować. Nie znamy się zbyt dobrze, ale jeśli chcę, aby doszło do trzeciej randki, muszę sprawiać wrażenie niezbyt wymagającej. Wyluzowana Naomi, z którą można miło spędzić czas i zdecydowanie fajnie się całować. Może pocałuje mnie po mrożonym jogurcie. I może rozepnie też swoją koszulę.

– Brzmi super!

Zamiast zapiąć pas i ruszyć, Nicholas zwleka. Manipuluje przy radiu, aż z trzasków wydobywa się skoczna piosenka w stylu indie, You Say It Too. Dociera do mnie, że stał się tak małomówny nie dlatego, że nie jest mną zainteresowany, lecz z nerwów, co trochę dziwi, bo dotychczas emanował niezmierną pewnością siebie. Czuję napięcie w powietrzu, mój puls przyspiesza, gdy czekam na to, co zaraz się wydarzy. Krew w żyłach szumi rytmicznie: tak! tak! tak!

– Jesteś piękna – wyznaje Nicholas z powagą, odwracając się do mnie.

W oczach ma niepewność, przygryza policzek. Zdumiewające, że z nas dwojga to on jest bardziej spięty. Serce zamiera mi na moment, gdy Nicholas nachyla się centymetr bliżej. I bliżej. Rozchyla wargi, jego wzrok pada na moje usta i w tej chwili najzwyczajniej zapominam o wszystkich mężczyznach, z którymi umawiałam się do tej pory. Przyćmił tamte wspomnienia całkowicie. Jest inteligent­ny, czarujący i absolutnie idealny dla mnie.

Serce podchodzi mi do gardła. Nicholas muska moje włosy, unosi moją twarz ku swojej. Pokonuje ostatni dystans między naszymi ustami i świat rozjarza się jak spadająca gwiazda, po całym ciele rozchodzi się zachwyt, oczekiwanie i uczucie, że wszystko jest takie jak powinno. Całujemy się, i tak jak przewidywałam – już po mnie.

Co za magiczny, niesamowity wieczór.

Rozdział 1

Rok i dziewięć miesięcy później

Co za wstrętny, beznadziejny dzień. Krople deszczu uderzają o przednią szybę równie beznadziejnego samochodu mojego kolegi z pracy. Pachnie w nim zimnymi frytkami z McDonalda i sosnowymi gałązkami. Leon bębni palcami o kierownicę i nachyla się lekko do przodu, żeby cokolwiek dojrzeć. Wycieraczki pracują na maksa, ale deszcz jest tak gwałtowny, jakby rozdarło się niebo i wylewało na nas cały ocean.

– Jeszcze raz dzięki za podwiezienie.

– Nie ma sprawy, polecam się na przyszłość.

Zaciskam wargi i wdycham aromat sosny. Teraz zapach odświeżacza, który rozpylił we wnętrzu, zanim wsiadłam, będzie mi towarzyszył do końca dnia. Nie znam Leona zbyt dobrze – całkiem możliwe, że wozi w bagażniku zwłoki, a odświeżaczem próbuje zamaskować ich odór.

– Ale leje – burczę pod nosem.

Dzisiaj nie mogłam zabrać się z Brandy, bo siostra wpadła po nią wcześniej. Zach przyjechał motocyklem i założę się, że teraz tego żałuje. Melissa niby zaoferowała, że mnie podwiezie, wyraźnie jednak miała nadzieję, że odmówię, co też zrobiłam. Mam do siebie żal za to, że nadal chciałabym, by mnie lubiła. Stała się dla mnie niemiła, odkąd poznałam ją z przyjacielem swojego narzeczonego, a tamten okazał się dziwkarzem. Uważa, że ja i Nicholas od samego początku wiedzieliśmy, co to za typ, i celowo zniszczyliśmy jej zaufanie do mężczyzn.

– Tak. Podobno ma padać cały tydzień.

– Pechowo dla dzieciaków w Halloween.

Leon przez moment na mnie spogląda, potem znów przenosi wzrok na drogę. Albo na cokolwiek, co może tam dostrzec. Szczerze mówiąc, nie wiem, jakim cudem w ogóle posuwa się naprzód, bo ja zupełnie nic nie widzę. Równie dobrze moglibyśmy brnąć przez pole. Jest koniec października, a na dworze pięć stopni. W zeszłym tygodniu nosiłam szorty. Tydzień wcześniej było już tak zimno, jak by miał spaść śnieg. Jesień w Wisconsin to prawdziwy kalejdoskop.

– Będziecie rozdawać słodycze? – pyta Leon.

Odpowiedź powinna być oczywista. Uwielbiam słodycze i lubię dzieci, szczególnie małych łobuziaków, którzy mnie bawią. Poza tym kocham jesień. Przez cały miesiąc maluję powieki lśniącym miedzianym cieniem z mojej palety, próbując odtworzyć barwę promieni zachodzącego słońca, ukośnie padających nad polem pełnym dojrzałych dyń.

Podłogę w sypialni zaściełają grube swetry, w których czuję się jak marynarz, do tego kozaki i szale. W każdym posiłku wyczuwa się posmak dyni. Jeśli akurat nie jem dyni, to wdycham jej zapach jak narkoman, zastawiając każdą wolną przestrzeń świeczkami o smakowitych zapachach: szarlotki, ciasta dyniowego, dyni z jabłkami.

Moje poczucie estetyki jest potwornie banalne, ale nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Częściowo wzięło się stąd, że wizażystka podczas konsultacji przy stoisku z kosmetykami przekonała mnie, że uosabiam jesienny typ urody z moimi złocistymi oczami i długimi, prostymi kasztanowymi włosami. Myślę jednak, że tę porę roku mam we krwi, bo uwielbiam kolorowe liście, lubię czapki i przepadam za dynią. Wiem, że byłabym taka również przy neutralnej kolorystyce makijażu.

Mimo to akurat tym razem nie mam ochoty rozdawać słodyczy na Halloween. Nawet nie ozdobiłam domu, co zawsze było moim ulubionym jesiennym zajęciem. Chyba spędzę wieczór samotnie, w dresie, gapiąc się na beznadziejne programy w telewizji, podczas gdy Nicholas będzie grał z kolegą w strzelanki. A może położymy się do łóżka przed dziewiątą, po tym jak już rozdamy rozczarowanym przebierańcom tanie podróżne szczoteczki do zębów i nici dentystyczne.

– Może – odpowiadam w końcu, bo jest mi wszystko jedno, co będę robić.

Równie dobrze mogłabym siedzieć w kolejce górskiej albo przygotowywać listę zakupów. Na myśl o tych czynnościach czuję identyczny entuzjazm. To przygnębiające, ale jeszcze bardziej dołuje mnie fakt, że nie zamierzam nic z tym zrobić.

– Chętnie rozdawałbym słodycze, gdybym mieszkał w mniej odludnej okolicy – odpowiada Leon. – Ale do mnie nikt nie dociera.

W Morris nie ma gwarnych, pełnych ludzi ulic. Nasze miasteczko jest tak małe, że ledwie je widać na mapie Wisconsin. Mamy tylko dwa sygnalizatory uliczne.

Omiatają nas światła samochodów, a spod ich kół trys­kają fontanny wody, co przywodzi na myśl Morze Czerwone rozstępujące się przed Mojżeszem. Gdybym ja siedziała za kierownicą, z pewnością już dawno temu zjechałabym na parking, żeby przeczekać ulewę. Ale Leon kompletnie się nie przejmuje. Zastanawiam się, czy z takim samym pogodnym wyrazem twarzy ćwiartuje zwłoki, a krwawe szczątki zsuwa z deski do krojenia do bagażnika.

Naturalnie nigdy nie dał mi najmniejszego powodu do niepokoju. Właściwie powinnam uprzejmie zagadnąć, gdzie mieszka, czy coś w tym rodzaju, ale pilnie śledzę szmaragdowe cyfry na jego zegarku elektronicznym. Zastanawiam się, czy Nicholas wrócił, i chwytam się desperac­kiej nadziei, że jeszcze nie. Graciarnia otwiera się o dziesiątej rano, a zamyka o szóstej po południu, codziennie poza sobotami, kiedy jest otwarta od jedenastej do siódmej.

Nicholas, który pracuje jako dentysta w klinice „Uśmiechnij się” przy głównej ulicy miasteczka, Langley, którą właśnie przejeżdżamy, wychodzi z pracy o szóstej. Zazwyczaj udaje mi się zdążyć do domu przed nim, bo najpierw jedzie do rodziców podać matce kawę, przeczytać jej jakieś niezrozumiałe urzędowe pismo lub wykonać inne zadanie zlecone mu przez rodzicielkę danego dnia. Jeśli ta kobieta nie widzi syna dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, jej system operacyjny pada.

Tego dnia rano odkryłam, że mam kapeć w jednym kole. Gapiąc się na sflaczałą oponę, przeniosłam się myślami do pewnego dnia przed rokiem, gdy Nicholas oświadczył, że powinien nauczyć mnie zmieniać koła. Urażona poinformowałam, że od lat umiem to robić. Jestem nowoczesną, odpowiedzialną, samodzielną kobietą. Nie potrzebuję mężczyzny, żeby pomagał mi przy samochodzie.

Sęk w tym, że w rzeczywistości nie mam pojęcia, jak zmienić koło. Pogoda tego ranka była przyjemna i nie zanosiło się na deszcz, więc postanowiłam wybrać się do pracy bez samochodu. Właśnie przez to znalazłam się teraz w aucie Leona w kłopotliwej sytuacji. Za żadne skarby nie mogłam wracać do domu pieszo. Nie w kaszmirowym swetrze.

Drobne kłamstewko o oponach zaczęło dalej żyć własnym życiem, gdy ojciec Nicholasa, człowiek o żałosnych, przestarzałych poglądach, wygłosił pewnego razu uwagę, że kobiety nie potrafią wymieniać oleju.

– Że co? – zareagowałam. – Zawsze sama zmieniam olej.

Powiedziałam tak ze względu na swoje feministyczne poglądy. Trudno mnie chyba za to winić. Potem zaczęłam się chełpić, że nawet zdarzyło mi się własnoręcznie wymieniać amortyzatory i klocki hamulcowe i nigdy w życiu nie korzystałam przy tym z pomocy fachowca. Wiem, że Nicholas usiłuje przyłapać mnie na ściemie za każdym razem, gdy trzeba coś zrobić przy moim samochodzie. Na szczęście zgrywam specjalistkę od motoryzacji tylko wtedy, gdy jest w pracy. Nigdy więc nie miał okazji obserwować mnie w akcji. Niczym przestępca przemykam do warsztatu Dave’a i płacę gotówką. To przyzwoity facet. Obiecał, że nigdy mnie nie wyda i pozwoli, abym przypisywała sobie owoce jego pracy.

Mijane zabudowania w ulewnym deszczu wyglądają jak chłodne, błękitnawe smugi. Kiedy przejeżdżamy obok impresjonistycznego budynku, w którym mieści się klinika dentystyczna, modlę się w duchu, żeby Nicholas jakimś cudem nie dostrzegł mnie siedzącej obok kierowcy w obcym samochodzie. Jeżeli zauważy, że nie wzięłam dzisiaj auta do pracy, na pewno zapyta dlaczego. Nie mam żadnej racjonalnej wymówki. Wtedy odkryje moje kłamstwa, a jego pełna satysfakcji mina oznaczająca „a nie mówiłem” wkurzy mnie tak, że wyskoczą mi pryszcze na całej twarzy. Nie powinien więc nawet nabrać podejrzenia, że nie radzę sobie zbyt dobrze z narzędziami. Samo założenie, że nie potrafię wymieniać nieszczelnych przewodów, płynów czy robić innych napraw przy samochodzie, jest seksistowskie. Nicholas powinien być przekonany, że wszystkie moje zmyślenia są prawdą.

Marzę, żeby Leon jechał szybciej, chociaż jezdnia jest śliska i raczej wolałabym nie zginąć w samochodzie, który pachnie tak, jakby miał pod maską cały las. Zastanawiam się, jak poprosić kolegę o to, żeby naraził się na śmiertelne niebezpieczeństwo, abym tylko zdążyła przed powrotem Nicholasa obejrzeć na YouTubie filmiki instruktażowe. Czy chęć utrzymania swojego ukochanego w złudnym przekonaniu jest warta ryzyka poślizgu i wjechania do rowu? Zdecydowanie tak. Nie po to upieram się przy swoim od tak dawna, by wszystko miał zrujnować jakiś przelotny deszcz.

Podnoszę z podłogi kubek po kawie na wynos i obracam go w palcach.

– Dunkin’ Donuts? Brandy nie może się dowiedzieć.

Siostra Brandy prowadzi kawiarnię Blue Tulip, a Brandy jest jej ambasadorką w Graciarni, dlatego nie pozwala nikomu pić kawy z sieciówek.

Leon śmieje się pod nosem.

– Wiem. Muszę kryć się z tym jak z nieprzyzwoitym sekretem. Ale w Dunkin’ Donuts serwują lepszą kawę, poza tym muszę też brać pod uwagę ich nazwę. W końcu podobnie się nazywam, a to do czegoś zobowiązuje.

– Masz na nazwisko Donuts? – pytam jak kompletna kretynka, zanim zdaję sobie sprawę z gafy.

– Naomi, proszę cię… Duncan. – Leon posyła mi spojrzenie mówiące „chyba żartujesz”.

Fakt, powinnam zapamiętać taki detal, skoro od lutego pracujemy razem w Graciarni, która nie jest typowym sklepem ze starociami. To rodzinny sklepik z mydłem i powidłem, w którym można kupić dosłownie wszystko. Leon wykazuje się większym taktem (jest zdecydowanie lepiej wychowany niż ja) i nie ciągnie tematu. A ja mam ochotę otworzyć drzwi i wyskoczyć w biegu, ale się opanowuję. Na zewnątrz trwa oberwanie chmury, więc złocisto-miedziany puder rozświetlający spłynąłby mi po policzkach. Przy tak słabej widoczności pewnie od razu wpadłabym pod samochód i zginęła pod kołami. Moja czarno-biała fotografia zaręczynowa ukazałaby się w gazecie z dopiskiem, że zamiast kwiatów rodzina narzeczonego prosi o datki na fundację ofiarującą książeczki na temat higieny jamy ustnej szkołom w biednych dzielnicach.

Przez chwilę zżymam się wewnętrznie, bo zapewne właśnie tak by to wyglądało, i przekornie dochodzę do wniosku, że jednak wolę kwiaty.

Nareszcie wjeżdżamy na moją ulicę. Odpinam pas, wskazując biały domek, przed którym stoją zaparkowane obok siebie: mój stary niezawodny saturn i złociste maserati, stanowiące kompletne przeciwieństwo tego pierwszego auta.

Niech to szlag! Nicholas już w domu.

Z dzisiejszą pocztą i ze skórzaną saszetką pod pachą otwiera drzwi wejściowe. Ten jeden raz, zamiast po pracy skakać wokół swojej matki, przyjeżdża prosto do domu! Rzucam okiem na swój samochód i z przejęcia gwałtownie nabieram powietrza do płuc; opona jest tak sflaczała, że pojazd przechylił się na jedną stronę. Musiałby stać się cud, żeby Nicholas tego nie zauważył. Saturn prezentuje się żałośnie przy jego szpanerskim wozie, który tak bardzo rzuca się w oczy w naszym miasteczku, że wszyscy wiedzą, kto siedzi za kierownicą, gdy przejeżdża na pełnym gazie przez światła w chwili, kiedy zmieniają się na czerwone.

Z kolei samochód Leona to istny potwór Frankenstei­na, poskładany z rozmaitych japońskich części. Karoseria w większości jest w matowym szaroniebieskim kolorze, tylko drzwi od strony kierowcy są czerwone i się nie domykają. Stukały przez całą drogę. Pewnie to ten dźwięk nasunął mi wizję związanej i zakneblowanej ofiary w bagażniku. Biedny Leon. Wiem, że podobno należy uważać właśnie na te ciche i spokojne typy, ale zawsze był dla mnie miły i nie zasłużył sobie na takie podejrzenia. Prawdopodobnie jednak nie jest Kubą Rozpruwaczem.

– Do zobaczenia wieczorem – mówi teraz.

W piątki Brandy zazwyczaj urządza wieczory gier planszowych. Zaprasza Zacha, Melissę, Leona i mnie. Oczywiście niezmiennie z naszymi drugimi połówkami. Nicholas jednak nigdy nie bywa ze mną ani na planszówkowych spotkaniach u Brandy, ani na grillu u Zacha, ani na turniejach minigolfa z Melissą. W ogóle mi to nie przeszkadza. Może w tym czasie robić, co chce, z własnymi znajomymi, których właściwie nieszczególnie lubi, ale i tak widuje się z nimi, bo w wieku trzydziestu dwóch lat trudno znaleźć nowych.

Kiedy jestem w połowie drogi do drzwi, Leon niespodziewanie woła:

– Cześć, Nicholas!

Zdezorientowany Nicholas macha w odpowiedzi. Moi znajomi z pracy z reguły go ignorują, i z wzajemnością.

– Cześć?

– Przyjdziesz dzisiaj? – pyta Leon.

Prycham drwiąco, bo Nicholas przecież nigdy się u Brandy nie zjawia. Nikt tam go nie lubi. Cały czas siedziałby naburmuszony i niemiły, co odebrałoby mi całą przyjemność z gry. Gdyby przyszedł, moi przyjaciele (nadal zaliczam do nich Melissę, chociaż pewnie nie byłaby z tego zadowolona, ale ja mam nadzieję, że kiedyś znowu stanie się dla mnie miła) pewnie zauważyliby, że nie zachowujemy się jak zakochane papużki nierozłączki, co próbuję pokazać na Instagramie. W pewnym sensie odpowiada mi to, że Nicholas unika moich znajomych i nie zbliża się do nich na tyle, by mogli uważniej mu się przyjrzeć. Świadomość, że nasz związek widziany z zewnątrz budzi zazdrość, to jedyne, co nas jeszcze trzyma przy sobie, choć tak naprawdę wcale nie ma czego zazdrościć.

– Czemu się śmiejesz? – pyta Nicholas z urazą.

– Nigdy nie chodzisz na wieczory planszówek. – Co mu przyszło do głowy?? – Odwracam się i krzyczę do Leona: – Nicholas jest zajęty!

– Szkoda! – odkrzykuje. – Wiesz, że zawsze możesz wpaść, jak zmienią ci się plany.

Nicholas wpatruje się we mnie zmrużonymi oczami i odpowiada bardzo głośno:

– Wiesz co? W takim razie chyba wpadnę.

Leon macha radośnie, co stoi w całkowitej sprzeczności z moją reakcją, którą staram się prędko zatuszować.

– Super! Do zobaczenia, Naomi – woła jeszcze, po czym odjeżdża.

Najprostszy zwrot grzecznościowy – „Do zobaczenia, Naomi” – sprawił, że przyszła mi do głowy dziwna myśl.

Od bardzo dawna nikt nie widział prawdziwej mnie, bo tak wiele ukrywam. Rzeczywistej mnie, osoby, która żyje od dwudziestu ośmiu lat, a przez dwadzieścia sześć nawet nie wiedziała o istnieniu Nicholasa Rose. Powoli pozbywałam się tych cech osobowości, które charakteryzują Westfieldów, tak by mogła powstać Naomi Rose. Prawie pani Rose. Przez blisko dwa lata byłam sobą tylko połowicznie, ale ostatnio odnoszę wrażenie, że i ta połowa zanika.

Kiedy ktoś wypowiada moje imię z życzliwością w głosie, czuję się jak dziewczyna, którą byłam kiedyś. W tym krótkim czasie, który upływa do chwili, gdy samochód Leo­na znika na końcu ulicy, znowu jestem Naomi Westfield.

– Wcale nie chcesz, żebym z tobą poszedł – mówi Nicholas oskarżycielsko.

– No co ty? Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że chcę.

Posyłam swój najradośniejszy uśmiech. Aby był przekonujący, powinien sięgnąć też oczu. Prawdziwy uśmiech. Za każdym razem, gdy tak się uśmiecham, wyobrażam sobie, że widzę Nicholasa we wstecznym lusterku samochodu, gdy na pełnym gazie wyjeżdżam z Morris, by nigdy więcej go nie zobaczyć.

Rozdział 2

Leżę na kanapie, oglądając jakiś odmóżdżający program, i jednym uchem słucham tyrady Nicholasa na temat znajomego jego znajomego, który kilka razy w miesiącu bierze udział w meczu piłki nożnej w parku. Tamtemu facetowi wydaje się, że gra lepiej od Nicholasa, a ten z kolei sądzi, że to on jest lepszy, i zamierza pewnego dnia dosadnie wyrazić swoją opinię. Znam te teksty na pamięć. Przynajmniej łyknął moje wyjaśnienie, dlaczego poszłam do pracy na piechotę: zamierzam prowadzić zdrowszy tryb życia i spacerowanie jest moją aktualną pasją. Nicholas powinien za moim przykładem też zacząć chodzić pieszo do pracy, a nie niszczyć planetę gazami cieplarnianymi. Szczerze mówiąc, naprawdę mógłby czasem brać ze mnie przykład.

Pozwalam mu gadać. Przytakuję jak przykładna narzeczona, którą jestem, a przynajmniej staram się być, bo w gruncie rzeczy mam wrażenie, że lada moment dopadnie mnie załamanie nerwowe.

Jestem dobrą aktorką i to mój powód do dumy. Nicholas z kolei jest dumny z tego, że – jak mu się wydaje – wie o mnie wszystko z najdrobniejszymi detalami. Ciągle opowiada ludziom, jak to niby nie potrafiłabym nic przed nim ukryć. Fakt, że patrząc mi w oczy, wierzy, że kocham go do szaleństwa, dowodzi, że świetnie gram, a on na pewno nie wie o mnie wszystkiego, a nawet większości.

Ujmując rzecz matematycznie, stwierdziłabym, że jestem zakochana w Nicholasie na jakieś czterdzieści procent. Może zresztą nie powinnam mówić, że jestem zakochana. Zakochanie to gorączka. Motyle w brzuchu. Takie wrażenie, jakby się spadało. Nerwowe poty i bijące serce; poczucie, że życie jest piękne i doskonałe. Tak przynajmniej mówią. Ja nic podobnego nie odczuwam. Kocham Nicholasa na czterdzieści procent.

Nie takie to straszne, jak by się wydawało. Wystarczy się zastanowić nad związkami znajomych. Gdyby porozmawiać szczerze, wielu dużo gorzej oceniłoby swoje związki w porównaniu z oficjalnymi deklaracjami. Prawdę mówiąc, nie sądzę, by którakolwiek para była zakochana w sobie na sto procent dokładnie w tym samym czasie i bez przerwy. Może na zmianę odczuwają miłość w siedemdziesięciu pięciu procentach, co stanowi ich osobisty rekord, podczas gdy u innych ta wartość nie przekracza sześćdziesięciu.

Jestem jednocześnie godną pożałowania cyniczką (zauważyłam to u siebie niedawno) i marzycielską romantyczką (jaką zawsze byłam). Koszmarna kombinacja. I jak tu ze sobą wytrzymać? Gdybym miała cechy tylko jednej z tych osobowości, być może przytakiwałabym Nicholasowi z promiennym uśmiechem, zamiast przywoływać jedną z ulubionych wizji, na których się skupiam, gdy chcę uciec od rzeczywistości. W mojej fantazji wyobrażam sobie dzień naszego ślubu. Stoimy przed ołtarzem, a kiedy pastor zadaje pytanie, czy ktoś z obecnych ma coś przeciwko temu związkowi, jakaś osoba podnosi się z ławki, śmiało mówiąc: „Ja”.

W tym momencie zebrani robią głośny wdech. To Jake Pavelka, kontrowersyjny gwiazdor czternastego sezonu reality show Kawaler do wzięcia.

Ale cóż, pewnie żaden Jake Pavelka nie przeszkodzi mi w złożeniu przysięgi małżeńskiej i będziemy z Nicholasem na siebie skazani. Kiedy przypominam sobie zbliżającą się datę, robi mi się niedobrze. Zostało tak niewiele czasu. W tym momencie myśl o słowie „tak” sprawia, że mój puls zaczyna pędzić jak pospieszny bez maszynisty.

Czuję, że się rozpadam. Nicholas nawet tego nie zauważa.

Tak dzieje się coraz częściej. Kiedy tylko mam wrażenie, że to koszmarne uczucie zniknęło i znowu jest w miarę w porządku, a wszelkie objawy niezadowolenia zniknęły, nagle wahadło wychyla się w przeciwną stronę. Niekiedy ten stan dopada mnie przed samym zaśnięciem. Czasami w drodze z pracy do domu albo przy kolacji – wtedy natychmiast tracę apetyt i muszę wymyślić jakieś rozsądne wyjaśnienie.

Słuchając moich wymówek, Nicholas jest przekonany, że mam delikatny żołądek, a mój zespół napięcia przedmiesiączkowego trwa trzy tygodnie. Często rozmawiamy o alergii na gluten albo udaję, że rozważam eliminację cukru ze swojej diety. Tak się dzieje, gdy spotykacie się z kimś przez blisko rok, a potem sześć godzin po zaręczynach ostatecznie zamieszkujecie razem i dopiero wtedy odkrywacie, jaka naprawdę jest ta druga osoba w codziennym życiu. Mówię wam, zaakceptowanie przeze mnie Nicholasa jako chłopaka, a następne otrzymanie „Nicholasa narzeczonego” to klasyczny przykład techniki przynęty używanej w świecie reklamy. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, sądziłam, że wygrałam los na loterii, lecz zaraz po wsunięciu mi pierścionka na palec Nicholas odsunął mnie na drugi plan.

Kiedy jestem sama lub w chwilach, gdy Nicholas mnie ignoruje, woląc spędzać czas przy komputerze, nareszcie z ulgą mogę przestać się uśmiechać. Nie muszę marnować energii na udawanie, że wszystko w porządku. Ale też nie pozwalam sobie tonąć w mrocznych, obsesyjnych myślach, chociaż mam na to ochotę. Boję się jednak, że kiedy zacznę wpatrywać się niewidzącym wzrokiem w ścianę i analizować, co właściwie tak mnie unieszczęśliwia, pogrążę się w smutku i rozpaczy.

Przysłuchuję się wywodom Nicholasa na tyle długo, że udaje mi się wyłapać kilka kluczowych haseł: Stacy, zakaz khaki, wskaźnik poziomu paliwa. W jego wojowniczej tyradzie udało mu się połączyć wszystkie trzy ulubione powody do narzekania. Nienawidzi nowych zasad ubioru forsowanych przez jego koleżankę z pracy, doktor Stacy Mootispaw, które przewidują jedynie czarne spodnie i zakazują jego ukochanego khaki. Nicholas nie znosi Stacy. Nie cierpi też wymyślnego wskaźnika poziomu paliwa w swoim samochodzie i niesłusznie obwinia urządzenie o to, że go nie ostrzegło, kiedy kończyło się paliwo w zeszłym tygodniu, gdy wyjeżdżał za miasto.

Robię współczującą minę i przyznaję, że Stacy to ostatnia małpa, a zakaz noszenia spodni w kolorze khaki to prześladowanie. Odgrywam lojalną narzeczoną, oburzoną i gotową stanąć do walki z każdą życiową przeciwnością, jaka pojawi się na drodze mojego ukochanego.

Myślę też o tym, że słowo „aktorka” to w moim przypadku inne określenie zawodowej kłamczuchy.

Ostatnio okłamuję nas oboje przez cały czas i nie potrafię przestać. Za trzy miesiące bierzemy ślub i jeśli się wygadam i opowiem Nicholasowi o tych wszystkich atakach paniki, pewnie stwierdzi, że to przedślubny stres, i powie, że takie reakcje są zupełnie normalne. Tym samym zaneguje wszystkie moje uczucia. Nie czuję podekscytowania ślubem, odkąd pozbawiono mnie całkowicie prawa do decyzji. Jeżeli wizja ślubu i małżeństwa nie przynosi radości, to po co, u diabła, w ogóle wychodzić za mąż?

Mam jednak większy problem niż jego wtrącająca się do wszystkiego matka; niż ciągły spór, dokąd pojechać na miesiąc miodowy czy jak duży ma być tort weselny. Ten już w ogóle mnie nie obchodzi, bo nie mogłam postawić na swoim i wybrać cytrynowego. „Naomi, nikt nie lubi cytrynowego tortu”. Kumuluję w sobie żal i pretensje od dawna; bulgocząca niechęć spęczniała i tak obrzydziła mi Nicholasa, że nawet jego całkiem fajne cechy już takimi się nie wydają. Mimo to nie chcę go zranić, dlatego wypieram negatywne uczucia i nie daję nic po sobie poznać. I tak nigdy by nie zrozumiał.

Jeżeli czasem mówię mu, o co chodzi, a jemu nie udaje się załatwić problemu kilkoma słowami, czuje się wtedy sfrustrowany. Przypominam sobie słowa swojej matki: stwierdziła kiedyś, że nie powinno się mówić mężczyznom o problemach, których nie mogą rozwiązać, bo mimo wszystko natychmiast będą próbowali je rozwiązać, a niemożność zrobienia tego sprawi, że przepalą im się zwoje mózgowe.

Czy mój problem należy do nierozwiązywalnych? Nie wiem nawet, o co mi do końca chodzi. Pewnie sama stanowię problem. Nicholas ma wiele dobrych cech; spisałam je w chronionym hasłem dokumencie na komputerze. Odczytuję tę listę za każdym razem, gdy muszę sobie przypomnieć, że nie jest najgorzej.

Chętnie połknęłabym magiczną pigułkę, która sprawiłaby, że byłabym całkowicie zadowolona. Chciałabym móc patrzeć z miłością na Nicholasa, gdy niezdarnie szpera w kuchennych szafkach. Mieszkamy razem od dziesięciu miesięcy, a on nadal nie wie, gdzie co jest.

Nasze imiona napisane obok siebie wyglądają tak romantycznie. Nicholas i Naomi Rose. Czy może być coś bardziej czarującego? Naszym dzieciom dalibyśmy także imiona zaczynające się na literę „n”, aby wszystkie pasowały do siebie. Syn dostałby imię Nathaniel. Dziadkowie wołaliby do niego Nat ku mojej irytacji. A córka byłaby Noelle. Na drugie imię musiałaby mieć Deborah po pani Rose, bo okazuje się, że w ich rodzinie już od kilku pokoleń jest taka tradycja. To samo oznajmiono siostrze Nicholasa, więc jeśli wszyscy się do tego zastosujemy, pewnego dnia powstanie cała dynastia dziewczynek o imieniu Deborah.

Zamykam oczy i próbuję wyobrazić sobie, jak by to było, gdybym dorastała jako biologiczna córka tej kobiety. Wizja jest tak potworna, że muszę poprawić sobie humor, tworząc w myślach jakieś śmieszne sceny. Wspominam postać Ruperta Everetta jako doktora Szpona w filmie z lat dziewięćdziesiątych pod tytułem Inspektor Gadżet. Rupert wpada do kościoła i walczy z Jakiem Pavelką o prawo do mojej ręki. Walka jest nierówna, bo jeden z nich ma dłoń robota. „Nie tak prędko!” – rozlega się w mojej wyobraźni czyjś głos. Podnoszę wzrok i widzę Cala Hockleya, według mnie niedocenionego bohatera Titanica. Zjeżdża na linie z sufitu z naszyjnikiem „Serce Oceanu” w zębach. „Naomi, to dla ciebie! Jedynej kobiety tego godnej!” – wykrzykuje. Fantazjuję, jak Nicholas w proteście odwraca się od ołtarza i natychmiast leci w dół przez klapę w podłodze.

Wysilam się, by spojrzeć na Nicholasa i wykrzesać choć trochę miłości. Przecież jest odpowiedzialny. Lubimy te same filmy. Dobrze gotuje. A ja cenię takie rzeczy u mężczyzn.

– Naomi – cedzi przez zęby mój narzeczony, trzaskając drzwiami szafek. – Gdzie są plastikowe pojemniki? Zamierzam pojechać do sklepu i kupić jakieś ciasteczka, żeby je zawieźć jutro do kliniki. Prawda, że to miłe z mojej strony? Tym bardziej że nawet nie mam dyżuru. Nikt inny nie wpada tam ot, tak sobie, tylko żeby podrzucić coś dobrego do jedzenia.

Klinika dentystyczna jest zazwyczaj zamknięta w weekendy, ale mniej więcej raz w miesiącu, w wybraną sobotę, kilka osób ma dyżur. Aby osłodzić sobie konieczność pracy w wolny dzień, przynoszą wtedy rozmaite smakołyki.

– Chcę, by myśleli, że sam je upiekłem – ciągnie – bo inaczej nie dadzą mi spokoju. Stacy mówi, że nigdy się nie staram. Ja jej, kurwa, pokażę staranie.

W tym momencie robię coś niewybaczalnego: w duchu zgadzam się ze Stacy. Nicholas nigdy specjalnie się nie stara, a już szczególnie jeśli chodzi o mnie. Nie kupił mi kwiatów na ostatnie walentynki. Stwierdził, że kupowanie kwiatów jest bez sensu, bo i tak zwiędną. W walentynki siedzieliśmy w osobnych pokojach i oznaczaliśmy się nawzajem w wylewnych postach na Facebooku. Według Nicholasa nie musimy mówić słodkich słówek w realu. Przecież wiemy, na czym polega „prawdziwa miłość”.

Mamy również mądrzejsze sposoby na wydawanie pieniędzy niż przesadnie droga biżuteria (jeśli jest dla mnie) i rośliny, które będą powoli więdnąć przez cały tydzień, zanim zamienią się w glutowatą masę (znowu: jeżeli są dla mnie). Lepiej odłożyć te pieniądze na coś lepszego, na przykład bransoletkę z brylancikami lub całą kwiaciarnię dla jego matki.

Nie dostałam kwiatów z okazji naszej rocznicy poznania się, ale to nic nie szkodzi, bo przecież nie musimy sobie udowadniać, że się kochamy, prawda? Mój narzeczony nie omieszkał jednak kupić kwiatów swojej matce, gdy ta dochodziła do siebie po liftingu twarzy. Ona tego oczekiwała, ale ja przecież jestem rozsądna i zrozumiem. Powinnam wiedzieć, że kwiaty wcale nie są mi niezbędne, podczas gdy pani Rose naprawdę ich potrzebuje. Jak dobrze, że nigdy nie będziemy powielać złych wzorców jego rodziców.

Po co mielibyśmy chodzić w rocznicę na prawdziwą randkę czy brać urlop, żeby spędzić razem trochę czasu? Nie musimy podkreślać naszego związku w żaden sposób. Jesteśmy naturalni i swobodni – całkowicie inni od jego rodziców. Nasza miłość jest tak prawdziwa, że możemy siedzieć na kanapie, oglądając mecz piłki nożnej, tak jakby nie było żadnej szczególnej okazji. Ot, dzień jak co dzień. Wszystkie dni są takie same i codziennie jest nasza rocznica.

Słowa buzują mi w gardle. Spycham je w dół, z wysiłkiem znajdując inne:

– Szafka nad mikrofalówką.

– Dzięki. A może miałabyś czas upiec wieczorem ciasteczka? Przy kupnych Stacy może się poznać, że nie zrobiłem ich sam. Nie chcę słuchać jej gderania.

Posyłam mu za plecami wzgardliwe spojrzenie.

– Nie. Idę do Brandy.

– Ja też, ale przecież mamy mnóstwo czasu. Muszę tylko skoczyć pod prysznic, a ty i tak nic innego teraz nie masz do roboty. Nie mogłabyś szybko zrobić paru ciasteczek?

– A nie możesz sam ich upiec jutro? Tak czy owak, po co są ci już teraz?

Nicholas włącza piekarnik. Nie wie nawet, czy mamy wszystkie potrzebne składniki. Zakłada po prostu, że wyczaruję ciasteczka z niczego, jak myszy pomagające Kopciuszkowi.

– Nie chce mi się zrywać o świcie, żeby lepić ciasteczka. Łatwiej to zrobić dzisiaj. – I ciągnie zniżonym głosem: – Stacy powinna się cieszyć, że w ogóle przyniosę cokolwiek, skoro nawet nie mam jutro dyżuru… Zobaczymy, jak jej się spodoba praca w sobotę.

Gapię się na Nicholasa wściekła. Aż się cała gotuję w środku. Sądzi, że go nie przejrzałam. Postanawia wziąć prysznic akurat teraz wyłącznie dlatego, żebym go wyręczyła. Tak jest za każdym razem. Gdy wracamy do domu ze sklepu, udaje, że musi koniecznie wykonać ważny telefon i nie ma czasu pomagać mi przy rozpakowywaniu toreb.

Wyjmuje miski do rozrabiania ciasta. Ten człowiek żyje złudzeniami jeszcze bardziej niż ja, jeśli sądzi, że zamierzam zajmować się robieniem ciastek, potem zmywać całą stertę naczyń, a ostatecznie on przypisze sobie zasługę przyrządzenia smakołyków komuś, kogo nie znosi. Stacy mogłaby się udławić kupnymi przesłodzonymi ciastkami, jak zresztą wszyscy. Po co w ogóle zawozi im słodycze? W końcu są dentystami. Powinni odżywiać się selerem.

Zastanawiam się, czy nie wyperswadować mu wyjścia z domu wieczorem, ale przypominam sobie, że musi odwieźć mnie do Brandy. Nie mogę nic zrobić w kwestii zmiany koła, dopóki Nicholas nie zniknie z domu na dłużej. Irytuje mnie to, że zawsze podkreśla, że miał rację, dlatego wolę nie przyznawać się do niczego. Jestem zmuszona być tak uparta, jak on jest irytujący.

– Założę się, że gdybyś powiedział swojej matce, że potrzebujesz ciasteczek, byłyby gotowe w dwadzieścia minut – rzucam niedbale. – W kształcie dużych czerwonych serc z twoimi inicjałami wypisanymi lukrem.

– Á propos mojej matki. – Odchrząkuje. – Mówiła mi, że rozmawiała z krawcową o sukience dziewczynki mającej nieść kwiaty. Upewniła się, czy rozmiar pasuje. To naprawdę wspaniałe ze strony moich rodziców, że chcą nam we wszystkim pomóc.

Czuję, jak moja dusza się kurczy, rozpada na drobne kawałki i rozsypuje w proch.

– Zazwyczaj rodzice panny młodej ogarniają te sprawy. Mamy wielkie szczęście, że moi tak się angażują.

Istotnie, są niezwykle pomocni. W głowie pojawia mi się teraz wizja za małej o jeden rozmiar sukni ślubnej, bo moja przyszła teściowa pragnie, żebym schudła. Suknia jest na dodatek sztywna, rozkloszowana i bielsza niż nowe licówki jej męża. A ja marzyłam o sukience w kolorze kremoworóżowym, z talią w stylu empire, lecz według przyszłej teściowej wyglądałabym jak w czwartym miesiącu ciąży. Nicholas mówi swojej matce, że czekamy z seksem do ślubu, bo jest absurdalnie staroświecka. Ciągle trzeba ją oszukiwać. Kiedy więc skomentowała, że wyglądam tak, jakbym była w ciąży, miałam wielką ochotę odpowiedzieć, że owszem, a do tego noszę bliźnięta.

Tamtego dnia wyszłam z salonu sukien ślubnych wstrząśnięta i załamana, z długiem trzech tysięcy dolarów na karcie kredytowej. Aby zachować honor, nalegałam, żeby podzielić się kosztami, więc pani Rose zapłaciła drugie trzy tysiące. Sześć tysięcy za jedną sukienkę. Prześladują mnie ostrzegawcze słowa wypisane czerwoną, pogrubioną czcionką na pieczątce przybitej na plastikowym pokrowcu, skrywającym materiał wart sześć tysięcy dolarów: „Zwrotów nie przyjmujemy”. Cóż, nic nie zjem nawet na przyjęciu weselnym (na co najbardziej liczyłam).

Jego rodzice w swojej chęci pomocy zaproponowali także, aby moją druhną została ich córka Heather, która mieszka w innym stanie. Poznam ją dopiero w dniu ślubu. Kiedy wyraziłam niezadowolenie z tego powodu, usłyszałam, że przecież będzie moją szwagierką, więc kto inny miałby wystąpić w tej roli? Moja najbliższa przyjaciółka, Brandy, była zdruzgotana.

Co więcej, Heather z okazji mojego ślubu dostanie suknię w kolorze kremowym, z odrobiną różu, z talią empire. Jak wszystkie druhny ze strony ich rodziny.

Nicholas chce, żebym przełknęła to wszystko bez gadania i pozwoliła po sobie deptać, tak jak on się nauczył robić. Wywoływanie afery nawet we własnej obronie jest dla niego niekomfortowe. Zniosłam tyle nieprzyjemności, aby nie zburzyć spokoju, że powinnam zostać świętą. Nigdy nie werbalizowałam gniewu ani sprzeciwu, ale wiem, że Nicholas czuje moje emocje, bo w krytyczne dni zdecydowanie mnie unika. Siedzi w pracy po godzinach. Częściej bywa u swoich rodziców niż we własnym domu. Kiedy już się pojawia, sprawia wrażenie, jakby nie mógł doczekać się momentu, kiedy po możliwie krótkim czasie spędzonym wspólnie spokojnie czmychnie do gabinetu. Ślęczy tam zgarbiony przed komputerem aż do nocy. W duchu ochrzciłam jego peceta Karen, imieniem komputerowej żony Planktona w SpongeBobie Kanciastoportym.

Rodzice Nicholasa mają kupę kasy i sporo przeznaczyli na nasze wesele. Ale wbrew temu, co mówi Nicholas, nie robią tego z dobroci czy z sympatii do mnie. Jestem tylko macicą, która będzie nosić przyszłych potomków rodu Rose, niewyróżniającą się niczym szczególnym na tle jego poprzednich dziewczyn.

Na każdym kroku przypominają mi, jakie mam szczęście, że mogę liczyć na ich pomoc finansową, i jak wielkie ponoszą koszty. Wcale nie potrzebuję, żeby na moim weselu podawano najlepszego szampana w kraju. Równie dobre byłoby wino z kartonu. Ale nie, Nicky musi mieć to, co najlepsze.

Nie martw się, Nicky. Mama i tata wszystkim się zajmą. Przecież wiem, że rodzice Naomi nie są w stanie was wesprzeć. Pan Westfield stracił pracę, prawda? A pani West­field jest tylko nauczycielką! Pewnie z trudem stać ich na paliwo i jedzenie, biedacy. Pamiętaj, Naomi, nie garb się. Proszę, postaraj się przybrać inny wyraz twarzy. Może w ogóle powinnam zmienić twarz. Zamierzasz pokazać się ludziom z tym kolorem oczu? Na pewno? Chyba włożysz buty na obcasie? Nie, nie takie. Takie mają striptizerki. Będziesz przecież nosić nazwisko Rose, moja droga, a to do czegoś zobowiązuje. Usiądź prosto. Nie baw się pierścionkiem. Jesteś dla nas jak ukochana córka. Chodź, ustaw się razem z nami do zdjęcia rodzinnego. Tylko wciągnij brzuch.

Rodzice Nicholasa mają do swojej dyspozycji istny stół szwedzki, bogato zastawiony rzeczami, które budzą moją niechęć, ale chyba najbardziej nie znoszę tego, że wciąż używają zdrobnienia Nicky. On nie pozwala nawet mnie, żebym zwracała się do niego Nick. Jak już nie mówią do niego Nicky i nie całują go w policzki, jakby był pięciolatkiem, nazywają swojego syna doktorem Rose i wieszają na ścianie gabinetu kopie jego dyplomów. Pośrednio sami czują się stomatologami i swoim znajomym dają wykłady na temat chorób dziąseł.

Wycofanie się teraz absolutnie nie wchodzi w grę. Wszyscy będą plotkować i mnie obmawiać. Wyjdę na ostatnią głupią frajerkę. Wyrzuciłam w błoto tysiące dolarów. Nie mam żadnej strategii odwrotu, więc staram się wziąć na wstrzymanie i improwizować.

Kiedy patrzę na Nicholasa, dociera do mnie, że naprawdę zamierzam poślubić tego mężczyznę. Na czterdzieści procent z miłości i na sześćdziesiąt ze strachu przed odwołaniem całej ceremonii. Wszyscy, łącznie z jego rodzicami przepowiadali, że nigdy nie staniemy przed ołtarzem. Mam swój honor i wezmę ślub choćby po to, by udowodnić, że się mylili.

– Nie to nie, trudno, nie pomagaj mi – mruczy Nicholas, patrząc na mnie z poirytowaniem.

Zrujnowałam mu wieczór. Niesłychane.

– Nie zdążę z niczym, a i tak już jestem w stresie, ale to nic nowego.

– Co ty nie powiesz – mruczę pod nosem.

Nicholas sarka gniewnie i trzaska drzwiczkami szafek, co sprawia mi dziwną satysfakcję. W końcu nie powinno się cierpieć w samotności. Jeżeli przez całą noc mam odpierać ataki złowrogich myśli, równie dobrze mogę zaciągnąć ze sobą do okopów swojego narzeczonego.

Rozdział 3

Kiedy parkujemy pod domem Brandy, Nicholas dostrzega na werandzie Zacha i rzuca mi spojrzenie z ukosa.

– Świetnie. Tylko jego tu brakuje – mamrocze.

Nicholas oczywiście doskonale wie, jak Zach ma na imię, ale z zemsty za to, że moi znajomi go nie lubią, będzie przez cały wieczór udawać, że nie pamięta ich imion. Tak jakby byli niegodni jego uwagi.

Zach nie robi nic strasznego; po prostu głaszcze kota siedzącego na balustradzie. Ponieważ jednak wcześniej dziesiątki razy skarżyłam się na niego, że podjada kanapki, które przynoszę sobie do pracy, i regularnie bez uprzedzenia znika na swojej zmianie, teraz, choć mam ochotę kłócić się z każdym słowem padającym z ust Nicholasa, postanawiam odpuścić.

– Jak długo będziemy musieli tu siedzieć? – marudzi Nicholas. – Będzie coś do jedzenia? Nie zjadłem nic przed wyjściem. I nie chcę wracać późno. Mam jutro sporo spraw do załatwienia.

Można by pomyśleć, że zaciągnęłam go tutaj siłą. Próbuję sobie przypomnieć, jak to jest być zakochaną, i nie mogę. Uczucie szybko minęło.

Nicholas wyczuwa chyba, że zaczynam tracić cierpliwość, bo gdy zamykam drzwi z trzaśnięciem, nie mówi ani słowa, tylko wpycha ręce do kieszeni i idzie za mną, powłócząc nogami, jakby zmierzał na krzesło elektryczne.

Ja nigdy nie zachowuję się tak w sytuacji, gdy spędzamy czas z jego znajomymi. Mam ciągle podkrążone oczy, więc za każdym razem pytają, czy coś mi dolega; dosłownie za każdym. Jedna z dziewczyn to eks mojego narzeczonego, stąd wiem, że robi to z premedytacją, aby mi dopiec.

Zach ze zmrużonymi oczami wpatruje się w Nicholasa, który wlecze się w stronę domu z pochmurną miną. Przestaje głaskać kota i bierze duży łyk piwa. Potem, nie spuszczając wzroku z Nicholasa, opróżnia duszkiem całą butelkę.

– Proszę, proszę – mówi ze złośliwym uśmieszkiem. – Patrzcie, kto nas zaszczycił swoją obecnością.

Nicholas stara się nie odwracać wzroku, tak jakby brał udział w męskiej próbie spojrzeń, ale wygląda na nieco zbitego z tropu. Zach otwiera przede mną drzwi – pierwszy raz, odkąd go znam, zachowuje się jak dżentelmen. Potem wsuwa się do środka tuż za mną, zanim Nicholas zdąży stanąć na najwyższym stopniu, i pozwala, by drzwi zamknęły się mojemu narzeczonemu przed nosem.

Piorunuję Zacha spojrzeniem i otwieram drzwi wstrząśniętemu Nicholasowi, którego jeszcze nikt nie potraktował równie nieuprzejmie. Z pewnością potem zadzwoni do swojej matki, żeby to wszystko zrelacjonować. Zach posyła mi swoje klasyczne beznamiętne spojrzenie, wzrusza ramionami i odchodzi w stronę kuchni, nie oglądając się za siebie.

Nicholas nie pasuje do tej sfery mojego życia i oboje o tym wiemy. Przyjechał ze mną, bo go sprowokowałam, a jest tak samo przekorny jak ja. Niestety wieczór planszówek stracił dla mnie cały urok i czuję w głębi duszy, że się źle skończy.

Piszę SMS-a do Nicholasa, żeby natychmiast wracał. W ciągu zaledwie pół godziny pięć razy wyszedł do łazienki, żeby pogłaskać kota Brandy zamkniętego tam z powodu mojej alergii. Przesadnie częste wyprawy Nicholasa zakłócają przebieg gry, więc wszyscy zaczynają się irytować. Kiedy w końcu mój ukochany wyłania się z kryjówki, tak natarczywie wbija we mnie miażdżący wzrok, że przypadkiem nadeptuje na jedną z masek, która spadła ze ściany. Ozdoba pęka.

Moja przyjaciółka ma w domu wiele przepięknie rzeźbionych masek przedstawiających pyski zwierząt. W ten sposób podkreśla swoje korzenie z plemienia Yupik. W większości są to podobizny gatunków zamieszkujących Alaskę, takich jak niedźwiedzie, foki i wilki. Brandy całe życie marzy o tym, by się przeprowadzić na południowo-zachodnią część Alaski, skąd pochodzą jej rodzice. Regularnie przeglądamy ogłoszenia o nieruchomościach, poszukując idealnego miejsca. Tymczasem stara się nadać swojemu domowi nieco alaskańskiej atmosfery: wstawiła cedrowe meble i zamontowała sztuczny kominek.

– Jeszcze kilka zostało – komentuje Zach.

Nicholas czerwieni się i przeciąga ręką przez włosy aż po kark.

– Bardzo przepraszam. Co to jest? Mogę odkupić.

Jeśli Brandy jest przykro, nie daje tego po sobie poznać.

– Nie ma problemu. Wystarczy trochę kleju do drewna i będzie jak nowa!

Bierze maskę i pospiesznie wynosi ją do kuchni.

– Mogę ją odkupić – powtarza Nicholas. – Ile kosztowała?

– Pozwól mu zapłacić – namawia Zach. – Przynajmniej niech tyle zrobi. Chyba naprawdę ci się tu nie podoba, doktorku. Przychodzisz i wszystko niszczysz.

– Wypadki się zdarzają – syczę, masując ramię Nicholasa.

On sztywnieje i się odsuwa. Kątem oka widzę, że obserwuje nas Melissa, więc przysuwam się do niego z powrotem.

– Nic się nie stało! – mamrocze Brandy nieco rozgorączkowana. – Już w porządku. Grajmy dalej.

Moja przyjaciółka traktuje obowiązki gospodyni bardzo poważnie, więc stara się czym prędzej załagodzić incydent. Nicholas mógłby zniszczyć wszystkie maski po kolei, a ona i tak, z uśmiechem na twarzy, przepraszałaby, że źle je zamocowała na ścianach, pospadały i każdy teraz może je rozdeptać.

– Dobrze się bawicie? Na pewno? – dopytuje Brandy.

Nicholas przenosi wzrok z Zacha na Melissę. Ci szepczą coś między sobą z krzywymi uśmieszkami. Nicholas słyszy, co mówią, i zaciska zęby.

Melissa chichocze. Patrzy na lśniące półbuty Nicholasa i przyciszonym głosem zwraca się do Zacha. Nie dociera do mnie cała odpowiedź, ale Zach robi wszystko, żeby cztery ostatnie słowa wybrzmiały całkowicie wyraźne: „Za bardzo się stara”.

– Jak twój ząb? – pyta Nicholas niezupełnie życzliwie.

Zach przyszedł kiedyś do kliniki z bólem zęba, a gdy Nicholas ocenił, że potrzebne będzie leczenie kanałowe, mój kumpel wszczął aferę pod hasłem: „Dentyści tylko wyciągają od ludzi pieniądze!”, „Dentyści wyolbrzymiają drobne problemy, by naciągać ubezpieczycieli!”. Ktoś z obecnych w poczekalni nagrał sześciominutową tyradę i wrzucił ją do internetu, oznaczając przy tym stronę kliniki. Dlatego mój narzeczony i kolega z pracy są na wojennej ścieżce.

Zach uśmiecha się nieszczerze.

– Już lepiej.

Nieprawda. Nie chciał pójść drugi raz do dentysty, więc teraz nie może gryźć prawą stroną ust.

– Byłem w klinice Turpinów i mogę ją polecić każdemu.

– Wiecie co? – przerywam mu, ucinając wątek. – Wracajmy do gry.

Melissa ignoruje moje słowa.

– Tamtejsi dentyści są bardziej profesjonalni – dodaje.

Zach przytakuje.

– Nie to co tutaj: aroganckie konowały.

Brandy zaczyna się pocić.

– Słuchajcie… Jest okej, prawda? Czyja teraz kolej? Grajmy dalej.

Brzmi jak udręczona przedszkolanka.

– Ja nie widzę problemu – mówi słodko Melissa. Rzuca okiem na Nicholasa. – A ty?

Zach wygląda na uszczęśliwionego. Uwielbia afery i zdecydowanie wolałby, aby ktoś miał problem.

Nicholas milknie i pochmurnieje. Burzowa chmura nad moją głową zaczyna wirować, wysysając ze mnie całą energię. Kiedy chcę, żeby był ze mną, jego nigdy nie ma. Z kolei kiedy nie potrzebuję go w pobliżu, siedzi jak zły duch na ramieniu. Jeśli doprowadzi do kłótni z moimi znajomymi, praca stanie się dla mnie nie do zniesienia. Ale on ma to gdzieś.

Siedzimy przy kuchennym stole, grając w Cluedo. Kolejny ruch należy do Nicholasa. Jego ego jest całe poobijane i obolałe, więc była to tylko kwestia czasu, zanim zdecydował się uderzyć ponownie.

Odwraca się do Melissy, przekrzywia głowę i pyta:

– Czy ty przypadkiem nie spotykałaś się kiedyś z Sethem Walshem?

Wie, że tak było. Doskonale orientuje się także, że Seth zdradził ją z mężatką, pracującą jako pomoc dentystyczna w jego klinice. To miejsce stanowi istną wylęgarnię skandali.

Melissa patrzy ze złością na niego, potem na mnie.

– Tak.

– Hm. Przypomnij mi, dlaczego zerwaliście?

Cyclops z X-Men nie mógłby dorównać Melissie, jeśli chodzi o morderczo palące spojrzenie.

– Zerwaliśmy – odpowiada jadowicie – bo pewnego dnia, wychodząc z centrum handlowego, zobaczyłam na parkingu samochód Setha. Kiedy podeszłam bliżej, odkryłam, że mój chłopak pieprzy się na tylnym siedzeniu z jakąś babą.

Nie dodaje tego, ale wszyscy dopowiadamy w myślach dalszy ciąg: na bluzie Melissy z logo uniwersytetu w Law­rence.

Dobrze pamiętam dzień, w którym ich nakryła. W tamtym czasie od mniej więcej trzech miesięcy pracowałam w Graciarni – sklepie ze zbieraniną najrozmaitszych ciekawostek. Byłyśmy w przyjacielskich stosunkach. Zbliżyła nas do siebie wspólna odraza do playlisty Zacha. Jego muzykę musiałyśmy znosić w środy, gdy na niego przypadała kolej wyboru piosenek. Miałyśmy też identyczne koszule w kratę i czerwone dżinsy, które specjalnie nosiłyśmy w tym samym dniu.

Odkąd się pokłóciłyśmy, już nigdy nie założyłam kraciastej koszuli do czerwonych dżinsów, bo nie chcę, aby Melissa myślała, że tęsknię za dawnymi dobrymi czasami, gdy nie jeżyła się ze złości na mój widok. Jak mogłaś nie wiedzieć? Najlepszy kumpel Nicholasa z jego koleżanką z pracy! Wiedziałaś, na pewno ci powiedział. Pozwoliłaś mi wyjść na idiotkę. Słowa nie pisnęłaś. Ale ja naprawdę nie miałam zielonego pojęcia, że Seth zdradza Melissę. Nadal mnie dręczą wyrzuty sumienia, bo to ja poznałam ich ze sobą. Nicholas twierdzi, że też nie zdawał sobie sprawy z tej zdrady, ale jeśli o niego chodzi, nie mogę za nic ręczyć.

– Seth to dupek – oświadcza Zach. Rzuca kostką i przesuwa się o jedno pole bliżej drzwi kuchennych.

Narzędziem zbrodni jest sznur i to jedyna zagadka w tej partii, którą udało mi się rozwiązać. Zach na pewno odgadnie wszystko poprawnie. Ma niesamowity zmysł i wygrał dwie poprzednie rundy, gdy tylko postawił na planszy figurkę pułkownika Mustarda.

Nicholas, który bierze udział w grze tylko dlatego, że zgodziliśmy się na jego warunek i został profesorem Plumem, rzuca Zachowi nieprzyjazne spojrzenie.

– Nie znasz go nawet, więc nie gadaj. To mój przyjaciel.

– To nie świadczy o tobie zbyt dobrze.

Zach jest do bólu szczery i każdemu mówi prosto w oczy, co o nim myśli. Działa mi na nerwy, gdy swoje uwagi kieruje pod moim adresem, lecz w tym momencie czerpię satysfakcję z obserwowania, jak ktoś sprzeciwia się Nicholasowi. Mimo to jestem trochę skrępowana, boję się, że mój narzeczony zepsuje całe spotkanie. Zapominam o swojej roli zakochanej po uszy kobiety. Nicholas zerka na mnie i odnotowuje moje milczenie, po czym przenosi wzrok z powrotem na Zacha.

– Co masz na myśli?

Zach jest rekinem.

– Jeśli wybierasz sobie dupków za przyjaciół, to marnie o tobie świadczy.

Po drugiej stronie stołu Brandy bawi się figurką panny Scarlett, a Leon posyła mi znaczące spojrzenie.

– To oczywiste, że Melissa czuje się zraniona – ciągnie Zach. – Mógłbyś się ugryźć w język, bo wiesz, że jest na niego wściekła, ale nie, ty go jeszcze bronisz. Powód, dla którego trzymasz z tym dupkiem, jest jeden: widzisz w nim siebie. Ergo, sam jesteś dupkiem.

Można by usłyszeć muchę siadającą na ścianie.

Powinnam teraz ująć swojego narzeczonego za rękę. Powiedzieć Zachowi, żeby się zamknął. Oświadczyć, że wychodzimy. Ale na widok miny Nicholasa sztywnieję.

Zaciska wargi, obmyślając odpowiedź, i rozgląda się wokół z widoczną pogardą. Postrzega siebie jako osiągającego sukcesy syna zamożnych ludzi – filarów tej maleńkiej społeczności. Człowieka, który plomba po plombie ratuje przeżarte cukrem zęby mieszkańców Morris. Moich znajomych z pracy uważa za robaki pełzające na samym dole sterty śmieci, za ludzi najniższej kategorii. W końcu pracują w Graciarni, gdzie można kupić głowy aligatorów i pierdzące poduszki z podobizną Whoopi Goldberg, a także meksykańskie „skaczące fasolki” i kubki, które przeklinają, gdy wlewa się do nich gorący napój. Kiedy tak ocenia moich znajomych i widzi, jak bardzo są beznadziejni, zapomina, że jestem jedną z nich. W jego mniemaniu jednak to „my” kontra „oni”.

Brandy jest podenerwowana. Moja przyjaciółka, osoba miła i życzliwa, z pewnością w życiu nie pokłóciła się z nikim na serio. Widok nieuprzejmych wobec siebie ludzi wydaje się najgorszą rzeczą, jaka może ją spotkać.

– Zach – cedzę ostrzegawczo przez zaciśnięte zęby.

– Moglibyście się nie sprzeczać? – prosi Brandy. – Może ktoś chce jeszcze kawałek pizzy? Mam też babeczki. Macie na coś ochotę? Napijecie się wody? Czegoś gazowanego? – Unosi się z krzesła.

Zach kładzie dłoń na jej ramieniu i sadza ją z powrotem.

– Ja jestem bardzo miły dla wszystkich. Teraz twoja kolej.

Brandy rzuca kostkę drżącą ręką, tymczasem Nicholas już wymyślił, jak odciąć się Zachowi.

– Rozumiem, dlaczego jesteś taki spięty. Brak stałego zatrudnienia zszarpałby nerwy każdemu. Ilu klientów dziennie przychodzi do waszego sklepu? Trzech? Z pewnością tracicie pieniądze w zawrotnym tempie. – Uśmiecha się takim samym fałszywym uśmiechem, jaki Zach miał przez cały wieczór. – Zadzwoń, jak będziesz potrzebował pomocy. Skontaktuję cię z kumplem z agencji pracy tymczasowej.

Zach patrzy na mnie z uniesionymi brwiami, jakbyśmy tylko we dwoje znali jakiś żart, a potem mówi:

– Masz świadomość, że twoja dziewczyna też pracuje w tym sklepie? Jak go zamkną, nie tylko my stracimy robotę.

– Zarabiam na tyle dużo, że Naomi nie musi się martwić o pieniądze.

Gniew promieniuje ze mnie jak ultrafiolet ze Słońca.

– Sklep radzi sobie doskonale – kłamię bezwstydnie.

Prawda jest taka, że Graciarnia powoli dogorywa. Istnieje od bardzo dawna, od czasu, gdy państwo Howardowie pobrali się w latach siedemdziesiątych. Swego czasu sklep był powszechnie znany, bo specjalizował się nie tylko w śmiesznych upominkach, lecz też najróżniejszych osobliwościach. Ludzie specjalnie przyjeżdżali tu z daleka. Ale w epoce Amazona i eBaya nie trzeba wyprawiać się na poszukiwanie dziwacznych czy kultowych drobiazgów. Jednym kliknięciem można je zamówić pod drzwi.

Państwo Howardowie wiedzą, że nie zdołają konkurować z handlem w sieci, dlatego nasze godziny pracy są regularnie skracane i dlatego ostatecznie sprzedali ukochanego Homera Simpsona w stroju Elvisa, który witał klientów w progu od dziewięćdziesiątego siódmego roku. Nasi pracodawcy mają tak dobre serca, że nie chcą myśleć o ograniczeniu personelu, mimo że Graciarnię mogłyby spokojnie prowadzić dwie osoby zamiast pięciu.