Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są takie historie, które łączą, i takie, które starają się za wszelką cenę rozdzielić to, co zostało połączone…
Liliana uwielbia spędzać czas w swoim starym, rozpadającym się domu rodzinnym, gdzie może poukładać myśli czy czytać książki. Wkrótce okazuje się, że to magiczne miejsce przyciąga nie tylko ją. Daniel, utalentowany młody artysta, zagląda tam, by szukać natchnienia. Rozpadający się dach, tynk odpadający ze ścian i złowrogo skrzypiące schody stają się romantyczną scenerią, w której młodzi ludzie odnajdują prawdziwe uczucie. Jednak z dnia na dzień ich relacja okazuje się trudniejsza, niż mogli to sobie wyobrazić. Zaburzenia osobowości Daniela i jego zaborcza matka to tylko początek problemów, z jakimi będą musieli się zmierzyć. Czy miłość okaże się kluczem do pokonania wszelkich przeciwności?
Odwzajemniłam uśmiech i o mało się nie rozpłakałam. Dlaczego tak zareagowałam? Sama nie wiem. Chłopak schował skrzypce do futerału i wstał, a ja, zanim pomyślałam, rzuciłam się w jego objęcia jak wytrawna kochanka. Nie znałam go, ale w tym momencie to nie miało żadnego znaczenia. Zbyt silnie na mnie działał. Sama byłam zdziwiona, że pozwalałam sobie na tak odważne kroki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zamek w drzwiach szczęknął cicho, gdy przekręciłam klucz. Nacisnęłam klamkę, upewniając się, że drzwi faktycznie się zamknęły. Nie cierpiałam na nerwicę natręctw, po prostu tego odruchu nauczyli mnie rodzice. Sami tak robili, odkąd pamiętam. Przez moment obracałam klucz w palcach, po chwili schowałam go do kieszeni. Zaciskając dłoń na książce, ruszyłam w drogę.
Dzień był piękny, chociaż słońce świeciło tak mocno, że aż raziło mnie w oczy. Zmrużyłam je i przyjrzałam się budynkowi, który stał się dla mnie symbolem dzieciństwa. Ten ponadstuletni dom był dziełem moich pradziadków. Założyli oni gospodarstwo w małej, zapadłej wsi pod Poznaniem. Mieszkało w nim i wychowało się kilka pokoleń. Ja także dostąpiłam tego zaszczytu, choć nie pamiętałam zbyt wiele z wczesnego dzieciństwa, ale skrawki wspomnień, które zachowały się w moim umyśle, były dla mnie na wagę złota.
Dziś „hacjenda” niszczała na uboczu, zapomniana i smętna. Całkiem jak ja. Tkwiłam w dziwnym dla mnie czasie i nie wiedziałam, czy chciałabym rzucić się w tłum ludzi, bawiący się szaleńczo w dzikich tańcach, czy schować się przed światem. Chyba jednak to drugie. Obecnie nawet błahe problemy wykańczały mnie psychicznie, a moja aspołeczność pragnęła rozkoszować się samotnością. Lubiłam czasem pobyć sama i kochałam mój stary dom, dlatego postanowiłam się w nim wyciszyć.
Zatrzymałam się przy bramie, która stanęła w tym miejscu całkiem niedawno i nie pasowała do starego wystroju sypiącego się gospodarstwa. Z dzieciństwa pamiętałam przede wszystkim boczną furtkę, która prowadziła na podwórko od strony ogrodu. Głęboko utkwiła mi w pamięci, bo przerażał mnie nienaturalny kąt, pod jakim się pochylała, toteż swego czasu, jeśli już musiałam tamtędy przechodzić, wolałam przeciskać się przez szczelinę między nią a ścianą, aniżeli ją otwierać. Zawsze byłam chucherkiem, a furtka chwiała się na zawiasach jak pijany człowiek i była nieprzewidywalna.
Westchnęłam i zdjęłam łańcuch, by uchylić bramę. Starałam się robić to cicho, ale metal mimo to zadźwięczał. Wślizgnęłam się na podwórko jak złodziej i zatarłam ślady, czyli założyłam wiązadło z powrotem.
Cicho i niezauważenie położyłam książkę na zielonych, porośniętych mchem stopniach przed altaną domu i spojrzałam na dobrze znane mi budynki. Podczas wchodzenia do stodoły schyliłam się odrobinę, co jest wręcz niedorzecznością, żebym przy moim niskim wzroście musiała się schylać, by nie zostawić skalpu na starych deskach. Zaczęłam rozglądać się po wnętrzu. Oczami wyobraźni widziałam tam góry balotów słomy, wznoszące się aż po dach. Nawet w tej chwili potrafiłam przywołać wyraźne wspomnienie ich zwożenia. Choć żniwa to nad wyraz pracowity czas lata, bardzo wyczerpujący, to jednak z ochotą usłyszałabym zbliżający się traktor, ciągnący za sobą przyczepę z tymi złotymi kostkami.
Tymczasem w rzeczywistości moje oczy dostrzegały brud i pajęczyny, a przy jednej z gołych ścian wciąż leżała zgniła kupka siana.
Wyszłam na zalane słońcem podwórze i ruszyłam ku Starej Chacie. Po drodze zajrzałam jeszcze do dawnego chlewa, gdzie dach zapadł się w kilku miejscach i drewniane belki zwisały smętnie, niezdecydowane, czy runąć na posadzkę, czy może jeszcze tak sobie postraszyć. Omiotłam też wzrokiem studnię zarośniętą wysoką trawą, czyli nasze „rondo” pośrodku podwórka.
Kiedy już podeszłam pod dom i podniosłam zostawioną tu wcześniej książkę, przycisnęłam ją do ciała i przeszłam po obrośniętych mchem schodach niczym po zielonym, miękkim dywanie. Szkoda, że nie czerwonym.
Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w masywne drzwi, które po wyprowadzce domowników nigdy nie zostały zamknięte na klucz. Gdy je pchnęłam (dzisiaj nawet nie musiałam używać do tego barku), ze skrzypnięciem ukazały mi mroczne wnętrze. Ciemna sień przyprawiała o dreszcze i powodowała napływ złych myśli. Zerknęłam z obawą na wiszące nade mną deski. Pocieszał mnie fakt, że główny dach był w nieco lepszej kondycji, nie licząc tych dziur w każdym narożniku, gdzie wdzierająca się woda wyżarła strop, a na deser skonsumowała drewnianą podłogę w pokojach na parterze.
Posuwałam się wolno w kierunku sieni, byle tylko zajrzeć jak najdalej i odpędzić gromadzące się w głowie głupie wymysły. No może nie do końca głupie, bo krążyły plotki, że w tym domu zadekował się jakiś podejrzany element społeczny. Drugim powodem, dla którego już od samego wejścia czułam mrowienie na karku, były duchy przeszłości.
Odwlekałam moment wejścia, ale im dłużej to trwało, tym czułam większe napięcie i strach. Już nawet nie chodziło o to, że budowla ledwo trzymała się kupy i mogła zwalić mi się na głowę. Po prostu nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Wzięłam głęboki wdech i przestąpiłam próg. Pierwsze koty za płoty, a raczej pierwszy krok, który dodawał pewności siebie. Rozejrzałam się, nadstawiając uszu. Nie mam pojęcia, jak długo tak stałam, oczekując jakiegoś podejrzanego ruchu, gotowa wziąć nogi za pas.
Kiedy nic się nie wydarzyło, postanowiłam obejrzeć wszystkie pokoje, zaczynając od pomieszczeń po prawej stronie, by przekonać samą siebie, że to bezpieczne miejsce. Moja intuicja, która przypominała o sobie w ekstremalnych okolicznościach, aktualnie milczała, więc byłam dobrej myśli.
Dom został skonstruowany tak, że miał dwa wejścia: jedno od podwórza, drugie od strony ogrodu. Można też było obejść cały budynek, chodząc z pokoju do pokoju, bo w każdym znajdowały się drzwi do kolejnego.
Zajrzałam do zagraconej kuchni. Pozostałościami po ostatnich mieszkańcach były biała, wbudowana w ścianę szafka na naczynia oraz stara kuchenka, którą dobrze zapamiętałam. Mogłam przywołać wspomnienia i zobaczyć stojącą przy niej babcię, pichcącą coś na obiad. Pogrzebaczem układała fajerki na płycie i dokładała drewna. Krzątała się po kuchni, ubrana w fartuch, mocno upstrzony drobnymi kolorowymi kwiatami.
Uśmiechnęłam się na to wspomnienie, ale gdy wróciłam myślami do teraźniejszości, nagle wyobraziłam sobie, jak ktoś stoi za mną i w fachowy sposób mnie dusi, wykorzystując metodę, którą znałam z lekcji judo.
Wzdrygnęłam się i obejrzałam za siebie, mimochodem pocierając dłonią szyję. Nikogo za mną nie było, ale zajęta przywoływaniem przeszłości mogłam szybko stać się ofiarą. Miałam zamiar sprawdzić budynek, jednak nie mogłam sobie odmówić podziwiania domu i wspominania dobrych chwil. Jeśli chodzi o łapanie nieproszonych gości, byłam raczej żółtodzióbem aniżeli skuteczną specjalistką.
W pomieszczeniu stały jeszcze jakieś dwie stare szafki, wniesione tu bez konkretnego celu, ale od sprawdzenia ich zawartości odciągnęła mnie dziura w narożniku sufitu. Stanęłam pod nią i dostrzegłam dach, a raczej jego strzępki, przez które prześwitywało niebo.
Rzuciłam jeszcze okiem na odchodzące ze ścian, niczym stara skóra z węża, płaty farby olejnej i weszłam do kolejnego pokoju. Dawniej spali w nim dziadek z babcią. Nie miałam w głowie żadnych wspomnień związanych z tym miejscem, jakby ktoś wymazał je z mojego mózgu.
I znów moją uwagę najmocniej przykuwały dziury w dwóch narożnikach sufitu, pod jedną usypała się spora kupka tynku. Wiszący wciąż na ścianie krzyż aż prosił o modlitwę, by ten stary dom cudem nie zawalił mi się na głowę. A może to właśnie dzięki Bogu i duchom zmarłych wciąż stał w jednym kawałku? Patrząc na niego, można śmiało rzec, że to prawdziwy cud, iż miałam jeszcze co zwiedzać.
Kilka kroków dalej przechodziło się do drugiej altany przez kwadratowy korytarz. Znajdowały się tu drzwi, które prowadziły do ogrodu. Mogłam oglądać gołe niebo. Wpatrywanie się w gwiazdy byłoby z pewnością romantyczne, ale drewno dachu, wiszące niczym wyciągnięte ramiona diabła, zwiastowało raczej rychłą śmierć. Szalony samobójca byłby zachwycony tym miejscem, a świr wziąłby rozbieg i uderzył barkiem o przeciwległą ścianę, kończąc męki swoje i chaty, która z pewnością by się na niego zawaliła. Ja natomiast, choć czasem głęboko zastanawiałam się nad sensem swojego życia, z gęsią skórką na ciele wolałam opuścić tę część domu.
Wyszłam z altany i stanęłam przed zamkniętymi drzwiami z wybitą dziurą na dole. Rozważałam chwilę, czy prześlizgnąć się jak zwierzę przez otwór, czy zrezygnować i wrócić znaną mi już trasą. Wybrałam drugi wariant, rozmyślając jednocześnie nad tym, dlaczego drzwi nosiły ślady wandalizmu i dlaczego były zamknięte. Może podtrzymywały dom, niczym wielki siłacz?
Stwierdziłam, że niewątpliwie to właśnie drzwi były największym atutem chaty. Wszystkie miały mosiężne klamki i zdobienia. W nowych domach często brakowało tej finezji i szczegółów, które tworzyły swoisty klimat.
Wróciłam do punktu wyjścia, czyli do sieni. Uświadomiłam sobie wtedy, że oględziny powinnam była rozpocząć od spiżarni. Było tam ciemno, pomimo okienka światło nie dochodziło w głąb. Musiałam zdać się na intuicję i zmysły. Wsłuchując się w piszczącą ciszę i wpatrując w kompletną ciemność, byłam tak skupiona, że wystarczyłaby choćby frunąca w moją stronę ćma, bym z opętańczym wrzaskiem opuściła to miejsce raz na zawsze. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, w bladym świetle zauważyłam stuletnie kompoty z czereśni, które trzymałyby mnie przy życiu, gdybym przypadkiem się tam zatrzasnęła, a znając mojego pecha, było to całkiem możliwe.
Zamknęłam z powrotem spiżarnię i weszłam do pokoju, który swego czasu zamieszkiwali moi wujowie. Pomieszczenie to nosiło jeszcze pamiątki po wówczas nastoletnich lokatorach. W kącie za drzwiami wisiała słomkowa tablica z wyciętymi z gazet zdjęciami piłkarzy. Pamiętam, że jeszcze długo po przeprowadzce wujowie mieli tu jakieś przyrządy do ćwiczeń. Teraz na środku stał stół, a na nim wielkie, puste akwarium. Kolejny kąt ozdabiał piec kaflowy, a obok niego zabudowana szafka w ścianie. Taka sama była w kuchni oraz pokoju dziadka i babci. W środku znajdowała się lampa naftowa.
Pokój wujów był chyba najmniejszy ze wszystkich i miał dziurę w suficie, podobnie jak kolejny, w którym kiedyś rządziłam ja. Wyjątkowo dobrze pamiętałam ustawienie łóżek i szafek. Oczami wyobraźni mogłam zobaczyć stary telewizor na jasnobrązowej meblościance. Ten sam sprzęt sprawił, że jakiś czas temu stałam się „bohaterką domu”, kiedy zaczęło się z niego dymić w pokoju brata. Awaria starocia w końcu zmusiła tego sknerę do wydania pieniędzy na nowy telewizor.
Teraz było tu zupełnie pusto, ale jeszcze nie tak dawno na samym środku stał stół do ping-ponga. W pewne pamiętne wakacje tworzyłam wraz z kuzynostwem własną historię młodocianych graczy. Ten opuszczony dom był dla nas idealny do zabaw i odkrywania ciekawostek. Nawet utrzymywaliśmy go w czystości, omiatając patykami lepkie nitki pajęczyn. Dziś zdawało się, że pająki starały się doprowadzić tę ruinę do kompletnej zguby, a słońce jakoś nie zaglądało już przez okna tak ochoczo jak kiedyś.
Przyjrzałam się uważnie szybom. Niby wszystko było z nimi w porządku, lecz jednocześnie coś mi tutaj nie grało. Wyglądało to tak, jakby wraz z mieszkańcami dom stracił całą radość. A może to przez pajęczyny? Obrzuciłam podejrzliwym spojrzeniem brudną smugę sieci. Wyobraziłam sobie, jak nawijam ją na patyk, a z niej wygrzebują się pająki, zawinięte we własną pułapkę, i wędrują w stronę mojego palca, by wbić w niego swoje żuwaczki…
Wzdrygnęłam się. No cóż, może jednak pajęczyny pasowały do wystroju domu? Ostatecznie wcale mi nie przeszkadzały, o ile się w nie przez przypadek nie zaplątałam, a kiedy tak się stało, odgłos rwącej się nici nie był przyjemny. Otrzepałam ubranie, na wypadek gdybym zgarnęła na siebie jakiegoś pająka.
Spojrzałam na małą okiennicę. Słyszałam od kuzyna, że po zamknięciu sama się uchylała. W tym domu chyba wszystko było możliwe.
Wybrałam już swoje miejsce do czytania, czyli ścianę pod oknami. Wykonałam nawet ruch, by usiąść, ale po chwili namysłu zawróciłam i kontynuowałam oględziny. Został mi już tylko zatęchły, straszny strych.
Stanęłam przed wejściem i zerknęłam na schody. Dodając sobie odwagi głębszym wdechem, postawiłam stopę na pierwszym stopniu. Wspinałam się ostrożnie, krok po kroku, z obawą, że drewno poddało się działaniu korników i zostało osłabione tak bardzo, że nie wytrzyma mojego ciężaru i w końcu wpadnę do spiżarni – w ciemny kąt, którego nie odważyłam się dokładnie sprawdzić. Może demon ciemności już wyciągał ręce, by mnie złapać? Albo ten straszny potwór spod łóżka?
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam trudności z chodzeniem po tych stopniach. Były niewygodnie strome, zbyt wąskie i wydawały z siebie straszne jęki boleści, niczym z horrorów.
Moja strategia była słabo przemyślana – jak mogłam przyłapać kogoś na wtargnięciu na mój teren, skoro sama zachowywałam się jak słoń w składzie porcelany? Detektywi działali przecież bezszelestnie i rozważnie, a ja, jak widać, nie wyciągnęłam wniosków z oglądanych odmóżdżaczy. Nie znaczyło to jednak, że moje zmysły pozostały uśpione. Przeciwnie – pracowały na najwyższych obrotach. Uważna jak łowny zwierz, wodziłam bystrym wzrokiem po przestrzeni, która stopniowo się wyłaniała. Próbowałam stłumić każdy stawiany krok, stąpając po schodach powoli i ostrożnie, zatrzymywałam się i nasłuchiwałam, lecz najgłośniej słyszałam bicie swojego serca. Atak mógł nastąpić z każdej strony, więc byłam gotowa dać susa w dół, choć niewykluczone, że umarłabym już po samym zobaczeniu przyczajonej postaci.
Dotarłam na najwyższą kondygnację. Kiedyś była tu suszarnia, a potem obserwatorium. Przychodziłam tu z wujem i podglądaliśmy lisy. Z małych okien mieliśmy świetny widok na całe podwórko.
Kiedy wyobraźnia działała w najlepsze, moja intuicja wydawała się uśpiona i spokojna jak wody niezmącone falą. Chciałam uciec, a jednocześnie musiałam się dowiedzieć, czy mogę w tym domu spokojnie czytać książkę.
Postawiłam galaretowatą stopę na deskach strychu. Każdy mój krok roznosił się niczym celowe tupanie. Obeszłam wielkie pomieszczenie, uważając na przegniłe deski.
Na środku stała murowana wędzarnia. Okrążyłam ją i spojrzałam na pozostawiony przez nas pod okienkami stary materac. Obok niego stało krzesło. Wszystko wokół pokryła gruba warstwa kurzu.
Na sam koniec zwiedzania zostawiłam jedyny na poddaszu, najmilszy, najbardziej słoneczny pokój. Był on niewielki i dzięki temu przytulny. Zatrzymywał w sobie wszystkie promienie słońca i zawsze było w nim przyjemnie jasno. Od kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, chciałam w nim zamieszkać, choć teraz wchodziłam do niego z duszą na ramieniu. Pode mną znajdowała się bowiem rozpadająca się altana.
Stałam na środku i miałam ochotę zostać tu już na zawsze, przy czym „zawsze” było bardzo dyskusyjnym terminem, ponieważ nieuchronny koniec tego domu był zapewne bliski. Ze ścian obsypywał się tynk. Również z zewnętrznej strony budynku odpadł w tym samym miejscu. Może ten pokój był niczym czoło, po którym spływał pot, gdy chata z wysiłkiem starała się utrzymać pion?
Pod ścianą stało stare, zatęchłe łóżko, na które z chęcią bym skoczyła, gdyby nie to, że było zabrudzone przez psa, który kiedyś tu mieszkał. Żywiłam nadzieję, że zarazki może zdechły z nudów, ale ten jeden skok mogłam przypłacić życiem.
Nie wiedziałam, czy lepiej spaść z całym strychem, czy może na dole zostać przygniecioną przez sufit i całą resztę. Bądź co bądź, chyba wolałabym zginąć od razu na miejscu, niż męczyć się ze swoją głupotą do końca niepełnosprawnych dni. Jeśli jakaś część tej chaty w końcu się ugnie i ulegnie wpływom starości, cały dom poskłada się niczym delikatna konstrukcja z kart.
Poza tym, siedząc w tym pokoju, znalazłabym się w pułapce. Jeśli ktoś zaskoczyłby mnie na schodach, musiałabym się rozpędzić, wybić ciałem dziurę w ścianie i modlić się, by być szybszą od zawalającego się budynku. Łudziłam się, że ta rozpadająca się chata darzy mnie takim samym uczuciem, jakim ja ją, i z tego sentymentu nie zrobi mi krzywdy. Z drugiej strony mogłaby uznać, że zaduszenie gruzami to godna mnie śmierć.
Zeszłam na dół i stwierdziłam, że sprawdzanie każdego pokoju to walka z wiatrakami. Stare budownictwo wyróżniało się tym, że pomieszczenia rozłożone były naokoło, czyli wchodząc do jednego, przechodziło się do kolejnego. Chodząc w ten sposób, nigdy nie mogłam mieć pewności, że jestem tu sama. Zawahałam się, czy zamknąć za sobą drzwi, ale zostawiłam je otwarte i skierowałam się do mojego dawnego pokoju.
Jako zatwardziała introwertyczka pragnęłam delektować się lekturą w samotności. Myślałam, że tutaj lepiej się skupię i pokonam kryzys czytelniczy, który ostatnio mnie dopadł. Zaczęłam nawet myśleć, że czytając, marnuję tylko czas. Zwątpienie wkradło się nie tylko w hobby, ale i w całe moje życie, i często zastanawiałam się, czy cokolwiek w nim miało sens. Liczyłam na to, że powrót do dzieciństwa pozwoli mi odzyskać siłę psychiczną.
Spojrzałam na podłogę przy oknie. Deski pokrywała gruba warstwa piasku i brudu. Nie miałam innego wyjścia, jak zostawić na nich ślad swojego tyłka, a zarazem wytrzeć kurze spodenkami. Zbyt dużo czasu straciłam na sprawdzanie terenu, więc musiałam czym prędzej zabrać się za czytanie, by w ogóle poczuć, że mój mózg wchłonął jakieś informacje. Czułabym się lepiej, gdybym siedziała w niezniszczalnej klatce, odpornej na wszelki spadający na nią ciężar, szczelnie zamkniętej, żeby nikt nie mógł się dostać do środka.
Po przeczytaniu krótkiego akapitu oderwałam oczy od tekstu i rozejrzałam się podejrzliwie wokół siebie. Dziura w rogu sufitu, zacieki na ścianie, zjedzona przez wodę podłoga i pojedyncze dźwięki stały się jeszcze bardziej przerażające. Rozpraszały mnie na tyle mocno, że nie zapamiętałam wiele z przeczytanego fragmentu.
Spełniłam swoją zachciankę połowicznie. Zmarnowałam dzień urlopu na czytanie książki w Starej Chacie, kompletnie nie wiedząc, o czym czytam, i zdążyłam wypielęgnować początki nerwicy. Jak by na to nie patrzeć, nie miało to ani krzty sensu, a następnego dnia znów stałam przed drzwiami rudery.
*
W miarę upływu czasu coraz bardziej oswajałam się z niebezpieczeństwem śmierci, mogłabym zatańczyć z nią „kaczuchy” na środku pustego pokoju. Do wszystkiego bowiem można się przyzwyczaić – teraz nawet jęki zmęczonego wiekiem domu czy mlaszczące korniki nie wydawały się aż takie straszne.
Weszłam do chaty już któryś raz z kolei i prawie nie zauważyłam tego momentu, w którym poczułam się na tyle pewnie, że machnęłam ręką na rutynowe sprawdzanie całego budynku. Ot, wchodziłam z gęsią skórką, rozglądałam się zdawkowo, nasłuchiwałam w sieni, po czym szłam prosto do swojego gniazdka, z małym kocykiem pod pachą i książką w dłoni.
Tak też zrobiłam tego szczególnego dnia. Otworzyłam drzwi i z hukiem zatrzasnęłam je za sobą. Już przestąpiłam przez próg pokoju wujów, żeby przejść do swojego wczorajszego legowiska, kiedy moich uszu dobiegł dźwięk. Cichy, prawie niesłyszalny w porównaniu ze stukotem moich butów o deski.
Stanęłam w pół kroku. W pierwszej chwili chciałam iść dalej, a w następnej – ewakuować się. Niezdecydowanie ciągnęło mnie w obie strony. Stawiałam krok ku wnętrzu, by następnie zawrócić do wyjścia, i tak w tę i we w tę. Zatrzymałam się oszołomiona… i wtedy wychwyciłam akordy gitary, melodię piękną i znaną, a wokal całkowicie skradł moje serce. Rozpłynęłam się przy amatorskim wykonaniu Thinking Out Loud Eda Sheerana.
Wiedziałam, że umrę z ciekawości, jeśli nie wejdę na strych i nie sprawdzę, kim jest ta uzdolniona osoba. Strach odleciał gdzieś całkowicie. Podeszłam do drzwi pokoju, ale na chwilę przytrzymałam palce na zimnej klamce. Stałam z przytkniętym do drzwi uchem, a serce zabiło mi mocniej, gdy klamka pod naporem mojej dłoni wydała głośne trzaśnięcie niczym rozdzierający ciszę nocy grzmot.
Uchyliłam nieznacznie drzwi i z ulgą stwierdziłam, że nikt mnie nie usłyszał, a melodia i śpiew dalej roznosiły się po domu. Spojrzawszy na schody, miałam nadzieję, że zaczną ze mną współpracować, jednak stawiając stopę już na pierwszym stopniu, zrozumiałam, że wcale nie zamierzały. Raczej chciały mi pokazać, czym jest złośliwość rzeczy martwych. W ślimaczym tempie zaliczałam kolejne stopnie. Będąc w połowie wspinaczki, zamarłam, gdy zaległa całkowita cisza. Mogłam się założyć, że bicie mojego serca brzmiało teraz jak bicie dzwonu. Usłyszałam niedbałe pociągnięcie za struny, jednak nie potrafiłam rozpoznać granego utworu.
Kontynuowałam przeszpiegi i, mając w zasięgu wzroku cały strych, oszacowałam trzeźwo, że ten ktoś przebywa w Słonecznym Pokoju. To musiał być anioł, bo tylko nadludzka istota mogła tak pięknie grać i śpiewać, w dodatku robić to kompletnie od niechcenia, nie przykładając się do tego, a nawet sprawiając wrażenie lekko znudzonej. Próbowałam przekonać siebie, że równie dobrze potrafi też dusić.
Długo nie mogłam się przemóc, by zajrzeć do środka. Może nie chciałam się rozczarować, ale też pragnęłam wciąż wsłuchiwać się w piosenkę. A może zwyczajnie się bałam? Cokolwiek to było, w końcu wzięłam głęboki wdech i uchyliłam drzwi, a widok zaparł mi go w piersiach.
Anioł, powtarzałam w myślach. Z czasem, kiedy zmrużone oczy przyzwyczaiły się do jasności w pokoju, zobaczyłam zwykłego człowieka, lecz muzyka nie wypływała spod jego rąk. Ten, którego widziałam, trzymał w dłoni pędzel. Skupiony maksymalnie, muskał nim z dużym wyczuciem płótno, które przymocowane było do sztalugi. Zdziwiłam się, że cokolwiek widział przez blond włosy opadające mu na twarz. Siedział do mnie tyłem, trochę pod kątem. Być może nie zauważyłby mnie nawet wtedy, gdybym stanęła za nim, był tak bardzo pochłonięty pracą.
Grajka musiałam szukać w głębi pokoju. Wychyliłam głowę za próg, by go dostrzec. W momencie, gdy mój wzrok dosięgnął siedzącego na łóżku czarnowłosego chłopaka z gitarą, on też mnie zauważył. Skamieniał z dłońmi zastygłymi na instrumencie, a słowa piosenki ugrzęzły mu w gardle. Struny wciąż jeszcze wygrywały dźwięk, zanikający niczym głuche echo.
Żałowałam, że się ujawniłam. Zapadła raptowna cisza, która zainteresowała też blondyna zajętego malowaniem. Obejrzał się i powędrował spojrzeniem za wzrokiem towarzysza. Patrzył na mnie. Nie wiedziałam, jak długo trwaliśmy tak w bezruchu, bezmyślnie wpatrzeni w siebie. Widok błękitnych oczu w połączeniu z bladą cerą i blond włosami sprawił, że wpadłam w stan jakiejś hipnozy. Dopiero chrząknięcie bruneta przypomniało mi o jego istnieniu. Poruszył się niespokojnie na łóżku.
– Głupia sprawa… – przemówił w końcu, choć nie wiedział, jak zacząć rozmowę. – Przepraszamy za najście.
Wstał, cały czas trzymając gitarę w dłoni. Wzrokiem szukał wsparcia ze strony kolegi. Był jego kompletnym przeciwieństwem. Piwne oczy patrzyły raz na mnie, raz na blondyna. Ułożone na żel włosy sterczały mu figlarnie. Kolczyk w brwi na tle ciemnej karnacji dodawał mu pazura. Spod bluzki wyłaniał się też skrawek tatuażu.
Nie wyglądali na groźnych, ale sytuacja wydawała się nieciekawa. Nie wiedziałam, czy odwrócić się i uciekać, czy czekać na rozwój wydarzeń. Z drugiej strony głupio by było zwiać jak dzikus.
– Nie chcemy kłopotów – kontynuował grajek. – Zaraz sobie pójdziemy.
Nie słuchałam go, bo znów zapatrzyłam się w tego drugiego. Czułam, jakby czas stanął w miejscu, a świat przestał dla mnie istnieć. Liczył się tylko ten błękit dwóch tęczówek. Odbijał się w nich jakiś głęboko skrywany ból. Widoczna czerwień żyłek na białkach świadczyła o dużym zmęczeniu. Wyglądał na zrezygnowanego czy przybitego, jakby coś go dręczyło. Patrzyłam na niego i poczułam, że jakimś dziwnym trafem potrafię się z nim utożsamić, wysłuchać go, poczuć jego ból i zrozumieć, gdyby zechciał mi się wyżalić.
– Przyszliśmy tylko, żeby coś namalować.
Słowa grajka dobiegły moich uszu. Dopiero teraz przeniosłam wzrok na obraz. Przedstawiał kwiat róży, na którym przysiadła pszczoła. W pokoju nie było widać kwiatu ani owada, więc chłopak musiał malować z pamięci.
– Podoba ci się? – zapytał brunet. Rozmową starał się zapanować nad niezręczną sytuacją.
Powoli skinęłam głową. Zawsze chciałam mieć jakiś artystyczny talent. I choć może szkicowałam w miarę poprawnie, moim pracom do ideału było bardzo daleko.
Podeszłam kilka kroków, by lepiej przyjrzeć się malunkowi. Ciekawość wzięła nade mną górę, bo nigdy nie widziałam powstającego obrazu z bliska. Wtedy poczułam, że mam bardzo sztywne kolana. Byłam zestresowana całą sytuacją. Nie spodziewałam się kogokolwiek tu spotkać, a tym bardziej tak młodych chłopaków. I choć z natury cechowałam się powściągliwością wobec nowo poznanych osób, ci dwaj mieli w sobie coś takiego, że nie czułam potrzeby ucieczki. Może ten gadatliwy chłopak próbował uśpić moją czujność lub zdobyć moje zaufanie?
– Możesz go zabrać, jeśli chcesz.
Słysząc głos bruneta, dałabym sobie głowę uciąć, że oddałby mi nawet swojego kolegę, bylebym pozwoliła mu odejść.
– Nie jest skończony – wychrypiał z urazą ten drugi. Czekałam, aż usłyszę w odpowiedzi „zamknij się”, ale chłopak z gitarą ograniczył się tylko do dziwnego grymasu. Obserwowałam ich z lekką dezorientacją.
– To ty chciałeś tu przyjść, więc teraz sam się tłumacz – mruknął zrezygnowany brunet.
– Nie baliście się tu wejść? – zapytałam bez cienia złości.
Ich obecność w tym domu zaczęła mnie ciekawić. Dlaczego wybrali właśnie to miejsce? Jeśli chodzi o wybór pokoju, był dość oczywisty – do tego, w którym przebywaliśmy, wpadało najwięcej promieni słonecznych, a jasność w pomieszczeniu na pewno miała znaczenie dla osób, które zabierały się do tworzenia obrazów. Nie spotkałam w swoim życiu człowieka zajmującego się tym chociaż hobbystycznie, może dlatego byłam tak zafascynowana malarzem.
– To jego pomysł. – Wskazał palcem na blondyna. – To nasz pierwszy raz – dodał jeszcze, jakby to miało ich usprawiedliwić.
Nie potrafiłam zakazać im przychodzenia tutaj. Szkoda by było już ich nie spotkać, a na samą tę myśl poczułam jakieś dziwne ukłucie w sercu. Sama nie wiem dlaczego, ale miałam ochotę poznać ich lepiej.
– Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko, tylko o ewentualną katastrofę budowlaną. – Zmarszczyłam czoło. – A skoro to wasz pierwszy raz, to znaczy, że ktoś jeszcze zagląda do tego domu.
Chłopak na łóżku trochę się zaniepokoił, a blondyn też oderwał wzrok od obrazu.
– Kto taki?
Wzruszyłam ramionami w niewiedzy.
– Prócz was nikogo jeszcze nie spotkałam, ale babcia twierdzi, że kogoś widziała. Może ktoś wpada tu nocować.
Na chwilę zapadła cisza.
– A ty co tutaj robisz? – zapytał oskarżycielsko ten bardziej rozgadany. – Sama, jedna, dziewczyna.
Uśmiechnęłam się. Jego śmiałość rosła powoli od momentu, gdy zdał sobie sprawę, że nie zamierzałam ich zjeść.
– Zakradasz się tu potajemnie?
– To mój dom. Mieszkałam w nim, więc mogę się przedstawić jako właścicielka – powiedziałam z godnością.
– A jak właścicielce na imię?
– Liliana – rzekłam.
– Włamywacz Piotr. – Skłonił się, a następnie przedstawił swojego towarzysza. – I Daniel.
– Miło mi poznać. Jesteście stąd?
– Stamtąd. – Wskazał ręką kierunek. – Spod lasu.
Jak to możliwe, że nigdy ich nie spotkałam? Byli w moim wieku, ale nie pamiętałam ich ze szkoły, więc musieli przeprowadzić się tu niedawno. W miejscu, które wskazywał Piotr, przez ostatnie lata wybudowano sporo domów. Starałam się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek spotkałam któregoś z nich w sklepie czy na spacerze, ale nie kojarzyłam takiej sytuacji. Widziałam w życiu mnóstwo ludzi, których już nie pamiętam, jednak byłam pewna, że te niebieskie oczy na długo zapadłyby mi w pamięć.
– Jeśli chciałabyś zobaczyć więcej obrazów, mogłabyś do nas wpaść i…
– Nie znam was – ucięłam oburzona propozycją, a Piotr uniósł ugodowo ręce.
Mimo kiepskiego początku coraz swobodniej czuliśmy się w swojej obecności. To dziwne. Zazwyczaj potrzebowałam czasu, aby przekonać się do nowo poznanych ludzi, i nie umiałam nawiązywać rozmowy. Czułam, że z nimi mogłabym przegadać i przesiedzieć tu cały dzień. Piotr wydawał się otwarty na nowe znajomości, ale Daniel nie był jakoś specjalnie zainteresowany otoczeniem. Raz po raz patrzył na mnie bez wyrazu, a najchętniej wbijał wzrok w podłogę. Jego tajemnicza, nieobecna mina intrygowała mnie.
– Dlaczego przyszliście akurat tutaj? – zwerbalizowałam swoją myśl.
Piotr spojrzał na Daniela. Widząc, że ten nie kwapił się do odpowiedzi, sam zareagował.
– Szukaliśmy utraconej weny – westchnął aktorsko, a ja wcale nie zdziwiłam się jego słowom. Sama szukałam tu ukojenia, pomysłów i chowałam się przed światem.
– Udało się? – dociekałam.
Przenieśliśmy wzrok na Daniela, ale chłopak dalej nas ignorował i milczał.
– Wykrzesał z siebie jakąś mizerną cząstkę – odparł za niego Piotr. – Zwykle lepiej mu to wychodzi.
Po raz kolejny przyjrzałam się im uważnie. Różnili się, ale jednocześnie mieli jakieś cechy wspólne. Nie wyglądali na łobuzów, którzy mogliby mnie skrzywdzić, choć młodzieńcze, zadbane lica mogły zamydlić mi oczy.
Przestąpiłam z nogi na nogę, a wtedy Piotr wskazał mi miejsce obok siebie, klepiąc ręką zakurzone łóżko.
– Pies na nie sikał – odrzekłam z odrazą, na co Piotr tylko wzruszył ramionami.
Skoro on się nie brzydził, klapnęłam na zatęchłą piankę, choć usiadłam w pewnym odstępie od niego. Jakaś lękliwa część mnie krzyczała: „co ty właściwie robisz!”. Z kolei inna prychnęła, że nie mogę całe życie zachowywać się jak zdziczała i trząść jak piesek chihuahua.
– Jesteście braćmi? – zapytałam.
– Niestety – westchnął smętnie Piotr.
Spojrzałam z ukosa na bruneta. Oddałabym wiele, żeby mieć tak przystojnego brata jak Daniel, a miałam, co miałam. Z moim Adamem nie łączyły mnie za dobre relacje, a już z pewnością nie towarzyszyłby mi w wyprawie do starego domu, jak Piotr Danielowi.
Piotr rozejrzał się po pokoju.
– Nieźle zaniedbałaś ten swój dobytek.
– Nie wykonuj żadnych nieprzemyślanych ruchów, bo spadniemy piętro niżej – poleciłam mu ostrzegawczo, co chyba nie zrobiło na nim wrażenia.
Tymczasem Daniel wrócił do malowania. Zapatrzyłam się w delikatne ruchy pędzla, którymi ulepszał swoje dzieło. Nagle poczułam się zrelaksowana. Mogłabym tak siedzieć i patrzeć przez długi czas. Zachwycenie nie uszło uwadze siedzącego obok mnie Piotra.
– Daniel może ci rzucić farbę na ściany, bo widziałem, że wyglądają jak popękany piach na pustyni. – Usłyszałam jego głos, chociaż słowa przeleciały przez mój mózg jak przez sito. – Ładny, nie? – kontynuował.
Pokiwałam głową w zamyśleniu. Nie patrzyłam na obraz, ale na jego autora. Zamrugałam kilka razy, próbując się opanować.
– To twój szczęśliwy dzień, bo jest do wzięcia – oznajmił. Chyba przejrzał moje myśli na wylot.
– Nie szukam dziewczyny – odezwał się Daniel, nawet na nas nie patrząc.
– Nie mówiłem o tobie – odparował. – Myślisz, że świat kręci się tylko wokół ciebie.
Mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Może lepiej byś coś zagrał? – poprosiłam, żeby dobitniej nie skomentował mojego zapatrzenia. Chłopak zrozumiał aluzję. Poprawił sobie instrument i zaczął brzdąkać od niechcenia, ot tak, dla zagłuszenia ciszy. Momentami dało się słyszeć fałsz.
Nagle na schodach coś zadudniło i grajek zatrzymał rękę w pół ruchu. Zwróciliśmy ku sobie zaskoczone twarze.
– Nie spodziewam się gości – szepnęłam i przygryzłam wargę.
Może to ten dziki lokator, w końcu wykrakany.
Kroki zbliżały się, a moje serce telepało w takt stukotu butów o stare drewno. Nastała chwila, w której nic się nie działo. Wstrzymałam oddech, aby lepiej słyszeć, a kiedy byłam już bliska rozpoczęcia modlitwy, ujrzałam znajomą twarz.
– Nie strasz – wysapałam, łapiąc się za klatkę piersiową.
W progu stał mój wujek. Odetchnęłam z ulgą. Piotr kurczowo przytulał do siebie gitarę, jak gdyby kryjąc się za nią, a Daniel zastygł z uniesionym pędzlem, chociaż jemu było raczej obojętne, co się dzieje.
Początkowo sroga twarz wujka pojaśniała na mój widok.
– Co to za schadzki? – zapytał bez nuty gniewu, a wręcz z jakimś humorem. – Może przynieść wam kawę?
Piotr spojrzał na mnie, jakby wuj co najmniej mu pogroził. Przyciskał gitarę do piersi tak mocno, że wyglądał, jakby go dusiła.
– Dziękujemy – odrzekł uprzejmie, trochę się jąkając. – My już musimy iść. – Szukał wsparcia w Danielu, a ten, ku jego uldze, skinął głową. – Dwa zawały to za wiele jak na jeden dzień – mruknął do mnie i podniósł się z tapczanu.
Stare, sztywne od wilgoci i starości sprężyny stęknęły, uwalniając się spod jego ciężaru. Zobaczyłam, ile brudu zostało mu na spodniach. Trzepnęłam go lekko, czego kompletnie się nie spodziewał, i trochę się wystraszył, a z materiału uniosła się smuga kurzu. Sama wstałam i zaczęliśmy trzepać tyłki, każde swój. Daniel też złożył rzeczy. W mig był gotów do drogi.
Wyszliśmy pod eskortą wuja, skruszeni i lekko speszeni tym, że zostaliśmy przyłapani. Jak więźniowie czekaliśmy na otwarcie nam bramy, a łańcuch zadzwonił niczym zdejmowane kajdanki. Przeszliśmy zarośniętą drogą ku bardziej zadbanej ścieżce.
Po krótkim pożegnaniu się rozeszliśmy. Jeszcze długo patrzyłam w ślad za tymi chłopakami. Wraz z nimi odchodziło jakieś moje… szczęście? Jakby zahaczona nitka pruła starannie wydziergany sweter dobrych odczuć. Nie umiałam wyjaśnić, jakie uczucia we mnie buzowały albo jakie mnie opuściły, pozostawiając ssącą pustkę. Sama w tej chwili nie mogłam tego zrozumieć. Wiedziałam tylko, że chciałabym, aby ta chwila spędzona we trójkę trwała o wiele dłużej. Zdziwiłam się, jakie emocje wywołało spotkanie tych dwóch chłopaków. Działali na mnie jakoś pozytywnie, a ostatnio brakowało mi wokół osób z dobrą energią, którą mogłabym od nich czerpać. Chciałam się otaczać tylko takimi ludźmi.
Westchnęłam i opadłam ciężko na ławkę pod domem babci, która mieszkała nieopodal Starej Chaty. Podparłam rękami twarz. Oczami wyobraźni widziałam braci, oddalających się, by więcej nie wrócić do starego domu. Pragnęłam znów ich zobaczyć, ale choć nadzieja na to tliła się we mnie, to sama nie wtargnęłabym po raz drugi na prywatną posesję. Nie miałam wątpliwości, że oni też tak myśleli.
Po odejściu braci nawet towarzystwo wuja przestało mnie cieszyć.
– Jak robisz tajne spotkania, to znajdź jakieś przyzwoite miejsce – skomentował ze śmiechem wuj. – Jeszcze coś wam na łeb zleci. Mam nadzieję, że nie robicie tam niczego nielegalnego…
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale zdałam sobie sprawę z tego, że wuj mógłby się zdenerwować, gdybym przyznała się, że widziałam tych chłopaków pierwszy raz.
Długo roztrząsałam w myślach to spotkanie. Wydawało mi się wręcz niesamowite i czułam, że namieszało w moim nudnym, choć niby poukładanym, życiu odludka. Nie mogłam zapomnieć dźwięku gitary, wokalu Piotra, obrazu Daniela oraz jego niebieskich oczu. I jego całego.
Na to wspomnienie dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie umiałam dłużej siedzieć. Wstałam więc, pożegnałam się z wujem i podreptałam do domu, nie mogąc uspokoić rozszalałych zmysłów. Miałam nadzieję, że jutro po otwarciu masywnych drzwi znów usłyszę muzykę, i nie mogłam się tego doczekać. Od dawna tak nie wyczekiwałam kolejnego dnia.
*
Szybko uporałam się z obowiązkami i w podskokach ruszyłam do Starej Chaty. Moje uszy próbowały wyłapać choćby najcichszą nutę melodii. Jak przeciąg wbiegłam po schodach, na przekór grawitacji i trudnym warunkom lokalowym. Zapewne wytrzepałam ze stopni wszystkie korniki, które spadły w ciemną czeluść spiżarni.
Wpadłam do Słonecznego Pokoju, gdzie promienie słońca tańczyły jedynie z paprochami leniwego kurzu i głośno brzęczącą tłustą muchą. Przed oczami wciąż miałam uśmiechniętą twarz Piotra i pełne tajemniczości oblicze Daniela, ale to była tylko iluzja. Gdzieś tam głęboko wiedziałam, że tak to się skończy.
Westchnęłam głośno i pocieszyłam się, że może jeszcze kiedyś tu zajrzą, pomimo strachu przy pierwszym spotkaniu, albo spróbują jakoś się ze mną skontaktować. Omiotłam wzrokiem cały strych, tonący w ciszy pogodnego dnia. Zeszłam na dół i niczym potulny pies zajęłam swoje stałe miejsce pod oknem w moim dawnym pokoju. Czekałam na ludzi, którzy w tak prosty sposób zawładnęli moimi myślami. Na próżno.
Przeżyłam ten zawód jeszcze kilka razy, z coraz większym poczuciem bezradności. Tliła się we mnie jakaś cząstka nadziei, która wydawała mi się śmieszna. To spotkanie było zbyt piękne, by mogło rozwinąć się w znajomość. Ot, przypadek, jedna ulotna chwila, wybuch euforii, wyciszenie jej… i pozostawienie niedosytu. Widocznie chłopcy wyszli ze Starej Chaty z postanowieniem, aby już do niej nie wrócić i zapomnieć o tym, co dla nich było tylko epizodem.
Z beznadziejnego stanu i emocjonalnej rozsypki wyrwało mnie spotkanie z koleżanką z Krakowa, która akurat wpadła do Poznania. Na moment zagłuszyła moje myśli, które w końcu zajęły się czymś innym niż ciągłą analizą tej samej historii. Gdzieś tam głęboko tliła się jeszcze nadzieja na spotkanie braci. Gdziekolwiek spojrzałam, wydawało mi się, że widzę któregoś z nich, lecz wówczas odzywał się mój zdrowy rozsądek, który próbował doprowadzić mnie do porządku i opamiętania.
Asia była moją internetową koleżanką. Nasza znajomość zrodziła się ze wspólnych zainteresowań. Obie lubiłyśmy czytać książki i słuchałyśmy tej samej muzyki, dzięki czemu poznałyśmy się na fanpage’u grupy naszego ulubionego zespołu. Jedyne, co nas różniło, to podróżnicza pasja Aśki, której nie podzielałam. Poznań był kolejnym celem na jej turystycznej mapie, a ten przyjazd stwarzał sposobność poznania się twarzą w twarz i ruszenia mojego leniwego tyłka z domu. Odrobina ruchu powinna pozytywnie wpłynąć na mój organizm. Prawdę mówiąc, czułam się trochę nieswojo, gdy moi znajomi wyjeżdżali na wakacje za granicę, publikując potem na portalach roznegliżowane zdjęcia swoich spieczonych słońcem ciał, kiedy ja po prostu trwoniłam cenny czas na obijanie się. Nie zazdrościłam im, bo nie lubiłam ciepła, a chociaż zwiedzanie pięknych miejsc mogłoby zapewne sprawić mi sporo radości, to dziwnym trafem zawsze z urlopu wracałam bardziej zmęczona niż wypoczęta.
Wyszykowałam się i byłam gotowa do drogi. Musiałam najpierw dotrzeć na pociąg, co zwykle zajmowało mi jakieś dwadzieścia minut. Z ulicy miałam idealny widok na mój stary dom. Słońce odbijało się w zakurzonych oknach, wyglądających na przyciemniane, a cała budowla zdawała się spokojnie wygrzewać stare mury w promieniach, zupełnie jak lubiący ciepło kot.
Dotarłam na peron i z biletem między palcami wysłuchałam standardowej formułki o opóźnionym pociągu. Zawsze już na starcie przyjeżdżał przynajmniej dziesięć minut później, niż powinien. Niby mogłabym się do tego przyzwyczaić, ale mimowolnie dopadała mnie jakaś irytacja, tym bardziej że dziś warunki do kursowania pociągów były korzystne. Gorzej dla ludzi czekających na przyjazd środka lokomocji. Panowała przerażająca spiekota. Beton na peronie zdążył się już nagrzać na tyle, że zaczął oddawać ciepło. Po plecach powoli ściekały mi krople potu. Stojący nieopodal mnie chłopak otarł czoło wierzchem dłoni. Miałam nadzieję, że gdy dotrę na spotkanie, nie będę wyglądać jak po deszczu. Z dwojga złego wolałabym zostać zlana ulewą niż wydzielinami własnego ciała.
Nie musiałam długo czekać na spóźnialskiego. Wkrótce wraz ze sporą grupką cierpliwie oczekujących, acz niecierpliwie przebierających nogami ludzi wsiadłam do pociągu. Jak zwykle stanęłam w korytarzu oddzielającym przedziały. Z przyjemności przymknęłam na moment oczy, gdy poczułam chłód klimatyzacji, która lekko ostudziła moje nagrzane ciało. Chwała Bogu, że Koleje Wielkopolskie zainwestowały w nowe Elfy, które miały udogodnienia dla pasażerów i nawet nie szarpały tak podczas jazdy jak te starsze składy z Regio. Niegdyś każde bujnięcie groziło wybiciem sobie zębów i mocno zbliżało nieznajomych, kiedy niespodziewanie na siebie wpadali. Teraz miałam chociaż pewność, że dotrę na miejsce w nienaruszonym stanie.
Z każdym pokonanym odcinkiem trasy rosła moja ekscytacja z powodu spotkania na żywo z koleżanką. Przez internet obgadałam z Aśką chyba wszystkie nowinki z naszego życia i otoczenia, jednak ponieważ była ostatnio mocno zajęta, nie zdążyłam zrelacjonować jej sytuacji ze Starej Chaty. Wahałam się, czy jej o tym opowiadać. To było tak absurdalne i wstrząsnęło mną na tyle mocno, że odnosiłam wrażenie, jakby to wszystko tylko mi się przyśniło. Wiele razy miałam tak realistyczne sny, że byłam święcie przekonana o ich prawdziwości. Może i tym razem lepiej by było, gdyby okazało się, że bracia byli tylko wytworem moich chorych fantazji? Przecież prościej byłoby zapomnieć o śnie, niż obsesyjnie poszukiwać ledwo poznanych ludzi i gorączkowo o nich rozmyślać.
Z wolna zatrzymujący się pociąg szybko zepchnął gnębiący mnie problem na dalszy plan, a kiedy drzwi z piskiem się rozwarły, wypadłam wraz z tłumem na peron. Już z daleka dostrzegłam Aśkę. Zajmowała miejsce najbliżej schodów, by mnie nie przegapić. Zerkała na mijających ją ludzi z lekkim zagubieniem w oczach, ale kiedy mnie zobaczyła, jej twarz rozweselił uśmiech.
Nie miałam jak przyspieszyć zejścia ze schodów, nawet nie mogłam przecisnąć się małą szczeliną, bo wszyscy przede mną szli ramię w ramię. Cierpliwie potuptałam za nimi, by już za chwilę serdecznie uściskać się z Aśką. Nie wierzyłam, że to spotkanie w końcu doszło do skutku, i pomyślałam, że jeszcze przez jakiś czas będę musiała się z tym oswajać, zanim ostatecznie przyjmę do wiadomości fakt, że się widzimy i że Aśka jest na wyciągnięcie ręki. Tyle razy planowałyśmy się poznać, ale za każdym razem nagłe zdarzenia komplikowały sprawę. Teraz aż trudno było mi uwierzyć, że ją widzę.
– Mam ci tyle do opowiedzenia! – wykrzyknęłam, ale powstrzymałam się przed wyklepaniem wszystkiego od razu na dworcu, w tłumie. Pociągnęłam Aśkę za ramię i ruszyłyśmy na Stary Rynek, napić się kawy i poplotkować.
Mimo zagadania jakimś cudem zwracałyśmy uwagę na bezpieczeństwo, dlatego udało nam się nie wtargnąć pod żaden rozpędzony samochód. Grzecznie czekałyśmy na zielone światło, a przechodząc przez przejście, uważałyśmy, by się z nikim nie zderzyć.
I wtedy za krępym panem mignęły blond włosy. Serce stanęło mi na ułamek sekundy, a sama prawie bym się przewróciła, potykając o własne nogi. Z futerałem skrzypiec na ramieniu szedł nie kto inny, tylko Daniel. Kosmyki opadały mu na zamyśloną twarz. Zmierzał do celu jak w transie, a niebieskie oczy nie wyrażały żadnych emocji. Były wpatrzone w chodnik.
Czyjeś dłonie pociągnęły mnie za ramię i ściągnęły z jezdni. W całym tym zapatrzeniu i szoku nie spostrzegłam, że światła już się zmieniły.
– Chcesz, żeby cię rozjechali? – zapytała z wyrzutem Aśka. – Coś się stało?
Moja mina musiała ją nieźle wystraszyć. Prawdopodobnie wyglądałam, jakbym zobaczyła ducha.
– Słuchaj – zaczęłam rzeczowo – spotkałam ostatnio dwóch kolesi. Nie wiem, kim są, ale jeden z nich przed chwilą tędy przechodził.
Cały czas wlepiałam oczy w plecy Daniela. Bałam się, że jak tylko mrugnę, zniknie mi z pola widzenia.
– To leć za nim – poleciła koleżanka.
Nerwowo obserwowałam światła. Sygnalizacja nie zamierzała pokazać mi zielonego ludzika, a samochody mijały nas w pędzie. Wtedy Daniel skręcił gdzieś w boczną uliczkę. Jęknęłam z niezadowoleniem.
– Pewnie już go nie dogonię – mruknęłam z zawodem. Byłam tak blisko, znów go spotkałam, a teraz cała nadzieja prysła.
– Chodź. Napijemy się kawy – rzekła Asia i stuknęła mnie w ramię na zachętę. – Coś pobudzającego to czasami jedyny ratunek.
Kiedy emocje powoli ze mnie schodziły, zaczęłam się trząść. Być może spadło mi ciśnienie, więc liczyłam, że wrócę do formy, gdy tylko wypiję kawę, zjem ciacho i porozmawiam z koleżanką. Nogi miałam jak z waty, dlatego ostrożnie stawiałam kroki, uważając, by kolana się pode mną nie ugięły i żebym nie skończyła na chodniku. Odetchnęłam z ulgą, gdy usiadłyśmy pod parasolem kawiarenki.
– No, to co to był za gość, o którym nie wiem? – zapytała Asia, rozsiadając się wygodnie przy stoliku.
Obecność kelnerki, która postawiła przed nami zamówienie, dała mi chwilę na zastanowienie się, jak ubrać w słowa tę całą historię.
– Nie pisałam ci o nich, bo byłaś zajęta – wybroniłam się na samym początku. – A co do gościa, też chciałabym wiedzieć, kim jest… – powiedziałam szczerze, ale szybko się poprawiłam. – To znaczy, wiem tylko tyle, że ma na imię Daniel i maluje, a drugi, Piotr, umie śpiewać i grać na gitarze.
– Trochę mało informacji. – Skwasiła się. Mnie również zrzedła mina.
– Wiem. – Wolno zamieszałam łyżeczką napój. – Szukałam ich na Facebooku, na profilach moich znajomych, ale nie trafiłam na żaden trop. Same imiona to za mało, żeby ich namierzyć.
Opowiedziałam Asi całą historię z „włamywaczami”.
Na jej twarzy pojawiło się zwątpienie.
– Podasz mi potem rysopis i dane. Sprawdzę ich w wolnej chwili.
Potajemne stalkowanie, czyli tropienie ludzi, było naszym wspólnym hobby. Powinnyśmy razem rozwijać się w detektywistyce, byłyśmy w tym dobre. Tylko czasami mój dar nie był na tyle wystarczający, aby znaleźć to, co mnie zaciekawiło. Dlaczego akurat nie mogłam trafić na trop dwójki interesujących mnie chłopaków?
Rozejrzałam się z nadzieją po rynku skąpanym w słońcu. Moje oczy nie dostrzegły blond czupryny ani uśmiechniętego bruneta. Przechodząca niedaleko grupka turystów z innego kraju dyskutowała o czymś o wiele za głośno. Gdzieś na narożniku ulicy rozbrzmiewała melodyjka z głośnika.
Nigdy nie obserwowałam rynku z perspektywy osoby niezabieganej. Zawsze jedynie przechodziłam pospiesznie w ferworze załatwiania jakichś spraw. Nie rozglądałam się na boki i czym prędzej czmychałam w odpowiednią uliczkę. Dziś, w skwarze południa, tylko mocno potrzebujący czegoś ludzie przechodzili tędy ze zroszoną potem skórą i rumieńcami na policzkach. Reszta kryła się w chłodnych zakamarkach.
– Na Cytadeli chyba jest jakaś impreza – powiedziałam, odrywając wzrok od przechodniów.
Prócz mrukliwych melodii z lokali do naszych uszu dochodziły jeszcze jakieś odległe dudnienia. Cytadela wydawała mi się jedynym możliwym miejscem na większe zgromadzenia.
– Posiedzimy jeszcze chwilę i wpadniemy tam – zadecydowała Aśka, a ja przytaknęłam i zajęłam się moim ciastem.
– Co planujesz zwiedzić po podboju Poznania? – zagadnęłam ją, kiedy dmuchała na parującą kawę. Blond grzywka niesfornie opadła jej na twarz. Ten kolor nagle przypomniał mi Daniela.
– Prawdopodobnie wybiorę się nad morze z rodzicami, a później do Karpacza. – Odgarnęła włosy, a następnie zdała mi treściwą relację z pobytu w Poznaniu.
Wyglądało to dokładnie tak, jak każda nasza telefoniczna rozmowa podczas jej wyjazdów. Aśka wpadła w euforię i nadawała jak katarynka, a ja nie chciałam jej przerywać i używałam jedynie gestów lub rzucałam szybki komentarz, gdy nabierała powietrza.
– To co? – rzekła w końcu, kiedy siedziałyśmy przy pustych filiżankach, a chwila relaksu zaczęła się wydłużać. – Idziemy ogarnąć tę imprezę?
Czułam się trochę niezręcznie, ponieważ nie wiedziałam, co się dzieje w najbliższym mieście. Dochodzące dźwięki zwiastowały większą fetę. Ruszyłyśmy więc na Cytadelę tą samą drogą, którą przyszłyśmy na rynek. Przez cały czas rozglądałam się jak szalona, wypatrując znajomej sylwetki. Gdy szłyśmy przez przejście, na którym niedawno minęłam się z Danielem, moje ręce stały się mokre od potu, a do tego tak lodowate, że kiedy dotknęłam ramienia Aśki, ta aż się wzdrygnęła. Co jakiś czas zerkała na mnie z obawą, czy nie zemdleję.
Znając mojego pecha, mogłam się tego spodziewać – po Danielu nie było śladu. Teraz, gdy byłam gotowa na spotkanie z nim, nie miał zamiaru wchodzić mi w drogę.
– A może udawał, że mnie nie widzi? – zastanawiałam się na głos. Aśka wzruszyła ramionami.
– Nie wyglądał na takiego, co by w ogóle dostrzegał coś wokół siebie – stwierdziła. – Może był naćpany?
Chciałam zaprotestować i go obronić, ale przypomniałam sobie jego zachowanie podczas naszego pierwszego spotkania. Wyglądał dziwnie, jakby był nieobecny, spowolniony, odrealniony.
– Piotr mówił, że szukali weny – dedukowałam. – Tylko dlaczego Daniel ją stracił i skąd to jego przygnębienie? Może był na lekach?
– W takim razie nie byłabym taka pewna, czy to spotkanie w ogóle go obeszło. Jeśli ma wszystkiego dość, to pewnie spłynęło po nim jak woda po kaczce.
– Dzięki – mruknęłam dobita. – Bardzo jesteś pomocna.
– Starałam się postawić na jego miejscu i myśleć jak on.
Z bocznej uliczki wyłonił się blondyn. Na jego widok nabrałam głośno powietrza.
– Boże, to on! – pisnęłam do Aśki.
Chłopak szedł bardzo szybko. Podbiegłam do niego, zanim zdążył się oddalić.
– Cześć, Daniel! – odezwałam się, prawie zachodząc mu drogę. Kolejne słowa ugrzęzły mi w gardle, kiedy spojrzałam w jego oczy. Były piwne…
Uśmiech zastygł mi na ustach i powoli zamieniał się w sztuczny grymas. Chłopak patrzył na mnie bez cienia złości.
– Przepraszam – wydukałam. – Z kimś pana pomyliłam…
Zaczęłam się wycofywać. Czułam coraz bardziej ogarniające mnie poczucie żenady. Czy podczas tych poszukiwań musiałam się wygłupić, rozpoznając we wszystkich blondynach Daniela? Przyjrzałam się chłopakowi przede mną. Może i miał podobny do Daniela odcień włosów, ale im dłużej na niego patrzyłam, tym więcej różnic dostrzegałam.
– Zaczekaj. – Zatrzymał mnie. – Znasz Daniela?
– Poznałam go parę dni temu. Jestem Liliana – przedstawiłam się. Zdawało mi się, że na dźwięk mojego imienia chłopak trochę się ożywił.
– Denis. – Przywitał się ze mną uściśnięciem dłoni. – Jestem jego kolegą. Mam mu coś przekazać?
Otworzyłam usta, ale dopadło mnie zwątpienie. Owszem, szukałam Daniela, ale czy on też chciałby się znów ze mną spotkać? Może już zdążył o mnie zapomnieć, w końcu przecież wiedział, gdzie mnie szukać…
– Tak, żeby się z nami skontaktował. – Aśka śmiało przejęła pałeczkę.
– Właśnie – przytaknęłam.
– Nie ma problemu – odparł Denis. Złapał się za kieszeń spodni, w której rozdzwonił się telefon. – Przepraszam. Pójdę już.
Kiwnęłam głową. Przez chwilę z zamyśleniem patrzyłam za oddalającym się chłopakiem. To było zbyt łatwe, żeby mogło być prawdziwe.
Ocknęłam się i przypomniałam sobie o naszej podróży na Cytadelę. Ruszyłyśmy dalej. Minęłyśmy dworzec, a hałasy rozbrzmiały jeszcze bardziej.
– Brzmi jak jakieś zawody – zgadywała Aśka – albo koncert.
Szłyśmy, kierując się słuchem. Po drodze mijałyśmy sporo ludzi. Niektórzy zajadali się watą cukrową, a ja od razu wiedziałam, że zaraz ją kupię.
Weszłyśmy na plac wypełniony tłumem ludzi. Przechadzali się między stoiskami. Jedna część została przeznaczona dla dzieci. Stały tam basen z kulkami oraz trampolina, a kolorowy dmuchany zamek wznosił wieże do szczytu pobliskich drzew. Zaraz obok, na granicy z poważniejszymi atrakcjami, znajdowała się maszyna do robienia waty cukrowej i popcornu, a nieopodal ktoś obsługiwał grilla i stanowisko z przekąskami. Można było zjeść chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem. Dalej stała platforma z tarczą, do której można było postrzelać z pistoletu na strzałki z przyssawkami. Obok swoją bazę miał iluzjonista. Przystojny chłopak o magicznych umiejętnościach zawrócił w głowie wielu młodym dziewczynom, także Aśce. Wystarczyło jedynie, że się do niej uśmiechnął.
Zarumieniona obejrzała się za nim kilka razy, kiedy dalej robiłyśmy obchód. Z pewnością znalezienie go w sieci pójdzie jej dużo szybciej niż wyszukanie braci ze Starej Chaty.
I kiedy tak chodziłyśmy między stoiskami, zerknęłam na scenę. Dwaj młodzi chłopcy zachęcali wszystkich do zabawy i umilali czas coverami, odprawiając przy okazji dzikie tańce. Jednym z nich był… Piotr! Na jego widok serce zabiło mi mocniej. Wyczekiwałam dobrego momentu, by z nim porozmawiać. Emocje wprost mnie rozsadzały i najchętniej wparowałabym na scenę. Kiedy w końcu zszedł z podestu, żeby się napić, skorzystałam z okazji i podbiegłam do niego.
– Cześć! – krzyknęłam już z daleka.
Z ledwością zatrzymałam się przed nim. Nabrałam takiego rozpędu, że prawie na niego wpadłam. Jego oczy rozweseliły się na mój widok, co przyjęłam za dobry znak.
– Co za spotkanie – odparł z uśmiechem. – Miło cię znów widzieć.
– Mnie ciebie jeszcze bardziej. – Trochę głupio było tak od razu przejść do rzeczy, ale nurtowało mnie to pytanie: – Daniel też tu jest? Zdaje mi się, że minęliśmy się na przejściu.
Wskazałam za siebie kciukiem. Kułam żelazo, póki gorące, a jeśli moje dopytywanie się o Daniela zostanie uznane za wścibskie, to trudno. Przynajmniej nie będę się obwiniać, że nie wykorzystałam sytuacji, żeby dotrzeć do Daniela.
– Nie – zaprzeczył i jakiś cień zmartwienia przebiegł mu przez twarz. – Miał coś do załatwienia. Był tu przez chwilę, ale źle się poczuł i pojechał do domu.
Kiedy uniósł butelkę do ust, chłopak ze sceny dał mu znak, aby wracał. Piotr w pośpiechu odłożył napój i uśmiechnął się do mnie przepraszająco.
– Muszę lecieć – rzucił na odchodne, kierując się w stronę sceny, a w jego oczach zatańczyły dzikie iskierki.
– Pozdrów go ode mnie! – krzyknęłam jeszcze, na co skinął głową.
Przytknął palce do ust i posłał mi buziaka, mrugnąwszy po tym zawadiacko okiem. Trudno było mi zgadnąć, czy tym gestem skomentował moje zauroczenie Danielem, które pewnie dostrzegł przy pierwszym spotkaniu, czy tak się ze mną ostatecznie pożegnał. Stałam chwilę, oszołomiona tym, co właśnie wydarzyło się w zawrotnym tempie.
– Niezłe ciacho – rzekła koło mnie Asia. Z rozmarzeniem taksowała wzrokiem hasającego po scenie Piotra. Zakręciła sobie przy tym na palec kosmyk włosów.
Wzdrygnęłam się przestraszona. Kompletnie zapomniałam o jej istnieniu.
– Czy Daniel uzna mnie za napaloną wariatkę? – zapytałam ją wprost. – Wiesz, w ciągu zaledwie pół godziny rozmawiałam o nim z dwiema osobami, które go znają. Nie jest to dziwne?
Wzruszyła ramionami.
– Może, ale nie masz nic do stracenia – podsumowała moje nagłe obawy.
Chwilę kręciłyśmy się koło sceny, przysłuchując się występom. Dowiedziałyśmy się przy okazji, że był to piknik charytatywny, zorganizowany dla chłopca chorego na raka. Zebrane pieniądze miały zostać przeznaczone na jego leczenie.
Niestety, Piotr nie miał już czasu porozmawiać ze mną, sama też musiałam zająć się Aśką. Obiecałam, że pójdę z nią zwiedzić Rogalowe Muzeum, zresztą nie chciałam okazać się egoistką i kazać jej czekać na Piotra, mimo że uznała go za interesującego. Na odchodne kupiłyśmy sobie po wacie cukrowej, a potem poprawiłyśmy supersłodkim rogalem świętomarcińskim.
Pod koniec naszego spotkania przeszło mi przez myśl, żeby zajrzeć jeszcze na piknik, ale gdy stałam koło dworca, nie dochodziły do mnie żadne dźwięki z Cytadeli. Mdłości po dużej ilości słodyczy ostatecznie pomogły mi dokonać wyboru i skierowałam kroki na peron.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Miłość w ruinach
ISBN: 978-83-8219-871-3
© Grażyna Malicka i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Anna Jakubek
Okładka: Maria Syryńska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek