Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Katarzyna Sarnowska zabiera nas w podróż do przedwojennej Polski, z jej wspaniałościami, ale również z zapomnianymi tajemnicami.
Jest rok 1928. Jan Stachurski to młody porucznik Wojska Polskiego, który mieszka i służy we Włocławku, Leokadia Bądkowska to piękna dziewczyna z podwłocławskiej wsi. Ich losy niespodziewanie się splatają i od tej chwili młodzi nie mogą o sobie zapomnieć. Na drodze do ich szczęścia stają jednak nie tylko surowe zasady rządzące przedwojenną armią, lecz także wola rodziny Leokadii.
Czy młody porucznik wytrwa w swojej miłości?
Jakie przeszkody będzie musiała pokonać Leokadia, by być szczęśliwą z Janem?
Miłość w kolorze sepii to osadzona w malowniczej scenerii przedwojennego Włocławka opowieść o poszukiwaniu wolności i prawa do wyboru własnej drogi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Katarzyna Sarnowska Copyright © 2025 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Źródło obrazu: Jandrie Lombard (stock.adobe.com)
Skład i łamanie: Michał Bogdański
Redakcja i korekta: Barbara Ramza-Kołodziejczyk
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrtybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: [email protected]
Wydanie II poprawione
Radom 2025
ISBN 978-83-68261-96-7
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
– Idź po drewno, bo ogień przygasa – warknęła Stefania, a jej twarz wykrzywił grymas niezadowolenia.
– Chciałam... – zaczęła niepewnie Leokadia.
– Co mnie obchodzi, co chciałaś. Mnie i Zosi jest zimno. Zrozumiałaś? – syknęła z groźną miną matka. – Natychmiast idź po drewno. I zobacz, co tam z krową – dodała. – Może już się ocieliła. Jak będzie cielaczek, to i Zosia zobaczy. Tak, córuniu? – spytała z uśmiechem drugą córkę i pogładziła ją po jasnych jak len włosach.
– Uhm – odpowiedziała Zosia, unosząc starannie uczesaną głowę znad książki.
– Już ciemno. Boję się – protestowała słabo Leokadia.
Stefania znów wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.
– Czego, Baby Jagi? Ty sama wyglądasz jak Baba Jaga i patrzaj, żeby się ino ciebie nie wystraszyła – dorzuciła matka z szyderczym uśmiechem.
– Psy ujadają – broniła się jeszcze dziewczyna.
– Idź już, idź i nie marudź. My tu z Zosią będziemy ćwiczyć czytanie. Tata przynieśli książki, to my nowe litery poznamy. Zosia najlepsza uczennica w klasie będzie. Prawda, córuniu?
Zosia pokiwała głową zadowolona.
Matka niedawno sama nauczyła się czytać, a już chce to dać Zosi, pomyślała Leokadia z zazdrością. Sama nie miała dostępu do zaczarowanego świata liter, który bardzo ją pociągał.
Leokadia na chwilę zatrzymała wzrok na matce. Stefania dobiegała pięćdziesiątki, ale trzymała się prosto, była żwawa i energiczna. Miała okrągłą twarz, wąskie, zacięte usta, małe oczy i prosty nos. Długie siwe włosy zaczesywała gładko w kok.
Odwróciła wzrok od matki, zawiązała chustkę na głowie, zarzuciła wełniak i wyszła na podwórko. Ciapek piszczał zamknięty w stodole, ale bała się go wypuścić, żeby znowu gdzieś nie pognał. Było ciemno, że oko wykol. Wiatr targał gołymi jeszcze gałęziami drzew na lewo i prawo i przeszywał ją na wylot. Koniec marca, a tak zimno, pomyślała dziewczyna i zadrżała. Rozejrzała się dookoła. Wszędzie czaiły się zwidy i majaki. Mówią, że w takie noce złe wychodzi i żyć nie daje. W dali zamigotało światło. To pewnie błędny ognik, co sprowadza ludzi na manowce, pomyślała z przestrachem. Jednak coś ciągnęło ją w tamtą stronę, więc ruszyła, by dogonić światełko. Zapomniała o drewnie i o krowie. Brnęła po kostki w błocie. Światło nie znikało. Było coraz bliżej. Nagle w mroku zarysowały się kontury postaci. Kiedy się zbliżyła, stwierdziła, że to mężczyzna. W ręku trzymał lampę. Wystraszyła się i natychmiast zawróciła w stronę domu. Gdy ją zauważył, wykrzyknął:
– Panienko, panienka zaczeka, panienka nie ucieka! Zgubiłem drogę. Panienka mi pomoże – prosił.
Odwróciła się i przyjrzała mu się uważnie. Mężczyzna miał na sobie mundur. Był wysoki i szczupły. Jego gęste, krótko przystrzyżone ciemne włosy były zaczesane na bok. Nos rozszerzał się nieco ku dołowi i nadawał mu chłopięcy wygląd. W niebieskich oczach czaiły się figlarne ogniki. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, niemal zarozumiałego, ale nie wyglądał na złodzieja ani bandytę.
– Trzeba wracać do wsi, bo tutaj drogi nie ma – powiedziała z nieco większą śmiałością.
– A którędy? – spytał tak delikatnie, jak tylko potrafił.
Dziewczyna zachowywała się jak spłoszona łania i czuł, że musi ją obłaskawić, bo inaczej mu ucieknie.
Leokadia wahała się przez chwilę, a potem zaproponowała:
– Tędy! Pokażę panu.
I ruszyła pierwsza w drogę powrotną. Szła, nie bacząc na błoto i koleiny, a on podążał za nią w stronę wsi.
– A panience jak na imię, jeśli można spytać? – zagaił po chwili milczenia.
– Leokadia.
– Piękne imię. Ja mam na imię Jan. Jan Stachurski. Mieszkam i służę we Włocławku, a przyjechałem tutaj odwiedzić wujostwo na Krzyżówkach. Zasiedziałem się i po ciemku zgubiłem drogę. Dobrze, że chociaż wuj lampę na drogę dał – powiedział zdyszany.
Leokadia znała każdy skrawek ziemi w okolicy i szła tak szybko, że ledwo za nią nadążał.
– Krzyżówki daleko stąd. Tu są Barany.
– No właśnie, błąkam się już tak chyba od godziny, ale w nocy trudno drogę odnaleźć. A panienka to mogłaby w biegach startować – dodał bez tchu i roześmiał się.
Ona też się uśmiechnęła.
W końcu przy drodze pojawiły się światła domostw. Minęli kilka chałup. W oknach świeciły lampy gazowe. Leokadia zatrzymała się przy zagrodzie i wyszeptała nieśmiało:
– Tutaj mieszkam. Tam droga na Włocławek. – Wskazała ręką.
– Bardzo zmarzłem. Pozwoli panienka, że się w izbie chwilkę ogrzeję? – prosił, patrząc jej prosto w oczy. Nie zabawię długo – obiecywał.
– Nie wiem, co na to matka... – zawahała się Leokadia.
Stefania wyszła właśnie na ganek. Była wściekła, że córka jeszcze nie przyniosła drewna. Kiedy jednak zobaczyła młodego mężczyznę w mundurze, cała złość jej odeszła i wykrzyknęła rozradowana:
– A cóż to za gość w naszych skromnych progach!
– Widzi panienka, matka nawet zadowolona – wyszeptał jej do ucha.
– Prosimy, prosimy – wdzięczyła się Stefania.
– Dobry wieczór. Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Jan Stachurski. Zgubiłem drogę, przemarzłem i chętnie skorzystam z gościny. Nie chciałbym jednak sprawiać pani kłopotu.
– Jaki tam kłopot. Zapraszamy, zapraszamy! – Matka wskazała Janowi drzwi od chałupy. – A drewno gdzie? – syknęła do Leokadii. – Natychmiast do drewutni, kocmołuchu.
Sama weszła z Janem do środka. Przeszli przez ciasną sień i znaleźli się w dużej kuchni. W glinianym palenisku ogień już przygasał. Nad kominem wisiały garnki, miski i łyżki. W rogu izby przy oknie niebieścił się kredens ozdobiony pomarańczowo-białymi kwiatami. Obok niego stał duży drewniany stół z krzesłami i długą ławą, na której Władysław, mąż Stefanii, przysypiał, gdy wypił za dużo gorzałki. Po całej izbie roznosił się smakowity zapach smażonej kiełbasy i cebuli.
– Proszę, pan porucznik spocznie. – Stefania zaprosiła Jana do stołu. – To Zosia, moja młodsza córka. – Wskazała z dumą na siedzącą tam dziewczynę. – Całe dnie nad książkami ślęczy.
Zosia z ulgą i zaciekawieniem podniosła głowę. W końcu jakaś odmiana. Miała dość tych matki liter i czytania. Obciągnęła szarą spódnicę, która ciasno opinała jej brzuch. Miała szesnaście lat, ale wyglądała na więcej. Była wysoka i tęga. Matka splotła jej długie, jasne włosy w dwa warkoczyki. Jej rumiane, okrągłe policzki świeciły w blasku lampy. Wyglądała jak tłusty, zadbany kocur. Kiedy się uśmiechnęła, Jan zauważył, że ma śmieszną przerwę między zębami.
– Bardzo tu u państwa miło i przytulnie. – Rozejrzał się z podziwem po izbie.
Wszystko aż lśniło od czystości. Na ścianach wisiały kolorowe makatki, a w oknach firaneczki i niebieskie zasłony.
– Żyjemy skromnie, bo my nie wielkie państwo, ale uczciwie, a dzięki mojej Zosi, co taka pracowita, tak u nas ładnie – oznajmiła Stefania i spojrzała z dumą na córkę. Zosia posłała Janowi zalotny uśmiech.
Po chwili Leokadia wróciła z drewutni. Dołożyła drewna do paleniska i w całej izbie zapachniało igliwiem. Zapach przywołał u Jana wspomnienie wakacji, które spędzał z rodzicami w leśniczówce, i zrobiło mu się ciepło na sercu.
– Moja Zosia nie dość, że taka pracowita, to jeszcze do nauki chętna! – Stefania wskazała z dumą książkę na stole.
– No tak, ale to pani drugiej córce zawdzięczam ratunek – przerwał jej Jan i spojrzał z wielkim zainteresowaniem na Leokadię.
Dziewczyna zdjęła właśnie chustkę z głowy i na kremową koszulę wysypały się jej długie, ciemne włosy. Miała okrągłą, pełną twarz, troszkę ubrudzoną od sadzy, wydatne usta i prosty nos. Czarne brwi podkreślały orzechowy kolor jej oczu. Alabastrowa skóra i subtelne rysy dziwnie kłóciły się z tym miejscem. Wyglądała tak, jakby trafiła do tej izby przez przypadek. Jan nie mógł oderwać od niej wzroku.
Stefania zauważyła, że się w nią wpatruje, i natychmiast stwierdziła:
– Dzisiaj znowu zamiast pracować włóczyła się gdzieś po polach.
Leokadia cały czas krzątała się przy piecu i unikała wzroku nieznajomego.
– A zróbże panu porucznikowi herbaty! – warknęła Stefania. – Pan porucznik wybaczy, ale mąż mnie odumarł, jak jeszcze z nią w ciąży byłam, dlatego taka nierozgarnięta jest. Wyszłam potem za jego brata, Władysława, i Zosia to córka z drugiego małżeństwa.
Jan aż syknął z oburzenia, ale zacisnął zęby i nic nie powiedział. Nagle jednak zaczęło mu się bardzo spieszyć. Spojrzał na zegar na ścianie i poderwał się na równe nogi.
– Bardzo dziękuję za herbatę. Dobrze się siedzi, ale przede mną daleka droga. Jak to mówią, służba nie drużba. Ogrzałem się i odpocząłem. Z całego serca dziękuję za ratunek i gościnę.
Spojrzał wymownie na Leokadię, żeby pokazać, że podziękowania jej właśnie się należą. Potem zaczął pospiesznie wkładać płaszcz i rękawiczki.
– Jak pan porucznik będzie znowu w okolicy, to zapraszamy w nasze skromne progi. Leosia, pokaż panu drogę! – zarządziła w drzwiach Stefania.
Leokadia odgarnęła z czoła niesforny kosmyk, wytarła brudne ręce i posłusznie wyszła z Janem przed dom.
– To jest droga na Włocławek. – Wskazała ręką.
– A panienka bywa we Włocławku? – niespodziewanie spytał i spojrzał jej głęboko w oczy.
Zawstydzona spuściła wzrok.
– Będę pojutrze na targu – odpowiedziała.
– Spotkajmy się, proszę. O jedenastej koło kościoła, który nosi moje imię, wie panienka, ten nad Wisłą.
Zasmucił się, gdy pomyślał, że może już więcej jej nie zobaczyć.
– Nie wiem... Do widzenia. – Odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem w kierunku gospodarstwa.
– Proszę... – usłyszała jeszcze szept.
Weszła oniemiała do domu. W uszach dźwięczało jej jeszcze słowo „Proszę...”.
Warknięcie matki sprowadziło ją szybko na ziemię:
– Umyj się! Pan porucznik tak się zapatrzył na Zosię, że aż mu się oczy śmiały, no ale taka siostra jak ty tylko wstyd przynosi rodzinie. I posprzątaj w kuchni, bo straszny bałagan, a zaraz ojciec z Edziem przyjadą.
Leokadia podeszła do lustra. Zawstydziła się, że widział ją taką umorusaną. Pospiesznie zmyła z twarzy ślady sadzy, starła okruchy ze stołu, zamiotła. Po półgodzinie kuchnia była gotowa na przyjęcie ojca i Edzia. Dziewczyna przypomniała sobie jeszcze o zwierzętach. Poszła do obory. Oprzątnęła, nakarmiła i napoiła krowę. Cielaczek nie spieszył się z przyjściem na świat. Później wypuściła jeszcze Ciapka ze stodoły. Nakarmiła go i dała mu wody. Kiedy wróciła do domu, Zosia z matką siedziały nadal nad książkami. Ona była już bardzo zmęczona i schowała się do alkierza. Umyła się i rozebrała. Uklękła przed obrazem Matki Boskiej, który wisiał nad jej łóżkiem, i zmówiła pacierz. Nagle za drzwiami zrobiło się gwarno, bo Edziu z ojcem do domu wrócili. Matka z ojczymem zaczęli przekrzykiwać się w narzekaniach na sąsiadów, a Zosia im wtórowała.
Leokadia wskoczyła do łóżka, nakryła się pierzyną i rozmyślała o dniu, który minął. Nie różnił się od innych – jak każdy wypełniony był pracą i poszturchiwaniami matki. Jednak wieczorem wiosenny wiatr przywiał tego mężczyznę. W uszach brzmiał jej jeszcze jego ciepły głos i miłe słowa, a w głowie zaroiło się od pytań i wątpliwości. Czy naprawdę chce się z nią spotkać? Może spodobała mu się, bo było ciemno, a w świetle dziennym zobaczy, że wcale nie jest taka ładna. Może tak naprawdę chce poznać Zosię. Przecież taki mężczyzna nie musi się starać o kobiety – za mundurem panny sznurem. Potem przyszło jej do głowy, że gdyby nawet odważyła się pójść na spotkanie, to i tak nie ma się w co ubrać. Matka kupowała ubrania tylko dla siebie i Zosi, a ona chodziła w przechodzonych i podartych. Myśli galopowały w jej głowie jak oszalałe i nie dawały się zatrzymać snom. Jedna pociągała następną. Leokadii wydawało się, że noc nigdy się nie skończy.
Następnego ranka była niewyspana i nieobecna. Przy śniadaniu wylała mleko. Gdy niosła jajka z kurnika, potknęła się, przewróciła i potłukła kilka. Na domiar złego krowa się ocieliła, gdy ona była u sąsiadki. Cały dzień matka ją rugała. Po południu zawołała i przypomniała:
– Jutro idziemy na targ i musimy ładnie wyglądać, więc zabieraj się do roboty!
W kuchni przy oknie stała maszyna do szycia. Na sąsiedniej ścianie wisiało lustro. Zosia przyniosła wszystkie swoje stroje, przymierzała koszulę za koszulą, spódnicę za spódnicą, przeglądała się w lustrze i z niczego nie była zadowolona. Na koniec próbowała się wcisnąć w zieloną suknię w kwiatki. I nagle trach – sukienka pękła na szwach! Zosia się popłakała:
– Taka ładna sukienka i za mała – chlipała. – Jak ja się teraz w mieście pokażę.
Jej oczy aż spuchły od łez. Co chwila wycierała nos rękawem.
– Kupię ci nową, córuniu. No już, nie płacz, nie płacz, kochanie. – Matka wzięła ją w ramiona i mocno przytuliła. Zosia powoli się uspokajała. – Jeszcze ładniejszą – dodała Stefania – A podartą możesz oddać Leokadii. Chociaż wcale na to nie zasłużyła.
Spojrzała z niechęcią na drugą córkę.
– Masz! – Zosia rzuciła suknię siostrze i otarła łzy.
Stefania poderwała się nagle, położyła swoją koszulę i spódnicę Zosi na szafce przy maszynie i zarządziła nieznoszącym sprzeciwu tonem:
– Zaceruj to, żeby my jutro ładnie wyglądały!
Na szczęście Leokadia miała dryg do szycia. Siedziała do późnego wieczora nad strojami matki i Zosi. Potem zabrała się za przeróbkę swojej nowej sukienki. Była na nią za duża, więc zwęziła ją na bokach, a z resztek materiału doszyła piękną kryzę. Przymierzyła sukienkę, a potem położyła się spać.
Następnego ranka o świcie wyruszyły razem na targ. Musiały iść pieszo, bo ojczym zaczął już orkę w polu. Zosia co jakiś czas zerkała z zazdrością na siostrę. Dziewczyna dźwigała ciężkie kosze z jajkami, ale w kolorowej, zwiewnej sukience wyglądała jak księżniczka. Szła w milczeniu i cały czas biła się z myślami, czy iść na spotkanie z Janem.
Doszły do Szpetala i z góry zobaczyły most. Był rozpostarty jak nić między brzegami rzeki. Za mostem wzdłuż Wisły dymiło miasto kominów. Po prawej stronie wystrzeliwały w niebo czerwone wieże katedry. Po lewej, nieco na uboczu, tuż przy rzece stał kościółek z czerwonym dachem i połyskującą w słońcu złotą kopułą dzwonnicy. Nosił imię Jana Chrzciciela. Za nim, za pierzeją sądu rozpościerał się Stary Rynek. We wtorki i piątki odbywał się tam targ, na który zjeżdżali ludzie z miasta i okolic. Kiedy przeszły przez most, rozdzieliły się. Matka z Zosią poszły prosto ulicą Gdańską i zatopiły się w uliczkach pełnych sklepów, których właściciele z daleka namawiali do kupna różności, a Leokadia obładowana ciężkimi koszami ruszyła wzdłuż Wisły w stronę rynku.
Gdy zdyszana dotarła na miejsce, mały plac był już pełen ludzi i wozów. Było gwarno i wesoło. Gdakały kury, gęgały gęsi. Przekupnie przekrzykiwali się, wychwalając swój towar. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, podniosła wzrok i spojrzała na kamieniczki wokół rynku. Jedna z nich po lewej stronie przyciągnęła jej uwagę. Była koloru kawy, zaokrąglone brzegi dachu wyglądały jak loczki na głowie dziewczyny, a dwa okrągłe okna na górze jak para oczu. Spojrzała w błękitne niebo. Płynęły po nim śnieżnobiałe obłoki. Przybierały różne kształty. Nagle poczuła, że ktoś ją spycha na bok. Opuściła głowę i zobaczyła umorusanego chłopaka w kaszkiecie.
– Ty się nie rozglądaj jak jaka księżniczka, tylko patrz pod nogi, bo cię konie stratują! – wykrzyknął i już go nie było.
Ani chwili wytchnienia, pomyślała, jak nie matka, to jakiś łobuziak. Przygnębiona poszła dalej. Zagłębiła się w kłębowisko ludzi i zwierząt. W jednej z alejek miała swoje stałe miejsce obok Bogny – znajomej ze Szpetala. Wkrótce ją zauważyła.
– Dzień dobry! – powiedziała, uśmiechając się na powitanie.
Bogna była wysoka i postawna. Miała pucołowatą, rumianą twarz i mały, zadarty nos. Marzyła tylko o tym, by bogato wyjść za mąż, mieć gromadkę dzieci i pilnować z mężem gospodarki.
– Dobry, dobry, a ty co, jak zwykle pod wieczór przychodzisz? – zadrwiła, ale usunęła się nieco na bok, żeby zrobić jej miejsce.
Leokadia uśmiechnęła się blado. Przyzwyczaiła się już do gruboskórnych żartów Bogny. Stanęła bez słowa obok niej i postawiła na ziemi dwa wiklinowe kosze po brzegi wypełnione jajkami.
Niezwykła uroda Leokadii i miłe usposobienie przyciągały wielu klientów. Niektórzy przychodzili do niej co tydzień, bo lubili z nią rozmawiać. Wkrótce przed Leokadią pojawił się elegancki starszy mężczyzna w kapeluszu.
– Dzień dobry. Czym mogę szanownemu panu służyć? – zapytała grzecznie.
– Dzień dobry. Od tak uprzejmej i pięknej panienki kupiłbym wszystko. – Uśmiechnął się i popatrzył na nią smutnymi oczyma. – Ale dzisiaj poproszę o mendel jaj.
Leokadia zaczerwieniła się od stóp do głów i odpowiedziała:
– Służę uprzejmie.
Zapakowała towar i przyjęła zapłatę.
Wkrótce sprzedała wszystkie jajka. Gdy usłyszała, że zegar katedralny wybija jedenastą, zdała sobie sprawę, że zupełnie zapomniała o Janie. Zdecydowała nagle, że pójdzie na spotkanie. No tak, ale nie może przecież zabrać ze sobą koszy. Rozglądała się niespokojnie. Nagle jej wzrok powędrował na Bognę. Świdrujące oczka dziewczyny błądziły w poszukiwaniu kupców.
– Bogna, popilnuj moich koszy. Niedługo wrócę – poprosiła.
Bogna odwróciła się w jej stronę i aż poczerwieniała z zazdrości.
– Znowu wszystko sprzedałaś przede mną. Jak ty to robisz? – Uniosła ręce, jakby pytała o to Niebiosa.
Leokadia wzruszyła ramionami.
– Jakoś tak wyszło.
Bogna rozchmurzyła się nagle, bo podszedł do niej nowy klient.
– Zostaw, ale wracaj ino mig! – wykrzyknęła odruchowo i zajęła się gościem.
Leokadia uśmiechnęła się z wdzięcznością i czym prędzej ruszyła w stronę kościoła. Przeszła obok sądu i z daleka zobaczyła Jana. Stał przed ogromnym krzyżem – wotum, które wznieśli mieszkańcy w dowód wdzięczności za uratowanie miasta przed zarazą. W ręku trzymał herbacianą różę. Przez długą chwilę obserwowała go niezauważona. Miał na sobie zielony mundur i rogatywkę. Brązowe oficerki błyszczały w słońcu. Dziś jednak nie wyglądał jak odważny mężczyzna, który przystępuje do ataku, ale nieśmiały młodzieniec, który nie wie, co zrobić z rękoma. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany. Gdy zauważył, że Leokadia się zbliża, odklejona nagle od gwaru targowego życia, uśmiechnął się z ulgą i podszedł do niej. Zdjął czapkę, przygładził włosy, ujął i pocałował jej dłoń.
– Och, jak się cieszę, że pani przyszła. Bałem się, że coś się stało, ktoś panią porwał albo, co najgorsze, że pani o mnie zapomniała.
– Bardzo przepraszam za spóźnienie.
– Nic się nie stało. Proszę, to dla pani – powiedział i podał jej kwiat.
– Dziękuję. Jaka piękna – wyszeptała z zachwytem Leokadia i powąchała różę.
– To wyraz wdzięczności za ratunek, bo bez pani zginąłbym marnie. Błąkałbym się chyba do dziś.
Roześmiali się, a ich wspólny śmiech zabrzmiał jak najpiękniejsza muzyka.
– Usiądźmy na chwilę – zaproponował i wskazał na drewnianą ławeczkę z metalowymi okuciami, która stała przy kościele. Leokadia przysiadła na brzegu.
Ta róża, ten mężczyzna, to wszystko było jak piękny sen.
– Jest jeszcze coś... – zaczął ostrożnie Jan. – Otóż w dowód wdzięczności chciałbym zaprosić panią na obiad.
Całym sobą prosił, aby przyjęła zaproszenie.
Leokadia spojrzała na niego zaskoczona. Przez długą chwilę milczała.
– Bardzo dziękuję – wyszeptała w końcu ze spuszczoną głową. – Niestety nie mogę. Mam tylko chwilę. Matka z siostrą robią zakupy, ale pewnie zaraz tu będą i muszę wracać do domu.
Wtedy sen na pewno się skończy, pomyślała.
– No cóż. W takim razie nie marnujmy tej chwili i chodźmy szybko nad Wisłę – zaproponował wyraźnie zawiedziony.
– Dobrze.
Weszli na Bulwary. Przepuścili dorożkę z piękną damą w kapeluszu i przebiegli na drugą stronę ulicy. Leokadia podniosła wzrok i popatrzyła na potężną rzekę, która spieszyła w dal, i zielone wzgórza na drugim brzegu.
– Zejdźmy niżej – zaproponował Jan i podał jej ramię, aby nie upadła.
Poczuła ciepło jego ciała, mocny uścisk i przeszył ją dreszcz. Nad samym brzegiem była drewniana przystań. Stały przy niej barki i stateczki. W wodzie taplały się łabędzie i kaczki.
– Jak tu pięknie. Nigdy tu jeszcze nie byłam – powiedziała zachwycona. Jakby odkryła nowy ląd. Wiatr targał jej włosy. Policzki zaróżowiły się. Z zachwytem wdychała zapach wody.
– Naprawdę? – spytał.
– Nigdy nie schodziłam w dół. Nie byłam aż tak blisko rzeki – wyjaśniła. – Zawsze patrzę na wodę z daleka, ze wzgórza.
– Ach tak. – Wydawał się zaskoczony. – Ja uwielbiam to miejsce. Dla mnie to najpiękniejszy zakątek miasta. Katedra, bulwary, most, rzeka, kościół – wyliczał z przejęciem. – Skarbiec historii i wspomnień. I jeszcze tu, proszę spojrzeć – dodał podekscytowany. – Ten parostatek nazywa się Fortuna, na pewno przynosi szczęście – mówił, wskazując duży, czerwony statek, który cumował przy brzegu. Wyglądało na to, że właśnie gotuje się do drogi – z komina buchał dym, a na rufie obracały się dwa białe koła. – Moglibyśmy kiedyś razem nim popłynąć! – Jan uśmiechnął się zachęcająco, a w jego oczach znowu pojawiły się figlarne ogniki.
– Dokąd? – zdziwiła się dziewczyna i spojrzała zaciekawiona na parostatek.
– No, choćby do Płocka. Nie mówiąc już o Warszawie! – Zabrzmiało to tak, jakby bywał tam co dzień i jakby już dziś mogli się tam znaleźć. – O, proszę, tu jest nawet rozkład jazdy. – Stanął przed drewnianą tablicą i zaczął głośno czytać, przedrzeźniając głos spikerów:
Agentura Zjednoczonej Żeglugi Polskiej we Włocławku podaje do publicznej wiadomości rozkład jazdy...
Jego zabawny głos sprawił, że śmiała się do rozpuku, więc czytał dalej:
... parostatków pasażersko-towarowych od dnia 10.05 – Włocławek – Płock godz. 6.00. Włocławek – Warszawa godz. 8.00...
– Co pani na to? – zapytał z entuzjazmem – Trochę rano, prawda? Pani jest śpiochem?
– Nie... – spoważniała nagle – ale to nie dla mnie. Ja jestem ze wsi – dodała, oblewając się rumieńcem.
Warszawa, pomyślała, przecież ona nigdy nie była w Warszawie i nigdy nie będzie.
– A co to ma do rzeczy? W Warszawie ja też ze wsi – roześmiał się Jan. – Zresztą o pani nikt by tego nie powiedział – dodał pospiesznie. – Jest pani oszałamiająco piękna i niezwykle czarująca.
Jaki cudny ten sen, pomyślała dziewczyna.
– Często pani tutaj bywa?
– Dwa razy w tygodniu. W dni targowe. – Leokadia wpatrywała się w piasek pod nogami, który wsypywał się jej do butów.
– A szkoła? – zapytał z zaciekawieniem.
– Szkoła? – Leokadia się zaczerwieniła.
Tak bardzo chciałaby powiedzieć, że kończyła szkoły i że jest bardzo mądra. Jednak nie umiała kłamać.
– Chodziłam do szkoły, ale krótko i prawie nic się nie nauczyłam, bo w gospodarstwie brakło rąk do pracy. Matka zresztą mówi, że szkoła nie dla mnie. Szkoła dla Zosi i Edzia, mojego młodszego brata – wyznała ze smutkiem.
Jan pokręcił głową i skrzywił się, gdy to usłyszał.
– E tam, nieprawda, szkoła jest dla wszystkich. Nawet ja chodziłem do szkoły, a nawet do dwóch. Coś pani pokażę. Chodźmy – zaproponował nagle i znowu podał jej ramię.
Wspięli się po nasypie. Poprowadził ją z powrotem w stronę kościoła. Szła, wspierając się na jego ramieniu, a policzki aż płonęły jej z ciekawości. Kiedy znowu znaleźli się przed świątynią, Jan wskazał do góry:
– Tam wysoko są ślady po dwóch szrapnelach, pamiątka po ostrzale bolszewickim w 1920 roku.
Leokadia na próżno wytężała wzrok. Dopiero po chwili dostrzegła dwie czarne dziury w murze.
– Tutaj toczyły się najbardziej zacięte walki – dodał zamyślony. – Niech pani nie pyta, skąd o tym wiem. Może sam kiedyś opowiem.
Dziewczyna otworzyła usta ze zdumienia.
– Chodźmy dalej.
Przeszli na tyły kościoła. Czerwona dachówka wyglądała jak wielki piernik. Kiedy podeszli do okrągłej absydy, Jan dotknął muru i powiedział:
– Te dwie cegiełki to pamiątki powodzi z 1745 i 1758.
Leokadia zauważyła daty wyryte na murze.
– Rzeczywiście. – Spojrzała z podziwem na Jana. – Aż tutaj dochodziła woda?
– No tak. Umie pani pływać?
– Tak, a czemu?
– Bo dwieście lat temu bardzo by się to przydało.
Roześmiała się. Czuła się z nim coraz swobodniej. Tak jakby znała go od lat. Jakby między nimi nie istniały żadne różnice.
– Chodźmy, coś jeszcze pani pokażę.
Był bardzo przejęty i dumny, że może być jej przewodnikiem. Obeszli kościółek. Tuż obok, za sądem toczyło się targowe życie, ale oni byli w innym – swoim – świecie.
– Ten obraz to mozaika Matki Boskiej Szkaplerznej. – Wskazał do góry.
Zobaczyła Matkę Boską ze złotą aureolą w niebieskiej, obszywanej gwiazdami sukni i nie posiadając się z zachwytu, zapytała:
– Skąd pan to wszystko wie?
– Ze szkoły – roześmiał się.
Leokadia znów się zaczerwieniła. Jan zauważył, że ją uraził, więc szybko dodał:
– Nieprawda. Mieszkaliśmy z rodzicami w kamienicy przy Świętojańskiej. – Wskazał ręką na narożny budynek. – Po tej ulicy co dzień biegałem z chłopakami. W tym kościele zostałem ochrzczony. Noszę nawet to samo imię co jego patron. Poza tym co niedziela przychodziłem tutaj na mszę i dlatego jestem taki mądry. Ten kościół jest bardzo, bardzo stary, a dla mnie niezwykle ważny – oznajmił z powagą.
Pokiwała głową ze zrozumieniem i podziwem. Sama często przechodziła obok tego miejsca, a nic o nim nie wiedziała.
– Ale nie radzę przychodzić tutaj po zmroku! – W jego głosie znowu pojawił się kpiarski ton. – Tutaj – wskazał ręką na plac tuż przy kościele – był kiedyś cmentarz i w nocy nawiedzają go duchy. Zwłaszcza gdy jest pełnia!
Leokadia wyobraziła sobie mały cmentarzyk przy kościele: wystające z ziemi omszałe płyty nagrobne, księżyc wiszący na niebie, szalejący wiatr i deszcz. Zadrżała. Nagle znowu znalazła się na rozświetlonym słońcem placu. Przy niej stał najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkała, patrzył jej prosto w oczy i pytał:
– Kiedy znowu panią zobaczę?
Chciałaby się z nim zobaczyć, choćby jutro, ale tak niewiele w tym życiu zależało od niej.
– Nie wiem. Bardzo bym chciała znowu się z panem spotkać, ale matka... ludzie... – Odwróciła wzrok, bo w oczach miała łzy.
– Co tam ludzie! – Machnął ręką. – Ale matka nie pozwoli? Dlaczego? – dopytywał zdziwiony.
Leokadia poczuła, że i tak już za dużo powiedziała.
– Nie wiem... – skłamała.
Dobrze wiedziała dlaczego, ale wstydziła się wyznać prawdę.
Spojrzał na nią ze smutkiem, a po chwili zapytał:
– Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale czy po wspólnym spacerze możemy mówić sobie po imieniu?
– Tak – odpowiedziała odważnie.
– Jestem Janek.
– A ja Leosia.
Pocałował ją w policzek, a ona jego. Jakby przed chwilą wypili bruderszaft. W tym momencie usłyszała, że zegar na wieży bije dwunastą. Matka z siostrą już na pewno wróciły z zakupów i mnie szukają, pomyślała z przestrachem. Jeszcze nas tu nakryją. Zaczęła się pospiesznie zbierać.
– Naprawdę muszę już iść.
– W takim razie spotkajmy się w piątek. Tutaj o tej samej porze, przecież matka nie musi nic o tym wiedzieć. I zapraszam na obiad. Proszę, przyjdź – powiedział i spojrzał na nią błagalnym wzrokiem.
– Dobrze. Postaram się.
Na pożegnanie posłała mu piękny uśmiech i wystraszona pobiegła ulicą Świętojańską w stronę targu. Odprowadził ją wzrokiem. Widział, jak znika za budynkiem sądu.
Rynek powoli się wyludniał. Leokadia podbiegła do Bogny. Podziękowała jej za pomoc i włożyła różę do koszyka.
– A co to, jakiś amant? – zaśmiała się rubasznie tamta, wskazując na różę.
Jej małe oczka aż płonęły z ciekawości.
– Jaki tam amant – broniła się Leokadia.
– Już ja swoje wiem. Poznaję po oczach. Ty się lepiej za amantami nie uganiaj, tylko swoich jajków pilnuj! – Pogroziła jej palcem znajoma.
– Matki nie było? – upewniła się jeszcze Leokadia.
– Nie
– To dobrze. To do piątku.
– Do piątku.
Leokadia uśmiechnęła się blado. Miała dwa puste kosze i kieszeń wypchaną pieniędzmi. Była głodna. Ruszyła w stronę straganów na skraju rynku, gdzie sprzedawano różne cudeńka. Kolorowe korale, chustki, drewniane zabawki. Leokadii aż zakręciło się w głowie od ferii kolorów. Nagle na skraju rynku na jednym ze straganów zauważyła obwarzanki, chleb i wędliny. Podeszła bliżej. Stary Żyd pakował właśnie kiełbasę grubej, spoconej kobiecie w kolorowej chuście na głowie. Leokadia przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Był niski i krępy. Jego bujne, kręcone siwe włosy przykrywała haftowana mycka. Miał szczupłą, bladą twarz i siwą brodę. Kiedy podeszła bliżej, dostrzegła pełne ciepła i życzliwości ciemne oczy.
– Co dla panienki? – spytał, kiedy skończył obsługiwać kobietę i ją zauważył. – U Icka najlepsze smakołyki w całym mieście – dodał z dumą i uśmiechnął się szeroko. Śmiał się do niej całym sobą.
Uniosła głowę. Z drewnianej belki zwisały obwarzanki.
– W takim razie poproszę jeden sznurek obwarzanków – powiedziała, przełykając ślinę.
Żyd ściągnął je z gwoździa i podał dziewczynie.
– Ile płacę? – zapytała.
– Jak dla panienki, pięć groszy.
Przeliczyła i podała mu pieniądze.
– Jak panienkę zwą? – zapytał życzliwie, przyjmując zapłatę.
– Leokadia – odpowiedziała onieśmielona.
– Wygląda panienka na księżniczkę – oznajmił z zachwytem.
– Nie jestem księżniczką, tylko wiejską dziewczyną – wyszeptała, czerwieniąc się.
– Dla mnie księżniczką – upierał się Icek. – Jak panienka znowu będzie na targu, to koniecznie zapraszam do mnie – mówił.
Wzruszona podziękowała i skierowała się znowu w stronę kościoła. Znalazła pustą ławkę i usiadła tyłem do targu. Tutaj mogła chwilę odpocząć od zgiełku. Spojrzała z podziwem na kamienicę obok sądu. Przypomniało jej się, jak wuj Jerzy – brat matki – opowiadał, że kiedyś mieścił się tam hotel Trzy korony. Odbywały się w nim huczne bale. Wuj widział nawet, jak przez okna wypadały butelki wina i srebrne pieniądze. Spojrzała w niebo, po którym płynęły białe baranki chmur. Wyciągnęła z koszyka obwarzanek i zaczęła jeść z apetytem. Nagle zauważyła, że od strony Maślanej nadchodzą matka z siostrą. Z daleka widać było, że są w doskonałych humorach. Pewnie zakupy się udały. Kiedy jednak matka zauważyła Leokadię, mina jej zrzedła.
– A ty co tak siedzisz? – zapytała surowo.
– Sprzedałam wszystkie jajka – odpowiedziała dziewczyna.
Od razu się wyprostowała, a jedzenie zaczęło jej rosnąć w ustach.
– A pieniądze gdzie? – rzuciła Stefania i nie czekając na odpowiedź, stwierdziła: – Widzę, że szastasz nimi na lewo i prawo i wydajesz na swoje zachcianki. – Wskazała na sznur obwarzanków. – Rozrzutna jesteś.
Leokadia się zaczerwieniła. Gdyby ojciec żył, nie pozwoliłby jej tak mówić, pomyślała. Pospiesznie wyciągnęła pieniądze z kieszeni i podała matce, mówiąc:
– Proszę. Byłam głodna.
Matka szybko je przeliczyła, a potem wzięła się pod boki i spytała z groźną miną:
– Tylko tyle? A po czemu sprzedawałaś te jajka?
– Po siedemdziesiąt groszy – powiedziała zaskoczona, bo wczoraj matka kazała jej trzymać taką cenę.
– Nie dość, że leniwa, to jeszcze durna. Jak powiem ojcu, to dobierze ci się do skóry i ruski miesiąc popamiętasz! – wrzasnęła Stefania tak głośno, że przyciągnęła uwagę przechodniów.
– Zawsze po tyle sprzedawałam – próbowała się jeszcze bronić Leokadia.
– To od dziś ma się to zmienić. Zrozumiano?!
Dziewczyna pokiwała zrezygnowana głową.
– A skąd ten kwiat? – Zosia podejrzliwie wpatrywała się w różę wystającą z kosza.
– Kwiaciarka kupiła ode mnie jajka i mi dała – skłamała na poczekaniu siostra.
Zosia spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Nie gadaj tyle, ruszaj się! Idziemy do domu! Bierz te pakunki! – zarządziła zniecierpliwiona Stefania.
Leokadia posłusznie włożyła sprawunki do koszyków i ze spuszczoną głową ruszyła w drogę powrotną do domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki