Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przekrocz zaczarowaną zasłonę i odkryj drugi świat pełen magii i fantastycznych stworzeń!
Co jeśli rozwiązaniem tajemnicy piramid w Egipcie są sfinksy?
Czy Atlantyda naprawdę istniała, ale ukryto ją za pomocą magii?
A jeśli smoki, elfy, gryfy, krasnoludy i wampiry niegdyś żyły wśród ludzi?
Siedemnastoletnia Maurycja ma okazję poznać prawdę. Wchłonięta przez magiczną barierę trafia do Sameny – tajemniczego świata ogarniętego wojną. Czy uda jej się wrócić do domu? A może jej przybycie to nie jest przypadek?
To niesamowite osiągnięcie, autorka może czuć prawdziwą dumę. Wielu marzy o zyskaniu takiej twórczej produktywności, ale potrzeba wyjątkowego zaangażowania, by ją urzeczywistnić.
Sean Astin, aktor („Władca Pierścieni”, „Goonies”)
„MauRycja. Iskra przeznaczenia” to historia, która dosłownie porywa do krainy fantastyki. Każda strona wciąga, zachwyca, zaskakuje i daje do myślenia. Miałam wrażenie, jakby każdy bohater z powieści był realny, a cała akcja toczyła się tuż obok. Jest to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam.
Karolina Kochman, recenzentka książek
na Instagramie (@zaczytana.karo24), TikToku i Billinie (@zaczytana.karo)
Monika Murawska– z wykształcenia biotechnolog, zawodowo zajmuje się technologią i jakością w produkcji żywności. Prywatnie szczęśliwa żona i mama. Ceni bliskość natury i pracę twórczą: od szkicowania w notatniku po dzierganie, zatapianie ozdób w żywicy czy produkcję mydełek. Wieczorami pogrąża się w pisarskim letargu, tworząc nowe przygody w magicznym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Monika Murawska, EJ Design
Projekt graficzny środka, skład: EJ Design
Redakcja: Marta Grandke
Korekta: Magdalena Mieczkowska
Copyright © by Monika Murawska 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-34-8
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Jasną letnią noc oświetlał niemal okrągły księżyc wznoszący się wysoko na bezchmurnym niebie. Za dwa dni miała nadejść Srebrna Pełnia. „Gdy srebrny księżyc jaśnieje, magia sama się dzieje”, przypomniało mi się stare elfie przysłowie. Taaa… W taką noc na pewno coś się wydarzy, ale raczej nie będą to czary.
Daleko przed nami, w okopach czerwonych, rozbrzmiewały przytłumione szmery. Czuwały zaszczane chłystki, jak nic szykowały się do kolejnego natarcia. Niech próbują. Do strzygi, zobaczą, co będą z tego miały. Czarna zaraza, niech ich gryf porwie!
Niespodziewanie za moimi plecami w dole rozległo się ciche dudnienie, zupełnie jakby ktoś uderzał parą kopyt o twardą glinę okopu. Upewniłem się, że Milderin, elf po mojej lewej, uważnie obserwuje czerwonych, i zeskoczyłem ze stosu worów z piachem, żeby zobaczyć, kogo tym razem mi przydzielili.
Nade mną pochylał się młodziutki faun w mundurze wyglądającym, jakby dopiero go wyjął spod maszyny krawca. Z jego oczu ziało niepewnością i przerażeniem. Przełknął ślinę i stanął równo, zupełnie jakby znalazł się na defiladzie, a nie w okopie.
– Jotwódca Redlin? – zapytał, najwyraźniej siląc się na pewny głos.
Taaa… Nie dałem się zwieść. Kopyta pod nim drżały jak osika na wietrze. Widać było, że dopiero skończył szkolenie.
– Pewnie kazali ci mnie rozpoznać po bujnej fryzurze, co? Gadaj, synek, co ci powiedział tetwódca. Źle mówię? – wyszeptałem gromko, żeby tamten się nieco rozluźnił, ale uważając, by mój głos nie stał się za głośny i nie dotarł do okopów po przeciwnej stronie.
– Raczej nie o bujność, tylko o kolor tu się rozchodzi, Redlin – szepnął znudzonym głosem Milderin, nie odwracając nawet głowy w naszym kierunku i nadal wpatrując się w przeciwległą stronę. – Czerwoni dawno doszli do wniosku, że po co mają szyć w nas ogniem, skoro tutaj już się pali.
Trudno było ocenić to w świetle księżyca, ale faun wyglądał, jakby i jego młoda twarz spaliła się od rumieńca. Zamrugał i spuścił wzrok, wlepiając go w swoje kopyta.
– No, gadaj, jak ci na imię, synek – ponagliłem go.
Przypominał mi siostrzeńca, chociaż wcale nie był krasnoludem. Oj, nie powinni takich dzieciaków wysyłać na front, nie powinni. Typowe mięso armatnie, co miecz trzymało tylko na treningu, a z łuku do tej pory strzelało do zajęcy.
– Melduje się kapdel Farrum – powiedział szybko do swoich nóg.
– No dobrze, Farrum – cmoknąłem. – Jesteś teraz pod moją jurysdykcją i słuchaj, co ci powiem, bo dwa razy powtarzać nie będę. Masz robić to, co ci każę, i meldować o wszystkim, zrozumiano? O wszystkim. Nie wolno ci nawet pierdnąć bez mojej zgody, zrozumiano?
– Tak jest! – Farrum podniósł głowę.
Skinąłem z aprobatą. Pozostała czwórka moich kapdeli rozstawionych na workach również rzuciła mu przeciągłe spojrzenia. Czekało go jeszcze wiele nauki. Nie był to Grudes i nigdy nie będzie, ale jemu życia już nikt nie zwróci. Trzeba wspierać się tymi, co wciąż dychają.
– No. I bardzo dobrze. A teraz masz się wtarabanić na te worki i obserwować czerwonych po drugiej stronie. Tylko, Farrum, ostrożnie. Te zaszczane mendy co jakiś czas szyją w nas z łuków, jak się co który bardziej wychyli. Jeśli nie chcesz mieć dziurki na kolczyk w tych swoich zadbanych różkach, to uważaj.
– Tak jest – odmeldował się ochoczo faun i wdrapał się na worki obok Milderina.
Elf obrzucił go pobieżnym spojrzeniem i zerknął na mnie w dół przez ramię. Po jego minie wiedziałem, co chce powiedzieć. Jak mieliśmy się utrzymać, skoro dostawaliśmy niedoświadczone dzieciaki? On sam, tak jak ja, dowodził pięcioosobowym oddziałem kapdeli. U niego po przedostatniej nocy „wymienionych” zostało dwóch.
Nagle nad naszymi głowami coś błysnęło i ze świstem wbiło się w jutowy worek zaledwie kilka orzechów od ręki Farruma. Przerażony faun podskoczył w miejscu, ale szybko zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, i schylił się, o mało przy tym nie spadając.
Milderin od niechcenia machnął ręką i magią zgasił płonącą strzałę. Następnie uniósł nieco dłoń i skierował dwa palce przed siebie. Czekający na sygnał kapdele pod jego dowództwem podpalili czarami groty i wystrzelili ich pięć w kierunku okopów przeciwnika. Na atak odpowiadaliśmy z dużo większą siłą. Do strzygi z tą czarną zarazą!
Z naprzeciwka dało się słyszeć krzyk. Któraś strzała trafiła w cel. Wdrapałem się szybko z powrotem na worki i spojrzałem na drugą stronę. Nikt już nie strzelał. Testowały nas, zaszczańce, sprawdzały, czyśmy się nie pospali.
– Widzisz, Farrum – odezwałem się półgębkiem do fauna, który dochodził do siebie. – Patrz dobrze, bo tak teraz będą wyglądać twoje najbliższe lata. Jesteśmy w tych okopach już od roku. Oni nie mogą się wgryźć w nasze tereny dalej niż na kilkadziesiąt metrów ani my w ich. Skończy się to pewnikiem tak, że zarżniemy się tutaj nawzajem.
– Jak to? A proroctwo? – wyjąkał faun. Po jego oczach widać było, że niespieszno mu było umierać.
– Masz na myśli człowieka, który ocali nas od zagłady? – zapytałem z przekąsem, podtrzymując rozmowę dla rozrywki. – Tego, który ma zakończyć tę parszywą wojnę trwającą od ponad trzydziestu lat? Powiem ci, że rozglądałem się uważnie, ale żaden się tu jeszcze nie zjawił. Przypuszczam, że powstrzymuje go magiczna bariera, którą wybudowaliśmy tysiąc lat temu.
– Nie wierzy jotwódca w przepowiednię? – Farrum zignorował mój kipiący ton.
Wpatrywał się we mnie z szeroko otwartymi oczami, w których odbijały się gwiazdy. Na rubiny, naprawdę przypominał mojego siostrzeńca. To samo naiwne spojrzenie.
– Wiesz, Farrum, ja może i wierzę – powiedziałem, przenosząc wzrok na odległe okopy, w których znowu zaczynało się coś jarzyć. – Pytanie tylko, czy uda nam się jeszcze dożyć tej chwili.
Ostry dźwięk budzika wyrwał mnie ze snu. Szybko chwyciłam telefon i włączyłam drzemkę. Dopiero kiedy zrobiło się cicho, rozciągnęłam się wygodnie w łóżku i leniwie uchyliłam powieki.
Przez okno naprzeciwko do mojego pokoju zaglądało słońce. Promienie drgały na szklanym kloszu lampki nocnej, rzucając na ścianę za nią jasnozielone i niebieskie cętki. Lubiłam tę poranną grę świateł.
Uśmiechnęłam się do siebie. Dziś był przedostatni dzień szkoły. Jutro ostatni raz budzik obudzi mnie tak wcześnie rano. Czekały mnie dwa miesiące od dawna wyczekiwanych wakacji.
Rozbudzona tą pespektywą wyłączyłam drzemkę i wyskoczyłam z pościeli. W wyśmienitym humorze zeszłam do kuchni. Mama smażyła jajka. Na stole stały przygotowane cztery kubki herbaty.
– Nie kładziesz się? – zapytałam na powitanie.
Chwilę wcześniej wróciła z dyżuru w szpitalu. Jako pielęgniarka pracowała czasami bez przerwy przez całą dobę.
– Położę się, jak wyjdziecie – odpowiedziała. – Sabina wstała?
– Taaa – potwierdziłam. – Wbiła mi bez pukania do łazienki. Z łóżka się zwlekła, ale się nie obudziła.
Mama nic sobie nie zrobiła z moich skarg na młodszą przyrodnią siostrę. Odpuściłam i przysunęłam sobie zielony kubek ze stokrotką.
Każdy z nas miał własny. Mamy był z liściem, Sabiny z koniczyną, a Bogdana, mojego ojczyma, z kłosem zboża.
– Dzień dobry! – Do kuchni wszedł Bogdan. – Jak nastroje ostatniego dnia szkoły?
Mama podskoczyła.
– To już dzisiaj?! – zawołała, patrząc na mnie nieprzytomnym wzrokiem. – Maurycja, czemu nie jesteś na galowo?
Wymieniliśmy z Bogdanem porozumiewawcze uśmiechy.
– Spokojnie, apel jest jutro, dziś jeszcze mamy lekcje – uspokoiłam ją. – Mamo, mam siedemnaście lat, Sabina piętnaście. Damy radę. Ogarniemy.
Przez to, że wychodziła do pracy jednego dnia, a wracała kolejnego, czasami myliły jej się daty. Nie robiło to na mnie takiego wrażenia jak kiedyś. Dawno temu, przez pomyłkę, zawiozła Sabinę do przedszkola w sobotę rano i stała pod drzwiami kwadrans, zastanawiając się, czemu jeszcze nie otwierają.
Do kuchni przyczłapała Sabina.
– Ktoś widział moją bluzę z kotem? – wymruczała niewyraźnie.
Miała na sobie brązową piżamę w paski. Sięgające za łopatkę blond włosy były w ogromnym nieładzie, jakby szczotkę spotkały ostatnio tydzień wcześniej.
– Ja widziałem – powiedział Bogdan, pociągając z kubka.
Sabina spojrzała na niego, ale on najwyraźniej nie zamierzał kontynuować, więc rozłożyła ręce w teatralnym geście, nakazującym, by mówił.
– Gdzie? – odezwała się w końcu, kiedy wytrzeszczanie oczu i rozkładanie dłoni na nic jej się zdało.
– Nie wiem. Nie pytałaś, gdzie jest, tylko czy widzieliśmy – odpowiedział ze stoickim spokojem Bogdan.
Kiedy znowu pociągnął z kubka, zobaczyłam przez ułamek sekundy błysk jego zębów wyszczerzonych w uśmiechu.
Sabina pisnęła przeciągle. Jej niebieskie oczy znowu schowały się w plątaninie jasnych włosów.
– Mamooo! – zawyła.
Mama spokojnie ściągnęła ostatnie jajko z patelni i postawiła przed Bogdanem.
– Ja ją widziałam – odpowiedziała zmęczonym głosem. – Tydzień temu, jak ją kupowałam.
Sabina krzyknęła głośniej, fuknęła i wyszła. Uciszyła się dopiero w korytarzu, co sugerowało, że znalazła zgubę.
– Mały dom wariatów – powiedziała mama, w zadumie zabierając się do jedzenia jajka.
– Może – odpowiedziałam i też przysunęłam do siebie talerz.
Fochy Sabiny nie były w stanie zepsuć mojego dobrego humoru. Zapowiadał się fajny dzień.
– Ale ja tam lubię ten nasz dom wariatów – dodałam po chwili z pełnymi ustami.
*
– …a potem pojedziemy do term. Będę miała w końcu okazję, żeby włożyć swój nowy kostium w panterkę! Prawie rok przeleżał w szafie, rozumiesz to? A cycki rosną, zaraz okaże się za mały, a powinnam się przecież z tego cieszyć… Maurycja! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Jolka wyrwała mnie z zamyślenia. Było wczesne popołudnie. Siedziałyśmy na murku obok boiska do piłki i korzystałyśmy ze słońca podczas pięciominutowej przerwy. Mój dobry humor chwilę wcześniej prysnął jak bańka mydlana.
– Tak. Cycki rosną, ty się nie cieszysz – powiedziałam automatycznie.
Jolka spojrzała na mnie z nieskrywanym oburzeniem. Zmrużyła niebieskie oczy i spojrzała w kierunku, w którym chwilę wcześniej patrzyłam. Jej usta, początkowo zaciśnięte w wąską linię zapowiadającą reprymendę, powoli się otworzyły i rozciągnęły w długim, szelmowskim uśmiechu.
– No taaak – powiedziała głośno, przeciągając sylaby i bawiąc się blond włosami. – Nic dziwnego, że mnie nie słuchasz. Czy tam przypadkiem nie stoi Bartuś?
– Cicho, bo cię usłyszy – zganiłam ją, spinając się bardziej.
Niepewnie zerknęłam w stronę szkoły. Chłopcy po drugiej stronie byli jednak zbyt zajęci oglądaniem małej, mieszczącej się w dłoni rzeczy, by przejąć się piskami z boiska. Jolka zaśmiała się triumfalnie i z tematu swojego wakacyjnego wyjazdu płynnie przeszła na sprawy związane z chłopakami.
– Może mogłabym zdobyć dla ciebie jego numer – powiedziała tajemniczo.
Spojrzałam na nią, starając się, żeby moja mina bardziej wyrażała zażenowanie niż przerażenie.
– Po co? Przecież on mnie nawet nie zauważa? – zapytałam z przekąsem.
– Kochana! – zaśmiała się Jolka perliście. – Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Jesteśmy na ustach wszystkich w tej budzie!
– Ty jesteś – poprawiłam ją. – Ja zawsze jestem tą drugą, „tą od Jolki”.
– No co ty, to nieprawda… Może czasem masz problem, żeby się odezwać… – zamilkła, marszcząc czoło.
Dzwonek wybawił ją od dalszego wymyślania powodów, dla których ona była popularna, a ja nie. Chwyciłam leżącą na murku torbę. Ostatnią lekcją w tym roku szkolnym miała być geografia.
Po drodze minęłyśmy obserwowaną przeze mnie grupkę chłopaków z klasy wyżej. Nadal zdawali się pochłonięci wlepianiem oczu w coś, czego nie mogłam wypatrzyć z tej odległości. Kiedy zrównałam się z Arturem, rudym chudzielcem z trzeciej „c”, moje obawy się potwierdziły – oglądali jakiś filmik na telefonie. Nawet nie zauważyli, kiedy wychyliłam się zza ramienia kolegi, żeby zobaczyć, co jest na ekranie. Wstrzymałam oddech. Jakiś chłopak popisywał się na rowerze w skateparku.
Poczułam ulgę. Nie chcąc wzbudzać niczyjego zainteresowania, szybko pognałam za przyjaciółką.
Jolka obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo. Odpowiedziałam jej tym samym uśmiechem z zażenowania co chwilę wcześniej na murku. Nie miałam zamiaru wyprowadzać jej z błędu, że właśnie to nagranie – a nie Bartek z trzeciej „c” – było powodem, dla którego uważnie śledziłam tę grupkę.
Z Jolką przyjaźniłam się od dwóch lat. Byłyśmy jak yin i yang. Ona, przebojowa i głośna, przyciągała zainteresowanie. Ja byłam cicha, a rozkręcałam się dopiero, jak zostawałyśmy we dwie. Czasami też miałam ochotę zabłysnąć w towarzystwie. Jednak później działy się rzeczy, po których cieszyłam się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Bałam się, że film, który oglądali chłopcy, dotyczył jednego z takich przypadków.
Geografia jak zwykle nie zawiodła. Na ostatnią lekcję w tym roku pani Tomala zafundowała nam film o pływach oceanicznych. Poza Hubertem, klasowym prymusem, i od czasu do czasu mną nikt nie zwracał uwagi na stary, grający telewizor.
Po stołach latały liściki. Kamila i Aśka siedzące przed nami wybierały sobie wzorki na paznokcie z katalogu schowanego za piórnikami. Jolka uważnie śledziła swoją listę na wyjazd, co jakiś czas odrywając mnie od widoku malowniczych raf u wybrzeży Kanady pytaniami typu: „Czy jest sens brać plastry do depilacji, jeśli świeżo co ją robiłam?”.
Ktoś klepnął mnie w plecy. Odwróciłam się do Kaśki. Na środku stołu, bez jakiegokolwiek skrępowania, miała rozłożony katalog z kosmetykami. Siedząca obok Jowita zaznaczała zamówienie różowym, żelowym długopisem.
– Będziecie na zakończeniu u Zenka? – zapytała mnie i Jolkę.
Drugie klasy liceum wpadły na pomysł zorganizowania sobie zakończenia roku w Kręgielni u Zenka w Kwidzynie. Leżała niecałe dwadzieścia kilometrów od Wietreliny.
– No raczej – odpowiedziała za mnie Jolka.
Wszyscy najwyraźniej zapomnieli, że to ona naciskała, żeby spotkanie odbyło się jeszcze przed oficjalnym zakończeniem roku i jej wyjazdem na wakacje.
– Podobno – Kaśka ściszyła głos, żeby poza nami nikt jej nie usłyszał – podobno Tomek przyjdzie z bratem, a on zaprosił kilku kumpli.
– Żaden student na ciebie nie spojrzy, Kacha – mruknęła Jowita, zaznaczając kółkiem pomadkę w kolorze „Płomienna róża”. Obok zanotowała swoje imię.
– Pfff, znawczyni się odezwała – fuknęła Kaśka, odsłaniając górne zęby. – Widziałaś chociaż kiedyś jakiegoś studenta? – Poprawiła czarne loki, które wysypywały się jej spod czerwonej opaski, nasunęła zjeżdżające z nosa, pasujące kolorem wielkie okulary i wysunęła zaczepnie szczękę.
Jowita rzuciła na nią okiem znad katalogu, przełożyła stronę i zerknęła na nową kolekcję żelów do kąpieli o zapachu czekolady. Wystarczyło potrzeć kartkę nadgarstkiem, by poczuć zapach.
– Prawda w oczy kole – rzuciła filozoficznie nadal znudzonym głosem. – Najpierw musiałabyś się pozbyć tej opaski. Wyglądasz, jakbyś miała dwanaście lat.
Kaśka otworzyła usta, nabierając haust powietrza. Jolka zaśmiała się pod nosem, rzuciła mi wymowne spojrzenie i odwróciła się z powrotem do swojej listy. Kaśka i Jowita dogryzały sobie bez przerwy.
– Co włożysz? – zapytała mnie Jolka.
– Myślałam o czarnych szortach i tym srebrnym, błyszczącym topie. A ty?
Pani Tomala pogłośniła telewizor, jakby to miało zaprowadzić spokój w klasie. Lektor opowiadał o fazach Księżyca i jego oddziaływaniu na Ziemię. Poza Hubertem nadal nikt nie zwracał na to uwagi. Ja również odpuściłam sobie próby; nie mogłam się doczekać wieczora.
– Tę bluzkę z dekoltem w serek – odparła, rysując serduszko obok swojej listy.
– Chcesz wyrwać studenta na cycki – stwierdziłam półgłosem.
Kamila i Aśka zerknęły na nas przez ramię i zachichotały. Jolka wyszczerzyła zęby.
– W końcu urosły i mam na co. – Roześmiała się.
Yin i yang. Ogień i woda. Przeciwieństwa w końcu się przyciągają.
*
Kręgielnię u Zenka urządzono w budynku po starym spichlerzu. Czerwone cegłówki porastał dziki winobluszcz. Pnącze przycięte było tylko w miejscu czarnej, metalowej nazwy lokalu, podświetlanej nocą zielonymi światłami. Wąskie schody w dół prowadziły do obszernego holu i sali z sześcioma torami. Za kontuarem wypchanym każdym możliwym rozmiarem obuwia do kręgli rysowało się podświetlane przejście na parkiet i do baru.
– No i oczywiście z humana prawie nikogo nie ma, co było do przewidzenia… – mruknęła Jolka, kiedy weszłyśmy do środka.
Ludzie z drugiej „a” rzadko wychodzili ze swojej „jaskini”. Nasza klasa, mat-gera, czyli druga „b” była prawie w komplecie. Brakowało tylko Huberta, Gośki i Martyny. Dziewczyn pewnie rodzice nie wypuścili z domu, a Hubert nie przepadał za „tego typu spędami”. Lingwistyczna druga „c” nie miała najwyraźniej nic przeciwko spędom, bo z niej przyszli chyba wszyscy.
– Jest i nasza klasowa wiedźma! – zawołał Opak, chłopak z mojej klasy.
Skamieniałam, wiedząc, że chodzi mu o mnie. Odwróciłam się w kierunku torów, udając, że tego nie słyszałam. Do Jolki to jednak dotarło.
– Właściwie to dlaczego oni cię tak nazywają? – zapytała, mierząc Opaka i stojącego obok Lima od stóp do głów.
Nadal odwrócona do nich tyłem usłyszałam nosowy śmiech Lima.
– Bo to głupki?
Policzki zaczęły mnie piec. Wskazałam na podświetlone drzwi.
– Idziemy?
Jolka zerknęła na mnie podejrzliwie, ale w drzwiach mignęli właśnie wysocy chłopcy, więc jej uwaga została skierowana w inne miejsce. Poprawiła bluzkę, odgarnęła za ucho falowane blond włosy i uśmiechając się do mnie porozumiewawczo, ruszyła przed siebie.
Szczęśliwa, że mogłam znaleźć się w bezpiecznej odległości od Opaka i Lima, weszłam za przyjaciółką do słabo oświetlonej piwnicy. W lożach siedziało już sporo osób. Kaśka nie ściemniała. Tomek śmiał się nerwowo, stojąc przy grupce chłopców wyglądających na starszych. Zamawiali sobie piwo.
Jeden z nich, ciemnowłosy, spojrzał w kierunku wejścia, zobaczył Jolkę i klepnął drugiego w plecy. Tamten zerknął przez ramię i się uśmiechnął.
– Nie ma odwrotu – szepnęła Jolka i ruszyła w ich kierunku, ciągnąc mnie ze sobą.
Kiedy za nią szłam, czułam się niewidzialna. Każda para oczu wpatrzona była w Jolkę, z czego połowa zatrzymywała wzrok na jej wystających spod bluzki piersiach, uniesionych magią stanika typu push-up. Mój top kończył się sznurowaniem na szyi. Dostrzegłszy wygłodniały wzrok jednego blondyna, wcale tego nie żałowałam.
Zerknęłam przez ramię. Opak i Limo zostali w kręgielni. Czyli jednak nie nagrali żadnego filmiku. Na dziś chyba miałam spokój.
– No witam – zagaił z uśmiechem ciemnowłosy student.
– Cześć. – Jolka zaśmiała się perliście. – Jestem Jola, a to moja przyjaciółka Maurycja.
Niektóre oczy spoczęły przez moment na mnie tylko po to, żeby po chwili znowu zlustrować dekolt uśmiechającej się do nich blondynki.
– Może piwka? – zaproponował blondyn.
– Chętnie się napijemy – odpowiedziała Jolka, zanim zdążyłam się odezwać.
Zacisnęłam usta, ale ona, wyczuwając mój nastrój, spojrzała na mnie błagalnie i mrugnęła.
– Tylko jedno – szepnęła. – No, może dwa.
Skończyło się na trzech. Nawet nie wiem kiedy usiadłam w boksie obok wytatuowanego szatyna opowiadającego mi o imprezach w akademiku.
Spodobało mi się to, co mówił. Już niemal widziałam siebie i Jolę za rok na jednej z takich balang, kiedy pójdziemy na studia.
– Może spotkamy się na Pol’and’Rocku? – zapytał wytatuowany chłopak. Okazało się, że miał na imię Robert.
– Tak, byłoby super! – zawołała Jolka. Dosiadła się do nas chwilę wcześniej z blondynem, który nie odstępował jej na krok.
– Może – powiedziałam zdawkowo.
Mimo alkoholu płynącego w moich żyłach byłam w pełni świadoma, że mama prędzej puści mnie w podróż dookoła świata niż na Pol’and’Rock.
*
– Jeśli jeszcze raz namówię cię na picie, kiedy następnego dnia musimy tak wcześnie wstać, powiedz mi, żebym puknęła się w głowę – mruknęła naburmuszona Jolka.
– Powiem – wychrypiałam. – Dodam jeszcze kilka innych epitetów, nie będę się hamować. Możesz na mnie liczyć.
Była dziewiąta rano. Stałyśmy na dworze w tłumie uczniów Zespołu Szkół Średnich w Wietrelinie. Do domu wróciłyśmy o trzeciej. Chociaż nie wiem, czy słowo „wróciłyśmy” było odpowiednie. Bardziej pasowałoby chyba „dowlekłyśmy się”, ewentualnie „zostałyśmy dowleczone”.
Tłum stanął na baczność, gdy popłynęła głośna melodia Mazurka Dąbrowskiego. Każde słowo było jak łupnięcie w mojej głowie.
– Dobrze, że chociaż jeden miał samochód i nie pił – mruknęła Jolka, usłyszawszy komendę: „Po hymnie”.
Bezwiednie skinęłam głową. Nawet bardzo dobrze. Gdybym wróciła autobusem o szóstej, mama zdążyłaby wrócić z pracy i mnie przydybać.
– Dobrze, że Bogdan ma mocny sen, bo miałabyś ode mnie przerwę nie tylko na te dwa tygodnie, kiedy wyjeżdżasz, ale i na całe wakacje – prychnęłam.
– Ale zapytasz ich o Pol’and’Rock? – przypomniała błagalnie Jolka.
Mimo kiepskiej formy i strachu, czy Sabina mnie nie sprzeda, czułam, że wczorajszy wieczór był udany. Studenci, po paru ostrych słowach blondyna Przemka, szybko przestali wlepiać wzrok w Jolkę i okazali się całkiem fajnymi kompanami do zabawy. Wydawali się dużo bardziej dojrzali niż chłopaki z naszej szkoły.
Dyrektorka stuknęła w mikrofon i groźnym wzorkiem zmierzyła wszystkich, którzy śmieli rozmawiać w czasie, gdy ona przemawiała. W obyciu było w niej więcej z mężczyzny niż z kobiety. Pochyliłam głowę, żeby wzrok bazyliszka nie dostrzegł ruchu moich warg.
– Zapytasz.
Tyły ruin starego domu były kiepskim miejscem na kryjówkę, jednak zdałam sobie z tego sprawę zbyt późno. Między gałęziami wysokich tuj nie dało się nic zobaczyć, a gęsto rosnące pokrzywy boleśnie parzyły w nogi.
– Nikogo tu nie ma – usłyszałam głos tak blisko mnie, że aż podskoczyłam.
Zganiłam się w myślach za niepotrzebny hałas, ale na szczęście w tym samym momencie zawiał wiatr, który mnie zagłuszył. Opak, przydupas Lima, musiał stać dosłownie po drugiej stronie gęstego drzewa. Swoją ksywkę zawdzięczał temu, że nosił czapkę daszkiem do tyłu.
– Sprawdzałeś za tymi krzakami? – rozbrzmiał w oddali świszczący głos Lima.
– Srami, nie krzakami, nie będę łapał kleszczy w tych pokrzywach – burknął pod nosem Opak na tyle cicho, że Limo nie mógł go usłyszeć. Potem zawołał głośniej: – Tak! Mówię, że nikogo nie ma!
– To rusz dupę, idziemy dalej! Szybko, zanim nam ucieknie! Trzeba w końcu złapać wiedźmę na gorącym uczynku – zaświszczał Limo.
Złapałam się gałęzi przed sobą i stałam jak trusia. Dopiero po dłuższej chwili, gdy odgłosy oddalających się dwóch rowerów ucichły, odważyłam się wyjrzeć zza wysokiej tui.
Mało brakowało, naprawdę tym razem mało brakowało. Że też musiałam znowu napatoczyć się na tych dwóch w takim momencie!
Ruszyłam szybkim krokiem w kierunku przeciwnym, niż udali się Limo i Opak, i mimowolnie wróciłam myślami do wydarzenia sprzed miesiąca.
Miałam wtedy naprawdę kiepski poranek.
Nie dość, że suczka zjadła mi kawałek zeszytu z pracą domową z matmy, nad którą ślęczałam do północy, zepsuła się szczoteczka do zębów, autobus do szkoły odjechał mi przed samym nosem, to na dodatek linia energetyczna wisząca nad przystankiem przerwała się akurat, gdy pod nią stałam. Stalowy drut upadł obok, nie robiąc mi krzywdy, jednak na tym się nie skończyło.
Świadkami tego zdarzenia byli Limo i Opak. Zatrzymali się z piskiem opon i zaczęli mnie wypytywać, jak udało mi się gestem zerwać linię. Opak upierał się, że przewód pękł w momencie, gdy wskazałam go palcem, klnąc równocześnie na kierowcę autobusu: „Niech cię trafi szlag!”.
Na nic się zdało wyśmiewanie takich niedorzecznych sugestii, wypieranie się, a nawet wmawianie, że im się przewidziało. Dwójka chłopaków w mojej klasy zaczęła biegać za mną z telefonem, by przyłapać mnie na gorącym uczynku i nagrać. Bardzo szybko rozniosło się po całej szkole, że jestem czarownicą. Na szczęście nikt im nie uwierzył.
Dziś prawie mogło się to zmienić. Jednak prawdopodobnie nie zauważyli, że osobą przechodzącą obok eksplodujących śmietników byłam ja. Mogli co najwyżej mnie usłyszeć, ale kiedy w powietrzu zawibrował dźwięk szusujących rowerów, udało mi się dać nogę.
Wyszłam z krzaków porastających tyły starego domu i oglądając się co jakiś czas przez ramię, ruszyłam pędem nagrzanym chodnikiem. Powietrze było suche, a słońce grzało z pełną mocą. Nadszedł pierwszy dzień dawno wyczekiwanych wakacji i gdyby nie eksplodujące śmietniki i polujący na mnie Limo i Opak, na pewno byłabym już w drodze nad jezioro.
Do domu nie chciałam wracać z uwagi na ostrą awanturę z mamą, ale wiedziałam, że nie mam wyjścia. Jolka zdążyła wyjechać, a tych dwóch kretynów na pewno zacznie się teraz błąkać po całej wsi, żeby mnie znaleźć.
– O, już wróciłaś? I to sama tym razem – rzuciła z głupim uśmiechem Sabina od razu po tym, jak weszłam.
– Nie drzyj się tak – szepnęłam i zamknęłam za sobą drzwi. Na szczęście nasza ulica była pusta.
– Spokojnie, mama wiesza pranie z tyłu. Wkurzyłaś ją tak, że jeszcze przez pół godziny słuchałam, jaka to z niej jest zła matka – odpowiedziała już normalnie.
– Mhmmm – mruknęłam.
Złość, która mnie rozpierała jeszcze godzinę temu, znowu zaczęła wracać, kiedy przypomniałam sobie słowa mamy, że nie pojadę w tym roku na żaden Pol’and’Rock.
Przez chwilę biłam się z myślami, czy wolę zostać w domu z rodzicielką, czy wyjść na dwór z perspektywą wpadnięcia na dwóch półgłówków na rowerach, kiedy z salonu wyturlała się zaspana Prima.
– Może dasz upust nerwom i wyjdziesz z nią na spacer? – zapytała przymilnie Sabina.
Ocknęłam się z zamyślenia i przez chwilę z oburzeniem śledziłam, jak spokojnie wkłada buty i poprawia się przed dużym lustrem w korytarzu.
Blond włosy nie były jak zwykle potargane, ale gładko uczesane, a niebieskie oczy podkreśliła czarnym tuszem. Jeszcze bardziej niż makijaż rzucał się w oczy jej ubiór, którego w pierwszej chwili z powodu zdenerwowania nie zauważyłam. Moja młodsza siostra, która w dresie chciała iść na własną komunię, miała na sobie zieloną sukienkę.
– A ty nie pójdziesz z nią na spacer, mimo że to twoja kolej, bo…? – zapytałam półgłosem, krzyżując ręce na piersiach. – Poza tym… To MÓJ tusz do rzęs?
Sabina pokazała mi język.
– No i? Użyłam tylko trochę. Maurycja, zaczynasz zrzędzić jak mama – powiedziała i roześmiała się, zobaczywszy moją minę.
Małej spryciuli udało się trafić w czuły punkt.
– Randka? – zapytałam, żeby skończyła chichotać.
Pokręciła głową, ale po rumieńcach na twarzy widziałam, że coś było na rzeczy. Chwyciłam smycz, przez co Prima zaczęła merdać ogonem i pobiegła do drzwi. W końcu co mi szkodziło?
– Jeszcze to odrobisz – powiedziałam, widząc wyraz jej twarzy.
– To ty odrabiasz. O twoim wczorajszym powrocie nikt się jakoś nie dowiedział. – Wyszczerzyła zęby, otworzyła drzwi i zawołała na odchodnym przez ramię: – Lepiej wyjmij te skorupki jajek z włosów, zanim wyjdziesz. Jeszcze ktoś pomyśli, że grzebiesz w śmieciach!
Trzasnęły drzwi. Zdezorientowana spojrzałam w lustro. Odbijała się w nim szczupła dziewczyna o zielonych oczach i z sięgającymi do łopatek kasztanowymi włosami. W proste kosmyki faktycznie wplątało się kilka kawałków skorupek.
Wyciągnęłam śmieci z włosów, szczęśliwa, że dwóch detektywów na rowerach nie miało okazji zobaczyć śladów z miejsca zbrodni. W tym momencie drzwi od tarasu otworzyły się z hukiem i do korytarza weszła mama.
Po czerwonej twarzy i surowej minie widziałam, że zdenerwowanie jeszcze jej nie minęło.
– Idę z Primą na spacer – powiedziałam w głuchej ciszy.
– Za godzinę będzie obiad – odpowiedziała i zniknęła w łazience z pustą miską na pranie.
Przez chwilę wahałam się, czy nie ciągnąć dalej tematu wyjazdu, ale w końcu dałam sobie spokój. Musiałam obrać inną taktykę. Samo mówienie, że jestem odpowiedzialna, najwyraźniej jej nie wystarczało.
– Chodź, mała – powiedziałam do Primy i wyszłam z domu.
Na dworze, poza dwoma facetami ubranymi w niebieskie kombinezony, wynoszącymi z furgonetki dużą szafę, nikogo nie zauważyłam. Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku lasu. Sędziwy jamnik biegł obok mnie z wywalonym na wierzch językiem.
W porównaniu z panującym w słońcu upałem w lesie było przyjemnie chłodno. Żeby nie kusić losu, zboczyłyśmy z Primą z głównej ścieżki, po której dało się przejechać rowerem, i pognałyśmy w gęstwiny.
Po raz setny zadałam sobie pytanie, dlaczego właśnie ja byłam świadkiem tych wszystkich dziwnych sytuacji.
W dzieciństwie nawet zastanawiałam się, czy faktycznie nie jestem czarownicą. Gdy nikt nie patrzył, próbowałam spowodować, żeby krzesła w ogrodzie znowu się przewróciły albo wybuchły kolejne lampy na ulicy, ale nigdy nic takiego mi się nie udało. W końcu odrzuciłam tę niedorzeczną myśl i nauczyłam się akceptować, że czasami przedmioty w mojej obecności zachowują się wbrew prawom fizyki. Momentami miałam wrażenie, że podąża za mną jakiś niesforny poltergeist.
Poza Limo i Opakiem nikt nie łączył tych anomalii ze mną. Takie sytuacje zdarzały się co prawda w obecności mamy, Bogdana, Sabiny czy Jolki, jednak działo się to tak rzadko i okazywało się na tyle mało widowiskowe, że tego nie rozpamiętywali.
Wyrwałam się z zamyślenia. Leśna droga, którą szłam z Primą, powoli zaczynała się zwężać, aż w końcu musiałyśmy przedzierać się przez gęstwinę młodych drzewek. Gałęzie wplątywały mi się we włosy. W końcu, kiedy miałam już dać za wygraną i zawrócić, las się przerzedził.
Nagły zgrzyt na prawo ode mnie sprawił, że podskoczyłam. Byłam prawie pewna, że to odgłos hamulca rowerowego. Krew znowu zabuzowała mi w żyłach. Czy te tępaki nie dadzą mi spokoju? Będą się za mną szlajały nawet po lesie?
Skręciłam w przeciwnym kierunku i wbiegłam z Primą na małą polankę. Wokół niej rosły topole osiki. Kiedy się uspokoiłam, zdałam sobie sprawę, że było tu nienaturalnie cicho i jasno.
Prima poruszyła się niespokojnie. Gdy zrobiłam jeszcze jeden krok do przodu, szarpnęła mnie z powrotem, ale ja stałam jak wryta, niezdolna do ruchu. Miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Nie wiedziałam, czy to miejsce było wyjątkowe, czy to kolejny zbieg okoliczności, który się za mną ciągnął. Wpatrywałam się w nieruchome gałązki topoli. W tej polanie czułam coś niesamowitego…
Suczka wyrwała mi się ze skowytem i pobiegła w stronę lasu. Byłam rozkojarzona, dlatego za nią nie ruszyłam. Wróci do mnie. Jeśli nie… Znała drogę do domu. Odwróciłam się w kierunku drzew.
Światło zaświeciło mi prosto w oczy. Zmrużyłam je i zrobiłam jeszcze jeden krok w głąb polany. Złość minęła, czułam tylko spokój. Coś mnie tam przyciągało.
Liście topoli zaszeleściły od wiatru, który niespodziewanie zawiał od strony lasu. Powietrze zadrgało. Nagle, zamiast drzew, po przeciwnej stronie zobaczyłam łąkę, zupełnie jakbym znalazła się tuż przed wiszącym nad ziemią wielkim oknem.
Zanim zdążyłam otrząsnąć się z szoku, jakaś ogromna siła pociągnęła mnie za ramię. Serce podeszło mi do gardła. Las za polanką zniknął. Zaczęłam wirować wokół kolorowych plam.
