Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Joanna wraca i znowu nie bierze jeńców.
Jeszcze bardziej szalona, jeszcze mniej odpowiedzialna!
Będzie śmiesznie, boleśnie i nieprzyzwoicie prawdziwie.
Czy można jednocześnie prowadzić dom, pracować, nie zwariować, unikać kłopotów i jeszcze wyglądać jak człowiek? Pewnie można, ale Joannie i jej przyjaciółkom ten stan jest obcy. Wiedzą natomiast, że nudne życie to stracone życie. Ich codzienność to żonglowanie płonącymi talerzami – niedoczas, chaos, ambitne plany rozsypujące się jak muffiny bez proszku do pieczenia i kompletny brak instynktu samozachowawczego. Z najlepszymi intencjami kończą w sytuacjach, które nadają się na policyjny raport.
Ostry humor, życiowy absurd i zero filtrów! Jeśli szukasz książki, która nie chce naprawiać świata, ale bezczelnie z niego szydzi – to właśnie ta! Joanna i jej brygada potykają się o życie, śmieją się z siebie i idą dalej – może w nie do końca czystych butach, ale za to razem.
Są gotowe na wszystko. Ty też powinnaś!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Rok wydania: 2025
Projekt okładki: Julia Sobiech
Redaktor inicjujący: Monika Mielke
Redaktor: Marta Stochmiałek
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa), Katarzyna Szajowska
Zdjęcia na okładce:
front: © Darek Lewandowski
tył: © Mateusz Motyczyński
© Joanna Mokosa-Rykalska 2025
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3759-4
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Szukasz porad o życiu, złotych myśli i sposobów na idealne poranki?
To tutaj tego nie będzie.
Znajdziesz za to pełne humoru i ironii opowiadania, w których bohaterowie próbują ogarniać rzeczywistość z jedną ręką w zmywarce, a drugą w mailach. I choć się starają, to co chwilę lądują w sytuacjach, o których powiedzieć, że są absurdalne, to jakby nic nie powiedzieć. A wszystko to w gronie ludzi, z którymi można śmiać się do łez i narzekać na życie.
Dla tych wszystkich, którzy nie czytali wcześniejszych książek, krótkie wprowadzenie:
Mańka – znamy się bardzo długo, odkąd zaczęły nam wychodzić mleczne zęby. Przez lata zdołałyśmy wypracować wspólny język pełen dziwnych skrótów i spojrzenia, które tylko my rozumiemy. Made in Gdańsk, ale od wielu lat w obiegu warszawskim.
Baśkę poznałam w stolicy. Człowiek orkiestra: scenografka, eventówka, wirująca energia, która potrafi zamienić pustą halę w bajkę – i odwrotnie. Szalona w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Lucy wpadła do mojego życia dzięki naszym córkom, które razem chodzą do klasy. A że dzieci wiedzą lepiej, z kim warto się trzymać, okazało się, że Lucy to skarb. Ma w sobie spokój i zaskakująco dużo cierpliwości do ludzi, którym ciągle coś przychodzi do głowy.
Do znanej ekipy dołączają nowe osoby – i wnoszą jeszcze więcej zamieszania, śmiechu i życiowych absurdów.
Zapraszam do naszego świata codzienności z nutą groteski, nieplanowanych przygód i niepoprawnych żartów.
Otworzyłam oczy. W mieszkaniu panowała podejrzana cisza. Żadnych pokrzykiwań pędraków, żadnych odgłosów szurania krzeseł po kuchennej podłodze, nawet Wojtek gdzieś zniknął. Przeciągnęłam się, jęknęłam jak podstarzały mebel i zwlokłam się z łóżka. W drodze do kuchni zahaczyłam nogą o plecak, który ktoś strategicznie porzucił na środku korytarza.
– Kurwa! – wyrzuciłam z siebie soczyście, z dbałością o każdą głoskę i akcent.
Spojrzałam na kalendarz, który wisiał na ścianie. Był poniedziałek, czyli najgorzej. Ale ważne jest nastawienie, więc uznałam, że będzie to dobry początek nowego tygodnia.
Podeszłam do ekspresu. Mężu mi wczoraj tłumaczył wyższość kawy sypanej nad rozpuszczalną, więc postanowiłam wypróbować ten „cud techniki klasy średniej na dorobku”.
– Wlej wodę po boku, wsyp kawę do pojemnika, wlej mleko i wybierz program – mówiłam sama do siebie, przypominając sobie instrukcje Wojtka. Program… Borze szumiący – a co to, TVN?! Wybrałam caffè latte. Po chwili ekspres zaczął charczeć, prychać i wydawać dźwięki jak stary traktor. W końcu, z wielką łaską, wypluł mi żałosną porcję napoju, który smakował jak kompromis między kawą a wodą po przepłukaniu pędzla. I jeszcze brzmiały mi w głowie kolejne instrukcje Wojtka: „Potem wyrzuć fusy i umyj pojemnik po mleku”.
Serio? Może jeszcze go przemaluję! To się nazywa ekspres? Chyba ślimaków w sanatorium. Wzięłam szklankę, wsypałam sobie kawę, zalałam wodą i po chwili poczułam napój w ustach. Zajęło mi to trzy sekundy. Chyba nie byłam aż taką wyrafinowaną kawoszką, bo moje kubki smakowe były bardzo ukontentowane.
Spojrzałam na zegarek. Dzisiaj w planie miałam pisanie książki i wizytę u fryzjera, bo od dłuższego czasu wyglądałam, jakbym czesała się petardą. Westchnęłam, podniosłam się z krzesła i zaczęłam się ogarniać.
Szybko coś na siebie założyłam i poszłam do łazienki. Wchodząc, jednym okiem przeglądałam telefon, drugim szukałam szczoteczki do zębów. Po chwili z impetem usiadłam na toalecie. To był moment, w którym prawa półkula mózgu przestała nadawać się do użytku, bo całą uwagę skupiłam na dotyku zimnej porcelany na moim tyłku.
– Jasna cholera…
Jak na złość ten jeden jedyny raz trutnie podniosły deskę do sikania! W końcu usiadłam na kiblu jak w wygodnym fotelu, gdy zadzwonił telefon.
– Mamuuuś – odezwał się syn.
– Co tam? Dlaczego dzwonisz ze szkoły?
– Pani pozwoliła. Zapomniałem cyrkla, a nikt nie ma pożyczyć i musisz mi przynieść na matematykę.
– Trzeba się wcześniej pakować, a nie na ostatnią chwilę!
– Mamuś, no please, bo będę miał kolejne nieprzygotowanie.
No please, please – powtarzałam w myślach. Obiecałam sobie, że nie będę na każde ich zawołanie.
– Mamuś, bo ja muszę kończyć, za chwilę będzie przerwa, zaczekam pod szkołą, kocham cię!
To był szantaż emocjonalny, ale skoro siedziałam w domu, to nie miałam wymówki. Podniosłam mokry tyłek z tronu, narzuciłam pierwsze lepsze buty i wybiegłam z mieszkania, przeklinając w myślach swoją uległość wobec dziecięcej manipulacji.
Pędziłam do szkoły, lawirując między ludźmi, aż na zakręcie natknęłam się na sąsiada z jego wiecznie wściekłym psem. Ten mały demon na smyczy wyglądał, jakby tylko czekał na okazję, żeby komuś przegryźć grdykę.
– Spokojnie, on nic nie zrobi – rzucił sąsiad, jakby to miało mnie uspokoić.
Spokojna to ja byłam, jak kiedyś przez przypadek wypiłam za dużo waleriany. Zrobiłam gwałtowny unik, żeby minąć bestię, i w tym samym momencie potknęłam się o wystający krawężnik. Gruchnęłam na chodnik z wdziękiem przewracającego się żurawia budowlanego.
– No mówiłem, że nic nie zrobi! – dorzucił mężczyzna.
Kuśtykając, dobiegłam do szkoły i niczym grecki posłaniec przekazałam synowi cyrkiel. Liczę, że Piotrek poda mi tę szklankę wody na starość.
Wróciłam do domu z zamiarem pisania, ale usłyszałam, jak ktoś za ścianą tłucze kotlety. Chyba były z żyrafy, bo walił przeokrutnie. Przypomniało mi to, że i ja powinnam zająć się wiktuałami. Najtrudniejsze w życiu dorosłego człowieka jest wymyślanie, co zrobić na śniadanie, obiad i kolację, i tak do zajebania. Na szczęście zadzwoniła Baśka.
– Będę u ciebie za chwilę.
– A z jakiej okazji, bo chyba o czymś zapomniałam?
– Jestem w pobliżu u klienta, to przyjadę zobaczyć pokój dzieciaków. Mówiłaś, że chcecie coś w nim zmienić.
Po jakimś czasie wpadła, cała mokra, z włosami przyklejonymi do twarzy.
– Co za syf na dworze od paru dni – rzuciła, strząsając z włosów wodę jak pies po kąpieli. Ciężko opadła na krzesło przy stole. – Odkąd znam alfabet Morse’a, nie mogę słuchać padającego deszczu.
– Dlaczego?
– Wczoraj wołał mnie na drinka trzy razy, i to po imieniu, o tak: „Baś-ka, Baś-ka”.
– I co?
– I poszłam, więc jak będzie jeszcze tak długo padało, to nie wiem, jak skończę.
Nie przejęła się moją rozbawioną miną i ruszyła prosto do pokoju dzieciaków. Pomierzyła, popukała, postukała, coś narysowała na kartce i oznajmiła:
– No, to mam wizję.
A ja w tej kwestii miałam do niej pełne zaufanie. Wciąż siedziałam przed otwartym plikiem w komputerze, udając, że coś piszę. W rzeczywistości gapiłam się na migający kursor, który pulsował jak wyrzut sumienia, przypominając mi, że moja wena umarła gdzieś między zamoczonym tyłkiem w toalecie a ucieczką przed psem sąsiada.
Na szczęście nadeszła godzina, która wybawiła mnie od tej twórczej agonii – musiałam już iść do fryzjera. Pożegnałam się z Baśką i dwadzieścia minut później siedziałam w fotelu, otulona peleryną, i patrzyłam w lustro na swoje odbicie.
– No to co robimy? – zapytała fryzjerka, oglądając moje włosy z miną lekarza oceniającego przypadek beznadziejny, ale jeszcze nie terminalny.
– Odświeżenie koloru, tylko bez szaleństw. Żadnych drastycznych zmian.
– To może ciut ciemniej, ale delikatnie, naturalnie?
– Czyta pani w moich myślach – ucieszyłam się.
Po dwóch godzinach osiedlowych plotek zobaczyłam efekt pracy fryzjerki.
– Pani Jagodo, ale to miało być delikatnie i naturalnie – powiedziałam załamana, patrząc na siebie w lustrze. Włosy były tak ciemne, że wyglądałam, jakbym przechodziła kryzys egzystencjalny z próbą samobójczą.
Fryzjerka spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała:
– Proszę się nie martwić, to się zmyje trochę, a pani po prostu musi się przyzwyczaić.
Przyzwyczaić, kurwuniu! Gdy wróciłam do domu, nawet własny pies mnie nie poznał, bo szczekał na mnie jak na intruza.
– O, kochanie, zaszalałaś – powiedział z uśmiechem mężu na progu.
– To jest niby naturalny ciemny blond!
– No jest, tylko chyba według standardów afrykańskich – nie mógł powstrzymać się od komentarza.
– A wymyśliłeś coś do jedzenia, jak mnie nie było? – zmieniłam szybko temat. Czekałam tylko, aż będę się mogła przyczepić. Miałam już dość tego dnia. Gdy oparłam się o blat kuchni, poczułam dosłownie ból dupy od upadku.
– Ależ oczywiście, wysokobiałkowe mięso, warzywa, pieczywo z ziarnami, no i wyborne ziemniaki pełne witaminy C.
– To super, kiedy ty miałeś na to czas? – Spojrzałam na niego z podziwem. Wojtek stanął dumnie, jakby właśnie zdobył złoty medal za kulinarny geniusz.
– Mamo, byliśmy w Macu – powiedziała prosto z mostu córka, demaskując męża w sekundę.
Wojtek zamrugał oczami i uśmiechnął się szeroko.
– Ale grunt, że jeść nie wołają. – Przytulił mnie mocno. Wyjątkowo się z nim zgodziłam. Ja także postanowiłam zrobić sobie guilty pleasure i pojechałam do Złotych Łuków. Deszcz cały czas bardzo padał. Chciałam szybko wziąć jedzenie na wynos i wrócić do domu.
Ustawiłam się więc do zakupu w McDrive.
– Dzień dobry, poproszę dwa cheeseburgery, frytki i lody z karmelem – powiedziałam.
Ewidentnie schodził ze mnie stres całego dnia, bo dopadł mnie wilczy apetyt.
– Haloooo, poproszę dwa cheeseburgery, frytki i lody z karmelem – powiedziałam, zdecydowanie donośniej. Nikt jednak nie odpowiadał. Do cholery, czy dzisiaj w końcu wydarzy mi się coś miłego?! Jeszcze mnie głodem biorą! – Haaaaaloo, czy ktoś tutaj obsługuje? – nawoływałam, kręcąc się na siedzeniu z niecierpliwością. – A potem mówią, że bezrobocie jest wysokie, a tu nie ma komu pracować – gderałam sama do siebie.
– Proszę pani – usłyszałam delikatny głos kobiety w aucie obok.
– Słucham? – warknęłam, mierząc ją wzrokiem. Jej jasne blond włosy lekko falowały na wietrze, rozwiewane przez przeciąg wpadający przez otwartą szybę auta.
– Proszę tu nie zamawiać.
Spojrzałam na nią z dezaprobatą. Owszem, miała mniej zmarszczek ode mnie i kolor włosów był zapewne ten, co chciała, ale nie będzie mną komenderować!
– Wie pani co, ja rozumiem, że może to nie jest restauracja z pięcioma gwiazdkami Michelin, ale bez przesady!
– Nie chodzi o to – zaczęła tłumaczyć kobieta.
– A pani co? Je tylko kiełki, pije kawę z mlekiem sojowym i wyciska sobie sok z jarmużu na śniadanie? Czy może żyje pani na samej wodzie kokosowej i owocach goji?
Ale byłam z siebie dumna. Przez te czarne jak smoła włosy w końcu i ja dałam sobie upust.
Kobieta spojrzała na mnie, ledwo powstrzymując śmiech.
– Proszę pani, proszę tu nie zamawiać, bo to jest śmietnik. Interkom jest kawałek dalej. – Jej kąciki ust niebezpiecznie drgały. Po chwili nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Powoli mój wzrok przesunął się na kosz, ale chyba nie chciałam tego zobaczyć. Kurwuniu, gadałam ze śmietnikiem – takim z papierami i psią kupą w środku. Ba – ja nawet na niego nakrzyczałam i chciałam go zwolnić!
Wcisnęłam pedał gazu i udając, że nic się nie stało, po prostu stamtąd uciekłam. Nie ma to jak klątwa poniedziałku. Pędziłam, ile tchu w piersi. Przed oczami przeleciały mi cyrkle, wściekły pies sąsiada oraz mokry tyłek w toalecie. Żałowałam, że nie znam alfabetu Morse’a. Tego dnia wyjątkowo chciałam, żeby mnie deszcz zawołał, i to po imieniu.
Wyszliśmy z Wojtkiem z kina w milczeniu. Nie dlatego, że film był poruszający – wręcz przeciwnie. Był tak głęboki, że można by w nim utonąć.
Opis zapowiadał coś w rodzaju lekkiego dramatu obyczajowego – żadne tam kino moralnego niepokoju, żadnych metafor o przemijaniu wyrażonych przez ujęcia spadających liści i smutnych monologów o niezdolności do miłości. Miało być zwyczajnie, ludzie w codziennych sytuacjach, trochę wzruszeń, trochę śmiechu – idealne na sobotni wieczór.
A tymczasem dostaliśmy dwugodzinną torturę emocjonalną o samotności, śmierci i ulotności ludzkich więzi z długimi ujęciami zamyślonych twarzy i deszczu spływającego po szybie. No i był jeszcze gołąb, który raz pojawiał się jako zwykły ptak na parapecie, a raz jako półprzezroczysty duch nad miastem, wygłaszający sentencje o nietrwałości ludzkich relacji.
– Fajny był ten film i taki surrealistyczny – powiedział zamyślony Wojtek, gdy wsiadaliśmy do samochodu.
Nacisnęłam klamkę od strony pasażera i znowu zapomniałam, że zepsuł nam się elektryczny zamek. Szarpnęłam raz, drugi – bez skutku. Westchnęłam, obeszłam auto i wsiadłam na tylne siedzenie.
– Serio? Gdybym chciała słuchać egzystencjalnego gruchania gołębia, poszłabym do parku.
– I ta puenta: „Czasem jeden błąd może zaważyć na całym twoim życiu”. – Spojrzał w lusterko.
– Wiadomo, jakby nasrał mi na głowę, to jego życie zakończyłoby się tuż po defekacji. Daj spokój. Jedyne, na co mam ochotę po tym filmie, to kupić sobie sznur i się na nim powiesić. A właśnie, sklep!
– Kotek, jest aż tak źle? Daj spokój. To tylko sztuka, za bardzo się przejmujesz. – Mężu był wyraźnie zaskoczony moją reakcją.
– Musimy zrobić zakupy, bo jutro jest niedziela niehandlowa – powiedziałam wkurzona, zapinając pas.
Mimo późnej sobotniej pory ruch na ulicy był całkiem duży. Wyglądało na to, że całe miasto przypomniało sobie, że jutro nie kupi ani mleka, ani masła. Skręciliśmy na parking przy sklepie. Samochody stały ciasno, ludzie manewrowali nerwowo, próbując zaparkować w każdych możliwych miejscach. Krążyliśmy między rzędami w poszukiwaniu luki.
– Jest! – krzyknęłam Wojtkowi prosto do ucha z tylnego siedzenia. Zatrzymaliśmy się i czekaliśmy, aż facet, który właśnie wsiadł do samochodu, wyjedzie.
Mijały kolejne minuty, a gość w aucie zdawał się przechodzić przez pełen proces egzystencjalnych przemyśleń.
– Jasna dupa, ile można wyjeżdżać? Jeśli zaraz nie wrzuci wstecznego, to osobiście mu to auto wypchnę na drogę! – nie wytrzymałam.
Facet w końcu, niczym neurochirurg, który nie chce przypadkiem przeciąć złego nerwu, wycofał się, jeszcze przez chwilę kontemplując coś w lusterku. Szybko wjechaliśmy na jego miejsce.
Tuż przed wejściem na ruchomy chodnik stał człowiek z kubkiem. Niestety, ale świat jest niesprawiedliwy, a rodzice mnie uczyli, żeby być empatycznym. Pogrzebałam w kieszeni i znalazłam trochę monet. Podeszłam, wrzuciłam i posłałam życzliwy uśmiech.
Facet zamarł.
– Eee… dzięki? – wymamrotał, patrząc na mnie dziwnie.
I w tym momencie usłyszałam zduszony syk Wojtka:
– Co ty robisz?!
– No jak to co? – Spojrzałam na niego, lekko zbita z tropu. – Pomagam człowiekowi w potrzebie.
Wojtek zamknął oczy, jakby właśnie dostał informację, że jego żona jednak nie jest zdolna do samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie.
– To jest nasz sąsiad.
Zamarłam. Bardzo przepraszam, ale wyświechtana czapka, przykrótkie spodnie i płaszcz wyglądający jak z dupy sprawiały wrażenie, że trzeba nieść pomoc.
Wzięliśmy koszyk i ruchomym chodnikiem udaliśmy się do sklepu.
– Dobra, idziemy szybko i bierzemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy – zaordynowałam.
Minęły dokładnie dwie minuty, zanim Wojtek zniknął w alejce z gadżetami na promocji. Wyszedł z niej, trzymając w rękach wielofunkcyjny otwieracz do wszystkiego.
– Słuchaj, tego do kawy nie dodasz. – Przypomniałam, w jakim celu tutaj przyszliśmy.
Przewrócił oczami i wrzucił gadżet do koszyka, jakbym miała go nie zauważyć przy kasie.
Ruszyliśmy dalej, mijając tłum ludzi. Wkładałam do środka to, czego nam brakowało. Ostatnio psycholożka w telewizji śniadaniowej mówiła: żeby był spokój w domu, to musi być pełna lodówka. Wtedy człowiekowi się lżej żyje. Cały dzień miałam doła, jak to usłyszałam, bo u nas zawsze czegoś brakuje. Jedna wielka degrengolada.
W pewnym momencie usłyszałam donośny męski głos. Facet nie miał słuchawek, nie miał dyskrecji, nie miał też wstydu. Trzymał telefon na wysokości ust i darł się do mikrofonu.
– Tak, oczywiście, jasna sprawa. – Wyglądał, jakby prowadził konferencję międzynarodową dotyczącą przyszłości naszego kraju. – Rozumiem, kochanie, wiem, że futerko jest najważniejsze.
Spojrzałam na Wojtka. Mężu odłożył kefir i uniósł brew.
– Przepraszam, ale o czym on mówi? – szepnęłam.
Nie wiem, czy chciałam być świadkiem tej rozmowy, i bałam się odwrócić.
– Brązowe? Przecież takie masz teraz. Może coś innego dla odmiany? – Facet westchnął ciężko do telefonu.
W tej samej chwili młoda dziewczyna stojąca niedaleko odeszła szybkim krokiem.
– Dobra, tylko z tym krótkim wezmę, bo wiesz, że nie lubię, jak kłaki się po podłodze walają.
– Chodźmy stąd, zanim zacznę podejmować złe życiowe decyzje – powiedziałam, gdy w końcu w jego rękach dostrzegłam… kapcie z futerkiem koloru rudego.
Zrobiliśmy szybki obchód sklepu, wkładając do koszyka najpotrzebniejsze rzeczy: mleko, jajka, kawę, coś słodkiego na wszelki wypadek. Wojtek co jakiś czas próbował dorzucić tak zwane przydasie, ale skutecznie się ich pozbywałam.
W końcu skierowaliśmy się do kas. Kolejka była długa, ale nie mieliśmy wyboru. Stanęliśmy na końcu i wtedy zauważyłam, kto jest przed nami – facet od kapci.
– Nie śmiej się – powiedział zachowawczo Wojtek.
– Próbuję – mówiłam zgodnie z prawdą.
Moja wyobraźnia jednak działała na pełnych obrotach, a to wszystko przez tego gadającego gołębia w kinie. Byłby idealny dla pana – dość, że nie ma futerka, to jeszcze był koloru białego. Byłoby w domu coś „dla odmiany”.
Zapłaciliśmy, zapakowaliśmy zakupy do koszyka i ruszyliśmy w stronę parkingu.
– Stop! – powiedziałam nagle jak motorniczy.
– Co jest? Też chcesz te kapcie? – zapytał z radością Wojtek.
– Nie, zapomnieliśmy masła, nie mamy ani grama. – Skrzywiłam się.
– No to leć, a ja włożę zakupy do bagażnika – zaproponował.
Westchnęłam ciężko na samą myśl, że znów muszę tam iść, ale nie było wyjścia. Miałam azymut na nabiał i na wszelki wypadek nie rozglądałam się na boki. Wzięłam z półki masło i wróciłam do kas. Tym razem wybrałam samoobsługową. Zapłaciłam i po raz drugi wyszłam ze sklepu. Zjechałam w dół, patrząc na zaabsorbowanych ludzi. Psycholożki to nie znają prawdziwego życia. Nikt nie ma w domu zawsze pełnej lodówki i zamrożonego chleba. Na parkingu poszukałam wzrokiem naszego auta. Zbliżyłam się do samochodu, otworzyłam tylne drzwi, wślizgnęłam się do środka i zapięłam pas.
– Masło zdobyte. Ja pierdolę, jak ja nie lubię robić tych cholernych zakupów. Wszędzie ci zjebani ludzie.
Auto jednak stało w miejscu. No jak zwykle – zapewne ma słuchawki w uszach! Ostatnio mówiłam do niego dobre parę minut, a on nic nie słyszał.
– Kotek, jedźmy już, bo się zeszczam! – krzyknęłam.
Silnik cicho zamruczał i samochód bardzo powoli ruszył.
Oparłam głowę o zagłówek, z ulgą zamykając oczy.
– W ogóle co za dzień, najpierw gadające obsrajtuchy w kinie, a teraz debata o futerkach. A dla ciebie też ważne jest futerko, kochanie? Może podyskutujemy wieczorem na ten temat? – zapytałam filuternie.
– Nie mam żadnych preferencji co do futerka, ale doceniam otwartą dyskusję.
– Kurwaaa! – krzyknęłam, momentalnie otwierając oczy. To nie był głos Wojtka! – Co pan tu robi? Gdzie jest mój mąż?! – Wychyliłam się zza zagłówka, żeby go lepiej zobaczyć.
Na miejscu kierowcy siedział na oko czterdziestoletni mężczyzna. Spojrzał na mnie z mieszanką zdziwienia i rozbawienia.
– Proszę pani, to jest mój samochód.
– Jak to pana? Przecież my mamy dokładnie taki sam! – broniłam się.
– Widocznie się pani pomyliła – odpowiedział ze spokojem.
O nie, to był już ageizm.
– I dlaczego pan mnie gdzieś wywozi? Proszę się zatrzymać w tej chwili!
– Bo sama pani o to poprosiła, ponadto bałem się, że się pani zeszcza – wyjaśnił mężczyzna ze stoickim spokojem, próbując powiedzieć to w taki sam sposób jak ja.
Zatrzymał i tak ledwo toczące się auto.
– O, tutaj jest dokładnie takie samo. To wasze? – Wskazał palcem na identyczny samochód.
– Chyba tak – powiedziałam niepewnie, no bo to też wydawało mi się moje. Odpięłam pas i wygramoliłam się z auta tak szybko, że prawie wypadłam na ziemię.
W drugim aucie ujrzałam Wojtka siedzącego z przodu, a on niestety zobaczył mnie.
– Kotek? Co ty robisz z tym facetem? – zapytał podejrzliwie i zaczął wysiadać.
– Kurde, pomyliłam auta i przez przypadek wsiadłam do tego z tym panem. Takie samo było jak nasze, a na tym parkingu to chyba na świetle oszczędzają. To był błąd – tłumaczyłam się jak dziecko.
Mężczyzna wysiadł za mną i stanął obok swojego samochodu, krzyżując ręce na piersi i z rozbawieniem przyglądając się całej sytuacji.
– A dlaczego ty jechałaś tym autem? – Wojtek nie kończył dochodzenia.
– Bo mi tak kategorycznie pani rozkazała. I wyglądało to na sprawę dość pilną – wytłumaczył mężczyzna.
Wojtek powoli przeniósł wzrok na niego.
– Wojtuś, nie nadużywajmy już uprzejmości pana. Zaraz ci wszystko wytłumaczę. – Pociągnęłam męża za rękaw. – Przepraszam za tę sytuację – zwróciłam się do mojego kierowcy.
– Nie ma sprawy. I życzę państwu udanego wieczoru. – Puścił do mnie oczko.
– Ja również, przepraszam za żonę – dopowiedział mężu, a wcale już nie musiał.
Bez słowa otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Poczułam ulgę i od razu wskoczyłam na właściwe tylne siedzenie.
No cóż, jak to mówią, mózg nie brwi – jak nie ma, to nie dorysujesz. Ale samochody to mogłyby się jakoś bardziej odróżniać od siebie. Bo kto wie, czy taka pomyłka kiedyś nie zaważy na czyimś całym życiu…
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz