Marriage for One - Ella Maise - ebook + książka

Marriage for One ebook

Ella Maise

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

NAJGORĘTSZY #SLOWBURN ROMANS TEGO ROKU

Jack i ja zrobiliśmy wszystko dokładnie na odwrót. Dzień, w którym zwabił mnie do swojego biura, był jednocześnie dniem naszego pierwszego spotkania i naszych zaręczyn. Magia chwili i huk otwieranego szampana? Nie… Jack Hawthorne wcale nie przypominał narzeczonego moich marzeń. Byłam zła i winiłam go za wszystko. Za swoją bezbronność i zamroczenie. Za jego błękitne oczy, za przepastne spojrzenie wycelowane wprost we mnie. Za układ, w który mnie wmanewrował.

W jednej sekundzie był dla mnie nikim. W następnej stał się wszystkim.

W jednej sekundzie był nieosiągalny. W następnej wydawał się całkowicie mój.

W jednej sekundzie myślałam, że jesteśmy zakochani. W następnej – że to tylko kłamstwo.

Wpadłaś w kłopoty, Rose. W końcu czego się po sobie spodziewałaś?

Książka, którą pokochały twitterowe książkary i booktokerki na całym świecie! #TikTokMadeMeBuyIt

AUTORKA o sobie Pisanie stało się moim światem i nie wyobrażam sobie, że mogę robić coś innego niż dawać życie nowym bohaterom i nowym historiom. Są rzeczy, dzięki którym jesteśmy naprawdę szczęśliwi – dobra książka, szczeniaczek, przytulenie kogoś, za kim się strasznie tęskniło. To właśnie daje mi pisanie. Mam nadzieję, że czytanie moich książek również Was uszczęśliwia. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o mnie i moich książkach, znajdziecie na mojej stronie internetowej. Bardzo bym chciała Was tam zobaczyć!

Opinie czytelniczek

„Jedna z tych książek, które zapierają dech w piersiach. Mogę tylko powiedzieć: PRZECZYTAJ TO!”

Jenny••Steamy Reads Blog••

Marriage For One to uzależniający slowburn romans. Ta książka całkowicie mnie pochłonęła. To emocjonalna, piękna historia. Nie mogłam się od niej oderwać i nie mogę się doczekać kolejnych książek Elli!”

MELISSA *Mel Reader*

„Jakże piękny, namiętny, chwytający za serce romans! Nigdy nie zapomnę tej historii. Opowieść o Jacku i Rose całkowicie mną zawładnęła. (…) Wspaniała lektura. Rozkoszny, zachwycający slowburn romans. Genialna historia! Ella Maise mnie zachwyciła! NAJLEPSZA KSIĄŻKA ROKU. Jedna z moich ULUBIONYCH książek. PIĘĆ ZYLIARDÓW GWIAZDEK!”

Angie – Angie’s Dreamy Reads

„Ta książka jest tak słodka i poruszająca! <3 Podoba mi się cała, od początku do końca. (…) Siedzę teraz i żałuję, że w moim życiu nie ma Jacka Hawthorne’a, który zaoferowałby mi małżeństwo w interesach. Jeśli masz ochotę na wciągający romans z uroczymi postaciami, ta książka jest zdecydowanie dla Ciebie”.

Ri ♡

#grumpyxsunshine

#slowburnromance

#marriagewithbenefits

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 605

Data ważności licencji: 3/1/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszystkim, którzy kiedyś poczuli się nie na miejscu

ROZDZIAŁ 1

ROSE

Komunikat z przyszłości: Nie zgadzaj się na małżeństwo z obcym przystojniakiem, o którym nic nie wiesz. Powtarzam – nie zgadzaj się…

– Czy ty, Rose Coleson, bierzesz sobie tego oto Jacka Hawthorne’a…

Nie. Zapomnij.

– …za swojego prawowitego małżonka?

Hm… Dajcie się chwilę zastanowić. Nie. Nie biorę.

– I przysięgasz, że będziesz go kochać, szanować, wielbić i nie opuścisz go aż do śmierci?

Nie opuszczę?

Zaskoczona i roztrzęsiona gapiłam się na urzędnika. Właśnie zadał pytanie, którego obawiałam się najbardziej. Czy to się dzieje naprawdę? W pustej i przygnębiającej sali zapadła cisza, która oznaczała, że nadeszła moja kolej. Znalazłam się na skraju ataku paniki. Walczyłam ze wszystkich sił, by przełknąć gulę, która utkwiła mi w gardle, nie pozwalając się odezwać, ale bałam się, że słowo, które tak bardzo chciało się wyrwać z moich ust, wcale nie brzmi „tak”.

Mój ślub nie odbywał się w zielonym ogrodzie (chociaż zawsze marzyłam o takiej scenerii), musiałam się też obyć bez grupki wiwatujących przyjaciół. I wbrew temu, co przystoi każdej pannie młodej, podczas całej ceremonii ani razu się nie zaśmiałam i nie zapłakałam ze szczęścia. Zamiast wspaniałego bukietu trzymałam pojedynczą różową różę, którą mój przyszły mąż bez słowa wepchnął mi do ręki tuż przed wejściem do ratusza. Nie miałam też na sobie wyśnionej sukni ślubnej, nie miałam nawet białej sukienki. Jack Hawthorne nosił idealnie skrojony czarny garnitur, wart pewnie tyle, ile wynosił roczny czynsz za moje mieszkanie, o ile nie więcej. Nie był to może frak, ale i tak wystarczyło, żebym stojąc obok niego, czuła się jak uboga krewna. Nie miałam żadnych drogich ciuchów, więc włożyłam jedyną rzecz nadającą się na taką okazję – skromną błękitną sukienkę. I stałam w niej obok całkowicie NIE TEGO mężczyzny, który patrzył ponuro spod zmarszczonych brwi.

Na dodatek z całej siły ściskał moje palce, trzymając mnie za rękę. Trzymanie się za ręce w czasie ślubu to niby nic takiego, lecz z obcym facetem to żadna frajda. A zresztą – jakie to ma znaczenie w obliczu tego, że wychodziłam za mąż za człowieka, o którym wiedziałam zaledwie tyle, ile udało mi się na szybko wygooglować?

Ale sama się przecież na to wszystko świadomie i dobrowolnie zgodziłam, prawda?

– Panno Coleson?

Wiedziałam, że za chwilę nadejdzie atak paniki, i miałam coraz większe trudności z oddychaniem, próbowałam się więc wyrwać z uścisku Hawthorne’a. On jednak tylko jeszcze mocniej ścisnął moją dłoń. Nie miałam pojęcia, co zrobię ani co on myśli, że zamierzam zrobić, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że ucieczka nie przyszła mi do głowy.

Nagle Hawthorne przestał mnie ostrzegawczo ściskać. Spojrzałam na jego twarz, lecz on jedynie wciąż wpatrywał się nieprzeniknionym wzrokiem w urzędnika, a jego ostre rysy nie zdradzały absolutnie żadnych emocji. Lód. Czysty lód. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę, jak napina mięśnie szczęki, ale mrugnęłam i przestał.

Biorąc pod uwagę, że okazywał tyle emocji, co worek cementu, spróbowałam pójść jego śladem i skupić się na tym, co mnie otaczało.

– Panno Coleson?

Odchrząknęłam, próbując odzyskać panowanie nad głosem i stłumić płacz. Nie rozpłaczę się. Nie tutaj. I nie teraz. W końcu nie każde małżeństwo musi być zawierane z miłości. A zresztą, co mi dała ta cała miłość oprócz złamanego serca i nocnych rajdów do lodówki?

Serce waliło mi jak młotem.

– Tak – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który musiał się wydawać nieco szalony.

Tymczasem myślałam: Nie! Nie! Nie!

Słysząc, jak uśmiechnięty urzędnik powtarza to samo pytanie i kieruje je do mojego już prawie męża, odcięłam się w myślach od wszystkiego i wszystkich, aż w końcu nadszedł czas na wymianę obrączek.

Boże.

I pomyśleć, że ledwie parę miesięcy temu planowałam ślub z zupełnie innym facetem, a na dodatek wierzyłam, że te ceremonie zawsze są romantyczne… Tymczasem ten ślub przypominał mi skok ze spadochronem z wysokości kilku tysięcy metrów, czyli coś, czego nigdy bym się nie odważyła spróbować. Nie dość, że musiałam się obyć bez ogrodu i bukietów, to jeszcze jedynym wyposażeniem tego pomieszczenia była kanapa w naprawdę paskudnym odcieniu pomarańczowego. Z jakiegoś powodu to właśnie ten mebel i jego kolor budziły we mnie największą irytację. Co za głupota.

– Spójrzcie teraz na siebie – polecił urzędnik.

Byłam posłuszna jak robot. W kompletnym otępieniu pozwoliłam Hawthorne’owi ująć moją drugą dłoń i tym razem, czując jego dotyk, nie uciekłam przed jego badawczym spojrzeniem. Przełknęłam głośno ślinę i z lekkim drżeniem serca odpowiedziałam mu nieśmiałym uśmiechem. Nie będę kłamać, że gdy go pierwszy raz zobaczyłam, moje serce nie zabiło ciut mocniej. Na swój wyrachowany, oziębły sposób był niezwykle przystojny. Przez chwilę spojrzenie przejmująco błękitnych oczu zatrzymał na moich ustach i poczułam, jak wsuwa mi na palec obrączkę. Patrząc w dół, zobaczyłam prześliczny pierścionek z półksiężycem z okrągłych diamentów. Z zaskoczeniem poderwałam głowę, by spojrzeć mu w oczy, ale on wciąż się skupiał na obrączce, przesuwając ją na moim palcu. Było to bardzo dziwne doznanie.

– Pasuje – szepnęłam, czując, że on nie przestaje się nim bawić. – Trochę za duża, ale jest dobrze.

– Załatwię to – odparł, puszczając moją dłoń i patrząc mi w oczy.

– Nie ma potrzeby. Tak jest dobrze.

Nie miałam pojęcia, czy Jack Hawthorne kiedykolwiek się uśmiechał. Jak na razie żadne z naszych poprzednich trzech spotkań nie dowiodło mi, że potrafi się szczerze uśmiechnąć, ale podejrzewałam, że gdyby w tej chwili żenił się z kimś, kogo by kochał, pozwoliłby sobie przynajmniej na nikły grymas zadowolenia. Być może nie był wesołkiem, ale na pewno choć trochę by się postarał. Niestety, zupełnie się nie nadawaliśmy na idealną młodą parę.

Sięgnęłam po jego dłoń, by nałożyć mu obrączkę, ale nerwy, niezgrabność albo znak od losu sprawiły, że nim zdążyłam go dotknąć, to tanie, cieniutkie kółko wypadło z moich rozdygotanych palców. Patrzyłam na to, jak na film w zwolnionym tempie. Kiedy obrączka z zaskakująco głośnym stukiem uderzyła o posadzkę, natychmiast rzuciłam się za nią. Wymamrotałam zdawkowe przeprosiny i opadłam na kolana, próbując nie dopuścić do tego, by wtoczyła się pod paskudną pomarańczową kanapę. Moja błękitna sukienka nie należała do najkrótszych, ale i tak musiałam zasłonić tyłek jedną ręką, żeby nie świecić nim w oczy.

– Mam ją! Mam! – wykrzyknęłam z nadmiernym entuzjazmem i uniosłam obrączkę niczym trofeum. Widząc powątpiewające spojrzenia, poczerwieniałam. Opuściłam ręce i z ciężkim westchnieniem zamknęłam na chwilę oczy. Nadal klęcząc, odwróciłam się do mojego wciąż jeszcze niezaobrączkowanego męża i zobaczyłam, że stoi tuż obok, gotów do pomocy. Przyjęłam ją i wstałam, otrzepując sukienkę. Dopiero wtedy zerknęłam na jego twarz i zauważyłam zaciśnięte szczęki i naprężone mięśnie.

Zrobiłam coś niewłaściwego?

– Wybacz – szepnęłam ze wstydem, na co on uprzejmie skinął głową.

Urzędnik odchrząknął i posłał nam słaby uśmiech.

– Możemy kontynuować?

Zanim dałam się w to z powrotem wciągnąć, delikatnie nachyliłam się do mojego być może już wkrótce męża.

– Słuchaj… – wyszeptałam. – Ja wcale nie jestem pewna… wiesz… – Zamilkłam i wzięłam głęboki oddech, próbując odważyć się spojrzeć mu w oczy. – Jeśli zmieniłeś zdanie, wcale nie musimy tego robić. Na pewno tego chcesz? Przechodzić przez to wszystko?

Popatrzył mi w oczy, a ja poczułam przyspieszone bicie serca, gdy czekałam na jego odpowiedź, ignorując wszystkie pozostałe osoby. Nie chciałam tego ślubu, ale oboje wiedzieliśmy, że miałabym przegwizdane, gdyby zmienił teraz zdanie.

– Miejmy to już z głowy – stwierdził wreszcie.

I tyle.

Cudownie.

Bardzo zachęcający początek małżeństwa, nawet jeśli tylko udawanego.

Stanęliśmy ponownie przed urzędnikiem i za drugim razem szybko i bez problemu wsunęłam Jackowi obrączkę na palec. Pasowała idealnie. Być może w porównaniu z cudeńkiem, jakie od niego dostałam, cieniutka obrączka, którą dla niego wybrałam, wyglądała równie biednie jak moja sukienczyna, ale tylko na to mnie było stać. Nie wydawało się, że go to zbytnio obchodzi. Widziałam, jak spogląda na swój palec, a potem zacisnął dłoń w pięść, tak że aż pobielały mu kostki. Chwilę później znów trzymał mnie za rękę.

Dopiero wtedy skupiłam się na słowach urzędnika:

– …ogłaszam was mężem i żoną. Możesz teraz pocałować pannę młodą.

I to tyle? Już byłam zamężna? Tak po prostu?

Popatrzyłam na mojego męża. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, jak zareagować. Nie odrywał wzroku od moich oczu. W sumie czym był jeden mały pocałunek tuż po tym, jak zgodziłam się poślubić kogoś zupełnie obcego? Mając wrażenie, że czeka, aż wykonam jakiś ruch i będziemy się mogli wreszcie stąd wydostać, zdecydowałam się w końcu zrobić ten pierwszy krok. Wciąż trzymaliśmy się za ręce, więc wspięłam się na palce i unikając jego wzroku, delikatnie musnęłam ustami jego policzek. Cofnęłam się i chciałam się odsunąć, ale chwycił mnie za nadgarstek i spojrzał mi w oczy.

Ze względu na nieliczne grono gości, którzy nam towarzyszyli, zmusiłam się do kolejnego nikłego uśmiechu i pozwoliłam Jackowi nachylić się do mnie i delikatnie pocałować mnie w usta. Moje serce znów mocniej zabiło. Ten pocałunek trwał nieco zbyt długo i był intensywniejszy, niż się spodziewałam, ale biorąc pod uwagę, że oboje udawaliśmy, starałam się nie przydawać mu większego znaczenia. Nie robił tego dla mnie, tak jak i ja zdecydowanie nie robiłam tego dla niego.

– Gratuluję. Życzę, by państwa małżeństwo było szczęśliwe – przerwał nam głos urzędnika, a ja znów chwyciłam Jacka za rękę.

Przymknęłam oczy, widząc, że zbliża się do nas z gratulacjami nasz jedyny świadek, będący zresztą kierowcą Hawthorne’a. Próbowałam się uspokoić, szukając jakichś pozytywów tej sytuacji. W sumie odnosiłam więcej korzyści z tej szarady niż mój mąż. Nie miało większego znaczenia, że ledwie kilka tygodni temu byłam zaręczona z kimś innym – z Joshuą. Moje małżeństwo nie miało nic wspólnego z miłością.

– Gotowa do wyjścia? – zapytał mój jak najbardziej prawomocny i prawdziwy, choć jednocześnie udawany, mąż, zmuszając mnie do uniesienia powiek.

Nie byłam gotowa. Było mi jednocześnie zimno i gorąco, co rzadko stanowi dobry sygnał, ale zdołałam spojrzeć mu w oczy i skinąć głową.

– Tak.

Nie zamieniliśmy ani słowa aż do momentu wyjścia z urzędu, a kierowca Hawthorne’a trzymał się kilka kroków za nami. Kiedy zniknął, żeby przyprowadzić samochód, oboje w niezręcznej ciszy patrzyliśmy na przechodniów, jakby nie do końca wiedząc, jakim cudem znaleźliśmy się na tej ulicy. Oboje odezwaliśmy się w tym samym momencie:

– Powinniśmy…

– Myślę…

– Powinniśmy wracać – oznajmił Hawthorne. – Jeśli mam zdążyć na samolot, za godzinę muszę być na lotnisku.

– Dobrze. Nie chcę cię zatrzymywać. Też muszę się jeszcze przebrać, zanim wrócę do kawiarni. Pojadę stąd metrem, żebyś nie tkwił ze mną w korkach…

– Nie musisz – odpowiedział machinalnie, skupiając się na czarnym aucie, które zaparkowało przy krawężniku. – Proszę – dodał niewyraźnie i poczułam, jak opiera dłoń na moich plecach, równocześnie otwierając przede mną drzwi auta.

Szlag.

Nie znałam go na tyle, by się z nim spierać o to, w jaki sposób wrócę do domu, zresztą w tej chwili nie miałam na to siły. Już wychodząc z urzędu, czułam, jak z każdym krokiem coraz mocniej boli mnie brzuch. Czując na sobie wyczekujące spojrzenie Hawthorne’a, przyjęłam jego niewypowiedzianą ofertę i wsiadłam do auta.

Kiedy wsiadł za mną i zamknął drzwi, ponownie przymknęłam oczy przytłoczona ostatecznością tej sytuacji.

Wyszłam za mąż. Ja pierdolę. Niezależnie od tego, ile razy sobie to w duchu powtarzałam, dalej nie mogłam uwierzyć, że się na to zgodziłam.

– Wszystko w porządku?

Oschły ton jego głosu wyrwał mnie z rozmyślań. Odwróciłam się i posłałam mu lekki uśmiech.

– Oczywiście. I naprawdę powinnam ci podziękować, że…

– Nie ma potrzeby. – Skinął uprzejmie głową, nie pozwalając mi dokończyć, po czym skupił wzrok na kierowcy. – Zmiana planów, Raymondzie. Najpierw wpadniemy do mieszkania, a potem pojedziemy na lotnisko.

– Tak jest.

Przełknęłam głośno ślinę i zacisnęłam pięści.

I co teraz? Powinniśmy ze sobą rozmawiać? Czy wcale nie? Jak to ma wyglądać?

O dziwo, to Hawthorne pierwszy przerwał milczenie.

– Każdego dnia przez parę godzin mogę być nieuchwytny. Wszystko zależy od spotkań, ale postaram się wrócić jak najszybciej.

Nie wiedziałam, czy mówi to do mnie, czy do kierowcy.

– Jeśli Bryan albo Jodi robiliby jakieś problemy w związku z naszym małżeństwem, zostaw mi wiadomość. Nie rozmawiaj z nimi, dopóki nie pogadasz ze mną.

Czyli to było jednak do mnie, choć wciąż patrzył prosto przed siebie. Jodi i Bryan to moje kuzynostwo.

– O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, wrócę najpóźniej za tydzień. – Zamilkł na chwilę. – Możesz jechać ze mną… jeśli chcesz.

O, nie.

– Och, dzięki, ale nie mogę. Mam mnóstwo roboty w kawiarni i nawet gdybym bardzo chciała…

– Jasne – przerwał mi w połowie zdania. – Zresztą wolę jechać sam.

Ach tak…

Skinęłam głową i spojrzałam za okno. Nie wiedziałam, czy uda mi się zamaskować ulgę. Jego tygodniowy wyjazd oznaczał, że miałam jeszcze siedem dni, by się pogodzić z własną decyzją. Przyda mi się do tego każda minuta.

– A dokąd tak właściwie lecisz? – zapytałam, uświadamiając sobie, że tego nie wiem.

– Do Londynu.

– Och. Zawsze chciałam tam kiedyś polecieć. A prawdę mówiąc, to dokądkolwiek w Europie. Masz fart, że tyle podróżujesz. Nie wiem oczywiście, jak często latają prawnicy, ale…

Zamilkłam, czekając, czy coś powie i pomoże mi w tej bezcelowej konwersacji, choć spodziewałam się, że raczej nic z tego nie będzie. I się nie pomyliłam.

– Masz tam jakiegoś klienta? – zapytałam bez większej nadziei.

Jack spojrzał na zegarek i w odpowiedzi pokręcił głową.

– Zabierz nas stąd, Raymondzie – polecił.

Kiedy w aucie ponownie zapadła cisza, znów zamknęłam oczy i przycisnęłam czoło do chłodnej szyby.

Od kiedy się zgodziłam na ten szalony plan, robiłam wszystko, żeby zbyt wiele o nim nie myśleć. A teraz było już za późno na jakiekolwiek myślenie. Nawet nie przedyskutowaliśmy tego, gdzie będę mieszkała. Z nim? Bez niego? Czy w ogóle jesteśmy w stanie ze sobą mieszkać? A Joshua… Ciekawe, czy się dowie, że wyszłam za mąż – i to tak szybko po naszym zerwaniu. Nagle w moim umyśle zaroiło się od tych wszystkich pytań oraz wielu innych, których wcześniej sobie nawet nie uświadamiałam.

Przez następne dziesięć minut żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Z jakiegoś powodu to tylko zwiększało ogarniającą mnie panikę. W co ja się tak właściwie wpakowałam? Skoro nie umiem nawet zwyczajnie z nim porozmawiać, co będziemy robić przez kolejny rok czy dwa lata? Gapić się na siebie? Znów poczułam mdłości i przycisnęłam rękę do brzucha, zupełnie jakbym w ten sposób mogła powstrzymać te wszystkie uczucia, rozczarowania i porzucone marzenia. Na wszystko było już za późno. Grzbietem dłoni otarłam pierwszą łzę, która spłynęła mi po policzku, mimo że nie miałam najmniejszego powodu do płaczu. I żadnego sposobu, by powstrzymać kolejne łzy. Przez kilka minut płakałam w milczeniu, nie mogąc się opanować.

Choć wiedziałam, że tusz ścieka mi po twarzy, nie przestawałam płakać w ciszy, dopóki samochód się nie zatrzymał. Kiedy otworzyłam oczy, dotarło do mnie, że znaleźliśmy się po niewłaściwej stronie Central Parku. Z miejsca zapomniałam o płaczu i spojrzałam na Jacka.

– My chyba… – Zamilkłam, widząc wyraz jego twarzy.

O, kurczę.

Jeśli wydawało mi się, że był wściekły, kiedy upuściłam obrączkę, to grubo się myliłam. Zmarszczył brwi i omiótł moją twarz spojrzeniem, a napięcie w samochodzie natychmiast wzrosło co najmniej trzykrotnie.

– To chyba nie ta strona… – dodałam, próbując otrzeć łzy bez patrzenia w lusterko.

– Zawieź ją do mieszkania – polecił kierowcy Hawthorne. – Ja się jakoś dostanę na lotnisko. – Popatrzył na mnie pustym wzrokiem. – To był jednak błąd. Nie powinniśmy byli tego robić.

Wciąż gapiłam się na niego ze zdziwieniem, gdy wysiadał z auta, zostawiając za sobą swoją żonę – czyli mnie.

To był błąd.

Chyba każda z nas pragnęłaby coś takiego usłyszeć po zaledwie trzydziestu minutach małżeństwa, prawda? No właśnie.

W końcu ja miałam na imię Rose, a on Jack. Od początku wisiała nad nami klątwa. Wiecie… Titanic i takie tam.

Liczba uśmiechów Jacka Hawthorne’a: zero.

ROZDZIAŁ 2

JACK

Po wielu dniach spędzonych na próbach ignorowania tego, co zrobiłem, wróciłem w końcu do Nowego Jorku. I co? Wciąż nie byłem gotów na to, by stawić czoło temu bałaganowi. Kiedy Raymond zajechał pod dom, wysiadłem z samochodu, minąłem portiera i wsiadłem do windy. Sprawdzając pocztę głosową, starałem się nie myśleć o tym, kto będzie czekał na mnie w moim mieszkaniu.

Czy będę musiał z nią gadać? Odpowiadać na pytania?

Miałem nadzieję, że nie, bo rozmowa z nią była mi zdecydowanie nie na rękę. O ile, rzecz jasna, dalej zamierzałem trzymać ją na dystans.

W chwili gdy przestąpiłem próg mieszkania, wiedziałem już, że jej w nim nie ma. Poczułem jednocześnie ulgę i irytację – ulgę, bo byłem sam, tak jak chciałem, a irytację, bo powinna tu być. Zostawiłem bagaże w sypialni i niespiesznie przetrząsnąłem całe mieszkanie. Włączałem i wyłączałem światła, sprawdzałem każdy pokój, badając wszystko, szukając czegokolwiek, co byłoby nie na miejscu, sprawdzając, czy ktoś tam w ogóle był po moim wyjeździe. Kiedy dotarłem do ostatniego pokoju – tego, w którym miała się zainstalować – okazało się, że jest dokładnie w takim stanie jak w dniu mojego wyjazdu do Londynu. Potarłem kark, mając nadzieję, że to pomoże na ból głowy, który czułem. W końcu wyszedłem na taras i kiedy pochłonął mnie widok tętniącego życiem miasta, zacząłem się zastanawiać, co począć.

Co ja narobiłem?

KILKA TYGODNI WCZEŚNIEJ

Gdy zadzwoniono do mnie z lobby, wyszedłem z gabinetu, by zaczekać na nią przed windami. Chciałem przechwycić ją, zanim zdąży dotrzeć do sali konferencyjnej, gdzie mniej więcej za pół godziny miała się spotkać ze swoimi kuzynami. Kilka minut później drzwi windy rozsunęły się i wyszła z nich ona: Rose Coleson. Brązowe włosy miała rozpuszczone, długa grzywka niemal zakrywała jej oczy. Była delikatnie umalowana i miała na sobie zwykłe czarne dżinsy i jeszcze bardziej przeciętną białą bluzkę. Czekałem, aż przejdzie do recepcji.

– Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – zapytała Deb, nasza recepcjonistka, z wyćwiczonym uśmiechem na twarzy.

Rose odchrząknęła, po czym przytrzymała się blatu biurka.

– Dzień dobry, przyszłam na spotkanie rodziny Cole…

Zanim zdążyła dokończyć zdanie, Deb zauważyła, że czekam, i lekceważąc gościa, skierowała całą swoją uwagę na mnie.

– Co mogę dla pana zrobić, panie Hawthorne? Ma pan spotkanie o czternastej trzydzieści…

– Dziękuję, nic mi nie trzeba. – Ignorując zaskoczone spojrzenie Deb, skupiłem się na Rose. – Dzień dobry, pani Coleson.

Gdy Rose usłyszała swoje nazwisko, zerknęła na mnie przez ramię i puściła blat biurka, po czym stanęła zwrócona do mnie twarzą.

– Miała się pani spotkać ze mną – wyjaśniłem. – Zapraszam.

– Chyba się pan myli – zaprotestowała recepcjonistka, gdy Rose zrobiła krok w moją stronę. – Spotkanie państwa Colesonów…

– Dziękuję, Deb – wszedłem jej w słowo. Nic mnie obchodziło, czy się na mnie obraziła. – Pani Coleson… – powtórzyłem, może nieco ostrzej, niż zamierzałem. Musiałem odbębnić to spotkanie i przejść do innych spraw. – Tędy, proszę.

Rose zerknęła na Deb, po czym podeszła do mnie.

– Pan Hawthorne, tak? To chyba jakaś pomyłka. Miałam się spotkać z panem Reevesem…

– Mogę panią zapewnić, że nie ma mowy o pomyłce. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, zapraszam do mojego gabinetu. Chciałbym z panią omówić kilka spraw.

Widziałem, że się zastanawia.

– Powiedziano mi, że mam tylko coś podpisać. Jestem umówiona na spotkanie na Brooklynie, więc nie mogę zostać zbyt długo.

Skinąłem kurtuazyjnie głową.

Po krótkim wahaniu i kolejnym spojrzeniu na recepcjonistkę w milczeniu ruszyła za mną do gabinetu.

Otworzyłem przed nią przeszklone drzwi. Przypomniałem mojej asystentce Cynthii, żeby nie łączyła żadnych rozmów, a potem poczekałem, aż Rose usadowi się w fotelu. Trzymając na kolanach nieporęczną brązową torebkę, patrzyła na mnie wyczekująco, gdy zajmowałem miejsce za biurkiem.

– Myślałam, że prawnikiem Colesonów jest Tim Reeves, w każdym razie prawnikiem od nieruchomości. Coś się zmieniło? – zapytała, zanim zdążyłem wypowiedzieć choćby słowo.

– Nie. To Tim sporządził testament i to on zajmuje się wszystkim.

– W takim razie dalej nie wiem, co…

– Nie zajmuję się prawem spadkowym, ale w zeszłym roku kilka razy pomagałem zespołowi, który prowadził sprawy korporacyjne pani zmarłego ojca. Napije się pani czegoś? Może kawy? Albo herbaty?

– Nie, dziękuję. Jak już mówiłam, mam spotkanie…

– Na które nie chce się pani spóźnić – dokończyłem za nią. – Rozumiem. Ale…

– Tak w ogóle to był moim wujkiem.

– Słucham?

– Gary Coleson był moim wujkiem, a nie ojcem.

Uniosłem brwi. Wiedziałem o tym, ale najwyraźniej zapomniałem ze zdenerwowania.

– To prawda. Przepraszam.

– Wspominam o tym na wypadek, gdyby pan nie wiedział. Myślę, że to z tego powodu nie zostałam wymieniona w testamencie. Dlatego nie wiem, o czym chce pan ze mną rozmawiać.

To spotkanie nie przebiegało tak, jak zaplanowałem. Przyznaję, nie zastanawiałem się za bardzo nad tym, jak ma wyglądać, ale na razie szło mi jak po grudzie. Spojrzałem na nią. Siedziała na brzeżku fotela, zniecierpliwiona i gotowa do ucieczki. Pewnie doceni bezpośrednie podejście, którego byłem mistrzem.

– Zapoznałem się z testamentem – powiedziałem.

– Tak? – zachęciła mnie do kontynuowania.

– Chciałbym porozmawiać z panią o lokalu przy Madison Avenue, który stanowił własność pani wuja.

Zesztywniała.

– Co z nim?

– Ciekaw jestem, jakie ma pani co do niego plany. Z tego, co wiem, wynika, że niedługo przed śmiercią Gary’ego podpisali państwo umowę, która przez krótki okres, bodajże dwa lata, gwarantowała pani prawo do użytkowania wspomnianego lokalu w zamian za symboliczny czynsz. Po tych dwóch latach miałaby się pani wyprowadzić. Zgadza się?

Zmarszczyła brwi, ale przytaknęła.

Zadowolony, że współpracuje, kontynuowałem:

– Umowa została dołączona do testamentu, ale Gary zdecydował się dodać w nim zastrzeżenie, o którym pani chyba się dowiedziała dopiero niedawno. Otóż w razie gdyby coś mu się stało w ciągu tych dwóch lat, własność lokalu miała przejść na pani męża…

– O ile byłabym mężatką – dokończyła Rose, unosząc głowę.

– Tak. – Popatrzyłem wymownie na serdeczny palec u jej dłoni. Podążyła za moim spojrzeniem. – O ile byłaby pani mężatką.

Przeniosła na mnie wzrok i znów zmarszczyła brwi.

– Ja już to wszystko wiem – oznajmiła. – Gary był podekscytowany tym, że mam wyjść za Joshuę, mojego narzeczonego. Dobrze się rozumieli, lubił go. Oboje skończyliśmy zarządzanie, ale najwyraźniej jemu ufał bardziej niż mnie…

– Chciała pani powiedzieć: byłego narzeczonego – uściśliłem.

Zastanawiała się nad moimi słowami, ściskając kurczowo torebkę. Po chwili zwolniła uścisk.

– Racja. Byłego narzeczonego. Kwestia przyzwyczajenia. Rozstaliśmy się zaledwie kilka tygodni temu. Przepraszam, skąd pan o tym wie?

Odczekałem chwilę, po czym odparłem, uważnie dobierając słowa:

– Staram się być dobrze przygotowany, proszę pani. Kontynuujmy.

Wpatrywała się we mnie dłuższą chwilę, podczas gdy cierpliwie czekałem.

– Nie miałam pojęcia, że doda tę umowę do testamentu. Nie było w niej zapisu o tym, że prawo własności lokalu przejdzie na mojego męża. Wuj pozwalał mi na korzystanie z niego przez dwa lata, a po upływie tego czasu miałam się wyprowadzić. Dopiero po tym, jak on i jego żona Angela zginęli w wypadku samochodowym, dowiedziałam się, że w testamencie poczynił zapis na rzecz Joshuy.

– Może był to jego sposób na to, żeby pani coś odziedziczyła. A może niespodzianka. Prezent ślubny.

– Niewykluczone. Może w ten sposób chciał nam coś dać. Tyle że ostatecznie nie wyszłam za Joshuę, więc nic nie dostanę. – Wzruszyła ramionami. – Gary uważał pomoc męża za niezbędną, jeśli poważnie myślę o otwarciu własnej kawiarni. Nie zgadzałam się z nim. Zaczęliśmy rozmawiać o korzystaniu z tego miejsca rok przed tym, jak Joshua w ogóle pojawił się w moim życiu. Gary uważał, że nie poradzę sobie sama z tym wszystkim. Tak się złożyło, że Joshua właśnie stracił pracę. Wuj uznał, że to ma sens. Ja nie. Mam nadzieję, że ufał mojemu narzeczonemu bardziej niż mnie tylko ze względu na to, że Jo­shua skończył lepszą uczelnię, a nie dlatego, że jestem kobietą. Wuj był staroświecki i nie wierzył, że kobiety dobrze sobie radzą w świecie biznesu. Gdy podczas naszej następnej rozmowy bardziej szczegółowo opowiedziałam mu o swoich planach związanych z tym miejscem, zgodził się udostępnić mi lokal. O moim narzeczonym nie wspominał, w umowie też nie było na ten temat ani słowa. Nie postawił mi żadnych warunków poza tym, że będę mogła korzystać z lokalu przez dwa lata, a potem muszę znaleźć sobie inne miejsce. To była cała pomoc, jakiej był gotów mi udzielić. Nic więcej, nic mniej. Byłam wdzięczna i za to. Nie mam pojęcia, co sprawiło, że uznał za konieczne dodać w testamencie zapis o Joshui. Ani dlaczego mówię teraz o tym wszystkim panu.

Odchyliłem się na fotelu. Wreszcie do czegoś doszliśmy.

– W testamencie Joshua się nie pojawia.

– Słucham?

– Gary nie użył w nim nazwiska pani byłego narzeczonego. Nigdy nie określił, że zostanie on właścicielem nieruchomości w razie jego śmierci. Jest jedynie wzmianka o mężu.

– Nie rozumiem, co to zmienia. Miałam wyjść za mąż właśnie za Joshuę. Wujek o tym wiedział. Ostatecznie nie zrobiłam tego, bo Joshua zerwał ze mną dwa dni po śmierci wujka i jego żony. A skoro nie jestem zamężna i w najbliższym czasie nie zamierzam nikogo poślubić, nie mogę korzystać z tego lokalu, a co dopiero mieć go na własność. Rozmawiałam z moimi kuzynami, Bryanem i Jodi, ale ani myślą honorować umowę, którą podpisałam z ich ojcem, a to oznacza, że z kawiarni nici. W tej chwili staram się pogodzić z faktem, że wyrzuciłam w błoto pięćdziesiąt tysięcy dolarów wieloletnich oszczędności. Pomijam już to, że straciłam w wypadku dwie ważne dla mnie osoby. Chociaż Gary i jego żona nigdy nie traktowali mnie jak krewnej, to jednak nie odwrócili się ode mnie, gdy zmarł mój tata. Miałam wtedy dziewięć lat. Cokolwiek by mówić, Gary nie pozwolił, żebym trafiła do domu dziecka. Zgodził się mnie przyjąć pod swój dach i tylko to się liczy. Wracając do pańskiego pytania: nie mam żadnych planów związanych z tym lokalem, bo nie wolno mi już z niego korzystać. – Zdenerwowana zerwała się na równe nogi i zarzuciła torebkę na ramię. – Naprawdę nie chcę być niegrzeczna, ale uważam tę rozmowę za stratę czasu. Kiedy szłam do pana gabinetu, byłam ciekawa, nawet zaintrygowana, ale nie mam czasu, żeby rozmawiać o tym, co już wiem. Czeka mnie rozmowa o pracę, na której mi zależy, i nie mogę sobie pozwolić na spóźnienie. Chyba już skończyliśmy, prawda? Miło było pana poznać.

Myśląc, że nasze spotkanie dobiegło końca, wyciągnęła do mnie rękę. Wpatrywałem się w nią przez chwilę, a potem podniosłem się z fotela, spojrzałem Rose w oczy i uścisnąłem jej dłoń.

W tej chwili należało zapewnić, że mnie również było miło ją poznać, po czym wrócić do swoich obowiązków. Nie zrobiłem tego.

Spokojnym głosem powiedziałem to, co od samego początku zamierzałem powiedzieć:

– Nie jest pani niegrzeczna, ale zanim pani wyjdzie, chciałbym zapytać, czy zechce pani zostać moją żoną.

Puściłem jej dłoń i włożyłem ręce do kieszeni, obserwując reakcję Rose.

Po krótkiej chwili wahania odparła:

– Jasne. Pod warunkiem że chajtniemy się po mojej rozmowie o pracę, ale przed kolacją. Bo wie pan, jestem już umówiona z Tomem Hardym i chyba nie dam rady tego przełożyć na później…

– Dlaczego pani ze mnie kpi? – zapytałem, stojąc całkowicie nieruchomo.

Sunęła zmrużonymi oczami po mojej twarzy, szukając odpowiedzi. Kiedy jej nie znalazła, nagle złagodniała i odetchnęła.

– To pan nie żartował? – zdziwiła się.

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto żartuje?

– Na pierwszy rzut oka nie, ale nie znam pana na tyle, żeby mieć pewność.

– Oszczędzę pani kłopotu: nigdy nie żartuję.

Spojrzała na mnie ze zdumieniem, zupełnie jakbym powiedział coś osobliwego.

– No dobra. Myślę, że na mnie najwyższa pora.

Ku mojemu zaskoczeniu skierowała się ku wyjściu, żeby spełnić tę zapowiedź.

Zanim zdążyła otworzyć drzwi, zapytałem:

– Nie chce się pani dowiedzieć, co kryje się za moją propozycją?

Jej palce spoczywały już na szklanej gałce u drzwi. Puściła ją, po czym odwróciła się do mnie. Otworzyła usta tylko po to, by po chwili je zamknąć. Spojrzała mi w oczy z drugiego końca pokoju.

– Pana propozycją? Czy mógłby pan ją powtórzyć? Nie jestem pewna, czy dobrze usłyszałam.

– Proponuję pani małżeństwo.

Poprawiła torbę na ramieniu i odchrząknęła.

– Panie Hawthorne… Pochlebia mi pan, ale…

– Pani Coleson – przerwałem jej, zanim zdążyła skończyć zdanie. – Zapewniam panią, że moja propozycja ma charakter czysto biznesowy. Nie jestem panią zainteresowany. Jednakże odniosłem wrażenie, że mogłaby pani skorzystać na mojej pomocy… Czyżbym się mylił?

– Pana pomocy? Nie znam pana, a już na pewno nie pamiętam, żebym prosiła o jakąkolwiek…

– Jeśli zgodzi się pani na moją propozycję, będzie pani mieć wystarczająco dużo czasu, żeby mnie poznać.

– Jeśli zgodzę się na pańską propozycję… którą jest interes pod przykrywką małżeństwa, tak? Nie wiem, czy do końca zrozumiałam.

– Gdyby pani wyjawiła, czego konkretnie pani nie rozumie, może zdołałbym to wytłumaczyć.

– A może wytłumaczy mi pan wszystko? Wydaje mi się, że tak byłoby najlepiej.

– Oczywiście, że tak. Jeśli wróci pani na miejsce, z przyjemnością podam więcej szczegółów. Na przykład zapewnię, że oszczędności życia, które włożyła pani w kawiarnię, nie pójdą na marne.

Domyślałem się, że moja mina sugeruje, że nie jestem zachwycony tą rozmową.

– Skąd pan wie, że to były oszczędności ży…

– Jak już mówiłem, staram się być…

– Dobrze przygotowany. Zapamiętałam za pierwszym razem.

Wbiła wzrok w przeszklone drzwi i przez kilka sekund obserwowała ruch na korytarzu przed moim gabinetem. Wyraźnie zastanawiała się, czy zostać. W końcu niechętnie podeszła do mojego biurka i, równie niechętnie, usiadła na krawędzi fotela. Popatrzyła na mnie nieufnie.

– Dobrze. – Kiedy już nabrałem pewności, że nie zamierza zerwać się na równe nogi i uciec, ponownie usadowiłem się za biurkiem. – Skoro pani została, chciałbym, żeby rozważyła pani moją propozycję.

Zamknęła na chwilę oczy, zrobiła głęboki wdech, po czym wypuściła powietrze.

– Błędne koło. Pan niczego nie wyjaśnia, tylko wciąż pyta o to samo. Za każdym razem mam ochotę wstać i wyjść.

– Chcę się z panią ożenić z wielu powodów. Panią najbardziej zainteresuje to, że dzięki temu małżeństwu będzie pani mogła otworzyć kawiarnię przy Madison Avenue.

Nie odpowiedziała i przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

– To wszystko? – zapytała w końcu zniecierpliwionym tonem. – Chce mnie pan poślubić, przepraszam, zawrzeć ze mną umowę biznesową, żebym mogła otworzyć kawiarnię?

– Wygląda na to, że wreszcie pani zrozumiała.

Rzuciła mi kolejne zdziwione spojrzenie, a potem wstała, rzuciła torebkę na fotel i podeszła do sięgających od podłogi do sufitu okien mojego gabinetu, by wpatrzyć się w panoramę miasta. Minęła cała minuta. W końcu moja cierpliwość zaczęła się wyczerpywać.

– Wygląda na to, że jest pan szalony – stwierdziła w końcu. – Jest pan szalony?

– Nie zamierzam odpowiadać na to pytanie.

– To w sumie nic nowego. Zdążyłam już się przyzwyczaić do tego, że nie odpowiada pan na moje pytania ani niczego nie wyjaśnia.

– Chcę pomóc. To wszystko.

Wbiła we mnie spojrzenie swoich dużych brązowych oczu. Patrzyła na mnie tak, jakbym postradał rozum. Ponieważ nic nie mówiłem, uniosła na chwilę ręce i powtórzyła:

– „To wszystko”? Czy mógłby pan jednak wyjaśnić choć trochę więcej? Dlaczego chce pan pomóc komuś, kto nawet nie zna pana imienia?

– Mam na imię Jack.

Przez dłuższą chwilę patrzyła mi prosto w oczy.

– Pan mówi serio, prawda? Czy to standardowa usługa, którą proponuje pan wszystkim swoim klientkom? „Jack Hawthorne – pomaganie przez poślubianie”?

– Pani jest pierwsza.

– Wyjątkowa niczym płatek śniegu?

– W pewnym sensie tak.

Opuściła głowę i potarła skronie.

– Dlaczego?

– Pyta mnie pani, dlaczego jest tak wyjątkowa?

Prychnęła i znów na mnie spojrzała.

– Nie, nie o to… Czy może mi pan podać więcej informacji? Takich, które rzeczywiście by coś wyjaśniały i miałyby sens? Jestem pewna, że nie prosi mnie pan o rękę wyłącznie po to, żeby mi pomóc. Co z tego pan będzie miał dla siebie? Jakie są te inne powody, o których pan wspominał? – Rozejrzała się po gabinecie, szacując wartość wszystkiego wokół: mebli, mojego ubrania, widoku za oknem, a nawet klientów i prawników przechodzących korytarzem. – Zaryzykuję i powiem, że z pewnością nie chodzi o pieniądze, bo nie sądzę, żebym miała coś do zaoferowania panu w tej kwestii.

– Ma pani rację, nie potrzebuję pieniędzy. Jak już wspominałem, dla mnie to czysty biznes. Nic innego. Nasz ślub będzie…

– Jest pan strasznie pewny siebie, podczas gdy ja wciąż próbuję się zorientować, czy to nie są jakieś żarty.

Zignorowałem te słowa i ciągnąłem:

– …tylko transakcją między dwojgiem ludzi. – Wstałem i podszedłem do niej. – W tym roku zostałem wspólnikiem w tej kancelarii. Mam trzydzieści jeden lat, jestem najmłodszym wspólnikiem i ze względu na moich obecnych i przyszłych klientów muszę robić dobre wrażenie. Mamy mnóstwo oficjalnych i nieoficjalnych kolacji, wydarzeń, w których muszę uczestniczyć. Chociaż posiadanie rodziny nie jest koniecznym wymogiem, uważam, że mogę wykorzystać iluzję, którą zapewni mi małżeństwo, na własną korzyść. Nie chcę stracić żadnego z moich klientów na rzecz innych wspólników.

Skrzyżowała ręce na piersiach i stanęła naprzeciwko mnie. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Trudno było stwierdzić, o czym myśli. Mój cholerny umysł właśnie toczył wojnę z sumieniem.

– Dlaczego nie oświadczy się pan komuś, kogo pan kocha? Komuś, z kim się pan spotyka? Kogo pan zna? Dlaczego to właśnie mnie prosi pan o rękę? Nic pan o mnie nie wie. Jesteśmy parą obcych sobie ludzi. – Próbując powstrzymać emocje, wciągnęła powietrze. – Może pan uznać mnie za staroświecką, ale nic nie poradzę na to, że jestem romantyczką. Moim zdaniem ślub powinno się zawierać z miłości. I tylko z miłości. Małżeństwo prawdopodobnie znaczy dla mnie coś zupełnie innego niż dla pana. Nie chcę pana urazić, w końcu się nie znamy, ale nie wygląda mi pan na kogoś, kto przykłada wagę do…

– Proszę dokończyć. – Włożyłem ręce do kieszeni.

– Myślę, że rozumie pan, o co mi chodzi.

Skinąłem głową, bo rzeczywiście rozumiałem.

– Nie mam czasu na osobiste relacje, a nie chciałbym poślubić kogoś, kto będzie oczekiwać ode mnie więcej, niż mogę zaoferować. Akurat pani nie proponuję czegoś, czego nie mogę dać. Poza tym nie jest chyba pani aż tak naiwna, by myśleć, że chcę się z panią ożenić jedynie po to, żeby towarzyszyła mi pani na spotkaniach towarzyskich i płaciła symboliczny czynsz za kawiarnię.

Wyprostowała się i spiorunowała mnie wzrokiem.

– Naiwna? Proszę mi wierzyć, nie jestem naiwna. Z testamentu wynika, że gdybym była mężatką, mój mąż stałby się właścicielem tego lokalu. Więc jeśli byłby pan moim mężem… – Przerwała, a potem wzruszyła ramionami. – Rozumiem, że chodzi panu o majątek, ale cały czas czekam na wyjaśnienie, w jaki sposób miałby pan pomóc mnie. Z tego, co dotąd usłyszałam, wynika, że dostanie pan wszystko, co chce. Dalej nie rozumiem, jak małżeństwo z panem pomoże mi odzyskać, dla pana z pewnością bardzo skromne, oszczędności życia, które wydałam na zakup wyposażenia do kawiarni. Gdzie w ogóle w tym planie jest miejsce na jej otwarcie? Dostanie pan fałszywą żonę i lokal, który i tak mógłby pan kupić od moich kuzynów, o ile rozważają jego sprzedaż.

– Nie sądzę, żeby byli zainteresowani sprzedażą. A nawet jeśli tak, to czemu miałbym wydawać tyle pieniędzy na coś, co mogę dostać za darmo? Może nakreślę kontekst. Otóż nie szukałem kandydatki na żonę, ale kiedy poproszono mnie o przeczytanie testamentu pani wuja i poradę w kilku kwestiach, dowiedziałem się o pani sytuacji i pomyślałem, że moglibyśmy sobie nawzajem pomóc. A jeśli chodzi o pani słowa, że jesteśmy sobie zupełnie obcy, to nie do końca prawda. Widzieliśmy się już wcześniej, raz, rok temu. To było krótkie spotkanie na jednym z przyjęć u pani wuja, ale pomogło mi połączyć twarz z nazwiskiem. Mgliście, bo mgliście, ale panią kojarzyłem. Co do innych spraw… Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby się dowiedzieć o pani tego, czego potrzebowałem. Jestem pewien, że pani również bez przeszkód dowie się wystarczająco dużo o mnie.

– Naprawdę się spotkaliśmy? Nie pamiętam. Gdzie to było?

Nie chcąc wchodzić w zbyt wiele szczegółów, pominąłem jej ostatnie pytanie milczeniem.

– Jeśli pani nie pamięta, nie ma sensu do tego wracać. Jak już mówiłem, to było krótkie spotkanie, jedynie nas sobie przedstawiono. Co jeszcze chciałaby pani wiedzieć?

– Pan to wszystko mówi poważnie? Naprawdę?

Zerknąłem na zegar na ścianie. Marnowałem tylko czas.

– Nie będę się powtarzał. Jeśli się pani zgodzi, pobierzemy się i lokal stanie się moją własnością. Uhonoruję zapisy pani umowy z wujem i będzie pani mogła zrealizować swoje plany.

Westchnęła. Wydawało się, że rozważa moje słowa.

– To wszystko? Lokal, udział w imprezach i udawanie małżeństwa przy innych? Nic więcej?

– Właśnie tak, i to jedynie przez dwa lata. Nie więcej i nie mniej.

Odwróciła ode mnie wzrok i przygryzła usta.

– Dwa lata to tyle, co nic. Ale czy to nie jest nielegalne? To znaczy: czy nie byłoby nielegalne?

– Niby dlaczego miałoby być?

Spojrzała na mnie z irytacją.

– No dobrze. A co z Jodi i Bryanem? Na pewno nie uwierzą, że to prawdziwe małżeństwo. Czy nie będą go kwestionować i robić wszystkiego, co w ich mocy, żeby nie dopuścić do otwarcia przeze mnie kawiarni i przejęcia przez pana lokalu? – Potrząsnęła głową. – Jeśli z jakiegoś szalonego powodu przystałabym na pana propozycję… Nie wierzę, że o tym myślę, a co dopiero wypowiadam to na głos…

Nietrudno było dostrzec jej pełną nadziei minę. Czując, że to właściwa chwila, postanowiłem kuć żelazo, póki gorące.

– To nie jest trudna decyzja. Gdybym się spodziewał jakichś kłopotów, nie złożyłbym tej propozycji. Jestem najlepszy w tym, co robię, i nikt nie będzie niczego kwestionował. Jeśli pani chce, zajmę się pani kuzynami. Zapewniam, że nie będą sprawiać problemów. – Wzruszyłem ramionami. – To wyłącznie nasza sprawa i nie musi się pani przed nikim tłumaczyć.

Pokręciła głową ze spuszczonym wzrokiem. Już się spodziewałem, jaka będzie jej odpowiedź – zadawała pytania, co oznaczało, że się nad tym zastanawia. Miałem to jak w banku. Gdybym nie był pewien, że się zgodzi, nie wyszedłbym z tą propozycją. Wydała wszystkie oszczędności na swoje marzenie. Nie mogła zrezygnować z tak korzystnej dla nas oferty. Wiedziałem jednak, że nie oznacza to, iż zgodzi się zupełnie bez oporu.

Moja asystentka Cynthia zapukała w przeszklone drzwi, po czym weszła do gabinetu. Spojrzeliśmy na nią ze zdziwieniem.

– Zaraz ma pan następne spotkanie – przypomniała. – Chciał pan też, żebym dała znać, kiedy się zacznie spotkanie w sali konferencyjnej.

– Dziękuję, Cynthio. Daj nam jeszcze kilka minut.

Gdy asystentka skinęła głową i wyszła, Rose Coleson podeszła do fotela i sięgnęła po torebkę.

– Muszę iść… Przemyślę pańską…

– Obawiam się, że będzie pani musiała odpowiedzieć już teraz – przerwałem jej, nie ruszając się z miejsca.

Odłożyła torebkę i spojrzała na mnie.

– Co? Dlaczego?

– Cynthia właśnie dała znać, że pani kuzyni rozpoczęli spotkanie, na którym będą omawiać kwestię lokalu. Jeśli zaakceptuje pani moją ofertę, dołączymy do nich i o wszystkim opowiemy. W przeciwnym razie straci pani teraz ostatnią szansę na to, żeby to zrobić.

– Nie może pan oczekiwać ode mnie tak szybkiej decyzji. Myśli pan, że uwierzą w to, że zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia? I postanowiliśmy wziąć ślub w ciągu tygodnia?

– Niby skąd mieliby to wiedzieć? Skąd mieliby wiedzieć, kiedy i jak się poznaliśmy? – Wyjąłem ręce z kieszeni, wzruszyłem ramionami i podszedłem do biurka. – To nie nasz problem, jeśli uznają, że poznaliśmy się przed paroma tygodniami lub nawet miesiącami.

– Mój narzeczony zostawił mnie kilka tygodni temu. Zupełnie niespodziewanie. Bez żadnego powodu. Znają mnie na tyle, by wiedzieć, że nie poślubiłabym tak szybko kogoś innego.

– Do czego pani zmierza?

– Pyta pan, o co mi chodzi? – Sfrustrowana, potrząsnęła głową. – Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.

Sprawiając wrażenie przytłoczonej tym wszystkim i zdezorientowanej, opadła na fotel. Czułem się jak ostatni drań, że wymuszam na niej odpowiedź, ale miałem dziesiątki rzeczy do zrobienia i za mało czasu, żeby ze wszystkim zdążyć. Jeśli miało coś z tego wyjść, musiałem to wiedzieć już teraz.

– Proszę o odpowiedź.

– Muszę znać więcej szczegółów. A tak swoją drogą, moglibyśmy przejść na ty?

– Szczegóły nie są w tej chwili istotne. Liczy się odpowiedź. Tak albo nie.

– Wywiera pan na mnie presję. Nie podoba mi się to. Naprawdę mi się nie podoba.

– Nic takiego nie robię. Może pani wyjść z tego gabinetu w każdej chwili. To znaczy, gdy już da mi pani ostateczną odpowiedź. Nie musi pani się zgodzić, ale kiedy już pani odpowie, będzie to całkowicie pani decyzja. Ja nic na tym nie stracę. Jeśli nie uda mi się z tym lokalem, znajdę coś innego przy Madison Avenue. Może pani powiedzieć to samo o sobie?

Uniosła głowę i spojrzała na mnie.

– To jakieś szaleństwo. Jeśli to zrobię, to jestem szalona. Pan jest szalony.

– Myślę, że już wystarczająco mocno podkreśliła pani, co o mnie myśli. – Przysiadłem na biurku i skrzyżowałem ramiona. – To przyniesie korzyści nam obojgu. Jeśli podpiszemy ten kawałek papieru, który stwierdzi, że jesteśmy małżeństwem, będzie pani mogła otworzyć swoją kawiarnię i prowadzić ją spokojnie przez dwa lata. Jeśli tego nie zrobimy, straci pani wszystkie pieniądze włożone w meble i sprzęty, które pani kupiła, a których nie będzie można wykorzystać. Z mojego punktu widzenia to prosta decyzja. Proponuję pani pomoc. Jeśli nie ma pani nic przeciwko utracie tego wszystkiego, nie mamy o czym rozmawiać.

– Nie pasujemy do siebie. Na pewno pan to widzi.

– Nie pasujemy. Co do tego w pełni się zgadzam. Mimo to uważam, że nie przeszkodzi to nam w realizacji naszych celów. Jeśli pani się nie zgadza, proszę to powiedzieć. Mam przed sobą kolejne spotkanie.

Mijały sekundy. Wydawało mi się, że dostrzegłem chwilę, w której jej marzenie o otwarciu własnej kawiarni przeważyło.

– Nie wierzę, że to mówię – oznajmiła w końcu. – Nie mogę nawet uwierzyć, że to się dzieje właśnie teraz, ale jeśli mają uwierzyć, że się pobieramy, myślę, że powinniśmy mówić sobie po imieniu.

– Dobrze. Szczegóły omówimy kiedy indziej. Przygotuję umowę małżeńską, która obejmie wszystkie nasze ustalenia.

Podszedłem do drzwi i otworzyłem je.

– Pół roku – wyszeptała.

Uniosłem brwi. Wstała i popatrzyła mi w oczy.

– Pół roku?

– Tak. Chcę przez pół roku być zwolniona z opłat względem ciebie. Dopiero po sześciu miesiącach zacznę płacić ci czynsz. – Pokiwała głową, jakby sama nie była pewna, że o to prosi. – Wiem, że nie było tego w pierwotnej umowie, którą zawarłam z moim wujkiem, ale skoro ten lokal przypadnie tobie, chciałabym przez pół roku być zwolniona z czynszu, żebym mogła spróbować osiągnąć jakiś zysk. – Zamyśliła się na chwilę. – Wydaje mi się, że stać cię na to. A mnie, prawdę mówiąc, nie bardzo. Jasne, czynsz, który będę ci płacić, nijak się ma do wysokości czynszów na Madison Avenue, ale tyle się wydarzyło, że nawet na niego nie będzie mnie stać. Wolne od opłat pierwsze sześć miesięcy pomoże mi zacząć.

Przypatrzyłem się jej uważnie.

– Masz rację, mogę sobie pozwolić na to, żebyś przez pół roku nie płaciła mi czynszu. Zgoda. To wszystko?

– Ja… Tak, to wszystko.

– Równie dobrze mogłabyś poprosić mnie o połowę lokalu. Gdybyś wyszła za mąż za Joshuę, pewnie byś ją dostała.

– A dałbyś mi ją?

– Obawiam się, że nie.

– Tak właśnie myślałam. Wystarczy mi zwolnienie z opłat przez pół roku. Powinno pomóc.

– Dobrze. W takim razie nie ma problemu. Dołączmy do spotkania.

– Tak po prostu?

– Masz jeszcze jakieś pytania?

– Tylko jakieś sto. – Zatrzymała się obok mnie i spojrzała mi w oczy.

Uniosłem brwi.

– Niestety, w tej chwili nie damy rady przez nie przejść. Może następnym razem. Po naszym ślubie będziesz miała mnóstwo czasu, żeby zapytać mnie, o co zechcesz. Na razie pozwól, że to ja będę mówił podczas spotkania, a wszystko się uda.

Bledsza niż wtedy, gdy wchodziła do mojego gabinetu, i chyba też trochę zaszokowana, skinęła głową, po czym ruszyła za mną do sali konferencyjnej. W duchu przeklinałem siebie za to, że jestem takim skurczybykiem. Po drugiej stronie przeszklonych drzwi widziałem plecy rodzeństwa Bryana i Jodi Colesonów siedzących obok siebie. Zerknąłem na Rose. Oddychała płytko, a oczy miała szeroko otwarte.

– Gotowa? – zapytałem, choć domyślałem się odpowiedzi.

– Nie jestem pewna.

Skinąłem głową. To mi wystarczało.

– Kiedy ostatni raz rozmawiałaś z kuzynami?

Potarła skronie.

– Nie wiem, chyba w zeszłym tygodniu. Dlaczego pytasz?

– Zostaw to mnie.

Weszliśmy do sali i stanęliśmy obok siebie. Zacisnęła palce na pasku torebki przewieszonej przez ramię.

– Cześć, Tim – powiedziałem i wszyscy w sali, w tym Jodi Coleson i Bryan Coleson, odwrócili się, by na nas spojrzeć. – Przepraszam za spóźnienie.

Tim odłożył plik kartek, który trzymał w dłoni, wstał, zdjął okulary i popatrzył na Rose.

– Cześć, Jack. Dzień dobry pani, cieszę się, że udało się pani do nas dołączyć. Nie będę pani długo zatrzymywał, potrzebujemy tylko pani pod…

– Tim – przerwałem mu, a on spojrzał na mnie pytająco. – Pomyślałem, że powinienem cię o czymś poinformować, tak żebyś mógł dokonać niezbędnych zmian. Otóż Rose jest moją narzeczoną. Za kilka dni bierzemy ślub.

– Co takiego? Żenisz się z panią Coleson?

Podczas gdy Tim stał nieruchomo i wpatrywał się we mnie i Rose z osłupiałym wyrazem twarzy, Bryan powoli się podniósł i stanął przed moją towarzyszką.

– Co tu się dzieje? – zapytał, patrząc to na nią, to na mnie. – Wyjaśnij mi to.

– Jack i ja się pobieramy – odparła Rose z wymuszonym uśmiechem. – Wiem, że to wygląda, jakbym…

– To wygląda, jakbyś sobie leciała w chuja.

Stanąłem między Bryanem a Rose, zmuszając dziewczynę do zrobienia kroku w tył.

– Wiem, że to szok dla pana i pańskich bliskich, więc wyjątkowo puszczę to mimo uszu, ale sugerowałbym, żeby uważał pan na słowa, kiedy zwraca się pan do mojej narzeczonej. – Odwróciłem się od niego i powiedziałem do pozostałych: – Oświadczyłem się Rose w zeszłym tygodniu. Uznaliśmy, że to dobry moment, by podzielić się z wami tą wiadomością. Nie zrobiliśmy tego wcześniej, bo chcieliśmy mieć trochę prywatności, by w spokoju świętować. Tim, to chyba zmieni sytuację lokalu przy Madison Avenue, prawda?

– Bzdura! – wybuchnął Bryan, podczas gdy jego siostra Jodi siedziała i obserwowała to wszystko ze znudzonym wyrazem twarzy. – Niezależnie od tego, co, do cholery, zrobiliście, niczego to nie zmieni. Ona i tak nie dostanie tego lokalu. Macie mnie za skończonego głupka?

– Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie. Niedługo będziemy rodziną i nie chciałbym pana obrazić. – Widziałem, jak czerwienieje ze złości. – Ponadto w swoim testamencie Gary Coleson wyraźnie zaznaczył, że w razie jego śmierci własność lokalu przy Madison Avenue przejdzie na męża Rose. O ile pamiętam, wyznaczył termin do 2020 roku. Nie jestem pewien, ale zawsze możemy to sprawdzić. W sumie niepotrzebnie to tłumaczę, bo nie żenię się z pańską kuzynką dla majątku. Moje uczucia do niej nie mają nic wspólnego z powodem tego spotkania.

– Jack, może powinniśmy… – zaczął Tim.

– Rozumiem, że jeśli nie ma to nic wspólnego z powodem tego spotkania, nie będzie pan wysuwał roszczeń do lokalu – wycedził Bryan, po czym przeniósł wzrok na Rose.

– Ten lokal to ostatni prezent Gary’ego Colesona dla jego bratanicy. Jestem pewien, że nie chce pan zignorować woli swojego ojca.

Bryan zacisnął pięści i zrobił krok w moim kierunku. Tim odchrząknął i potarł palcami powieki.

– Jack, to chyba nie była najlepsza chwila, żeby… podzielić się tą radosną nowiną. Może umówimy się na kolejne spotkanie…

– Myślę, że tak będzie lepiej. Rose i ja mamy nadzieję, że wkrótce się do nas odezwiesz.

– Zakwestionuję testament – zagroził Bryan, przeszywając Rose gniewnym spojrzeniem. – Nie dopuszczę do tego, żebyś położyła łapy na tym, co nie twoje. Robisz to, bo nie pozwoliłem ci korzystać z tego miejsca i powiedziałem, że mam co do niego inne plany.

– Jeśli zakwestionuje pan testament, będzie pan długo czekał na swój spadek. Nie poddam się bez walki – ostrzegłem.

– Bryan… – powiedziała Rose zza moich pleców. – Nie wychodzę za Jacka dla majątku. Wiem, że wybraliśmy nie najlepszy czas, ale to nie jest to, co myślisz. Poznaliśmy się, gdy… – Stanęła obok mnie i wzięła mnie pod ramię.

Z trudem zachowałem spokój.

– Nie musisz mu się z niczego tłumaczyć – powiedziałem, zerkając na nią.

Zagryzła usta i popatrzyła mi w oczy.

– Muszę, Jack. Oczywiście, że tak.

– Nie zamierzam cię słuchać – włączył się Bryan. – To się nie dzieje naprawdę. Nie zmuszaj mnie do tego, żebym z tobą walczył.

Ruszył do drzwi, po drodze trącając mnie ramieniem. Ledwo wyszedł, przed nami stanęła Jodi.

– No proszę. Nasza śliczna, mała Rose w końcu pokazała pazurki. – Zlustrowała mnie wzrokiem. – Nieźle, kuzyneczko – skwitowała. – Nie jest to może jakiś Bóg wie jaki postęp w porównaniu z Joshuą, ale w sumie lepszy taki niż żaden.

Kiedy uniosłem brwi, Jodi uśmiechnęła się, zupełnie jakby miała jakiś sekret, i wzruszyła ramionami.

– Nie w moim typie. Za poważny i za sztywny. No, ale kim ja jestem, żeby oceniać twoich narzeczonych?

Pochyliła się, by pocałować Rose w policzek, ale ta zesztywniała i odsunęła się od niej.

– Wiesz, że nic mnie nie obchodzą sprawy majątkowe. Dostałam już swoje miliony i dom. Co innego Bryan. Jemu zależy na kasie. Nie sądzę, żeby ten mały szwindel z małżeństwem to zmienił. – Uniosła dłoń i popatrzyła na swoje różowe paznokcie. – Niech wygra lepszy. Tak czy owak, zapowiada się niezła zabawa.

ROZDZIAŁ 3

ROSE

OBECNIE

Próbowałam pomalować ścianę za ladą, a jednocześnie robiłam wszystko, żeby nie zasnąć w połowie rozmowy z Sally, moją pracownicą. To był długi dzień, podobnie jak wszystkie inne przez ostatnie półtora tygodnia, ale nie narzekałam – nie miałam prawa narzekać, skoro dane mi było wreszcie spełnić marzenie o otwarciu własnej kawiarni. Nie próbując nawet stłumić ziewania, zanurzyłam wałek w ciemnozielonej farbie. Po chwili zaczęłam malować, ignorując ból ramienia.

– Na pewno nie chcesz, żebym została? – zapytała Sally, przetrząsając plecak w poszukiwaniu telefonu.

– Już i tak byłaś tu dłużej, niż miałaś być. Poza tym zaraz kończę. Potrzebuję jakichś piętnastu minut, żeby dodać ostatnią warstwę. Ciągle spod tej farby wyłazi czerwień. – Z moich ust wydobyło się westchnienie, które przerodziło się w jęk. – Jak tylko to skończę, też stąd spadam.

Chcąc zdusić jej ewentualne protesty, rzuciłam jej surowe spojrzenie. Parsknęła śmiechem.

– No co? – zdziwiłam się.

– Całą twarz masz w zielonych kropkach. Nie mówię już o koszulce i włosach. Wyglądasz jak żywe dzieło sztuki.

Wiedziałam, że mam plamy farby na koszulce, ale to, że również na twarzy, było dla mnie nowością.

– Potraktuję to jako komplement… Cóż, farba pryska – wymamrotałam, ocierając czoło ramieniem. – Nawet mięśnie twarzy mam zmęczone. Jak to, do cholery, możliwe?

– Nie mam pojęcia. Moja twarz jest w porządku, za to strasznie boli mnie tyłek.

– No cóż… – zaczęłam, krzywiąc się. – Nie wiem, co ty tam robiłaś, gdy byłam odwrócona plecami, ale… – Przerwałam, widząc wyraz twarzy Sally. Nie mogłam powstrzymać śmiechu.

– Boże, źle to zabrzmiało. – Jęknęła, patrząc na sufit. – Siedziałyśmy na podłodze przez prawie dwie godziny, więc trudno się dziwić, że bolą nas pośladki.

– Wiem, wiem. Mnie boli nie tylko tyłek, ale właściwie całe ciało. Dobra, zaczynam bredzić. Nie zdziw się, jeśli zacznę się śmiać jak wariatka z twoich słów, choćby wcale nie były śmieszne. Zmykaj stąd, żebym mogła wreszcie skończyć i dotrzeć do mojego ukochanego prysznica i łóżka.

Sally była ciemnowłosą, ciemnooką, zawsze uśmiechniętą dwudziestojednolatką – w sumie piętnastą kandydatką do posady baristki, a przy tym pomocnicy w pracach, które okażą się akurat niezbędne. Połączyła mnie z nią miłość od pierwszego wejrzenia. Żeby oszczędzić sobie bólu głowy, postanowiłam nie zamieszczać oferty pracy w necie. Zapytałam kilkoro przyjaciół, czy nie znają kogoś, kto potrzebuje roboty. Zrobiłam też rozeznanie wśród pracowników Black Dots Coffee House, gdzie byłam kierowniczką, zanim odeszłam, gdy Gary zaproponował, że udostępni mi lokal. Wieści się rozeszły i skończyło się na rozmowach z większą liczbą osób, niż przewidywałam. Żadna z nich jednak nie wydała mi się tą właściwą.

Sally poznałam całkiem przypadkiem, kiedy wracała do domu po beznadziejnej randce w ciemno i zauważyła, że nie daję sobie rady z taszczeniem do kawiarni pudeł wypełnionych różnymi rzeczami. Zaoferowała pomoc, a ja w rewanżu pod koniec dnia zaproponowałam jej pracę. Pomogło to, że łączyła nas wspólna miłość do kubków do kawy, szczeniaków i Nowego Jorku zimą. Jeśli to nie był dowód na to, że idealnie do siebie pasujemy, to nie wiem, co jeszcze by mogło nim być.

Najbardziej pragnęłam, żeby Za Rogiem – tak nazwałam swoją kawiarnię – kojarzyło się z gościnnością, ciepłem i radością. Oczywiście popularność też nikomu nie zaszkodzi. Jako szefowa nie chciałam pracować z ludźmi o imponującym CV, z którymi nie będę mogła się dogadać. Wierzyłam, że jeśli połączy nas przyjaźń, przyciągniemy jakoś klientów. Osobowość i wesołość Sally zaspokajały moje oczekiwania w tym względzie.

– Robi się, szefowo. – Pomachała na pożegnanie dopiero co znalezionym telefonem i ruszyła do drzwi. – A, właśnie. Kiedy mam przyjść następnym razem?

Odłożyłam wałek i wyprostowałam się z jękiem. Z ręką opartą na biodrze wpatrzyłam się w swoje niemal ukończone dzieło.

– Myślę, że w tym tygodniu poradzę sobie sama. Napiszę ci esemesa w przyszłym, jeśli będę miała coś do roboty. Może być?

– Na pewno nie potrzebujesz pomocy przy malowaniu w tym tygodniu?

– Nie, poradzę sobie. – Pomachałam, nie odwracając się w jej stronę, bo bałam się, że moje ciało nie da rady wykonać w tej chwili tak skomplikowanego ruchu. – Zadzwonię, jeśli coś się zmieni.

– Rozumiem. Tylko nie zaharuj się tu na śmierć.

Po tym pięknym pożegnaniu otworzyła drzwi. Przed wyjściem jeszcze mnie zawołała. Odwróciłam głowę i spojrzałam na nią przez ramię, co wymagało z mojej strony ogromnego wysiłku.

– Zostały zaledwie dwa tygodnie – powiedziała z uśmiechem. – Ale się jaram! – dodała, podskakując.

Odpowiedziałam zmęczonym, ale autentycznie szczęśliwym uśmiechem. Udało mi się też unieść rękę. Byłam od niej starsza zaledwie o pięć lat, ale czułam w kościach każdy rok przewagi.

– Tak, ja też! Pewnie w tej chwili tego po mnie za bardzo nie widać, bo twarz mi zdrętwiała ze zmęczenia, ale też się jaram i nie mogę się doczekać. Juhu!

Zdążyła już wyjść, ale słysząc mój głos, zajrzała do środka.

– Będzie super!

– Trzymam mentalne kciuki, bo nie dam rady trzymać prawdziwych.

Obdarzyła mnie jeszcze większym uśmiechem, po czym cofnęła głowę i zamknęła za sobą drzwi. Ponieważ zasłoniłyśmy okna, nie widziałam świata na zewnątrz, ale podejrzewałam, że jest już ciemno. Sięgnięcie po telefon do tylnej kieszeni okazało się trudniejsze, niż się spodziewałam, ale w końcu mi się udało i zobaczyłam, która jest godzina. Poruszałam się w zwolnionym tempie, ale co komu po szybkości w poniedziałkowy wieczór?

Była ósma.

Wiedziałam, że nie mogę robić sobie przerwy, ale moje nogi, stopy, plecy, szyja, ramiona i wszystko to, co pomiędzy nimi, zbuntowały się. Nie mając wyboru, zaczęłam osuwać się na ziemię za ladą, dokładnie tam, gdzie za kilka dni pojawi się kasa. Jęczałam aż do czasu, gdy klapnęłam pupą o podłogę. Potem odchyliłam głowę i z ciężkim westchnieniem zamknęłam oczy. Gdyby udało mi się podnieść, mogłabym skończyć kłaść ostatnią warstwę farby, upewnić się, że nie widać już żadnej cholernej czerwieni, a potem zamknąć drzwi na klucz i powłócząc nogami, dowlec się jakoś do metra, dzięki czemu mogłabym wrócić do domu i pokuśtykać pod prysznic. O ile nie utopiłabym się pod nim, padłabym na łóżko i może nawet coś zjadła. Tak, zdecydowanie mogłabym w tej chwili coś zjeść.

I wtedy to do mnie dotarło. Jeśli nie liczyć tego, że umierałam z bólu, Sally miała rację – byłam coraz bliższa otwarcia kawiarni. Odkąd w wieku osiemnastu lat zaczęłam pracować w miejscowej kafejce, wiedziałam, że chcę otworzyć własny lokal. Miejsce, które będzie należeć tylko do mnie. A ja będę przynależała do niego. Po raz pierwszy. Jakkolwiek tandetnie to brzmi, myśl o posiadaniu własnego miejsca zawsze podnosiła mnie na duchu.

Czułam, że odpływam, ale rozbudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Nie zamknęłam ich po wyjściu Sally. Myśląc, że coś zostawiła, spróbowałam wstać. Ponieważ nogi odmówiły współpracy, uklękłam, opierając dłonie na podłodze, a potem chwyciłam się lady i podciągnęłam.

– Czego zapomniałaś? – spróbowałam zapytać, lecz z moich ust wydobyło się coś, co w połowie brzmiało jak jęk, a w połowie jak skowyt.

Widok mojego kuzyna Bryana stojącego po drugiej stronie lady zdecydowanie nie był miłą niespodzianką. Usiłowałam jakoś zareagować, ale nie zdołałam wydukać ani słowa. Zapukał w ladę, po czym uważnie rozejrzał się dookoła. Do tej pory ignorowałam jego telefony, a nawet w pewnym momencie wyłączyłam komórkę, ponieważ zaczął mi wysyłać esemesy z pogróżkami.

– Bryan…

Przez dłuższą chwilę lustrował wnętrze kawiarni. W końcu jego oczy spoczęły na mnie. Widać było, że jest wściekły.

– Widzę, że już się rozgościłaś – wycedził.

– Bryan, nie myślę…

– To prawda – przerwał mi. – Nie myślisz. Nigdy nie myślałaś. Nie puszczę tego płazem, Rose. To raczej oczywiste. Nie zasługujesz na to miejsce. Tak naprawdę nie należysz do naszej rodziny. Wiesz o tym. Zawsze o tym wiedziałaś. To, że masz teraz do pomocy tego prawnika, nic nie zmieni. – Przeniósł wzrok na moje ręce. – Widzę, że nawet nie nosisz obrączki. Kogo chcesz oszukać?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 27

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29

Dostępne w wersji pełnej

SKONTAKTUJ SIĘ ZE MNĄ

Najlepszym miejscem do utrzymywania kontaktu ze mną jest wizyta na mojej stronie internetowej:

www.ellamaise.com

Aby otrzymywać informacje o moich książkach i dodatkowe materiały oraz jako pierwsza/pierwszy dowiedzieć się, kiedy nastąpi premiera mojej nowej książki, możesz zapisać się na mój newsletter!

(Wysyłany tylko kilka razy w roku).

O AUTORCE

Pisanie stało się moim światem i nie wyobrażam sobie, że mogłabym robić coś innego, niż dawać życie nowym bohaterom i nowym historiom. Są rzeczy, dzięki którym jesteśmy naprawdę szczęśliwi: dobra książka, szczeniaczek, przytulenie kogoś, za kim się strasznie tęskniło. To właśnie daje mi pisanie. Mam nadzieję, że czytanie moich książek również Was uszczęśliwia. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o mnie i mojej twórczości, znajdziecie na mojej stronie internetowej. Bardzo bym chciała Was tam zobaczyć!

ellamaise.com

amazon.com/autor/ellamaise

facebook.com/authorellamaise

instagram.com/authorellamaise

twitter.com/ellamaise

goodreads.com/ellamaise

pinterest.com/authorellamaise

bookbub.com/autorzy/ella–maise

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

MARRIAGE FOR ONE by Ella Maise

Copyright © 2019 by Esra Yaprak. By arrangement with the author.

All rights reserved.

Copyright © for the translation by Piotr Grzegorzewski

Copyright © for the Polish edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023

Cover illustration © Pip Watkins

Adaptacja okładki

Karolina Korbut

Wydawczyni

Olga Orzeł-Wargskog

Redaktorka prowadząca

Dorota Trzcinka

Adiustacja

Agata Wawrzaszek i Anna Skowrońska / CAŁA JASKRAWOŚĆ

Korekta

Sylwia Kordylas-Niedziółka i Anna Skowrońska / CAŁA JASKRAWOŚĆ

Projekt typograficzny

CAŁA JASKRAWOŚĆ, www.calajaskrawosc.pl

Opieka redakcyjna

Sylwia Stojak

Opieka promocyjna

Marta Greczka

ISBN 978-83-240-9812-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk