Maria i Magdalena - Magdalena Samozwaniec - ebook + audiobook + książka

Maria i Magdalena ebook i audiobook

Magdalena Samozwaniec

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Barwna, pełna anegdot opowieść o rodzinie Kossaków, w szczególności o relacji autorki z jej siostrą, poetką Marią Pawlikowską-Jasnorzewską.

 

W tej autobiograficznej opowieści Samozwaniec w lekkim, zabawnym stylu przedstawia swoje dzieciństwo i młodość spędzone w krakowskim rodzinnym dworku, gdzie dorastała w artystycznym środowisku tętniącym życiem intelektualnym, głównie dzięki niezwykłej osobowości swego ojca, Wojciecha Kossaka, wybitnego malarza batalisty.

 

Maria i Magdalena to nie tylko rodzinne wspomnienia, ale także zapis atmosfery epoki. Na kartach książki pojawiają się wszystkie wybitne postaci tamtych czasów, od Henryka Sienkiewicza, poprzez Józefa Piłsudskiego, Karola Szymanowskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Juliana Tuwima, Zofię Stryjeńską, Witkiewicza po wielu, wielu innych.

 

Ale oczywiście spomiędzy anegdot najmocniej wyłaniają się dwie wyraziste, a jakże różne postacie: Maria (Pawlikowska-Jasnorzewska) – wrażliwa, eteryczna poetka, skłonna do melancholii i refleksji, oraz Magdalena (Samozwaniec) – pełna energii, obdarzona satyrycznym talentem, z dużym dystansem do świata.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 751

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 1 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Barbara Liberek

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSTĘP

Po­dobno trzeba to­nąć lub le­cieć z trze­ciego pię­tra, aby uj­rzeć wstecz całe swoje ży­cie. Nie chcę ani to­nąć, ani spaść z trze­ciego pię­tra. Chcę żyć jak naj­dłu­żej – mimo to chcia­ła­bym do­kład­nie i wy­raź­nie uj­rzeć całą drogę, którą już mam poza sobą, oczy­wi­ście nie ze ści­sło­ścią fo­to­gra­ficzną, ale jak ko­lo­rowy film prze­ro­biony z po­wie­ści, z wy­eli­mi­no­wa­niem rze­czy zbęd­nych i nu­żą­cych pu­blicz­ność. Chcia­ła­bym, o ile to jest moż­liwe, nie uwy­pu­klać za­nadto mo­jej osoby i mo­ich naj­głęb­szych uczuć. Nie je­stem ani tro­chę po­etką, a za­tem pe­wien bez­wstyd pe­łen mi­ło­ści wła­snej, wła­ściwy wszyst­kim po­etom, jest mi naj­zu­peł­niej obcy. Jak każdy nor­malny czło­wiek nie będę się prze­chwa­lać mo­imi suk­ce­sami ani ubo­le­wać nad klę­skami na­tury oso­bi­stej; te sprawy, dla czy­tel­ni­ków dzi­siej­szych mało ważne, nie­chaj wsiąkną ze mną kie­dyś do czar­nej ziemi, jak wieńce ze­schłych kwia­tów. Uwaga moja jako pi­sa­rza i przede wszyst­kim sa­ty­ryka nie­chaj się skupi na kli­ma­cie sze­regu epok, które prze­ży­łam.

Uro­dzi­łam się w cza­sach se­ce­sji i jako mała dziew­czynka ha­fto­wa­łam na po­dusz­kach ła­bę­dzie z li­liami wod­nymi oraz irysy. Prze­ży­łam epokę „Zie­lo­nego Ba­lo­nika” i „Pani Dul­skiej”. Jako do­ro­sła pa­nienka ze­tknę­łam się z kra­kow­skim ele­ganc­kim świa­tem, z hra­bi­nami-de­wot­kami śmiesz­nymi jak ich stroje. Po­tem pierw­sza wojna świa­towa i na­sze pierw­sze za­mąż­pój­ścia. Wspa­niały dzień roz­bro­je­nia au­striac­kich ge­ne­ra­łów na uli­cach Kra­kowa przez ulicz­nych chło­pa­ków. Pierw­szy wie­czór au­tor­ski mło­dziut­kiego, sza­le­nie obie­cu­ją­cego po­ety Ju­liana Tu­wima. Prze­ży­łam rząd Pa­de­rew­skiego i wy­padki ma­jowe w 1926 roku, w któ­rych po tro­chu obie z moją sio­strą bra­ły­śmy bierny udział jako przy­pad­kowi więź­nio­wie w ho­telu Bri­stol. Trzy lata prze­by­wa­łam z moim pierw­szym mę­żem, dy­plo­matą, w Bu­ka­resz­cie, gdzie by­wa­łam na ope­ret­ko­wym dwo­rze sta­rego króla Fer­dy­nanda. Gra­łam w bry­dża z przy­szłym kró­lem Ru­mu­nii, Ka­rol­kiem, i tań­czy­łam na ko­stiu­mo­wym balu w am­ba­sa­dzie an­giel­skiej z póź­niej­szym kró­lem an­giel­skim, oj­cem Elż­biety, prze­bra­nym za ru­muń­skiego chłopa!

W mię­dzy­cza­sie uro­dzi­łam córkę Te­resę i... Na ustach grze­chu. Wszyst­kie za­ro­bione na li­te­ra­tu­rze pie­nią­dze ob­ra­ca­łam na po­dróże, zwie­dzi­łam więc: Fran­cję, Ru­mu­nię, Tur­cję, Niemcy, An­glię, Fran­cu­ską Ri­wierę, brzegi Afryki, Małą Azję itd. Moje ży­cie do czasu wojny świa­to­wej było jed­nym nie­prze­rwa­nym pa­smem sa­mych ra­do­ści. Koło mnie nie­ro­ze­rwal­nie, mimo swo­ich trzech mę­żów, szła wciąż naj­więk­sza mi­łość mo­jego ży­cia – „cza­row­nica z Kra­kowa”, jak ją na­zwał Tu­wim – moja sio­stra Ma­ria. W sta­rym kra­kow­skim dworku zimą i la­tem błysz­czało i grzało nas go­rące do­mowe słońce, nasz prze­cudny oj­ciec Woj­ciech Kos­sak, koło niego krzą­tała się na­sza matka, Ma­niu­sia z Ki­siel­nic­kich, srogi zło­to­włosy anioł z ró­zgą, ale za­ra­zem i z nie­by­wa­łym po­czu­ciem hu­moru. Cała at­mos­fera Kos­sa­kówki była tak prze­siąk­nięta wy­bu­chami śmie­chu, że nic dziw­nego, iż jedna z có­rek mu­siała wy­ro­snąć na sa­ty­ryczkę. Za jedną ko­la­cję lub śnia­da­nie w tej kom­pa­nii, w któ­rej wy­śmie­wało się wszyst­kie kra­kow­skie sno­bi­zmy, a po­tem fu­tu­ry­zmy i „stre­fi­zmy”, kom­pa­nii, gdzie ro­dziły się naj­lep­sze dow­cipy i po­wie­dzonka – da­ła­bym pięć lat mo­jego i tak dość dłu­giego ży­cia. To wszystko trwało do wrze­śnia 1939 roku.

Moją sio­strę Ma­rię wi­dzia­łam ostatni raz w Ju­ra­cie, w dru­giej po­ło­wie sierp­nia. W przed­dzień po­kłó­ci­ły­śmy się. Aby ją prze­pro­sić, da­ro­wa­łam jej nowe cie­niut­kie poń­czo­chy. Po­wie­działa: „Sie­dzi­cie tu tak spo­koj­nie, śmie­je­cie się z byle czego. Nie wi­dzi­cie strasz­nej wo­jen­nej chmury, która nad­ciąga...”. Była na­sro­żona i za­lęk­niona jak ptak przed bu­rzą. Po­le­ciała schro­nić się do War­szawy, gdzie prze­by­wał jej mąż, lot­nik Ja­sno­rzew­ski. Nie od­pro­wa­dzi­łam jej na sta­cję, bo wo­la­łam iść na plażę.

Po­tem za­częła się druga wojna świa­towa – „o wiele mniej eu­ro­pej­ska od po­przed­niej”, jak orze­kła pewna kra­kow­ska pa­niu­sia. Okropne, dłu­gie, straszne lata. Pod­czas tych prze­ra­ża­ją­cych lat zmarł mój cudny oj­ciec, do końca piękny i szla­chetny, który żad­nemu oku­pan­towi nie sprze­dał ani jed­nego ob­razka, wo­ląc ro­bić za bez­cen por­trety kra­kow­skim kup­com. Umarła naj­lep­sza z ma­tek, Ma­niu­sia z Ki­siel­nic­kich. Zmarło kil­koro sta­rych wuj­ciów i cio­tek przy­by­łych do nas po war­szaw­skim po­wsta­niu. W roku 1945, kiedy cały stary do­mek w od­święt­nym na­stroju ocze­ki­wał przy­by­cia Ma­rii Ja­sno­rzew­skiej, która prze­szło rok nie da­wała o so­bie znaku ży­cia, wy­jąw­szy do­cho­dzące do nas przez lon­dyń­skie ra­dio jej au­dy­cje po­etyc­kie – na­gle pio­run, cios w samo serce! Po­etka zmarła po dłu­giej i strasz­nej cho­ro­bie na ob­czyź­nie, w po­nu­rym, czar­nym Man­che­ste­rze. My­śla­łam wów­czas, że już ni­gdy się nie ro­ze­śmieję i ni­gdy nie na­pi­szę nic we­so­łego. W owym cza­sie mój dzi­siej­szy mąż, który nie miał naj­mniej­szego za­miaru że­nić się, wy­pił bar­dzo dużo wina, wódki i... oświad­czył mi się. W By­to­miu, w Urzę­dzie Stanu Cy­wil­nego wzię­li­śmy ślub. Mło­dzie­niec ten ura­to­wał nie tylko ko­bietę, bli­ską czar­nej me­lan­cho­lii, ale i... sa­ty­ryka.

Po­mału znowu za­częło się pi­sać. W la­tach 1947/8 zo­stał wy­dany nowy na­kład Na ustach grze­chu oraz zbiór fe­lie­to­nów po­wo­jen­nych pod ty­tu­łem Tylko dla ko­biet.

Po tym wstę­pie chwila roz­terki: bo i od cze­góż za­cząć? Wspo­mnie­nia ci­sną się jedne przed dru­gimi. Każde chce być pierw­sze. Z ka­setki z kli­szami, które mamy w pa­mięci, wy­ska­kują dwie małe dziew­czynki. Jedna ma gruby war­kocz, druga, mniej­sza, ru­dawe roz­pusz­czone włosy, ucze­sane à la Ve­la­zquez.

– Pisz przede wszyst­kim o nas! – wo­łają.

– A tatko, a dzia­dzio? – od­po­wia­dam im z ołów­kiem w ustach.

– Masz za­miar na­zwać twoją po­wieść Ma­ria i Mag­da­lena, więc pisz naj­pierw, już w pierw­szym roz­dziale, o na­szym dzie­ciń­stwie.

– No do­brze, ale to może znu­dzić czy­tel­nika.

– Na­pisz w ten spo­sób, aby go nie znu­żyć. Opisz at­mos­ferę ów­cze­snego Kra­kowa, na­pisz o tym, w jaki dziwny spo­sób edu­ko­wano wów­czas dziew­czynki z tak zwa­nych „do­brych do­mów”. Dzi­siej­sze har­cerki, czy­ta­jąc owe opisy, będą pę­kać ze śmie­chu. Pisz o prze­dziw­nej hi­gie­nie po­cząt­ków tego wieku, o sno­bi­zmie, który wów­czas pa­no­wał, i prze­sad­nej de­wo­cji, do któ­rej dzieci zmu­szano. Nie bój się, pisz – i tak re­dak­tor, który za­opie­kuje się two­imi wspo­mnie­niami, wy­kre­śli ci z tego po­łowę.

– Do­brze, a więc za­czy­namy... czy w imię prawdy?...

– Oczy­wi­ście, ale prawdę nu­żącą i ni­komu nie­po­trzebną sta­raj się opusz­czać, pa­mię­taj, że nie pi­szesz dla sie­bie, tylko dla lu­dzi, dla dzi­siej­szego czy­tel­nika, który tym różni się od przed­wo­jen­nego, że ku­puje książki.

– Czy dać tro­chę sen­sa­cji? Czy na­pi­sać o han­dla­rzu ży­wym to­wa­rem, który na Fran­cu­skiej Ri­wie­rze chciał uwieść Ma­rię Ja­sno­rzew­ską? A je­śli to nie był wcale han­dlarz ży­wym to­wa­rem?

– Pisz, co naj­wy­żej ci go wy­kre­ślą.

– A Mar­cel de Moor, który jeź­dził za mną po świe­cie i no­sił na pier­siach wszyst­kie od­zna­cze­nia fran­cu­skie, i był praw­do­po­dob­nie sze­fem fran­cu­skiego wy­wiadu? Na­pi­sać o nim?

– O nim ko­niecz­nie! To po­stać jak gdyby żyw­cem wy­jęta z ja­kiejś po­wie­ści sen­sa­cyj­nej. Nie za­po­mnij i na­pisz rów­nież o po­kąt­nym le­ka­rzu w Ca­sa­blance, za któ­rego chcia­łaś wyjść za mąż i tam już na za­wsze po­zo­stać. To bar­dzo ładna hi­sto­ria.

– A za­tem szczypta ero­ty­zmu?

– Ale sa­ty­rycz­nego. Dow­cip od­biera ero­ty­zmom ich nie­przy­zwo­ity kli­mat. Oczy­wi­ście, że nie wolno ci na­śla­do­wać Franka Har­risa w jego pa­mięt­ni­kach („Po­rwa­łem Laurę w ob­ję­cia i rzu­ci­łem na łóżko, drżała z roz­ko­szy, po czym po­sze­dłem na spa­cer z Emmą...”). Nie za­po­mnij opi­sać róż­nych sław­nych lu­dzi, któ­rzy prze­wi­nęli się przez twoje ży­cie. Na­pisz o twoim flir­cie z Ju­les’em Ro­ma­ins, to też ładna hi­sto­ria. Nie­chaj w two­ich pa­mięt­ni­kach (rze­czy bo­daj naj­trud­niej­szej w li­te­ra­tu­rze) nie bę­dzie żad­nej wa­ze­liny, pa­mię­taj, że ona plami pa­pier naj­bar­dziej. O so­bie sta­raj się pi­sać we­soło, ale ra­czej kry­tycz­nie, tak jak­byś to ro­biła, opi­su­jąc swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Wów­czas czy­tel­nik da­ruje ci może zbytni en­tu­zjazm wo­bec Ma­rii Paw­li­kow­skiej-Ja­sno­rzew­skiej i Woj­cie­cha. Jedni po­wie­dzą: szo­wi­nizm ro­dzinny, dru­dzy – oto jej dwie naj­więk­sze mi­ło­ści!

CZĘŚĆ I

Roz­dział I

PO­ZNA­NIE Z LILKĄ

Mama wzięła za rękę trzy­let­nią Ma­dzię, wy­pro­wa­dziła ją do ogrodu, gdzie to­cząc przed sobą dużą ob­ręcz, ba­wiła się prze­śliczna sze­ścio­let­nia dziew­czynka, o ol­brzy­mich nie­bie­skich oczach i ja­snych war­ko­czach.

– Ma­dziu – rze­kła Mama – to twoja star­sza sio­stra, Lilka. Baw­cie się ład­nie. Li­lu­siu, zo­sta­wiam Ma­dzię pod twoją opieką. – Rze­kł­szy to, pani Ma­ria z Ki­siel­nic­kich Kos­sa­kowa ode­szła, szu­miąc do­stoj­nie długą ta­ftową spód­nicą.

– Do­tych­czas by­łaś cią­gle chora i le­ża­łaś w za­ciem­nio­nym po­koju – rze­kła Lilka – więc nie mo­gły­śmy się po­znać. Będę twoją drugą matką, tylko mu­sisz mnie słu­chać i ro­bić wszystko to, co ci każę.

– Do­brze – szep­nęła młod­sza sio­stra i z uf­no­ścią wło­żyła rączkę w dłoń star­szej. Obie po­ma­sze­ro­wały w stronę Domku Babci, który znaj­do­wał się w ob­rę­bie du­żego ogrodu, tuż obok głów­nej willi, w któ­rej miesz­kał Woj­ciech Kos­sak ze swoją ro­dziną. Był to stary dwo­rek z da­chem gon­to­wym i ga­necz­kiem na słu­pach. W oknie pię­terka uka­zała się piękna twarz Dziadka, Ju­liu­sza Kos­saka, z dłu­gimi si­wymi wą­sami sta­rego Po­lo­nusa. Wy­chy­lił się i na­gle syp­nął na traw­nik, na któ­rym grało w kro­kieta trzech chłop­ców, garść kar­mel­ków z du­żej pa­pie­ro­wej torby. Chłopcy – Je­rzy i Wi­told Kos­sa­ko­wie oraz ja­kiś ich ko­lega – rzu­cili się je zbie­rać. Lilka jak małe lwiątko wal­czyła z chło­pa­kami o swój łup i zdo­łała scho­wać w kie­szonce far­tuszka kilka kar­mel­ków. Ma­łej, nie­zgrab­nej Ma­dzi do­stał się tylko je­den, który ści­skała w łapce jak dro­go­cenny skarb. Chłopcy roz­bie­gli się po ogro­dzie, a dziew­czynki zo­stały same na traw­niku. Lilka wzięła Ma­dzię za rękę i po­pro­wa­dziła do du­żej szpary w pło­cie, za któ­rym znaj­do­wał się za­kład po­wroź­ni­czy pana Zde­chlika. Przez szparę wi­dać było do­kład­nie chłop­ców w zgrzeb­nych ko­szu­lach i płó­cien­nych por­t­kach, któ­rzy krę­cili sznury. Je­den z nich, z ko­nopną czu­pryną, która mu spa­dała na oczy, pod­szedł do szpary w pło­cie i dziw­nym nie­sa­mo­wi­tym gło­sem za­skrze­czał:

– Pu­kad... pu­lejt... pu­kad... pu­lejt!

Ma­dzia prze­ra­żo­nym wzro­kiem spoj­rzała w przy­jaź­nie uśmiech­niętą twarz sio­stry.

– Chodźmy – szep­nęła i cof­nęła się.

– Nie bój się – rze­kła przy­szła po­etka. – To są ta­kie ptaki boże. Jak się masz, mój drogi? – za­ga­dała do chłopca.

– Pu­kad... pu­lejt! – od­parł umy­słowo chory i przez szparę wy­cią­gnął do niej rękę.

Ma­dzia uspo­ko­jona, że chło­pak nie zrobi im żad­nej krzywdy, wy­cią­gnęła z kie­szeni kar­me­lek, wy­su­płała go z pa­pierka i chciała wło­żyć so­bie do ust, ale w tym mo­men­cie star­sza sio­stra wy­rwała jej go i po­dała chłopcu.

– Pa­mię­taj – rze­kła do Ma­dzi – że co dzień na­leży zro­bić ja­kiś do­bry uczy­nek, to jest dzi­siaj twój pierw­szy.

Chło­pak po­rwał kar­me­lek, przyj­rzał mu się, ob­ró­cił w pal­cach jak małpka, za­skrze­czał swoje „pu­kad, pu­lejt!” i znik­nął.

– Ja­kie to są nie­szczę­ścia na świe­cie – wes­tchnęła Lilka, po czym obie ode­szły od płotu. Ma­dzia nie bar­dzo wie­działa, dla­czego wy­rwano jej cu­kie­rek od ust i co to zna­czy „do­bry uczy­nek”, ale piękna duża dziew­czynka, która się za­ofia­ro­wała być jej drugą matką, za­im­po­no­wała jej tak bar­dzo, że nie miała od­wagi się sprze­ci­wiać.

– Te­raz pój­dziemy po­ca­ło­wać róże na dzień do­bry – rze­kła póź­niej­sza Ma­ria Paw­li­kow­ska-Ja­sno­rzew­ska i po­cią­gnęła Ma­dzię w stronę, gdzie stała stara fi­gura Matki Bo­skiej, wo­kół któ­rej ro­sły naj­pięk­niej­sze róże. Ma­dzia pa­trzyła, jak Lilka wtu­lała no­sek i ma­lut­kie ró­żowe usta w płatki na pół roz­kwi­tłej her­ba­cia­nej róży, i zro­biła to samo. Ca­ło­wa­nie róż na dzień do­bry we­szło od­tąd w co­dzienny zwy­czaj obu dziew­czy­nek. Od­by­wało się to na czczo, za­raz po ran­nym my­ciu, pod­czas któ­rego stara gar­bata nia­nia, Ma­ry­sia, szo­ro­wała pal­cem uma­cza­nym w proszku zęby „pa­nie­nek”. Przez ten czas pod starą lipą słu­żąca szy­ko­wała do śnia­da­nia. Stół na­kry­wała ob­ru­sem i sta­wiała na nim ape­tyczną „mar­twą na­turę” w po­staci zło­ci­stych kaj­ze­rek i roż­ków, ma­łego por­ce­la­no­wego ula z mio­dem, ma­sel­niczki i ta­le­rzy­ków z szynką. Wów­czas na schod­kach od we­randy willi uka­zy­wała się po­stać, od któ­rej ro­biło się jesz­cze ja­śniej w ogro­dzie, sta­wał w ca­łej swej oka­za­ło­ści do­mowy „Król Słońce” – Tatko, źró­dło co­dzien­nej ra­do­ści, naj­smacz­niej­sza przy­prawa ży­cia obu dziew­czy­nek i za­ra­zem ich naj­lep­szy przy­ja­ciel. Lilka z oczami roz­iskrzo­nymi ra­do­ścią rzu­cała się w jego stronę pę­dem, za nią, po­ty­ka­jąc się na tłu­stych nóż­kach, bie­gła Ma­dzia. Lilka po­tra­fiła wska­ki­wać „na Tatkę” jak wol­ty­żerka na ujeż­dżo­nego ko­nia w biegu. Już śmie­jąc się, le­żała mu na pier­siach, jabłka swo­ich okrą­głych po­licz­ków przy­tu­la­jąc do jego świeżo ogo­lo­nej twa­rzy. Mama, pani Ma­niu­sia z Ki­siel­nic­kich, na po­zór zło­to­włosy anioł, ale w grun­cie rze­czy su­rowy Ka­ton, przez pince-nez spo­glą­dała na to „po­ufa­le­nie się dzieci z ro­dzi­cami”. U niej w ro­dzi­nie dzieci tru­chlały, gdy zbli­żał się oj­ciec. Był to ro­dzaj ja­kie­goś naj­wyż­szego do­mo­wego urzęd­nika, ja­kiś „obe­rpo­lic­maj­ster” – wła­dza i po­strach. Dziew­czynki, skar­cone przez Mamę, usia­dły wresz­cie na swo­ich miej­scach i „go­rąco” za­jęły się na­la­nym do kub­ków ka­kao. Łyd­kami gła­skały pysk owczarka Bob­cia, który, przy­tu­lony do pa­nie­nek, uda­wał przed su­rową pa­nią domu, że go w ogóle nie ma, bo ina­czej usły­szałby za­raz nie­przy­jemne „po­szedł, pies!” i po­czułby nie­bo­le­sne, ale upo­ka­rza­jące ude­rze­nie ser­wetą po za­dzie. Woj­ciech Kos­sak, przy­ja­ciel wszyst­kich stwo­rzeń, a spe­cjal­nie koni i psów, pa­trząc żo­nie nie­win­nie w oczy, pod­su­wał pod sto­łem Bob­ciowi ka­wałki tłusz­czu od szynki lub skórki sera.

– Czy tam ktoś jest? – za­in­te­re­so­wała się Ma­niu­sia, za­glą­da­jąc pod stół. Bob­cio jed­nak, prze­wi­du­jąc to, zdą­żył ukryć się za krze­słem jed­nej z dziew­czy­nek. Po­tra­fił stać się dla nie­któ­rych zu­peł­nie nie­wi­dzialny, a znów dla in­nych umiał przy­bie­rać ja­kieś nad­na­tu­ralne roz­miary.

– Cóż to, spra­wi­li­ście so­bie nową ka­retę?! – rze­kła kie­dyś na wi­dok Bob­cia, sto­ją­cego w pew­nej od­le­gło­ści od niej, stara cio­cia Ba­sia, ma­jąca krótki wzrok.

Bob­cio po­sia­dał nie­sły­cha­nie roz­wi­nięte po­czu­cie przy­zwo­ito­ści. Kie­dyś pod­czas wy­jąt­kowo upal­nego lata Tatko po­sta­no­wił Bob­cia ostrzyc do skóry i z pięk­nego, acz­kol­wiek nie­ra­so­wego owczarka z czarno-bia­łymi ku­dłami zro­biło się ła­ciate cie­lątko, miej­scami biało-ró­żowe. Czyż sza­nu­jący się pies mógł się tak lu­dziom po­ka­zać na oczy? Nie. To­też Bob­cio scho­wał się pod ga­nek i nie wy­szedł stam­tąd, póki mu czarno-białe loki tro­chę nie od­ro­sły. Je­dze­nie mu­siało mu się na mi­seczce sta­wiać pod scho­dami. Ale co bę­dziemy się za­trzy­my­wać przy Bob­ciu, kiedy oto w stronę zgro­ma­dzo­nej przy ran­nym śnia­da­niu ro­dziny su­nie ja­kiś wspa­niały ludzki gmach, ru­choma am­bona – czy coś po­dob­nego. Su­nie po­mału, sze­lesz­cząc, szu­miąc je­dwabną spód­nicą. Dziew­czynki zry­wają się, szybko ob­cie­rają usta w ser­wety wią­zane pod bro­dami. Mama też zrywa się i Tatko rów­nież. Ta ru­choma am­bona to Bab­cia Ju­liu­szowa Kos­sa­kowa! Ro­dzice na­zy­wają ją „Mu­sią”. Bab­cia ma mnó­stwo wnu­cząt, bo to i dzieci trzech sy­nów: Woj­cie­cha, Ta­de­usza i Ste­fana, i dwóch có­rek: Ja­dwigi i Zochny. Bab­cia żyje tylko dziećmi i wnu­kami, jedno ko­cha wię­cej – dru­gie mniej, a do in­nych ma ja­kąś ni­czym nie­uza­sad­nioną an­ty­pa­tię. Ko­cha na przy­kład na­mięt­nie małą Ma­dzię, a do Lilki czuje nie­chęć.

– Lilka, łok­cie ze stołu! – stro­fuje na­tych­miast star­szą Kos­sa­kównę, wpy­cha­jąc młod­szej do ręki pu­de­łeczko mię­tó­wek. Na imie­niny Lilki dała so­le­ni­zantce ja­kąś cienką ksią­żeczkę, a Ma­dzi ol­brzy­mie pu­dło cze­ko­la­dek. Za to pani Ma­niu­sia, ko­cha­jąc wszyst­kie dzieci jed­na­kowo, ma do Lilki ja­kiś spe­cjalny sen­ty­ment. Tatko się nie orien­tuje, Bab­cia się na­wet nie do­my­śla, ale ona wie, że uro­dziła coś nie­zwy­kłego, coś nie­po­dob­nego do reszty dzieci. Jak au­tor, który na­pi­sał do­piero pierw­szy roz­dział po­wie­ści, a już czuje, że dzieło jego jest ge­nialne. Sze­ścio­let­nia dziew­czynka wzbu­dza w niej sza­cu­nek i po­dziw. O ile Ma­dzię, gdy była tro­chę więk­sza, biło się przy byle oka­zji, Lilki nikt ni­gdy nie śmiał tknąć. Raz tylko do­stała od Mamy klapsa i wów­czas po­wie­działa słowa, które na Ma­mie zro­biły silne wra­że­nie.

– Mama mnie ude­rzyła, a czy mama się nie boi, że jej ręka uschnie?

Ale co się dzi­wić, że Lilka wzbu­dziła taki po­dziw i sza­cu­nek. Prze­cież to było od uro­dze­nia zu­peł­nie nie­zwy­kłe dziecko. Przede wszyst­kim umie­jęt­ność czy­ta­nia i pi­sa­nia bez błę­dów przy­nio­sła już ze sobą na świat. Gdy miała sześć lat, pi­sy­wała wier­szyki, któ­rych by się nie po­wsty­dziła żadna z dzi­siej­szych po­etek pi­szą­cych wier­sze dla dzieci. Poza tym od razu na­uczyła się grać na for­te­pia­nie i ma­lo­wać akwa­relą po­etyczne nimfy i syl­fidy. Pani Ma­niu­sia uwa­żała się za matkę ge­niu­szy i wie­rzyła świę­cie, że cho­ciaż żadne z jej dzieci nie do­równa na­prawdę nie­zwy­kłej córce Ma­rii, to jed­nak z Je­rzego bę­dzie ma­larz rów­nie sławny jak jego Oj­ciec i Dzia­dek, a z Mag­da­leny... jesz­cze nie wie­działa co, ale w każ­dym ra­zie też coś nie­zwy­kłego. Je­śli z tę­pej jako dziecko Ma­dzi wy­ro­sła w końcu pi­sarka, za­wdzię­cza to przede wszyst­kim swo­jej am­bit­nej Matce. Każdy nie­udolny ob­ra­zek lub li­chy wier­szyk, który młod­sza córka spło­dziła, Mama po­ry­wała z dumą i po­ka­zy­wała go­ściom. Obie jej córki z góry pre­de­sty­no­wane były na ar­tystki i jako ta­kie od­su­nięto je od wszyst­kich za­jęć do­mo­wych i go­spo­dar­skich. Ta ener­giczna gaź­dzina, która umiała sama go­to­wać jak naj­lep­szy ku­charz i sama fro­te­ro­wała po­sadzki, aby po­ka­zać słu­żą­cej, jak to się po­winno ro­bić, swo­ich có­rek nie chciała na­uczyć na­wet sma­że­nia ja­jecz­nicy lub za­pa­rza­nia her­baty.

– Wy ma­cie ro­bić co in­nego – mó­wiła i za­pę­dzała zu­peł­nie nie­zdolną do mu­zyki Ma­dzię do ćwi­cze­nia gam i pal­có­wek. Ta dziwna Matka, po­cho­dząca z za­moż­nego szla­chec­kiego dworu, my­ślała dla swo­ich có­rek o czymś in­nym, czymś lep­szym, o istot­nym „awan­sie spo­łecz­nym”, ja­kim była dla niej ka­riera ar­ty­styczna. W jej sfe­rze był to wy­pa­dek rzadki i ra­czej od­osob­niony.

Ale wróćmy do ma­łej Lilki i do jej nie­od­łącz­nego cie­nia, Ma­dzi. Obie dziew­czynki ko­chały zu­peł­nie hi­ste­rycz­nie wszyst­kie zwie­rzęta i ptaki, a Lilka na­wet... my­szy. Ma­dzia do końca ży­cia nie za­po­mni bo­ha­ter­skiej po­stawy swo­jej sio­stry, gdy ta we­szła do kuchni wła­śnie w mo­men­cie, kiedy słu­żąca wrzu­ciła do wia­dra z nie­czy­sto­ściami małą myszkę, zła­paną w pu­łapkę. Bły­ska­wicz­nie za­ka­sała rę­kawy od swo­jej gra­na­to­wej ma­ry­nar­skiej bluzki, ręce aż po ło­kieć za­nu­rzyła w cuch­ną­cej cie­czy, wy­do­była stam­tąd prze­ra­żoną myszkę i pu­ściła ją do ogrodu. To był wspa­niały gest, na który Ma­dzia nie by­łaby się ni­gdy zdo­była. Z bied­nymi gli­stami, w sa­dy­styczny spo­sób ka­to­wa­nymi przez ogrod­nika Bar­tło­mieja, była gor­sza hi­sto­ria – te były już nie do ura­to­wa­nia i z pięk­nych oczu Lilki spły­nęło nad nie­win­nie umę­czo­nymi kilka cięż­kich łez. A wy­glą­dało to tak – obie dziew­czynki wpa­dają kie­dyś do kuchni i wi­dzą, że ogrod­nik Bar­tło­miej pa­stwi się nad ze­bra­nymi w ogro­dzie gli­stami.

– Co ro­bi­cie, Bar­tło­mieju! – wy­krzyk­nęła Lilka czer­wona z obu­rze­nia. – Jak można się tak znę­cać nad bied­nymi gli­stami?!

– Niech pa­nienka bę­dzie spo­kojna – od­parł na to z chy­trym uśmiesz­kiem ogrod­nik. – NIC CHRO­BO­KOM NIE BAN­DZIE.

Ileż razy póź­niej obu sio­strom przy­po­mi­nały się te słowa w róż­nych oko­licz­no­ściach ży­cia – „nic chro­bo­kom nie ban­dzie”! Lilka, jako przy­szła po­etka, miała już od ma­łego nie­sły­cha­nie bujną fan­ta­zję, któ­rej pro­za­iczka Ma­dzia nie po­sia­dała, nie­mniej aby nie na­ra­zić się na po­gar­dliwe trak­to­wa­nie ze strony star­szej sio­stry, uda­wała, że wi­dzi i od­czuwa to samo co ona. Kie­dyś w nocy Lilka obu­dziła smacz­nie śpiącą Ma­dzię i wska­zu­jąc ręką łóżko Fräu­lein, która z nimi spała, szep­nęła:

– Czy wi­dzisz ten pen­sjo­nat pier­ni­ko­wych la­lek, które spod łóżka wy­cho­dzą?

– Na­tu­ral­nie, że wi­dzę, och, ja­kie cudne! Może by któ­rąś z nich zła­pać i zjeść...

– Idiotka je­steś. Śpij i ni­komu nie mów, żeś to wi­działa.

Na stry­chu stała ol­brzy­mia dę­bowa szafa, od któ­rej klucz dawno gdzieś za­gi­nął. Kie­dyś wie­czo­rem, przed za­śnię­ciem, Lilka zwie­rzyła się Ma­dzi, że w ta­jem­nicy przed star­szymi do­brała klucz, otwo­rzyła ta­jem­ni­czą szafę iii...

– Iiiiii...? – Ma­dzia cała za­mie­niła się w słuch.

– Nie po­wiem ci, je­śli mi nie dasz po­łowy tych cze­ko­la­dek, które do­sta­łaś od babci.

– No do­brze, do­brze... dam ci, tylko mów czym prę­dzej.

– Więc słu­chaj, tylko jak mi nie dasz po­łowy cze­ko­la­dek, to ci już ni­gdy w ży­ciu nic nie po­wiem, w tej sza­fie sie­dzi ma­lutka za­su­szona cza­row­nica w spi­cza­stym ka­pe­lu­siku i po­grze­ba­czem grze­bie w sto­sach sta­rych ma­mi­nych su­kien.

– O Boże! No i co?

– „No i co?”, do­bra so­bie, a cóż byś ty chciała wię­cej?

Łóżko Lilki oparte było o starą chwie­jącą się szafę, o którą z dru­giej strony stał oparty tak zwany dom la­lek, a w nim co wie­czór po od­ro­bie­niu lek­cji od­by­wały się te­atralne przed­sta­wie­nia. Dom skła­dał się z dwóch pię­ter, pod­da­sza i su­te­reny wy­ma­lo­wa­nej przez Woj­cie­cha Kos­saka, który lu­bił ba­wić się z uko­cha­nymi cór­kami. Groza wiała z tej su­te­reny ocie­ka­ją­cej wil­go­cią, peł­nej pa­ję­czyn i sta­rych po­ła­ma­nych sprzę­tów. Górne pię­tro i par­ter za­miesz­kane były przez pięk­nie ubrane la­leczki, su­te­rena zaś przed­sta­wiała azyl dla la­lek in­wa­li­dów, któ­rym bra­ko­wało rąk czy nóg i które miały na so­bie znisz­czone i po­darte suk­nie. Lilka już jako mała dziew­czynka pa­sjo­no­wała się te­atrem, la­leczki w jej rę­kach na­bie­rały ży­cia i ustami przy­szłej po­etki i ko­me­dio­pi­sarki pro­wa­dziły ze sobą in­te­li­gentne dia­logi, do któ­rych Ma­dzia wtrą­cała swoje trzy gro­sze. Obie dziew­czynki prze­pa­dały za „za­bawą w te­atr” i cie­szyły się na nią jak na praw­dziwe przed­sta­wie­nie.

Ma­dzia, mimo iż uwiel­biała swoją sio­strę, lu­biła jej pła­tać fi­gle. Cho­wała jej ko­szulę nocną albo bu­ciki. Było to u niej wprost na­ło­giem.

– Słu­chaj, ty podłe zwie­rzę, znowu scho­wa­łaś mi moje buty! Po­wiedz na­tych­miast, gdzie one są?!

– Nie scho­wa­łam... przy­się­gam!

– Ach, ty kłam­czu­chu be­zecny! Po­wiesz czy nie po­wiesz?!

– Do­prawdy nie mam po­ję­cia...

– Jak mi ich na­tych­miast nie od­dasz, to zwalę dom! Ra­chuję do trzech.

– Masz, masz twoje głu­pie bu­ci­ska, tylko nie ru­szaj domu!

Raz już stała się rzecz nie­opi­sa­nie okropna, kiedy roz­złosz­czona na sio­strę Lilka wy­su­niętą spod koł­dry nogą kop­nęła z ca­łej siły szafę, która za­chwiała się i swoim cię­ża­rem za­wa­liła cały dom la­lek. Ileż la­le­czek po­tra­ciło wów­czas nosy, ile ślicz­nych, gię­tych i wy­ście­la­nych me­bel­ków po­tra­ciło nogi! Mi­nia­tu­rowe wa­zony, ze­gary ścienne i lampy przy­wie­zione przez Tatę z Wied­nia roz­sy­pały się w drobny mak – i to wszystko z ta­kiego głu­piego po­wodu, że Ma­dzia za­brała Lilce jej uko­chane pra­wi­dła i na­ło­żyła na nie swoje pan­to­felki. Lilka nie znała się na żar­tach.

Straszna i nie­za­po­mniana była chwila, kiedy pew­nego wie­czoru Lilka, która skoń­czyła już trzy­na­ście lat, po­wie­działa, że jej się sprzy­krzyła za­bawa w te­atr.

– Róbmy te­atr – rze­kła jak zwy­kle młod­sza sio­stra.

– Eeee. – Lilka, która wła­śnie kom­po­no­wała ja­kiś wiersz, skrzy­wiła się.

– Co za „eee”, ja­kie „eee”? Co ci się stało?

– To ta­kie nudne i dzie­cinne, baw się sama...

Ma­dzia roz­be­czała się, uj­rzała na­gle prze­paść mię­dzy sobą a sio­strą, prze­paść trzech lat. Lilka była już pod­lot­kiem, no­siła war­kocz pod­wią­zany dużą ko­kardą, suk­nię do ko­stek, gor­set. Ma­dzia była wciąż jesz­cze małą dziew­czynką w luź­nych ma­ry­nar­skich bluz­kach. Lilka miała ad­o­ra­tora, ru­muń­sko-au­striac­kiego ofi­cera, który na­zy­wał się tak pięk­nie Gu­ido della Scala i który za­miast kwia­tów przy­słał jej kie­dyś... ko­nika – tak, au­ten­tycz­nego arab­skiego ko­nia ze stad­niny swo­jej ciotki. Ma­dzia po­bie­gła pierw­sza zo­ba­czyć owego araba, a Gu­ido, uwa­ża­jąc ją za dziecko, po­gła­skał ją po twa­rzy. O tym nie­zwy­kłym in­cy­den­cie na­pi­sała w swoim dzien­niczku w ten spo­sób:

Ach Boże Gu­ido mnie po­gła­skał pod brodę czy to moż­łiwe Gu­ido mnie po­gła­skał na co po co mu przy­szło do głowy ach Złoto jedno czy moż­liwe nie nie­moż­liwe co on ma do mo­jej tważy co on my­ślał ja po­wie­dzia­łam jaki śliczny koń gdysz Ma­ho­met już przy­szedł a on po­wie­dział Śliczny i po­gła­skał mnie pod brodę w nie­dzielę bę­dzie Gu­ido na obiad.

A Lilka? Lilka nie tylko że pi­sała bez­błęd­nie w trzech ję­zy­kach, po pol­sku, po fran­cu­sku i po nie­miecku, ale two­rzyła już piękne wier­sze i ku wiel­kiemu zgor­sze­niu młod­szej sio­stry kpiła so­bie z au­striac­kiego ofi­cera, który miał wo­bec niej naj­po­waż­niej­sze za­miary i opo­wia­dał, że tylko czeka, aż jesz­cze tro­chę pod­ro­śnie, aby się ofi­cjal­nie oświad­czyć o jej rękę. Lilkę brali już ro­dzice ze sobą do praw­dzi­wego te­atru na Fre­drę lub Szek­spira, a Ma­dzia, ten biedny kop­ciu­szek, zo­sta­wała w domu i kre­śliła w swoim dzien­niczku ta­kie oto słowa ry­mo­wane:

To wszystko mi­nęło i nie po­wróci a zato Lilka po­je­chała do te­atru a ja nie ci­cho Ma­dzia nuci oty lo­sie po­czwaro stara ach ży­cie to smutna mara ach o ile za­wsze jez­dem szczę­śliw­sza od panny Ko­pacz albo Babci ta­aak głu­pia żecz ten wspak

Jak wi­dzimy, dzie­ciątko to nie tylko że ma­jąc dzie­sięć lat, pi­sało nie­gra­ma­tycz­nie, ale w do­datku miało wro­dzony wstręt do zna­ków pi­sar­skich; jak­żeż więc Lilka mo­gła się jesz­cze chcieć z nią ba­wić?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2025, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-146-1
Pro­jekt okładki:Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl
han­dlo­wyMG@wy­daw­nic­twomg.pl