Marcowo - Piotr Sowiński - ebook + książka

Marcowo ebook

Piotr Sowiński

4,0

Opis

Łódź. Schyłek lat sześćdziesiątych. W opuszczonym sadzie znaleziono zwłoki powieszonej czternastolatki. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna popełniła samobójstwo. Śledztwo ujawnia jednak ciekawe fakty dotyczące relacji młodej kobiety i jednego z księży. Czy znajomość księdza i dorastającej dziewczyny była powodem dramatu?

 

Marcowo to kryminał mocno osadzony w realiach obyczajowych lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Autor ukazał specyfikę miasta włókniarek na tle skomplikowanych relacji państwa i Kościoła, nagonki antysemickiej oraz rozwijającego się bigbitu.

 

 

Końcówka lat 60-tych XX wieku, martwa czternastoletnia dziewczyna i śledztwo ujawniające nietypowe formy relacji między nią a duchownym Kościoła Katolickiego. Antysemicka nagonka, trudne układy na linii PRL– Kościół, a to wszystko osadzone w realiach ówczesnej Łodzi (tekst z frontu okładki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna powieść o Polakach czasów wyrzucania Żydów z cudownie komunistycznego kraju.
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Śledztwo w Łodzi z lat 60tych, świetnie napisana
00

Popularność




Copyright © by Piotr Sowiński, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Agnieszka Przyłucka

Zdjęcie na okładce: © by Aramyan/iStock

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczna

ISBN 978-83-8290-278-5

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

ROZDZIAŁ 13

ROZDZIAŁ 14

ROZDZIAŁ 15

ROZDZIAŁ 16

ROZDZIAŁ 17

ROZDZIAŁ 18

ROZDZIAŁ 19

ROZDZIAŁ 20

ROZDZIAŁ 21

ROZDZIAŁ 22

ROZDZIAŁ 23

ROZDZIAŁ 24

ROZDZIAŁ 25

ROZDZIAŁ 26

ROZDZIAŁ 27

ROZDZIAŁ 28

ROZDZIAŁ 29

ROZDZIAŁ 30

ROZDZIAŁ 31

EPILOG

POSŁOWIE

Łódź, koniec lutego 1968 roku

– A może pojedziemy do Bułgarii? – Halina z wdziękiem położyła na stole „GłosRobotniczy”.

Siedzieli w jasno oświetlonym, niedużym pokoju wyposażonym w połyskującą meblościankę, zieloną wersalkę z lakierowanymi obiciami, ciężki telewizor na rozchybotanych nóżkach i kilka rachitycznych paprotek. Powietrze pachniałoinką.

– Zobacz! – dodała i postukała palcem wgazetę.

W „Głosie Robotniczym” zamieszczono reklamę biura Orbis zlokalizowanego przy ulicy Piotrkowskiej sześćdziesiątosiem.

– Tylko spójrz. Osiemnaście dni, przejazd w wagonach sypialnych, cztery tysiące sto osiemdziesiąt złotych, ale musimy się zdecydować bardzo szybko, bo to jest promocja. – Przymknęła powieki, zamyśliła się, a po chwili dodała: – Marzą mi się Złote Piaski. Nigdy nie byliśmy za granicą, a przecież od marca będziesz mieć wyższą pensję, kapitańską.

Popatrzyła na niego z nieukrywaną dumą. Miał na sobie nowy mundur i wpatrywał się w nią. Kochał jąbardzo.

– Pensja będzie wyższa, ale i wydatki się szykują – zauważył roztropnie Banasik. – Płaszcz musisz mieć nowy. W ten stary raczej się z brzuchem nie wciśniesz, a maj może być chłodny, podobnie jak wrzesień, kiedy będziesz szłarodzić.

– Wystarczy mi kapota z laminatu, nie musi być z wełny – zareagowałaszybko.

– Z wełny kosztuje tysiąc pięćset złotych, a z laminatu siedemset. Tak czy inaczej to jest potężnywydatek.

Zrobiła ponurą minę. Wiedział, że tak będzie, i przygotował się na to. Sięgnął do kieszenimunduru.

– Ale za to dwunastego marca pójdziesz na koncertTrubadurów.

Na blacie wylądowałbilet.

– Kochany jesteś! – wykrzyknęła i niemal podskoczyła zradości.

– Uspokój się. Jesteś wciąży.

– Ale… – Zawiesiła wzrok na kartoniku – Dlaczego jest tylko jeden bilet? Nie idziesz zemną?

– Mam czterdzieści trzy lata i jestem oficerem MO. Nie wypada mi słuchać jakichś szarpidrutów. Moje serce bije w rytmie przebojów Miecia Fogga. – Uśmiechnąłsię.

***

Następnego dnia w komendzie odbywała się uroczystość. Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej świętowała swe dwudziestolecie. Banasik setnie się ubawił, gdy usłyszał, że ormowcy wysłużyli równe sześćset sześćdziesiąt sześć tysięcy godzin. Pomyślał, że dla Wyszyńskiego z pewnością jest to jednoznaczny dowód na powiązania socjalizmu z szatańskimimocami.

Koledzy potraktowali jubileusz jako okazję do solidniejszej biesiady, ale świeżo upieczony kapitan był gorliwym abstynentem. W związku z tym teraz nie bardzo wiedział, jak się zachować. Na szczęście z opresji wybawił go pułkownikBorodziej.

– Jak się, obywatelu, czujecie w mundurzekapitana?

– Przyzwyczajamsię.

– Musimyporozmawiać.

Po chwili siedzieli w gabineciepułkownika.

– Dzisiaj jest uroczystość, ale wy, towarzyszu, i tak przecież nie pijecie. Prawda?

– Nie piję – przytaknął, uniósłszy podbródek, Banasik.

– Może to i dobrze. – Przełożony uśmiechnął się prawie niezauważalnie i dodał: – Ale nie o alkoholu chciałem z wamiporozmawiać.

– A oczym?

– Widzicie, pojawił się nowy trop w sprawieSobczakówny.

– Przecież prokurator umorzyłpostępowanie.

– O to się właśnie rozchodzi! Śledztwo jest umorzone, ale pojawił się nowyświadek.

– Przesłuchaliśmy połowęŁodzi.

– My, znaczy się milicja, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale… – Zawiesił głos i lekko sięskrzywił.

– Ale co? Nierozumiem.

Borodziej westchnął, oparł się mocniej na krześle i popatrzył na kapitana, mrużącoczy.

– Otóż ten świadek pojawił się późno – powiedział. – Przez długi czas nie było go w Łodzi. W ogóle nie jest mieszkańcem miasta. Nie miał nawet pojęcia, że ma wiedzę, i to być może kluczową dlasprawy.

– A teraz już wie, że ma takąwiedzę?

– Teraztak.

– A co na toprokurator?

– O to się rozchodzi – powtórzył jedno ze swoich ulubionych powiedzonek Borodziej. – Ten świadek twierdzi, że prokurator nie chciał gowysłuchać.

– Jakoś nie chce mi się wierzyć. – Kapitan uniósł brwi i spojrzał na przełożonego zwyczekiwaniem.

– Mnie również, ale takie są fakty. Prokurator Hirszman nie widzi potrzeby, by wznawiaćpostępowanie.

– I co tooznacza?

– Cóż. – Pułkownik podrapał się po brodzie. – Jest nowy prokurator, który zleca nam, milicji, prowadzenie wznowionego śledztwa. Zeznania naszego nowego świadka mogą być kluczowe dla sprawy i waszej dalszej kariery, towarzyszu.

Za oknem padał śnieg. Zima nie odpuszczała. Za pasem był marzec, a mimo to łodzianie zmuszeni byli przebijać się przez zbrylone szarobure śniegowe barykady. Teraz Borodziej przebił się do świadomości zamyślonegopodwładnego.

– Jutro oficjalnie przesłuchacieświadka.

***

Wracał do domu piechotą. Lubił się ruszać. W cieplejsze miesiące roku starał się każdą niedzielę spędzać na rowerze. Uwielbiali z Haliną wyjeżdżać do lasu. W wakacje pływali kajakami. Nigdy nie byli zagranicą.

– Może rzeczywiście jechać w maju do Bułgarii? – mamrotał do siebie, zastanawiając się. – Kajaki i tak odpadają. We wrześniu Halina będzie rodzić. Nie pojeździmy nawet narowerach.

Szedł wyprostowany. Mimo faktu, że czterdziestka stuknęła mu dawno temu, prezentował się bardzo dobrze. Zdrowy tryb życia procentował sprężystością ruchów. Milicyjny płaszcz z solidnej wełny sprawiał, że kapitan wydawał się wyższy – w rzeczywistości miał niewiele ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Kiedy przebywał w domu, w kapciach i okularach, które zakładał do czytania, wyglądał zdecydowanie starzej i mniejokazale.

Była szesnasta. Z biur i zakładów pracy wysypały się tłumy. Czerwone autobusy pękały w szwach, tramwaje chwiały się na torowiskach. Banasik nienawidził tłoku. Kojarzył mu się on z kolejką po darmową zupę w czasach wielkiego kryzysu. Poczucie panicznego strachu przed głodem było nieodłącznym elementem jego życia. W wieku piętnastu lat miał tylko jedno marzenie: nie odczuwać tego przeraźliwego ssania w żołądku. Dzisiaj miał nie tyle marzenie, co możliwość, by pojechać do Bułgarii. Stołówka w komendzie wydawała posiłki – prawie każdego dnia mięsne. Luksus! Był w górach i nad Bałtykiem. Zmierzał właśnie do mieszkania, które co prawda było małe, ale za to własne. Wszystko, co miał, zawdzięczał ludowej ojczyźnie. Był jej wiernym pretorianinem. Nigdy nie wątpił, że socjalizm jest najlepszym z ustrojów. Czasem jedynie przychodziło mu do głowy, że nie do końcaidealnym.

Halina czekała na niego zzalewajką.

– Wznawiamy sprawęSobczakówny.

Popatrzyła na niego znad parującegogarnka.

– Przecież prokurator jąumorzył.

– Podobno jest jakiś nowyświadek.

– To może wreszcie uda się cośwyjaśnić.

Usiedli nad talerzami przy stole w maleńkiej kuchni. Banasik nabrał trochę zupy na łyżkę i wbił wzrok w zatopione w pachnącej zawiesinie kawałeczkiziemniaków.

– To moja największaporażka.

– Na szczęście nie przeszkodziła ci wawansie.

– Nie wszystkie sprawy są tak proste jak tych idiotów z ŁZGRestauracje.

Kilka miesięcy wcześniej Banasik rozpracował gang malwersantów. Kierownicy restauracji oszukiwali na gramaturze, dolewali do wódki wody, obrusy prali w samejwodzie.

Nad wyraz szybkie złapanie przestępców przypieczętowało jego awans nakapitana.

– Nie chodzi o to, że oni są idiotami, tylko o to, że ty jesteśgenialny.

Oboje się zaśmiali. Po chwili jednak twarz Banasika niecostężała.

– Sprawa Sobczakówny naprawdę mnie przerosła. – Przełknął kilka łyżek zalewajki i wrócił do rozmowy. – Jak nie masz ani motywu, ani śladów, ani nawet poszlak, to po prostu sprawcy nieznajdziesz.

– Miała osiemnaścielat.

– Żadnego gwałtu. Z mieszkania nic nie ukradziono. Mimo że na stole leżało pięć tysięcy złotych. W szafce, w puzderku była złotabiżuteria.

– Ojciec tej dziewczyny jest jednym z najbogatszych łodzian, prawda?

– Tak. Ale wyznaczenie nagrody nic niedało.

– To było dwieścietysięcy.

– Majątek.

– Wiesz, że za taką kwotę moglibyśmy polecieć naHawaje?

– Nie dostałabyś paszportu na takąwyprawę.

– Jak to? Mając za męża towarzyszakapitana?

Znowu się zaśmiali. Zjedli kilka kolejnych łyżek zupy, a onazapytała:

– Jakim cudem w Polsce można mieć fabryczkę czekolady i zarabiać dwieście tysięcyzłotych?

– Wiesz, czasem trzeba zrobić krok w tył, by ruszyć z miejsca. Na razie mamy realny socjalizm, a nie komunizm. Poczekaj.

– Na co mamczekać?

– Na czasy, w których każdy będzie mógł jechać doBułgarii.

***

Następnego dnia z samego rana Banasik był gotowy do wyjścia. Halina zaparzyła mu kawy zbożowej. Zjadł kanapkę z salcesonem, a do teczki zapakował prowiant składający się z chleba i kaszanki. Na szczęście dzisiaj nie musiał się tłuc tramwajem, bo porucznik Miler obiecał mu, że podrzuci gosamochodem.

– Uważaj na siebie. – Halina pocałowała go wpoliczek.

– Ty teżuważaj.

Bał się, że żona znów poroni. Pracowała – jak przygniatająca część kobiet w ciąży – do ostatnich chwil przed porodem. Banasik miał zamiar udać się później do znajomego lekarza i spróbować wydębić zwolnienie. Nigdy niczego w ten sposób nie załatwiał. Miał obsesję na punkcie przestrzegania regulaminów i zasad. Ale teraz? Był świadom, że już za kilka lat będzie w wieku odpowiednim do stania się dziadkiem, a nie ojcem. Był gotów uczynić wszystko, aby mieć dziecko. A ona pragnęła tego samego – nie miał co do tego żadnychwątpliwości.

Gdy wyszedł, w twarz uderzyło go mroźne powietrze. Pierwszy dzień marca postanowił przywitać go śnieżną zamiecią. Banasik miał wrażenie, że wiatr za chwilę urwie mu głowę. Oczami wyobraźni zobaczył, jak Halina przewraca się na krzywym chodniku i traci ciążę. Zacisnął zęby i poprzysiągł, że dziś koniecznie musi załatwić dla niejzwolnienie.

– Dzień dobry, towarzyszu, wsiadajcie – rzucił towarzyszszofer.

Banasik ledwo to usłyszał, gdyż szara syrenka, sztandarowy produkt polskiego przemysłu motoryzacyjnego, prychała, stękała i jęczała jednocześnie. Co jakiś czas jęk był zastępowany warkotem. Wokół krążownika szos unosiły się kłębyspalin.

Kapitan wtarabanił się do auta. Nie przepadał za swoim młodszym kolegą z grupy dochodzeniowo-śledczej, raziły go jego grubiańskie dowcipy. Nie mogli się porozumieć, kiedy rozmowa przenosiła się na temat niezwiązany z pracą. Miler był gorącym zwolennikiem piłki kopanej, a Banasik uważał ją za sport prostacki i ordynarny. Miler chodził do kina na westerny, nie bywał w teatrze, rzadko czytał książki. Wywodził się ze względnie zamożnej rodziny spolonizowanych Niemców, którym udało się przetrwać powojenne „oczyszczanie” Łodzi z tak zwanych elementów wrogich, a przetrwali dlatego, że podczas okupacji ukrywali dwójkę Żydów. Jan Birnbaum został po wyzwoleniu oficerem UB, Rachela Wizestein stała się prawą ręką towarzyszki Tatarkówny, wszechmocnej działaczki PZPR. Mając takie zaplecze ideowe, Milerowie mogli zostać w mieście, a teraz bez większych oporów patrzyli, jak ich syn Franciszek wybiera drogę karierymilicyjnej.

Przez chwilę jechali w milczeniu. W przeciwieństwie do Milera Banasik swoje awanse milicyjne zawdzięczał wyłącznie sobie. Wywodził się z rodziny fornala, który każdy zarobiony grosz przeznaczał na wódkę. Gdy dziedzic, u którego ojciec pracował, roztrwonił majątek, rodzina Banasików musiała szukać szczęścia w Łodzi. Przybyli do miasta w roku 1932 i zderzyli się z okrutną prozą życia podczas wielkiego kryzysu. Były dni, w których Zdzisiek jadał wyłącznie zupę z darmowej garkuchni. Szczęśliwy przypadek sprawił, że pijany ojciec wpadł pod rozpędzone auto. Nikt w rodzinie za nim nie płakał, a nad jego trumną młody Banasik ślubował abstynencję. W roku 1934 składał rotę przed Bogiem. W roku 1943 wierzył już tylko w PPR. Po wojnie nie miał żadnych wątpliwości, że chce służyć ideałom – jak to mawiano w owym czasie – Wielkiego Października. Pracując w MO, wziął się do nadrabiania zaległości w rozwoju intelektualnym. Książki pochłaniał, bardzo szybko odkrył walory teatru, muzeów i innych przybytków kultury. Stał się cichym, ale realnym intelektualistą. W komendzie lubili się z niego naśmiewać, ale nikt nie wątpił, że dzięki sile intelektu i szerokim horyzontom potrafił rozwikłać prawie każdąsprawę.

– Ciekawe, czy znaleźli te bliźniaczki – odezwał się nagleMiler.

– Jakiebliźniaczki?

Kierowca nie odpowiedział, gdyż automobilowa klacz wyścigowa zatańczyła na śliskiej powierzchnijezdni.

– Te, co ich do Czterech pancernych szukali. Znałem takie dwie… Ta jedna to miała Zośka, druga była Baśka. Bardzocycate…

Banasik spurpurowiał i chrząknął coś pod nosem. Reszta podróży minęła wciszy.

Na komendzie czekał już nowy świadek. Banasik chciał go przesłuchać w towarzystwie podwładnego. Choć kapitan Milera nie lubił, to w kwestiach zawodowych mocno go doceniał. Tak naprawdę świetnie się uzupełniali. Kapitan podchodził do życia nieco po akademicku, potrafił odnaleźć drugie dno tam, gdzie na pozór go nie było. Porucznik zaś był bardziej życiowy. Nie dywagował, po prostu zmierzał do celu najprostszą drogą. Ten jego nieskomplikowany styl rozumowania często okazywał się bardzo skuteczny. Teraz tych dwóch zupełnie różnych ludzi wspólnie przystąpiło do przesłuchania. Banasikzaczął:

– Antoni Feliniak. Pochodzenie robotniczo-chłopskie. Miejsce urodzenia: Chąśno. Syn Stanisława i Genowefy. Pracował w Łęczycy, służbowo przeniesiono go do Łodzi z początkiemroku.

– Chcę złożyć wyjaśnienia w sprawie zabójstwa obywatelki Sobczakówny – powiedział oficjalnieFeliniak.

Twarz łęczycanina oświetlił chłodny blask późnozimowego słonka. Mimo brudnych szyb promień przedarł się do wnętrza i subtelnie podkreślił potężny nos Feliniaka. Płowa czupryna świadka była lekko przerzedzona. Rumiane lico zdradzało krzepę. Banasik pomyślał, że mężczyzna reprezentował charakterystyczny dla centralnej Polski typurody.

– A dlaczego teraz? – zapytałkapitan.

– Bo wtedy nikt mnie nie przesłuchał. A ja byłem przejazdem w Łodzi u znajomych i widziałem tego człowieka w zielonympłaszczu.

– Dlaczego nie zgłosiliście sięwcześniej?

– Bo dopiero niedawno przeczytałem artykuł w „Odgłosach” i zorientowałem się, że moje zeznanie może pomóc w ujęciubandyty.

Banasik się zadumał. Myślami wrócił do głośnego zabójstwa. Dziewczyna zginęła miesiąc przed maturą. Oczywiście nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Wykluczono motyw seksualny. Żaden absztyfikant się w niej nie podkochiwał, ona też nie była zadurzona w żadnym kawalerze. Nikt jej nie groził ani nie pisał do niej anonimów. Z mieszkania nic nie zginęło, mimo że na stole leżały pieniądze i biżuteria. Śledztwo ugrzęzło. Badano ewentualny motyw zemsty. Przefiltrowano – na tyle, na ile było to możliwe – przeżycia rodziców denatki z czasów okupacji. Niczego podejrzanego nie znaleziono. Żadnych poszlak wskazujących, że rodzice Sobczakówny na przykład wydali kogoś gestapo czy skrzywdzili w inny sposób. Jedyny punkt zaczepienia to jakiś człowiek w zielonym płaszczu. Byli świadkowie, którzy go widzieli, ale nic więcej nie umieli powiedzieć. Czy ten tajemniczy ktoś miał związek z morderstwem? A może po prostu kręcił się w pobliżu? Żaden ze świadków nie potrafił go opisać. Nie udało się stworzyć portretu pamięciowego. Nie ustalono, czy był wysoki czy niski, gruby czy chudy, młody czy stary. Podawano sprzeczne, wykluczające się wersje. Banasik w pewnym momencie wręcz zaczął wątpić w istnienie tego obywatela. A teraz po kilku latach nagle pojawił się zupełnie nowyświadek.

Kapitan zadałpytanie:

– Jak wyglądał ów człowiek w zielonympłaszczu?

– Był średniej budowy ciała. Miał czarne, siwiejące włosy i duży nos, taki garbaty jak u… – zawahał sięFeliniak.

– Jak ukogo?

– Jak uŻyda.

– Z jakiej odległości gowidzieliście?

– Z bliska. Najpierw jak wychodziłem z kamienicy, a potem w barze Śnieżka przy Piotrkowskiejdwanaście.

– Widzieliście go w barze i pamiętacie, jak wyglądał? Spotkaliście go dwa razy w życiu, kilka lattemu.

– Bo on, panie kapitanie, miał takieoczy…

– Jakie?

– Jakby mściwe. Zapamiętałem te oczy. Wystraszyłemsię.

– A co on robił wcześniej? Zanim spotkaliście go wbarze.

– Jakby coś zapisywał. Notes miał i coś w nimgryzmolił.

– Z mojej wiedzy wynika, że chcieliście o tym powiedziećprokuratorowi.

– Tak, ale prokurator nazwał mniemitomanem.

– A co wyście w tej kamienicyrobili?

– Odwiedziłem moich znajomych. Tomczaków. Bo święta sięzbliżały.

– A te całe „Odgłosy” to kiedyczytaliście?

– Wgrudniu.

– I wtedy zgłosiliście się doprokuratora?

– Akurat przyjechałem do Łodzi załatwiać sprawy związane z moją nowąpracą.

– A gdzie pracujecie wŁodzi?

– W zakładach imieniaMarchlewskiego.

Zapadła cisza. Kapitan wyjął miętusa i wsunął go do ust. Porucznik sięgnął po papierosa. Podziękował świadkowi skinieniem głowy i podał dokument do podpisu. Świadek sapnął, mlasnął i podpisał się kulfoniastymi literami, po czymwyszedł.

– I co o tym myślicie, Miler?

Porucznik drapał się pogłowie.

– Dziwne to wszystko. Po kilku latach zjawia się człowiek, pamięta detale. Jakoś do tej pory nikt inny nie podał szczegółowego opisu delikwenta w zielonym płaszczu. A przecież zeznawało wieleosób.

– Nie dziwię się prokuratorowi, że nie chciał gosłuchać.

– Gdzie on go później niby spotkał? W barze Śnieżka? Dosyć daleko od miejscazbrodni.

– Jeżeli był w odwiedzinach u tych jakichś Tomczaków, to potem powinien udać się na dworzec: autobusowy albo kolejowy. Na jego miejscu to właśnie tam bym jadł obiad, a nie w centrum miasta. Na Kopernika blisko dworca kaliskiego jest restauracjaKolejowa.

– Ja bym zrobił taksamo.

– Musimy tego całego Feliniaka sprawdzić. Ja porozmawiam z Hirszmanem, a wy się dowiedzcie, czy świadek brał tamtego dnia urlop. W kadrach powinni mieć dokumentację. Następnie ustalcie, kim są ci Tomczakowie i czy znają Feliniaka. Musimy mieć pewność, że się nieośmieszamy.

Zrobili sobie przerwę. Miler paplał, że nie udało mu się załatwić biletu na Trubadurów. Banasik jadł kaszankę. Dobrnęli jakoś do szesnastej, pisząc różne zaległe sprawozdania iraporty.

***

Na przystanek podjechał autobus. Banasik zawahał się, ale po chwili jednak wsiadł. A raczej wcisnął. Owionął go zapach salcesonu, cebuli, smalcu i wódki. Zbawienna woń spirytusu kamuflowała odór przepoconych skarpetek, rzadko mytych pach i uczulonych na proszek do prania koszul. Brać robocza wracała z szychty do domów. W swoich zgrzebnych kubrakach wyglądali jak bryła brudnego śniegu. Stali w milczeniu. Kobiety siedziały, ale i one nic nie mówiły. Wszyscy byli zmordowani robotą i zmierzali do swoich izdebek. Szczęściarze wracali do mikroskopijnych mieszkanek na Dąbrowie i Teofilowie – malutkich, ale z łazienką i kuchenką gazową. Ci, wobec których los nie był aż tak łaskawy, kierowali się do zimnych kamienic. Czekał ich bieg po węgiel do piwnicy lub stanie w kolejce do wspólnego wychodka. Dla najmniej zaradnych podróż autobusem była wyłącznie wstępem do dalszej peregrynacji. Wracali do wiosek, które należały do miasta jedynie na papierze. Ci mieli jeszcze gorzej niż ich koledzy z kamienic – nie tylko musieli iść po węgiel, lecz także do studni powodę.

Z zaciśniętymi zębami i zatkanym nosem Banasik przejechał kilka przystanków. Na Piotrkowskiej dwadzieścia siedem czekał na niego doktor Guckowski, który właśnie, zamiast przyjmować pacjentów, zmywał z drzwi napis. Ktoś farbą olejną napisał „JUDE”. Lekarz pozbywał się śladów wandalizmu tak zamaszyście, że pot spływał po jego szerokich plecach. Medyk dyszał i znać było, że jest od kapitana kilka lat starszy. Doktora obserwowali sąsiedzi. Milczeli. Razem z nimi milczał kapitan. Gdy drzwi były doprowadzone do względnego porządku, usiedli w kuchni. Z jednego z pokoi dobiegał szloch żony Guckowskiego, Hanny. W drugim pomieszczeniu urzędowały dzieci. Trzecia izba zarezerwowana była nagabinet.

– Co sięstało?

– Po raz trzeci w ciągu tygodnia ktoś maluje mi tennapis.

– Zgłosiłeś to naMO?

– Oczywiście.

– Noi?

– Wyśmiali mnie. Niby napisali protokół, a potem powiedzieli, że jak mi się w Polsce nie podoba, to Dajan mnie z chęciąprzyjmie.

– Będęinterweniował.

Guckowski spojrzał na kapitana z nadzieją. Milicjant zaś przeszedł do sednasprawy.

– Halina jest wciąży.

– Gratuluję.

Banasik popatrzył na stół, po czym zmarszczył brwi, pochylił ku doktorowi irzekł:

– Zamiast gratulacji oczekujępomocy.

– Jakieśkomplikacje?

– Lekarz zakładowy mówi, że jest dobrze, ale ja wolę dmuchać nazimne.

– O co konkretniechodzi?

– Chcę, by Halina była na zwolnieniu. Raz poroniła, a ma już trzydzieścilat.

– Nie wiem, czy uda mi się załatwić takie zwolnienie – powiedział powoli Guckowski. – To nie jest takie proste – dodał.

– To ją połóż doszpitala.

– Powtarzam: nie wiem, czy mi sięuda.

– To naprawdę aż takietrudne?

– Od kilku tygodni tak. Trudne dla mnie. Bo dla lekarzy, których dziadek miał na imię Józef, a nie Icek, wydaje się całkiemproste.

Banasik wytrzeszczył oczy i jeszcze mocniej pochylił kuGuckowskiemu.

– O czym tymówisz?

Doktor wstał, podszedł do ciemnobrązowego kredensu, sięgnął po butelkę wódki i szklankę. Wrócił do stołu, napełnił naczynie i wypił zawartość duszkiem. Banasika nawet nie pytał. Znałgo.

– Mniej więcej od początku roku mam ciągłe kontrole. Dziwnym zbiegiem okoliczności akurat to mnie wszyscy chcą nagle kontrolować. Sprawdzali, czy nikt ze znajomych nie został przyjęty do szpitala poza kolejnością. Potem kontrolowali dokumentację. Wszystko to, co napisałem w ciągu dziesięciu lat, było dogłębnie analizowane. Wypytywano moich sąsiadów, jak się prowadzę, cokolwiek by to miało znaczyć. Wydział finansowy zakwestionował moją deklarację podatkową. W ciągu dwóch miesięcy zostałem poddany wszelkim możliwym kontrolom i weryfikacjom. Ze znanych mi lekarzy tylko my byliśmy taksprawdzani.

– My, czylikto?

– TowarzyszeŻydzi.

– Myślisz, że ma to związek z tym, co stało siędzisiaj?

– Nie wiem. Ale w tej chwili nie potrafię wampomóc.

***

Gdy Banasik wyszedł na dwór, było już ciemno. Piotrkowska zastygała w pomroce. Wiatr wygnał z miasta najzagorzalszym spacerowiczów. Kto mógł, ten szybko wracał do domu albo zaglądał do baru na małe jasne lub setkę przezroczystego płynu. Kiedy Banasik dotarł pod swój blok, dostrzegł ją woknie.

– Zmarzłeś? – zapytała, gdy wgramolił się na górę i wkroczył do wąskiegoprzedpokoju.

– Trochę. Napiję sięherbaty.

– Zrobiłamczulent.

Banasik sięrozpromienił.

– Mam nadzieję, że z knedlami – uśmiechnął się zawadiacko – jak na czulent z miasta Łodziprzystało.

– Nie zdążyłam – rzekła niepewnieHalina.

– Przecież ja tylko żartowałem! – złapał ją za dłoń i pociągnął w stronękuchni.

– Jest kasza zamiastknedli.

Usiadł i od razu zabrał się do jedzenia. Halina miała niezwykły talent do przyrządzania prawdziwychpyszności.

– Chciałam ożywić nasze stołówkowe menu – powiedziała, wpatrując się w niego z czułością. – Zaproponowałam, abyśmy serwowali dania tradycyjnie łódzkie. By można było zjeść coś z dawnej kuchni żydowskiej, niemieckiej i rosyjskiej. Dyrektor mnie wyśmiał. Stwierdził, że ewentualnie kuchnia rosyjska wchodzi wgrę.

– Trzeba było mu taki czulent zapodać. Palcelizać.

– Pewnie by nie tknął. Kulinarny troglodyta jeden. Odkąd tam pracuję, proszę o zakupienie maszyn do zmywania. Za każdym razem, gdy go pytam, czy to załatwił, mówi, że Biuro Zbytu Maszyn Handlowych odmawia. Podobno taki jest przepis, że tylko restauracje mogą kupować takie maszyny, a stołówki robotnicze już nie. I to jest socjalizm? – Pokręciła głową. – Kucharki muszą szorować gary dla tysięcy pracowników. Wiesz, ile wydajemy obiadów dziennie? Kilkanaście tysięcy. Robotnicy biorą obiady dla dzieci. Na kuchni kobiety nie wyrabiają z myciem. Ich dłonie wyglądają jak wyschnięty tytoń. – Postukała palcami oblat.

– Teraz zbliża się Dzień Kobiet, a taki bęcwał jeden z drugim będzie mówić orównouprawnieniu.

Zastanawiał się, czy opowiedzieć o perypetiach doktora Guckowskiego. Pomyślał, że nie będzie jej dodatkowodenerwować.

***

Następnego ranka wciąż było zimno, ale trochę cieplej niż dzień wcześniej. Banasik ruszył do pracy z nieco większąchęcią.

Przez szare zwały chmur przebijało słońce. Padające z nieba promienie budziły zdziwienie na kamiennych licach kariatyd, które dźwigały ciężar gmachów. Kapitan od razu pojechał do prokuratury. Podróż ogórkowatym autobusem minęła znośnie. Zapach wczorajszego czulentu skutecznie maskował woń wątrobianki wymieszanej z płuckami nakwaśno.

Prokurator Hirszman przywitał go bez większego entuzjazmu. Jego mocno podkrążone oczy świadczyły o tym, że tej nocy spał naprawdę kiepsko. Banasik wyłuszczyłsprawę.

– Powiem szczerze, że nie pamiętam tego świadka – powiedział zmęczonymgłosem.

– On twierdzi, że towarzysz go zbył, nie dającwiary.

– Dziwne. Mówi, że chciał się ze mną skontaktować na początkuroku?

– Tak.

– Więc chyba powinienem topamiętać.

– Te zeznania mogą być kluczowe. Jeżeli potwierdzimy jego wiarygodność, śledztwo zostanie wznowione. Będzie je nadzorował nowyprokurator.

– Domyślam się, że z lepszym drzewemgenealogicznym.

Banasik już miał coś dodać o Feliniaku, ale zamarł z na wpół otwartymi ustami. Szybko jednak się otrząsnął i wolnorzekł:

– Nierozumiem.

– Nieważne – Hirszman machnął dłonią, a kapitan uznał, że rozmowa jestskończona.

Koło południa słońce coraz śmielej ogrzewało łódzkie ulice. Na wyszczerbionych fasadach budynków trudno było znaleźć uśmiech ozdobnych kamiennych twarzy. Lokalne władze nie były zainteresowane remontem starych domów. Wiele z kamienic, które zbudowane zostały za żydowskie i niemieckie pieniądze, nie było nigdy remontowanych, a te nieliczne, które wznieśli Polacy, też nie budziły sympatii włodarzy grodu nad Łódką. Miejsca niegdyś będące wizytówką miasta włókniarzy teraz z wolna przeistaczały się w rewiry, do których bała się wchodzić nawetmilicja.

Dumając nad losem budynków, Banasik szedł w stronę komendy. Czekała go rozmowa z dzielnicowymDziomdziorą.

Kiedy kapitan dotarł na miejsce, Dziomdziora – postawny trzydziestoletni blondyn – wyprężył się służbiście. Banasik obrzucił go pospiesznymspojrzeniem.

– Słuchajcie, Dziomdziora, interesuje mnie doktor Guckowski. Ma mieszkanie i gabinet w waszej dzielnicy. Dobrzemówię?

– Tak jest, towarzyszu kapitanie – odrzekł z niemalże żołnierską werwądzielnicowy.

– Macie jakiś pomysł na te wybryki z malowaniemdrzwi?

Dziomdziora, który od początku rozmowy był bardzo blady, teraz nagle zrobił się nadzwyczajrumiany.

– Ale co ja mogę zrobić? Nikt z sąsiadów nic nie widział, nic nie słyszał. Od początku roku są permanentne skargi nadoktora.

– Skargi? Nadoktora?

– Podobno hałasuje, wraca pijany do domu, rozrabia, bije żonę i… – Młody milicjant zawiesiłgłos.

– Ico?

– No… Wykorzystuje kobiety, które do niego przychodzą z problemem zdrowotnym. W grzesznych celach, ma sięrozumieć.

Banasik przejechał dłonią potwarzy.

– I wy w to wierzycie, Dziomdziora?

– Ja nie od wierzenia jestem. Widziałem oficjalne skargi. Nie żadne anonimy. Wszystkie podpisane. Rozmawiałem z gospodarzem domu. Potwierdził, że u Guckowskich sąhałasy.

Kapitan wbił na chwilę wzrok w buty milicjanta, westchnął krótko ipowiedział:

– Od kiedy jesteście dzielnicowym, Dziomdziora?

– Od pięciulat.

– Skargi są od tego roku. Wcześniej ich niebyło?

– Niebyło.

– Nie wydaje się wam todziwne?

– Wydaje. Sąsiedzi mówią, że nachapał się pieniędzy i stracił rozum. Podobno łapówki bierze. Do szpitala przyjmuje tylko, jeśli dostanie w łapę. Na krwi polskich robotników się dorobił, a ludzie gadają, że wydział finansowy ma jakieś kwity naniego.

– Amalunki?

– Malunki podobno sam robi. Ekspedientka w pobliskim sklepie z farbami powiedziała, że kupował kilka puszekolejnej.

Dziwne – pomyślał Banasik i spojrzał zaokno.

Po rachitycznych promieniach słońca nie zostało już nawet wspomnienie. Twarze na kamienicach stężały wmrozie.

***

Było już dobrze po szesnastej, gdy do komendy przyjechał Miler. Od razu sięgnął po czajnik i zrobił sobie ciepłejherbaty.

– Byle do wiosny – rzucił w stronęBanasika.

– Jakieś sukcesy w walce o praworządnośćsocjalistyczną?

– Chyba tak. Po pierwsze: Tomczakowie. Niestety trudno będzie ustalić, czy znali Feliniaka. Tomczak zmarł w sześćdziesiątym szóstym, a jego żona rokpóźniej.

– A podrugie?

– Właśnie wróciłem z Łęczycy. Rzeczywiście w archiwum kopalni rudy żelaza są przechowywane wnioski urlopowe. W dniu morderstwa nasz świadek był w pracy. Nie był na zwolnieniu. Nie był na urlopie. Był wpracy.

Banasik rozparł się na krześle i założył ręce za kark. Popatrzył na porucznika i zmarszczyłbrwi.

– Ciekawe. A do tego Hirszberg twierdzi, że nigdy z nim nierozmawiał.

– Czyli mamymitomana.

– Na to by wyglądało. Ale jedno mniezastanawia.

– Co? – zaciekawił sięMiler.

– Dlaczego zgłosił się dopiero teraz. Miał na to naprawdę dużo czasu. A wyskakuje nagle jak filip zkonopi.

– Nie jest zŁodzi.

– No ale przecież nasza prasa dociera doŁęczycy.

– Może akurat nie czytał wtedy gazet? Nie każdy przecież codziennie śledzi doniesienia prasowe. Może dopiero po tym artykule w „Odgłosach” coś mu sięskojarzyło.

– Jedno jest faktem. – Banasik wymownie położył dłonie na blacie biurka. – Nasze stanowisko jest takie, że świadek jest niewiarygodny i nie ma podstaw, by wracać do umorzonego śledztwa. Jeżeli nowy prokurator ma inne zdanie, to niech sam goprzesłucha.

– Takjest.

***

Po powrocie do domu nie zasiadł do kolacji. Halina leżała w łóżku, źle się czuła. Na szczęście tego dnia zjadł sycący obiad w stołówce. Uspołeczniony handel dostarczył gwardii pretoriańskiej PRL smażonego dorsza. Ryby bywały w stołówce często, ale nigdy w piątek. Banasik położył się na wersalce i włączył radio. Akurat puszczali koncertsymfoniczny.

Poczuł drapanie w gardle. Godzinę później nie mógł już normalnie przełykać śliny. Bolała go głowa, paliła gorączka, nos miałzatkany.

No to kiszka – pomyślał – przewiałomnie.

***

Do pracy wrócił dopiero kilka dni później, dziewiątego marca. W komendzie panował wzmożony ruch. Wydarzenia w Warszawie, które miały miejsce dzień wcześniej, były gorąco komentowane. Podobne wystąpienia odbyły się także w Łodzi. Gdy tylko Banasik przekroczył próg komendy, od razu został wezwany do pułkownikaBorodzieja.

– Nie mogliście sobie wybrać innego terminu na chorowanie? – rzucił ostropułkownik.

– Tapogoda…

– Wy mi tutaj nie o pogodzie! – przerwał mu Borodziej. – Mnie interesuje wasz protokół z przesłuchaniaFeliniaka.

– Wszystko, co ustaliłem, opisałem wprotokole.

– Właśnie o to się rozchodzi. Mnie się wasze ustalenia nie podobają. Nie przyjmuję tychargumentów.

Banasik cudem powstrzymał wypełzający właśnie na jego twarz wyrazirytacji.

– Świadek jest mitomanem, sprawdziliśmy to. Jego zeznania są niewystarczające do tego, by wznowićpostępowanie.

Borodziej westchnął, nalał sobie wódki, chlusnął dogardła.

– Bardzo was cenię, towarzyszu kapitanie. Jesteście ważnym ogniwem naszego łańcucha usuwającego kłody rzucane nam pod nogi przez wrogów socjalistycznej Polski. Wasze robotniczo-chłopskie pochodzenie jest gwarantem waszej lojalności. Waszą pracą i zaangażowaniem pokazaliście, że prosty robotnik, jeśli tylko da mu się szansę, może być oczytany nie mniej niż jakiś inteligent. I ja was za to cenię. Wszyscy w komendzie cenimy was za rozum, inteligencję, sposób wysławiania się, szerokośćhoryzontów.

Kapitan czekał na ciąg dalszy, gdy Borodziej ponownie napełniał kieliszek wódą i wlewał zawartość literatki do gardzieli. W końcu pułkownik wrócił dotematu.

– Słyszałem, że na froncie walki o szczęście osobiste też wam się układa. Wasza żona jest w ciąży. Tym bardziej wasza praca musi być teraz wytężona. Określone siły przystąpiły do walki z naszym narodem, państwem i ustrojem. Im większe sukcesy mamy, tym bardziej nas atakują. Jeżeli atakują nas wrogowie, to jeszcze pół biedy. Gorzej jest, gdy robią to towarzysze, a w rzeczywistości farbowane lisy, agenci obcych mocarstw łaszczący się na judaszowe srebrniki. Widzicie, Banasik… – Borodziej wysunął palec w stronę podwładnego. – Nie bardzo was rozumiem. Zgłasza się do was świadek. Jego zeznania mogą rzucić światło na tajemnicę zabójstwa. Jego przypadek może nam powiedzieć, dlaczego nie udało nam się znaleźć sprawcy. Przecież ta sprawa pozwoli nam, Banasik, zrozumieć złowrogą rolę pewnych zaprzańców, gotowych zrobić wszystko, by podważyć nasz stan posiadania nad Odrą i NysąŁużycką!

Kapitana ani trochę nie zdziwiło, że przełożony znów nalał sobiegorzałki.

– Czasem prości robotnicy mnie pytają, dlaczego jest tak źle mimo faktu, że mamy socjalizm. Twierdzą, że ich życie nie wygląda wcale tak, jak przedstawia je prasa. No i nigdy za bardzo chyba nie wiedziałem, co mam im mówić. Ale teraz wiem. – Palec pułkownika tym razem zastukał w blat biurka. – Teraz, Banasik, wiem. Dla każdego Polaka stało się jasne, dlaczego nie jestdobrze.

Banasik nie musiał zadawać pytania. Wiedział, że pułkownik odpowie sam. Nie myliłsię.

– Kluczowe stanowiska zajmują syjoniści. Agenci obcego wywiadu. Podli zdrajcy macierzy, która ich wykarmiła, przygarnęła i nie wyrzuciła na pustynię Negew. To oni zatruwają życie w państwie. Mącą ludziom w głowach, otumaniają, jademplwają.

Banasik zaczął się w myślach zastanawiać, czy formę „plwają” Borodziej wymyślił sam, czy też wyczytał ją z przygotowanej instrukcji. Pułkownik mówiłdalej.

– Ja rozumiem, że możecie być zmęczeni. Macie prawo. Ale przecież macie możliwość, żeby odpocząć. Są wczasy w Bułgarii. Z ciężarną żoną do kajaka nie wsiądziecie. W maju weźmiecie urlop. Odsapniecie nad Morzem Czarnym. Będzie już ciepło, ale nie upalnie. Jeżeli w Orbisie wszystkie miejsca już wykupili, to oczywiście załatwimy to. Mamy pulę miejsc, rozumiecie. Wpłaty można rozłożyć na raty. A jak napiszecie do komendanta, to może pojedziecie za pół ceny. Bo, Banasik, żona w ciąży, a wy macie piękną kartę służby. Żonie oficera należy się porządna opieka medyczna, prawda? – Pułkownik wstał i uderzył ręką w blat biurka. – Zwolnienie się należy! – krzyknął. – Najlepiej do czasu porodu – dodał spokojniej. – Widzicie, wszystko się jakoś ułoży. Żona po połogu wróci do formy i będzie przyszywać nowe epolety. Majorową będzie. Munduru nowego nie przewiduję, bo w ciągu roku chyba nie przytyjecie. Za rozwikłanie sprawy Sobczakówny awans wam się będzie należeć jak psu zupa. Za parę lat wyrzucicie mnie z fotela pułkownika. A potem? Jesteście jeszcze młodzi, a już dojrzali. Wasze obycie intelektualne jest nie do podważenia. Dlaczegóż to nie macie zasiąść w ławie poselskiej? Dlaczegóż nie możecie mieć teki ministra? Wyobraźcie sobie, Banasik, wy, prosty robotnik z Łodzi, zostajecie ministrem kultury i nauki. Nikt nie powie, że to z nadania partyjnego. Żaden łachudra z „Tygodnika Powszechnego” nie będzie szczekać, że to dyktatura ciemniaków. Nawet niechętni władzy ludowej powiedzą: człowiek kultury, tytan pracy, intelektualista na odpowiedniejposadzie.

W butelce została jeszcze kropla wódki, którą Borodziej łakomiewypił.

Odsapnął iciągnął:

– Ja rozumiem, że nie działacie sami, ale zastanówcie się. Kim jest porucznik Miler? Z jakiej rodziny pochodzi? Kiedyś myśleliśmy: porządni Niemcy uratowali towarzyszy Żydów. Dziś wiemy, że to rewanżyści niemieccy uratowali syjonistów. Po co? By się zaczaić i w odpowiednim momencie zaatakować. Czy nie wydaje się wam dziwne, towarzyszu Banasik, że oto pojawia się świadek, który widział podejrzanego, zna dobrze jego wygląd, a prokurator nie chce z nim rozmawiać? Sprawę dostaje nowy prokurator, zleca milicji śledztwo. Jeden z milicjantów sprawdza wiarygodność świadka. I co? I ją kwestionuje. Dziwnym zbiegiem okoliczności leniwy prokurator jest… No, wiemy kim jest, a gorliwy milicjant wywodzi się z niemieckiejrodziny.

Banasikowi niezauważalnie drgnął kącik ust. Pułkownik kontynuował bezzająknięcia.

– Czy nie widzicie, że was oszukali? Omotali waszą szczerą duszę, wykorzystali prostolinijność, prawdziwie słowiańską uczciwość. Zastanówcie się raz jeszcze, czy nie popełniliście błędów. Nie musicie się spieszyć. Porozmawiajcie z żoną. Na spokojnie, bo, jak to mówią, Banasik, co nagle, to po diable. Macie czas do dwudziestegomarca.

***

Dwudziesty marca był bardzo słoneczny. Twarze zdobiące fasady łódzkich kamienic chciwie chłonęły ciepłe promienie. Cieszyły się wiosną. Ich nieruchome oczy nie patrzyły na to, co się dzieje na dole. A działo się. Ulicami szły tłumy. Szli robotnicy, chłopi przywiezieni z całego województwa, inteligencja pracująca. Ponad sto tysięcy obywateli. Maszerowali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, grubi i chudzi, weseli i smutni, cnotliwi i dziwkarze. W rękach trzymali transparenty. Od prawie dwóch tygodni łodzianie malowali je w spontanicznymzrywie.

W oknie jednej z kamienic widać było dwóch rozprawiających o czymśmężczyzn.

– I co z tym porucznikiem? – zapytał pułkownikBorodziej.

– Już nigdy nie będzie pracował w milicji – odrzekł partyjny prominent Ignacy Loga-Sowiński.

– Bardzo dobrze. Jak towarzysz Wiesław unormuje relacje z zachodnimi Niemcami, to wypierdoli się to całe tałatajstwo. Wywalimy hołotę doReichu.

– Tak jest. A ten kapitan? Zmieniłraport?

– Nie zmienił. Ale jego tak łatwo się nie pozbędziemy. Pochodzenie robotniczo-chłopskie, żadnych dziwek, nawet wódki nie pije. Nic na niego niemamy.

– Nie szkodzi. Hirszman już złożył podanie o zezwolenie na wyjazd z Polski. Zwolni się miejsce w prokuraturze. Syn mojej siostry kończy prawo. Ale tego kapitanka to bym za ucho wytarmosił. Dlazasady.

– Obiecuję wam, towarzyszu, że nigdy nie będziemajorem.

***

Banasik był w domu późnympopołudniem.

– Spóźniłeś się – powiedziała lekko zirytowanaHalina.

– Nie spóźniłem, tylko coś załatwiałem. – Uśmiechnął się i podszedł, by jąprzytulić.

– A cozałatwiałeś?

W tym właśnie momencie zaterkotał dzwonek dodrzwi.

– To! – oświadczył zdumą.

Otworzył drzwi i już po chwili do kuchni weszło dwóch postawnych mężczyzn. Targali jakiś ciężar. Oczom zdumionej Haliny ukazała się solidnych gabarytów kuchnia gazowa wyprodukowana przez Wronkowską Fabrykę WyrobówBlaszanych.

– Cztery palniki – rzekł zadowolony Banasik – piekarnik, schowek na patelnie, a nawet pochłaniacz sadzy, żeby nie truć dziecka. Już nie będziesz musiała korzystać zprodiża.

Tragarze rozpakowali kuchenkę i zabrali się do podłączania jej do instalacji. Widać było, że robili to wiele razy, bo na efekt nie trzeba było długoczekać.

– Gotowe – powiedział ten, który wydawał sięstarszy.

Kapitan nonszalancko wręczył mu napiwek. Rozpierała goduma.

– To co? Odpalamy? – zapytał żony, kiedy tragarze zniknęli zadrzwiami.

– Podgrzeję ciobiad.

– Pierwszy obiad na nowejkuchni.

Halina zapaliła zapałkę, ale palnik sprawiał wrażeniemartwego.

– Co jest, u licha? – zaklęła.

Spróbowała po raz kolejny, lecz i tym razem palnik nie reagował. Zdenerwowana odkręciła krnąbrnyelement.

– Coś się stało, kochanie? – Banasik podszedł do żony i spojrzał na zdemontowanyfragment.

– Nie ma dziurek – oznajmiła.

– Czego niema?

– Dziurek w palniku. Nie wyborowali wfabryce.

Kapitan skonstatował, że wyrób powstały we Wronkach przy ulicy Towarowej trzy zdecydowanie nie był wart sumy dwóch tysięcy siedmiusetzłotych.

ROZDZIAŁ 1

Wicher bezlitośnie smagał ciało, które dyndało na różne strony. Banasik pomyślał, że wisząca dziewczyna wygląda jak serce dzwonu Zygmunta. Była szczupła. Solidny blond warkocz kontrastował z granatowym mundurkiemszkolnym.

Kapitan był zmęczony. Od kilku nocy prawie nie spał. Dziecko urodziło się zdrowe i o czasie, lecz wraz z nadejściem chłodów przyszła choroba, a z chorobą płacz i nieprzespane noce. Banasik wziął głęboki wdech, co pobudziło jego mózg do działania. Przyjrzał się drzewu. Niewiele ponad ziemią ewidentnie rosła kiedyś gałąź. Ktoś ją uciął, tym samym robiąc idealne miejsce dla potencjalnego samobójcy. Kapitan rozejrzał się po okolicy. Byli w opuszczonym sadzie. Listopad przetrzepał już korony drzew, a prawie wszystkie liście leżały na ziemi. Podłoże wyglądało jak wielki żółty dywan gdzieniegdzie upstrzony czerwienią. Na pojedynczych drzewach wisiały dojrzałe jabłka. Banasik pomyślał, że wyglądają jak ogromne kroplekrwi.

– Zimno. – Usłyszał za plecami znajomygłos.

Prokurator Drzewicki stał wśród listowia w szarym płaszczu, niemalże zlewając się z wiszącym nad miastem ołowianym niebem. Podał milicjantowi dłoń, a ruchem głowy wskazał na czerwono-czarny tornister. Podrapał się po lekko łysiejącej czaszce irzekł:

– Chyba nie była dziś wszkole.

Banasik podszedł to tornistra. W środku były zeszyty i podręczniki. Kapitan wyjąłdzienniczek.

– Maria Żydek. Uczennica siódmej klasy. Siódma A. Szkoła podstawowa numer sto trzydzieści osiem na ulicy Franciszka. – Kapitan przekartkował dzienniczek. – Dobra uczennica. Dobre oceny. Brakuwag.

– Kto zawiadomił milicję? – zapytałprokurator.

– Było anonimowe zgłoszenie. Ktoś zadzwonił z budki telefonicznej. Patrol podjechał i stwierdził, że nie jest to głupi żart. Patolog zarazbędzie.

Prokurator zbliżył się do wisielca. Uważnie zlustrował sznur oraz denatkę. Potem bardzo dokładnie przyjrzał siędrzewu.

– Na moje oko nie ma tu żadnej historii. Dziewczyna stanęła na tym, co zostało z gałęzi, tej na dole, i skoczyła. Zobaczymy, co powiedzą konował i ekipa techniczna. Nic tu po nas. Jedziemy do szkoły. Daleko niejest.

Śledczy wsiedli do warszawy i ruszyli w kierunku placówki edukacyjnej, której historia sięgała czasówprzedwojennych.

Po drodze Drzewicki przekartkowywał zbiór zadań arytmetycznych, które wyjął z tornistra. Ze zdziwieniem skonstatował, że uczniowie podczas obliczania ułamków znajdowali informacje o przekraczaniu planów produkcyjnych w ZSRR. Plany radzieccy robotnicy mogli przekraczać dzięki wzorowej organizacji. W innym miejscu ćwiczeniówki oskarżyciel natknął się na opis prac w spółdzielni produkcyjnej. Doskonałe wyniki spółdzielcy osiągali dzięki mechanizacjiprodukcji.

Po paru minutach zameldowali się wszkole.

Dzwonek zawył i dziatwa z rykiem wybiegła nakorytarz.

Prokurator miał wrażenie, że na bębenkach w uszach rytm wystukuje perkusista The Rolling Stones. Śledczy popatrzyli na siebie porozumiewawczo, zacisnęli zęby i poczęli przedzierać się przez hałasującą ciżbę. Kilka chwil potem znaleźli się w gabineciedyrektora.

Pani Czarnoleska zrobiła wielce zdziwioną minę, gdy zobaczyła legitymację kapitana MO. Kiedy prokurator zaczął wyłuszczać, w jakiej sprawie przyszli, nogi kobiety wyraźnie sięugięły.

– Maria Żydek. Uczennica siódmej A – powiedziałprokurator.

– Tak. Oczywiście. Siódma A – bełkotałaCzarnoleska.

– Sprawiała kłopoty? Były sygnały? Jakieś problemy wychowawcze? – zapytałBanasik.

– Nie. Chyba nie – odparła niepewnienauczycielka.

Banasik uważnie obserwował dyrektorkę. Z jej reakcji wywnioskował, że zwierzchniczka rady pedagogicznej raczej nie kojarzyła uczennicy. Czarnoleska pospieszniedodała:

– Wychowawczyni będzie wiedzieć więcej. Stanisława Biedrzycka. Wezwęją.

Dyrektorka wyjrzała z gabinetu i poprosiła sekretarkę o zawołaniewychowawczyni.

– Zaraz z nią porozmawiamy. Ale najpierw pani. Nic nie może nam pani powiedzieć o tej dziewczynce? Nie sprawiała żadnych kłopotów? Albo odwrotnie? Nie odnosiła żadnych sukcesów? Nic?

Czarnoleska wróciła za biurko, nerwowo poprawiła upięte w kok włosy i nagle zaczęła terkotać jak karabinmaszynowy.

– Nie wiem, jak do tego doszło. Nasza szkoła z całą mocą realizuje projekt budowy socjalizmu, który wymaga długotrwałego, zorganizowanego wysiłku całego narodu. Partia jest głównym organizatorem tego wysiłku, wyzwala energię narodu oraz zespala wokół zadań ideału socjalistycznego wszystkie organizacje społeczne, stowarzyszenia i szerokie ruchy społeczne. Nasza praca wychowawcza kształtuje materialistyczny światopogląd. Ten zaś stwarza szczególnego rodzaju społeczno-psychiczną podatność zapewniającą możliwość akceptacji społeczno-ekonomicznego systemu i odpowiadających mu form organizacji pracy. Nie mając tego nastawienia, nie można realizować celowego charakterupracy.

Obaj śledczy cierpliwie słuchali tej nadzwyczaj żywej tyrady. Dyrektorka trajkotaładalej.

– Wyciągniemy wnioski z tego, co się stało. My, rada pedagogiczna, zorganizujemy szereg apeli i pogadanek. Jestem przekonana, że suma konsekwentnie i umiejętnie przeprowadzonych przez nas działań przyniesie w końcu efekty i stworzy nową świadomość uczniów, która nie będzie tolerować takich antyspołecznych zachowań jaksamobójstwo.

Gdy tylko dyrektorka zakończyła to zdanie, do gabinetu nieśmiało wśliznęła się wątła kobieta, która okazała się wychowawczynią. Kapitan zastanawiał się w duchu, czy Biedrzycka bardziej stresuje się obecnością śledczych, czy swojej zwierzchniczki. Kobieta miała lat mniej więcej trzydzieści pięć lat. Była więc o równą dekadę młodsza od pani dyrektor, ale różnica wieku nie przejawiała się w ubiorze czy fryzurze. Obie nauczycielki miały zielonkawe garsonki i włosy upięte wkok.

– Czy obywatelka jest wychowawczynią Marysi Żydek? – zwrócił się do młodszej z kobietkapitan.

– Tak – wyszeptała roztrzęsiona pracownica łódzkiejoświaty.

– Uczennica popełniła dziś samobójstwo. A przynajmniej na razie obowiązuje taka wersja. Badamy przyczyny tego niecodziennego przypadku – rzekł znowumilicjant.

Wychowawczyni klasy siódmej A zrobiła się biała jak gipsowe popiersie Karola Świerczewskiego, które zdobiłohol.

Do rozmowy włączył sięprokurator.

– Co może obywatelka powiedzieć o denatce? Sprawiała kłopoty wychowawcze? Miała problemy znauką?

– Nie – szepnęła kobieta zachowawczo – nie miała problemów z nauką. Miała dobre stopnie, choć nie celujące. Solidna uczennica. Solidna, ale bez fajerwerków. Czwórki, czasem piątki. Okazjonalnie trójki. Nie było z nią żadnych kłopotów. Cicha i