Mamzille, mamuśki z Manhattanu - Jill Kargman - ebook

Mamzille, mamuśki z Manhattanu ebook

Jill Kargman

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Matki z Upper East Side, szykownej części Manhattanu, są świetnie wykształcone, bardzo bogate i uwielbiają ze sobą konkurować. Całą energię poświęcają pełnoetatowemu wychowywaniu dzieci, czyniąc maluchy nieświadomymi pionkami w grze, w której sukces mierzy się osiągnięciami nad wiek rozwiniętego potomstwa.W tym właśnie środowisku musi się odnaleźć Hannah Allen. Akurat przeprowadziła się do Nowego Jorku z mężem oraz dwuletnią Violet i zostaje natychmiast zasypana radami przez nowych „przyjaciół”, a także apodyktyczną, znającą się na wszystkim teściową. Mimo wrodzonego zdrowego rozsądku Hannah wpada w szpony mamzilli...Barwny portret matek z Manhattanu – książka, która zachwyci wielbicielki Niani w Nowym Jorku.
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Rok wydania: 2009

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



JILL KARGMAN

Mamzille

Mamuśki z Manhattanu

Przełożyła

Agnieszka Paschke 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału angielskiego

Momzillas

 

 

Copyright © 2007 by Jill Kargman

 

 

This translation published by arrangement with Doubleday, an imprint of

The Doubleday Publishing Group, a division of Random House, Inc.

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo

„Nasza Księgarnia”, Warszawa 2009

© Copyright for the Polish translation by Agnieszka Paschke 2009

lllustration by Sarah Gibb

 

 

Cover Design Layout © HarperCollins Publishers Ltd.

 

 

Książkę wydrukowano na papierze

Ecco-Book Cream 60 g/m2 wol. 2,0.

 

Redaktor prowadzący Anna Garbal

Redakcja Magdalena Korobkiewicz

Redakcja techniczna Agnieszka Czubaszek,

Joanna Wieczorek

 

Korekta Magda Szroeder, Ewa Mościcka

 

DTP Mariusz Brusiewicz

 

 

 

ISBN 978-83-10-11646-8

 

P R I N T E D I N P O L A N D

Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2009 r.

Wydanie pierwsze

Druk: Abedik SA, Poznań

Corinne Kopelman, najlepszej matce na świecie, która nie jest mamzillą oraz

Sadie i Ivy – jeśli kochacie mnie choć w połowie tak jak ja kocham Wasza babcię, to mi się udało

1

Gapię się na krystaliczną, zamarzniętą tundrę na oblodzonej Alasce. Otoczona bezkresną, śnieżną pustynią mała eskimoska dziewczynka idzie, zmagając się z gwałtownym wiatrem miotającym płatki śniegu, a w tle gra wesoła muzyka.

– Włóż swoje kami-kluk, żeby było ci ciepło i sucho...

Nie, nie przyleciałam do Juneau. Oglądam Ulicę Sezamkowa z moją córką Violet. To jeden z tych przyjaznych dla świata odcinków z Groverem, w których kultury globu oglądamy naiwnymi i niewinnymi oczami dziecka. Odwiedzamy chińskiego chłopca, świetnego akrobatę, potrafiącego kręcić czternastoma talerzami na twarzy, oraz małą Indonezyjkę, która umie balansować sześcioma miskami umieszczonymi na głowie. I z nimi tańczyć.

Dzisiaj Grover zabrał nas do czterdziestego dziewiątego stanu i miejscowa dziewczynka ubiera się, zanim stawi czoła arktycznym mrozom, a pomaga jej w tym mama, która zajmuje się łączeniem futrzanych skór i szyciem tikiyook, czyli płaszczy chroniących przed niskimi temperaturami. Mała wybiega na rześkie, świeże powietrze, by spotkać się z innymi dziećmi, także odzianymi w najgorszy koszmar PETA, i wskakuje w puszyste zaspy śnieżne, śmiejąc się uroczo.

To wszystko wydawało się tak zdrowe, proste i 

nieskomplikowane. Żadnych wymyślnych szkół, do których wypada się dostać, ani mieszkań, które trzeba porównać. Bardzo przyjemnie wyglądał ten ponury, a jednocześnie dziwnie powabny widoczek z lśniącym szronem i kilkoma rozbawionymi dzieciakami niosącymi swoje domowe lunche w rozkołysanych torbach.

Ale zaraz znowu dał o sobie znać ten paskudny ucisk w brzuchu i nieodparta, okropna, straszna myśl: na pewno jedna z mam przygląda się kami-kluk innego dziecka i patrzy, czy jest lepiej zszyte. Albo czy worek na książki zrobiony przez jedną z mam ma aż tak wymyślny krój jak ten drugi. Jestem pewna, że igloo jednej z rodzin okazałoby się większe, sanie innej bardziej imponujące.

Oglądałam program w swoim telewizorze, w swoim mieszkaniu, bynajmniej nie w białym, puszystym pejzażu, ale w jaskini lwa, w siedzibie najbardziej konkurujących ze sobą mamusiek na świecie: w dzielnicy Upper East Side w Nowym Jorku. W Kalifornii, skąd mój mąż Josh i ja miesiąc temu przenieśliśmy się dość niespodziewanie, jedyna pomarańczowa spacerówka firmy Bugaboo na naszej ulicy stanowiła tak dziwny widok, że ludziom zdawało się, iż to kosmici dostarczyli ją swoim latającym talerzem. W Nowym Jorku ten rolls-royce wśród dziecięcych wózków okazał się tak normalnym pojazdem jak żółta taksówka, ulice były ich pełne, choć w odróżnieniu od samochodów wózki nie pachniały przytłaczająco odświeżaczami powietrza i curry, ale dziećmi wypielęgnowanymi kosmetykami marki Kiehl.

Doszło do tego, że nie mam nawet ochoty spacerować Madison Avenue, bo podczas gdy mój dzieciak wygląda jak modelka firmy Baby Old Navy, ciągle wpadam na sąsiadów z maluszkami pięknie wystrojonymi w sukieneczki, płócienne bluzeczki z tasiemkami u kołnierzyków, lśniące buciki z lakierowanej skóry, koronkowe skarpetki i ogromne kokardy w wymodelowanych włoskach. Teściowa kupuje nam dziecięce ubranka z metkami CZYŚCIĆ CHEMICZNIE. Jeśli są płócienne, wtedy trzeba rozkładać deskę do prasowania. Mam ochotę uciec. Może trzeba było zadzwonić do Air Alaska.

Wszystko zaczęło się, kiedy do mojego męża zadzwonił Parker Elliott, najlepszy przyjaciel z Harvard Business School. Wiedział, że Josh miał serdecznie dosyć swojej roboty w San Francisco i nienawidził pracy według czasu na Wschodnim Wybrzeżu oraz wstawania przed świtem. Ludzie z banku, dla którego pracował Parker, złożyli Joshowi propozycję nie do odrzucenia, więc nagle nasze spokojne życie w Kalifornii przeszło do historii. Tuż przed narodzinami Violet robiłam doktorat z historii sztuki na Uniwersytecie Berkeley, ale pozostałam magistrem, bo: a) bocian był w drodze i b) sama nie wiedziałam, co do diabła miałabym począć z tytułem doktora. Kiedy więc Josh został wezwany, byłam już idealnie przystosowaną do transportu, w pełni wyedukowaną, siedzącą w domu mamą.

Dorastałam w deszczowym Seattle, zatem nie reagowałam przerażeniem na burzową pogodę Wschodniego Wybrzeża jak większość mieszkańców Kalifornii. Tak naprawdę, chociaż urodzona i wychowana na Zachodnim Wybrzeżu, zawsze lepiej czułam się w klimacie północno-wschodnim – rześkie jesienie spędzając w domu oraz unikając słońca z powodu bladej i wrażliwej na słońce cery. Kiedy poznałam Josha i zaczęliśmy się spotykać, od razu oznajmił mi, że planuje pewnego dnia powrócić do rodzinnego Nowego Jorku i tam założyć rodzinę. Nie miałam nic przeciwko temu, nie mogłam jednak przewidzieć, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Lubiłam nasze kolorowe, beztroskie życie w San Francisco, z dala od jego bywającej na salonach mamuni. Mieszkaliśmy sobie wygodnie w naszej samotni, wśród bliskich przyjaciół, z ulubionymi miejscami spotkań i łagodnymi zwyczajami dnia codziennego. Uwielbiałam Manhattan i odwiedzałam go każdej jesieni, ale dla mnie stanowił tylko lśniący, październikowy kolaż złożony ze sztuk na Broadwayu, luksusowych pokoi hotelowych, dizajnerskiego sushi i pocałunków wśród liści koloru burgunda w Central Parku.

Przemiana z romantycznej turystki w okopującą się mieszkankę była bardziej bolesna, niż się spodziewałam. Propozycja i przygotowania nastąpiły tak szybko; miałam wrażenie, że w ciągu kilku dni spakowałam się do pudeł, wsiadłam do samolotu i wprowadziłam do firmowego „apartamentu”, nie miałam nawet szansy przyzwyczaić się do samej myśli o przeprowadzce.

Tego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy do Nowego Jorku, Josh zamówił ucztę złożoną z chińszczyzny i gdy utuliliśmy Violet w jej łóżeczku, zabraliśmy się do żarcia na wynos, z kurczakiem generała Tso, którego pochłanialiśmy w świetle tańczących płomyków niearomatycznych świec.

– Hannah? – zagaił Josh, uśmiechając się nad pałeczkami.

– Tak, kotku?

– Dziękuję.

Podszedł i objął mnie, ja zamrugałam, żeby strącić pojedynczą łzę, a on wytarł ją delikatnie. Nagle nasza sytuacja się zmieniła: byliśmy daleko od przyjaciół, mojej rodziny, mojego wybrzeża. Znaleźliśmy się w nowym, elitarnym świecie – wraz z jego mamą i wymyślnymi szkołami. Pojawiło się więcej łez.

– Jakby mi było mało soli z tego jedzenia – zaśmiałam się, kiedy pocałunkami osuszał moje policzki. – Już jestem najgrubszą laską w tym mieście, a widoki na Madison Square Garden wcale nie pomagają.

– Przestań. Jesteś piękna.

Spojrzałam na niego z wdzięcznością i westchnęłam.

– Będzie nam tu dobrze – pocieszał, głaszcząc moje włosy. – Lepiej niż dobrze. Pokochasz Nowy Jork, Han, obiecuję.

Joshie zawsze chciał, żebym kochała jego miasto rodzinne tak gorąco jak on – i robił wszystko, by rozpalić we mnie tę pasję: poczynając od festiwali filmów Woody’ego Allena, które organizował w naszej norce, oraz muzealnych maratonów, a kończąc na ekscytujących degustacjach jego ulubionych potraw (idealny bajgiel, najlepszy hot dog), prezentowaniu najbardziej wysublimowanych alej czy wskazywaniu zróżnicowanych mieszkańców – zintelektualizowanych, stanowiących barwny wachlarz eklektycznych, czasem dziwacznych osobowości. Był urodzonym nowojorczykiem, uwielbiającym szarość, dobrze znoszącym zgiełk i rozkoszującym się zapachami sprzedawanego na ulicach jedzenia. Od kiedy go poznałam, co Kilka miesięcy odwiedzał to miasto dla swoich wariactw, jak ćpun dający sobie w żyłę mieszanką zgiełku, temperatury i siły napędowej wyspy o długości dwudziestu kilometrów, którą uważał za centrum wszechświata. Był tak zachwycony faktem, iż w końcu się tu przeprowadził, że cieszyłam się razem z nim. Ale nie miały już wrócić dni, gdy do domu wracał o 16.30, a potem chodziliśmy na rodzinne spacery wieczorne i jedliśmy wczesne obiady w naszych ulubionych knajpkach. Już wcześniej ostrzegł mnie, że tutaj nie zdoła tak sobie zorganizować pracy i będzie zawalony robotą, przykuty do biurka na jakiś czas. A ja miałam sama pływać po niespokojnych morzach. Po morzach z rekinami – noszącymi torebki od Hermesa, obleczonymi w kostiumy od Chanel i pchającymi wózki Bugaboo.

– Bee zadzwoni do ciebie jutro, żeby się umówić – powiedział Josh, starając się poprawić mi nastrój. – Parker twierdził, że ona chce zabrać cię na jakiś pokaz ubrań dla dzieci czy coś w tym stylu. Przedstawi ci wszystkich swoich przyjaciół.

– Dobrze – odparłam, wypuszczając powietrze i kiwając głową.

Chciałam być dla niego oparciem. Był załamany swoją starą pracą i nie mogłam patrzeć, jaki czuł się nieszczęśliwy. Teraz miał szanse na nowy start i pragnęłam podzielać jego entuzjazm. Ale na sam dźwięk imienia Bee stałam się nerwowa.

2

Bee Elliott była chyba największą porażającą pięknością, jaką kiedykolwiek w życiu oglądałam z bliska – była niczym ta niedotykalska laska w liceum, dwie klasy wyżej nad tobą, na którą wraz ze wszystkimi przyjaciółkami gapiłaś się na głównym korytarzu szkoły. Z długimi, sięgającymi ramion blond włosami (które prawdopodobnie same się układały, kiedy tylko przeciągnęła się i ziewnęła o wschodzie słońca, ohyda) i z figurą modelki utrzymała swoje ciałko-szkielet (albo, jak to ujmowała stara ekipa ze szkoły, „piękną figurę», czyli patyk z cyckami) po urodzeniu syna Westona Burke’a Elliotta. Wydawała się po prostu supermamą, ale nie tą przerażającą matką z przedmieścia, spędzającą większość czasu na odwożeniu swoich dzieci na zajęcia pozaszkolne. Nie nosiła mamuśkowych dżinsów z zaszewkami jak w tej pseudoreklamie z Saturday Night Live, przedstawiającej aseksualne, jeżdżące minivanem królowe wypieków z fryzurami typu prezenterka telewizyjna.

Była zachwycającą, nowojorską ikoną mody, prezentowaną w czasopismach jako ciężko pracująca filantropka, która potrafiła prace na rzecz innych wcisnąć między bycie klasową mamą w przedszkolu syna, bieganie wokół jeziora w Central Parku każdego ranka, chodzenie na uroczyste lunche z paniami z towarzystwa, by dbać o sprawy bliskie jej sercu i wyglądanie niezwykle pięknie, kiedy towarzyszyła swojemu mężowi Parkerowi na przyjęciach czy galach dobroczynnych.

Nie zrozumcie mnie źle, nie była żoną ze Stepford. Nie zdenerwowałaby mnie jakaś bezmózga i nieatrakcyjna lalunia. Bee chodziła do Princeton, o czym informowała cię bardzo szybko, i pracowała dla Lazard Freres aż do narodzin syna, zanim poszła na niekończący się urlop macierzyński. Przez rok karmiła piersią, zrzucenie ciążowych kilogramów zabrało jej sześć tygodni, po czym w bikini wystąpiła w weekend, kiedy brałam ślub w Kalifornii.

W trakcie wesela, najpiękniejszego dnia mojego trzydziestoletniego życia – zaraz po narodzinach małej Violet – jedną nanosekundę prawdziwego stresu (oprócz chwili, gdy teściowa uczyniła uwagę, że moja sukienka jest „taka prosta”) przeżyłam, kiedy przywitałam się z Bee. Wszyscy – naprawdę wszyscy, nie przechwalam się – zachwycali się uroczystością ślubną, tym, jaka była piękna, wzruszająca, idealna, a Bee rzuciła tylko lakoniczne „gratulacje”. Wiem, że moja reakcja to mój własny problem i prawdopodobnie zbyt wielkie znaczenie nadawałam słowom tej kobiety, może nawet w jakiś pokręcony sposób szukałam jej aprobaty, ale oczywiste było, że przy jej przytłaczająco pięknym ślubie z wyższych sfer mój okazał się zapiaszczoną, niezorganizowaną plażową imprezą z bosą panną młodą i banalnym zachodem słońca.

Epicki, skąpany w piwoniach i zaplanowany przez Colina Cowiego ślub z Parkerem Elliottem odbył się w Nowym Jorku, gdzie obydwoje dorastali. Ona chodziła do Chapin, on do Collegiate – obie szkoły z tradycjami, jedna dla dziewcząt, druga dla chłopców. Poznali się w trzeciej klasie w Knickerbocker na zajęciach tańców towarzyskich. Zgadza się, tańce towarzyskie, w białych rękawiczkach. Kiedy mieli osiem lat. Wtedy ja byłam zajęta nieco mniej szykownie, smażąc robale za pomocą szkła powiększającego na naszym trawniku. Ale ścieżka życia

Bee zdawała się wytworna od chwili, gdy stawiała pierwsze kroki, prawdopodobnie w satynowych baletkach. Jej rodzice, starzy przyjaciele mamy Josha, posiadali apartament w Paryżu, domek narciarski w Aspen i majątek ziemski nad oceanem w Southampton. Nikogo nie powinno dziwić więc, że ślub Bee, podobnie jak ślub Lady Di, który jako dzieciak widziałam w telewizji, był obrazem najbardziej spektakularnej ekstrawagancji, jaką kiedykolwiek oglądałam.

Zaślubiny w University Club mieszczącym czterystu gości przedstawione zostały na błyszczącym papierze magazynu „Town & Country”: czternaście lśniących druhen w purpurowych kreacjach od Very Wang, cztery dziewczynki sypiące kwiatki w tiulowych sukieneczkach i z wiankami z hortensji na jasnoblond główkach oraz dwaj chłopcy niosący obrączki, odziani w garniturki od Ralpha Laurena z szeleczkami i muszkami. Joshie w roli drużby stał przy ołtarzu, więc w trakcie ceremonii siedziałam sama, pozycja „plus jedna osoba towarzysząca” na liście gości. Dziwne uczucie, kiedy twój mąż otrzymuje imienne zaproszenie, a ty nie; to doznanie typu „jestem z nim”, gdy pozostajesz poza ścisłym kręgiem znajomych panny młodej i nie czujesz się na miejscu. Tkwiłam obok mamy Josha, która zachwycała się „przepiękną” i „kosztowną” suknią ślubną od Oscara de la Renty, niebotyczną liczbą piwonii oraz piętrowym, czterometrowym tortem od Sylvii Weinstock. Dajmy sobie spokój ze ścisłym kręgiem panny młodej, czułam się, jakbym nie należała nawet do tych czterystu gości.

Półtora roku później, kiedy Josh i ja pobieraliśmy się, spotkałam Bee po raz drugi, a ona promieniała zupełnie jak w dniu swego ślubu, ale tym razem była już nie tylko pociągającą kobietą, lecz także matką. W dodatku chudsza niż ja, która przechodziłam właśnie przedślubną anoreksję, a jeszcze nawet nie rodziłam. Parker to przecudowny facet, prawdziwy brat dla Josha, zawsze życzliwy, uroczy i zabawny kumpel. Przyjeżdżał w interesach do San Francisco co kilka miesięcy i nasze zabawne, pełne śmiechu wspólne obiady przyprawiały mnie o ból brzucha. Prawdziwy skarb, zawsze serdeczny i słodki, kochający ojciec, który od razu wyciągał albumy ze zdjęciami Westa i żalił się, jak bardzo za nim tęskni. A więc jej mąż był mi bardzo bliski, a Bee zawsze stanowiła dla mnie coś w rodzaju tajemnicy. Dziwne, bo zwykle trzymałam się z dziewczynami, niechętnie kumplowałam się z chłopakami; nigdy nie przedkładałam facetów nad laski. Z Parkerem wszystko szło gładko. Rozmowy z Bee wydawały się wymuszone.

Kiedy urodziła się moja córka, dostaliśmy ekstrawagancki srebrny kubeczek dziecięcy z wygrawerowanymi imionami VIOLET GRACE i z dołączoną karteczką o treści: „Witaj na świecie – Elliottowie”. Nagle zrobiło mi się strasznie wstyd, bo rok wcześniej wysłałam Bee idiotyczne śpioszki kupione dla Westona w Baby Gap. Na pewno pomyślała, że mój prezent jest taki... zwyczajny. Nie chodziło o różnicę klasy czy coś w tym guście, nie chodziło o to, że ona miała mnóstwo pieniędzy, chodziło bardziej o doskonałość. Bee była taka idealna, poukładana, że czułam się przy niej jak jakaś pieprzona fleja. Poznałam jej przyjaciółki z Chapin, wszystkie takie stylowe, zawsze robiły to, co wypadało, według reguł. W zestawieniu z ręcznie tłoczoną papeterią Bee moja wyglądała na tanią podróbkę.

Weźmy na przykład kartkę świąteczną. Jej drukowana na tak cienkim papierze, że można było podciąć sobie nią żyły. Moja nieciekawa, wykonana za pomocą stempelków jak niedojrzałe naśladownictwo stylu Marthy Stuart. Zdjęcie Westa stanowiło kompletny, czarno-biały, profesjonalny portret uchwycony na zalanych słońcem plażach Southampton Bathing Corp. Nasze? Przypadkowe, pstryknięte przeze mnie, kiedy Violet bawiła się z mewami przy Fisherman’s Wharf – pozdrowienia z tandetnego turystycznego miejsca. Zdaję sobie sprawę, że przesadzam z tymi analizami i robię wrażenie wariatki, ale to były takie małe symbole, krótka wiadomość przesłana z jej świata do mojego, opatrzona równo przyklejonym na kopercie znaczkiem, przez którą bałam się stawić czoła swemu nowemu życiu. Bardzo się bałam.

3

Istniało jednak jeszcze jedno humanoidalne wcielenie szyku, które przysporzyło mi stresu zaraz po przeprowadzce. Zaledwie zainstalowałam naszą cyfrową sekretarkę (co niemal wymagało dyplomu instytutu technologii i zabrało mi diabelnie dużo czasu), kiedy zadzwonił telefon. Akurat zmieniałam Violet pieluchę – tym razem poważna sytuacja o kryptonimie Brązowy Kod – więc nie mogłam odebrać i gdy wróciłam do salonu ze świeżo przewiniętym maluchem, na sekretarce migała czerwona jedynka. Wcisnęłam PLAY i w tej samej chwili aż się wzdrygnęłam, słysząc trujący ton dobiegający z głośniczka. Dzwoniła pani Lila Allen Dillingham, mama Josha.

Wiem, wiem: większość ludzi nie znosi swoich teściowych; to zasada, nie wyjątek. Teściowe we wszystko się wtrącają. Podobno wiedzą, co jest najlepsze dla dzieci. Lista ciągnie się bez końca. Ta kobieta była nie tylko solą w moim oku, ale całym jej kilogramem wżerającym się w moją tkankę. Typ z Mayflower. Wyszła za serdecznego i słodkiego mężczyznę z miłości w wieku dwudziestu jeden lat, jednak urodzona w Greenwich i należąca do elity Lila zorientowała się z czasem, że samym uczuciem nie zapłaci się rachunków w ekskluzywnym klubie. Ojciec mojego męża, którego roziskrzone oczy i wesoły uśmiech widniały na zdjęciach w naszym domu, umarł, kiedy Josh miał osiem lat.

Zostawił niewiele pieniędzy – podobnie jak moi rodzice był nauczycielem z pasją. Rodzice Lili z racji swojego rodowodu (choć z kontami topniejącymi z powodu trzech pokoleń graczy w racquetballa, którzy nie zniżali się do tego, by podjąć pracę), gwałtownie sprzeciwili się temu małżeństwu, ponieważ on był żydem. I chociaż z pewnością go kochała (we wspomnieniach wszystkich pozostał niezwykle czarującym mężczyzną obdarzonym ogromnym poczuciem humoru), narastająca złość Lii z powodu tego, co miały jej przyjaciółki, oraz presja dorównywania przyjaciołom z dzieciństwa kumulowały się. Z czasem coraz wyraźniej zaczęła hołdować materialnym wartościom swoich rodziców. Josh opowiadał, że w końcu tak jej odbiło, iż po śmierci ojca zaczęła obsesyjnie wozić go po Lauder Way. Oglądali wypasione domy w Greenwich, zanim przenieśli się z powrotem do miasta, żeby mogła – jak tłumaczyła swojemu małemu synkowi – zaledwie kilka miesięcy po pogrzebie pierwszego „znaleźć następnego męża”. Arystokratyczna blondyna o twardym sercu, ta jedyna, która nie zareagowała ekscytacją na wieść o naszych planach małżeńskich.

Płakałam mu potem w rękaw, bo jej zaciśnięte szczęki dowodziły, że zdruzgotała ją ta wiadomość. Jej jedynak, jej książę, marnował się ze mną, dziewczyną z klasy średniej, a byłam przekonana, że miała wokół siebie stada łabędzic z towarzystwa, w których widziałaby kandydatki na jego żonę. Zawsze była dla mnie zimna jak lód (w towarzystwie Mooshu Mafii, czyli wśród moich przyjaciół w San Francisco, z którymi w każdą niedzielę jedliśmy chińszczyznę, nazywałam ją Soplem Lodu) i mierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, bez wątpienia w duchu po raz kolejny krytykując mój strój. Jestem pewna, że nawet Christy Turlington nie przetrwałaby jej prześwietlającej na wylot inspekcji, bo przecież żadna śmiertelna panna nie zasługiwała na jej „aaaaaniołka”. A nie chcę się chwalić, lecz wszystkie matki wszystkich moich facetów po prostu przepadały za mną – zawsze superuprzejmą, uważną, otwartą, pełną szacunku i pierwszą chętną, kiedy trzeba posprzątać ze stołu czy pomóc w kuchni. Jestem równą laską. Oglądam Lifetime, uśmiecham się, nawiązuję znajomości. I idealnie rozumiem tę relację między matką a synem typu: „on jest moim syneczkiem”. Ale to niestety było zupełnie co innego, całkiem inny problem. Mama Josha wielbiła go w dziwny sposób, który wydawał mi się nieco chory. On stanowił dla niej szansę przedłużenia rodowodu, szansę utrzymania się na poziomie, zaprzepaszczoną przez pierwsze małżeństwo. Gdyby Josh wybrał odpowiednią kandydatkę z wyższych sfer, jego matka miałaby okazję naprawić błędy przeszłości, wprowadzając wnuki do elity. I najwyraźniej chciała go ustrzec przed pomyłką, którą sama popełniła.

Nie powtórzyła jej zresztą: drugie małżeństwo zawarła dla zimnej, twardej kasiory. Watson Dillingham okazał się wartym sto milionów Brytyjczykiem i byłym mistrzem polo. Kupił Lii weekendową posiadłość na Conyers Farm w Greenwich i luksusowy apartament na ostatnim piętrze budynku przy Piątej Alei z widokiem na kołysane wiatrem drzewa Central Parku, który z tej perspektywy wyglądał jak ich prywatny ogród. On był bliski osiemdziesiątki – dwadzieścia lat starszy od niej – i kiedy ona używała sobie za pomocą masy kart kredytowych, Watson, „Watts”, miał w Anglii dwie córki, które z pewnością dostaną lwią część jego kasy, gdy on wybierze się na mecz polo z aniołkami. Pewnie dlatego tak jej zależało, żeby Josh bogato się ożenił. A może zwyczajnie myślała, że nie jestem godna jej synka. Może chciała mnie zadręczać, aż zwariuję.

Ale dzięki Bogu za Josha. Jest wspaniały. Tyle kobiet ma problemy z teściowymi – ja, z moją trudną do przejścia teściówką, nie jestem oczywiście osamotniona w nieszczęściu. A osładza mi życie sposób, w jaki daje sobie z tym wszystkim radę mój mąż. Najgorsze, co może się zdarzyć, to sytuacja typu Jokasta-Edyp, kiedy zaślepiony miłością do rodzicielki facet broni zachowania swojej mamy albo czuje się „rozdarty”. Josh nie był taki. Zawsze powtarzał mi, że zdaje sobie sprawę z szaleństwa swojej matki – dorastał z nim: niekończąca się pogoń za tym, by przebywać w odpowiednim towarzystwie, rozmowy na temat fortun innych rodzin, wieczne plotki o rozstaniach tych czy tamtych albo czyje dziecko wyrzucili z Groton, czy też akcje czyjej firmy rodzinnej poleciały na łeb, na szyję. „Nie bierz sobie tego do serca, ona jest walnięta – powtarzał mi Josh uspokajająco. – Hannah, jesteś kobietą mojego życia”. To prawda. Przynajmniej dopóki znajdowaliśmy się w naszym kalifornijskim gniazdku, tysiące mil z dala od Sopla Lodu. Dopóki nie usłyszałam z sekretarki jej gardłowego głosu, który zmroził mnie kompletnie.

– Joshie! Witaj z powrotem, kochany aniołku – brzmiała z gównianego głośnika sekretarki. – Mam nadzieję, że przyjedziesz do Greenwich w ten weekend na obiad z okazji moich urodzin. Watts i ja świetnie się tu bawimy. Planuję jutro albo pojutrze wpaść do miasta, mam kilka spotkań. Zadzwoń do nas rano, mój aniołku.

Żadnego „witaj, Hannah” czy nawet słowa o Violet, jedynej wnuczce.

Wiedziałam, że musimy stawić temu czoła i pojechać do niej w weekend. Ostatecznie kończyła sześćdziesiąt lat. Nic nie przerażało mnie bardziej niż ta wizyta – za każdym razem, kiedy jeszcze przed ślubem odwiedzaliśmy wiejską posiadłość teściów, czułam się kompletnie obco w tym domu w stylu Lilly Pulitzer. Gdyby Greenwich było Hadesem, mama Josha okazałaby się diabłem siedzącym nad ognistą jamą. Ale sytuacja miała się znacznie pogorszyć, bo jej wysokość zamierzała wrócić do stałej rezydencji kilka przecznic stąd. Musiałam jednak wziąć kilka głębokich oddechów, pozbyć się frustracji i być silna. Chyba mogłam to zrobić. Oczywiście! Mogłam to zrobić. Tylko że w jej towarzystwie minuty ciągnęły się jak godziny, a ja czułam się niczym więzień.

W tym samym czasie kilka przecznic na północ...

Błyskawiczna wiadomość od: BeeElliott

BeeElliott: Bonjour – jesteś tam?

Maggs10021: Ouin cherieJak się mamy?

BeeElliott: OKROPNIE

Maggs10021: Czemu?????

BeeElliott: Byłam dziś u swojego dermatologa i objechał mnie totalnie za opaleniznę z Lyford.

Maggs10021: Dr Phillip? Co ci powiedział?

BeeElliott: Że wchodzenie do jego gabinetu z taką skórą to jak przyjście na spotkanie grupy AA z butelką wódki Grey Goose w ręku. Maggs10021: Zabawne.

BeeElliott: Maggs, mam wielką prośbę.

Maggs10021: Jasne, wal.

BeeElliott: Ta laska której mąż przyjaźni się z Parkerem, właśnie się tu z nim sprowadziła i muszę ją poznać z kilkoma osobami – Ach – Przyjdziesz?

Maggs10021: Dobra, co to za jedna?

BeeElliott: Nic ciekawego. Mieszkała we Frisco, dorastała u Seattle. Chyba. Może być, chociaż niefajna. Ubiera się tak, że tylko puścić pawia. Nie jest MKBP jak my

Maggs10021: Ha! Rozumiem. Będę na pewno, żaden problem.

BeeElliott: Znam jej męża i teściówkę od wieków -poznałaś ją? Lila Allen Dillingham? Jest przewodniczącą komitetu na rzecz WJ.

Maggs10021: Walka z Jaskrą? A, tak! Widziałam jej zdjęcie w T&CŻona Watsona Dillinghama?

BeeElliott: TakSpotkałam ją u Swifta i prawie mnie błagała, żebym przedstawiła jej synową ekipie, babka najwyraźniej się zestresowała, bo ta laska jest taka bardzo z Zachodniego Wybrzeża i niefajna…Fatalna, ale proszę, pomóż!

Maggs10021: Pewnie-, ma cherie.

BeeElliott: Jesteś kochana, dzięki! Może nasi chłopcy spotkają się w tym tygodniu poproszę moją nianię-i żeby zadzwoniła do twojej.

4

Jest w bajce Dora poznaje świat coś, co sprawia, że mam ochotę odrąbać jej tę przerośniętą główkę z włosami przypominającymi mop. Okej, jestem wredna. W końcu to tylko dziecko, chociaż rysunkowe. Ale słysząc jej melodyjkę po raz, powiedzmy, jedenasty, nieco mi odbiło i zapragnęłam rozpłaszczyć ją w stylu Toma i Jerry’ego za pomocą patelni oraz innych morderczych narzędzi z bogatej oferty Acme. Wyłączyłam telewizor i zaczęłam wygrzebywać, co się dało, z walizek Violet. W końcu wydobyłam białą ażurową sukieneczkę, która była elegancka nawet według nowojorskich standardów.

Skończyłam czesać córkę, włożyłam jej najlepszy sweterek, różowy, ozdobiony brązowo-białą jedwabną kokardką, i wyszłyśmy na spacer do Central Parku. Lipcowe słońce przeświecało przez korony drzew rosnących wzdłuż wyznaczającej granicę parku Piątej Alei, a ja pchałam wózek z Violet, mijając rzędy sześciobocznych kamieni pod baldachimem zieleni. Mam na myśli drzewa. Wzdłuż drugiej strony Piątej Alei też ciągnął się zielony baldachim: markiz z modnym adresem wypisanym kaligraficznym pismem – Piąta Aleja 825.

– Mamusiu, mamusiu? – zawołała moja kochana córeczka, spoglądając na mnie.

– Słucham, moja słodka?

– Ptasiek!

– Bardzo dobrze! Tak, taki ptaszek nazywa się gołąbek. Powiesz „gołąbek”?

– Łąbek!

– Świetnie, Vi! Gołąbek – powtórzyłam, głaszcząc ją po delikatnej główce. – Tutaj będzie ich dużo.

Przyszło mi do głowy, że nawet Woody Allen, autorytet Josha, nazywał je skrzydlatymi szczurami.

Oczka Violet zaczęły się kleić, bo nadeszła pora drzemki, a ja spojrzałam na nadpływającą w naszym kierunku falę niań; niektóre wózki były niczym wyjęte z Mary Poppins – wielkie silver crossy z moskitierami, jakby schowane pod nimi pieszczoszki przemierzały dzikie lasy nad Amazonką. Niektóre nianie okazały się Filipinkami, ubranymi w wykrochmalone i wyprasowane białe uniformy, inne Latynoskami lub Afroamerykankami. Wszystkie pchały wózki z bobasami o włosach tak platynowych, jak w filmieDzieci kukurydzy. Patrzyłam na te blond dzieciaki i ich różne opiekunki i zastanawiałam się, co Marsjanie umieściliby w raporcie przesłanym do statku-matki, gdyby wylądowali swoim pojazdem w pobliżu Central Parku w środku tygodnia. „Kapitanie, kapitanie! Znaleźliśmy życie! Te stwory najpierw są małe i jasne, a potem robią się duże i ciemne!”.

Zbliżałam się do Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy, gdzie miałam spotkać się z Bee. Przysłała mi esemesa, że spotkamy się przy ławce nieopodal wejścia do parku, i oczywiście już była, nienagannie ubrana, w plisowanej spódnicy, butach na niewysokich obcasikach i białej bluzce, z torbą w romby od Vuittona. Obok w wózku spał jej syn Weston.

Witając się z Bee, od razu zdałam sobie z czegoś sprawę: w powietrzu wisiała wojna. Szepty na wschód od ciemnej, kipiącej gniewem siły, dobiegające z zachodu echo zagrażającego konfliktu, straszne dudnienie dochodzące z głębi ziemi pod naszymi stopami, wywołujące dreszcze u każdej wędrującej po tym świecie duszy, która nie uniknie przeznaczenia.

Znam te dźwięki z Władcy Pierścieni – walka dobra ze złem. Problem polega na tym, że każda ze stron uważa, iż to ona jest dobrem, a ta druga ziem. I nie mówię tu o Frodzie oraz jego ekipie walczącej przeciw orkom i innym bestiom, które wyłaniają się z tego cholernego czegoś o kształcie waginy. Mówię tu o epickiej walce na miecze, heroicznym wysiłku, skręcającej flaki, gwałtownej i ostrej bitwie między zawziętymi wrogami: pracującymi matkami i tymi, które siedzą w domu.

W Kalifornii, podczas gdy mnie się poszczęściło i udało obronić magisterkę, zanim Violet skończyła rok, większość moich przyjaciółek pracowała i często rzucała uwagi na temat siedzących w domu mamusiek, które były tak znudzone, że robiły się złośliwe i zaczynały kochać ploty. Nie oglądałam tego na własne oczy, ale znałam kilka matek z placu zabaw uwielbiających gadać o niczym. Lecz bez przesady! W Nowym Jorku natomiast każdy wydawał się nakręcony i wiedziałam, że dwie spierające się frakcje nie były jedynie przeciwnymi stronami: były odległe jak bieguny.

Bee oraz jej równie dzielna i uśmiechnięta przyjaciółka w zaawansowanej ciąży, Maggie („jadałyśmy razem lunche w Princeton!”) Sinclair, przywitały się ze mną. Stanęłam obok, a one zrobiły przegląd mam na placu zabaw i przypuściły atak, zgarniając mnie do swoich okopów, uzbrajając w stanowcze opinie oraz wydając szorstkie odgłosy dezaprobaty dotyczące tego innego gatunku matek, które codziennie odbywają podróż do Hadesu. To znaczy do biura.

– Tylko na nią popatrzcie, biedna Caroline Simmons – powiedziała Bee, kręcąc głową i spoglądając w kierunku huśtawek z opon, gdzie atrakcyjna kobieta w szarym garniturze machała do synka, którego huśtała mocno zbudowana czarna niania.

– Wpada tu na piętnaście minut – rzuciła zimno Maggie, głaszcząc się po wydętym brzuchu. – Podobno pracuje dwanaście godzin na dobę. Możecie to sobie wyobrazić?

– To naprawdę smutne – odparła Bee. – Te kobiety poświęcają dla pracy najważniejszą rzecz w życiu: wychowywanie dzieci! Cały dzień są nieobecne, przychodzą do domu wykończone i pozwalają, by ominęły je najcenniejsze chwile. To naprawdę tragiczne. – Bee rozejrzała się po placu zabaw i dojrzała kolejną kobietę, która sprowokowała następną myśl.

– O, Hannah, widzisz tę dziewczynę w różowym bliźniaku? Nazywa się Molly McBride i kiedyś była naprawdę gruba! Ale potem urodziła dziecko i miała coś z tarczycą, a teraz jest szczupła i nosi takie spódniczki. Co ona sobie myśli, że jest trzecią siostrą Hilton? Nie mamy już dwudziestu czterech lat.

– Moim zdaniem robi to, żeby flirtować ze Scottem z Mini Mozarts – stwierdziła Maggie. – Ona się w nim kocha.

– Wszystkie kochamy się w Scotcie z Mini Mozarts – dodała Bee, odgarniając opadające pasmo włosów. – Hannah, Scott to ten seksowny gitarzysta mieszkający w centrum miasta, prowadzi zajęcia muzyczne dla dzieci i już spał z trzema matkami! – ekscytowała się Bee. – Podąża szlakiem sypialni na Park Avenue.

– O trzech wiadomo. Może ich być o wiele więcej – mruknęła Maggie z błyskiem w oku. – A przy okazji... – Wyciągnęła jakieś ustrojstwo z napisem „BeBe Sounds”, założyła sobie na brzuch gigantyczne słuchawki i wcisnęła PLAY na odtwarzaczu. – Mozart dla dzieci – wyjaśniła z uśmiechem. – Badania udowodniły, że stają się od tego mądrzejsze.

– Ach, idzie Molly w swojej spódniczce od młodszej siostry – rzuciła Bee, bacznie przyglądając się długonogiej kobiecie, która wywoływała poruszenie na placu zabaw. – Dziwne, jak bardzo zeszczuplała. Nie mogę pozbyć się obrazu jej poprzedniej figury. Miała wtedy kilka podbródków, Hannah, kilka.

– Cóż, tak to jest, kiedy się chudnie i przestaje być tłuściochem – stwierdziła Maggie. – Każdy, kto cię zna, zawsze pamięta ciebie sprzed lat. Nie sposób pozbyć się otyłego cienia przeszłości.

Spojrzałam w dół na swoje uda rozpłaszczone na pomalowanej na zielono ławce. Cholera, co one sobie pomyślały o moich kiełbaskach? Okej, nie uważałam się za beczkę smalcu, chyba można mnie było nazwać średnio szczupłą. Ale „średnia” w tym nowym środowisku oznaczało rozmiar cztery, a nie moje krągłe osiem.

– I przyjaźń Molly z tą Lulitą DeVeer, która ma dziecko z nieprawego łoża ze swoim, hmm, partnerem – zadrwiła Bee. – Zawsze powtarzam: wózek przed ślubem jest nieprzyzwoity.

– W końcu nie znajdujemy się w Kalifornii – poparła ją Maggie. Zaraz potem opamiętała się nieco; ostatecznie ledwo przed momentem wysiadłam z samolotu, który przywiózł mnie z wyżej wymienionego stanu grzechu. – Bez urazy... – dodała potulnie.

– Spójrzcie, Caroline Simmons rozmawia z Tokio przez telefon. Idzie! – Bee obserwowała, jak udręczona kobieta odebrała dzwoniącą komórkę, gorączkowo pomachała ręką i wysłała całusa swojemu dziecku, które kręciło się na huśtawce z opony. – Już jej nie ma. Pędzi do kieratu.

Stwierdziłam, że lepiej nie wspomnę, iż desperacko pragnę wrócić do pracy. Potrzebowałam czegoś w życiu, żeby nie przedawkować rozpakowywania kartonów i zastanawiania się, czym wypełnić dzień.

– A więc, Hannah – Maggie zlustrowała mnie wzrokiem. – Bee i ja pomyślałyśmy, że może chciałabyś wziąć udział w naszych sesjach z doktorem Pondschlosserem. To geniusz dziecięcej psychologii i spotykamy się z nim co tydzień, żeby przedyskutować rozwój dzieci. To właśnie on powiedział mi o Mozarcie przez słuchawki. Pomaga zrozumieć wiele zagadnień i umożliwi Violet wyprzedzenie innych dzieci, jeżeli chodzi o rozmowy w sprawie przyjęcia do przedszkola tej jesieni.

– Och... to bardzo miłe. Uhm, jasne, pewnie – wystękałam i spojrzałam na drugą stronę parku, gdzie kilka sympatycznie wyglądających niań śmiało się histerycznie, kołysząc swoich małych podopiecznych na kolanach.

– Te tam? – zainteresowała się Bee, idąc za moim wzrokiem w stronę grupy na ławkach. – To Mały Trynidad. Miejsce dla niań. Matki zwykle siedzą po tej stronie.

– Och – odparłam cicho, nie bardzo wiedząc, jak mam to rozumieć. – Wydaje się, że dobrze się bawią.

– Oj, oj – przerwała nam gwałtownie Maggie. – Na godzinie szóstej, popatrzcie, kto idzie.

Bee zerknęła szybko.

– Tak, ktoś powinien zanucić melodię ze Szczęk.

Obróciłam się i zobaczyłam drobną kobietę, ozdobioną siedmioma znakami firmowymi. Wyglądała, jakby alfabet eksplodował nad jej drobną figurką, zalewając ją morzem liter LV, H, podwójnym C i D&G.

– Cześć, dziewczyny! – zawołała właścicielka małej główki zdominowanej przez wielkie okulary od Gucciego.

– Sześć tygodni do szybkiego wybierania. Dostaję już szału. Tego lata chłopcy w biurze Lestera próbują stworzyć kod, który pomoże połączyć się z liniami telefonicznymi. Modlę się! – Złożyła ręce z pierścionkami na każdym palcu w geście przesadzonej modlitwy do nieba, a błysk biżuterii prawie mnie oślepił. – Jeżeli nie dostaniemy się do Carnegie, mój Boże, po prostu umrę. Umrę!

– Jak to mówią, jeśli twoje dziecko nie dostanie się do przedszkola Carnegie, cóż, możesz zapomnieć o Princeton. – Bee uśmiechnęła się urągliwie.

Co? Jakie szybkie wybieranie?

– Trzymajcie kciuki za mnie i małą Stellę Scarlett, dobrze? – rzuciła damulka, oddalając się w blasku złota, klejnotów i zamków błyskawicznych.

– Jezu – jęknęłam, z rozbawieniem patrząc, jak w swoich szpilkach drobi w stronę huśtawek. – A kto to?

– Kabaret – odparła Bee.

– Najgorszy – dodała Maggie.

– Tessa Finch-Saunders. Strasznie rozpuszczona. Podobno właśnie kupiła swojemu mężowi obraz Jaspera Johnsa na trzydzieste piąte urodziny – szepnęła konspiracyjnie Bee. – On siedzi w inwestycjach private equity. Ma kasy jak lodu. A ona lata i wydaje jak szalona, tandeta. To takie nowobogackie.

Skinęłam głową. Byłam zaintrygowana tą kobietą, ale jeszcze bardziej zainteresowało mnie to, co mówiła na temat tego miejsca, Carnegie.

– Tak, hm, o co chodzi z tym przedszkolem?

– Carnegie. Najlepsze. Mieści się na Osiemnastej Ulicy – wyjaśniła Bee. – Wszyscy chcą się tam dostać, lista chętnych to kopia rankingu najbogatszych!

– Aha... – Czułam, jak pocą mi się dłonie. – A to szybkie wybieranie?

– Mają tysiące zainteresowanych rodzin. Dosłownie tysiące – kontynuowała wyjaśnianie Bee. – Ale jest tylko czterdzieści miejsc. Dlatego drukują jedynie pięćset podań dla chętnych i uruchamiają linie telefoniczne o ósmej rano dzień po Święcie Pracy. Trzeba mieć nadzieję, że się dodzwonisz. Musisz zaangażować całą rodzinę do pomocy.

– Och. West tam chodzi?

– Tak – odparła dumnie Bee. – I Ford, syn Maggie. To najlepsze przedszkole w mieście. Trudniej się tam dostać niż na studia prawnicze w Yale, ale kiedy cię wreszcie zapiszą, możesz robić, co chcesz. Lecz pierwszą przeszkodą do pokonania jest dodzwonienie się i uzyskanie podania.

– Boże, nie miałam pojęcia, że aby dostać samo podanie, muszę wygrać konkurs – wyjąkałam wstrząśnięta.

– Tak, wariactwo. Cieszę się, że mam to za sobą – westchnęła Maggie. – Nie zazdroszczę ci tego początku. Do dupy.

Przełknęłam ślinę.

– Ale Tessa Finch-Saunders nie będzie miała problemu – stwierdziła Bee, patrząc na kobietę po drugiej stronie placu, przy huśtawkach. – Wysłała swoją córkę na odpowiednie kursy. Oni zawsze pytają, ną co mamusia chodziła z maleństwem.

– Na przykład jakie? – zapytałam pełna obaw, że moje hipisowskie zajęcia Muzyka zbliża na Berkeley nie będą odpowiadały rygorystycznemu sylabusowi rozwiniętych dwulatków z Nowego Jorku.

– Cóż, jest kilka naprawdę ważnych warunków dla tego wieku: muzyka, sztuka, gimnastyka, języki. Może powinnaś zapisać Violet na letni kurs?

– Okej, to znaczy... a co wy robiłyście?

– Cóż, ja wybrałam Wolność przed trzecim rokiem życia... lista oczekujących pełna na trzy lata naprzód.

Świetnie.

– Jak lista może być na trzy lata, skoro to kurs dla dwulatków? Zanim się dostaniesz, jesteś już za stara! – zażartowałam. Żadna się nie zaśmiała.

– Dzwonisz i się zapisujesz, a potem zachodzisz w ciążę – stwierdziła zupełnie serio Bee.

– Ja zadzwoniłam, zanim powiedziałam mężowi, że jestem w ciąży – wyjaśniła Maggie. – Nasikałam na patyczek ze stringami wokół kostek, a sekundę po tym, jak test zrobił się niebieski, już wybierałam numer.

– Czyli... czyli odpada. – Uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie Violet przechodzącą przez bramkę z wykrywaczami metalu w publicznym przedszkolu, bo spóźniłam się z przedprzedprzedwczesnym zapisem. – Moja córka pewnie będzie edukowana w domu, w stylu seryjnego mordercy. – Potem pomyślałam o Maggie w stringach. Czy stringi wypierały zwykłe majtki? Nie znosiłam ich. Były niczym nitka w tyłku.

– Cóż, jest jeszcze letni program w instytucie językowym, możesz się zapisać – zasugerowała Maggie. – To ważne w procesie nauki języka obcego w tym wieku, bo kształci się słuch w zakresie akcentu.

– Ach, a Szkoła Muzyczna Milford Prescott? Oni chyba też mają letni program – zastanawiała się Bee.

– Mówimy na nią Juilliard, bo oni wszystko traktują tak poważnie. Dzieci od razu uczą się rozpoznawać różnicę między dźwiękami skrzypiec i wiolonczeli. Ale to najlepszy wstęp do przedszkola. – Maggie przerwała i spojrzała na mnie. – Hannah, wszystko w porządku?

Blada cera znowu uzewnętrzniła szalejące we mnie uczucia. Kiedy dopadał mnie stres, rumieniec wylewał się na policzki jak dwa ekraniki przedstawiające światu wszystkie moje emocje w technikolorze.

– W porządku, tylko... powinnam już iść, jeszcze chyba nie doszłam do siebie po samolocie i jestem nieco ogłupiała.

– Ach, okej – westchnęła Bee. – Może powinnaś odpocząć. Zdaję sobie sprawę, że to zbyt dużo dla ciebie jak na jeden raz.

Pośpiesznie wstałam, żeby jak najszybciej ruszyć w kierunku domu, chociaż nie do tego przytulnego, jaki kiedyś miałam.

– Trzymajcie się, do jutra.

– Hej, zaczekaj! – krzyknęła Bee, wstała z ławki i ruszyła ze mną. – Wiem, że to wszystko wydaje ci się bardzo przytłaczające. Parker i ja jesteśmy z tobą. Naprawdę. I twoja teściowa też pomoże – zna mnóstwo ludzi. Jest urocza.

– Przepraszam – wyjąkałam, powstrzymując łzy. Zdecydowałam się zignorować te pochwały pod adresem Sopla Lodu. – Trochę się czuję zagubiona. Chcę, żeby Violet miała wszystko, co najlepsze, ale odnoszę wrażenie, że zbyt późno się do tego zabieram.

– W porządku – powiedziała Bee pocieszająco. – Posłuchaj. Mam coś dla ciebie. Pośrednika. Chodzi o mieszkanie dla was.

– Och, naprawdę? Byłoby świetnie...

– Nazywa się Troy Kincaid. Jego żona, pani Kincaid, jest dyrektorką Carnegie. Jestem pewna, że jeżeli kupicie przez niego mieszkanie, ona dopilnuje, żebyś przynajmniej dostała podanie.

Zatrzymałam się i otarłam pot z czoła.

– Czy za coś takiego nie idzie się do więzienia?

– Nie! Tak się to załatwia. Weź wizytówkę. – Wyjęła z torebki małą skórzaną portmonetkę i podała mi kartonik. – Zadzwoń do niego. I do zobaczenia jutro na pokazie mody w hotelu Pierre!

Skinęłam głową i odeszłam tak szybko, jak pozwalały mi moje niemodne buty.

...a na najbliższym tytanowym Powerbooku...

Błyskawiczna wiadomość od: BeeElliott

BeeElliott: No i co sądzisz?

Meggs10021: Wydaje się raczej w porządku.

BeeElliott: SERIO? Tak myślisz? Nudziara.

Maggs10021: Żal mi jej – zdecydowanie potrzebuje naszej pomocy ze szkołami i tak dalej.

BeeElliott: Wiem, czuje się zagubiona! Podobno jej teściowa jest przerażona, bo laska nie ma o tych sprawach pojęcia i jest taka mdła.

Maggs10021: A mnie się podoba jej styl – taki trochę miejski, ale co tam, spoko ubrana.

BeeElliott: Jak się chodzi do klubu punk rockowego. To Upper East Side, a nie klub rockowy.

Maggs10021: Zamierzasz pisać w jej sprawie do Carnegie?

BeeElliott: Nie wiem. Chyba mogłabym szepnąć słówko, ale nie będę przepuszczać kasy na nieznajomą.

Maggs10021: Czy jej mąż nie był drużbą Parkera? Niezłe ciacho.

BeeElliott: Nie przepadam za nim. Nieudacznik.

Maggs10021: Naprawdę? Pamiętam, że zdawał się słodziutki!

BeeElliott: Kiepszczyzna.

Maggs10021: Hmm.