Mala M. 2 - Lilka Płonka - ebook + audiobook + książka

Mala M. 2 ebook i audiobook

Płonka Lilka

3,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pogłoski, że w tym tomie wszystko się wyjaśni, okazały się grubo przesadzone. Na szczęście.

Wielka miłość to wspaniała rzecz, ale czasem wiążą się z nią wielkie kłopoty, zwłaszcza jeśli bóg seksu okazuje się także być bogiem wojny… Mala może i znalazła mężczyznę marzeń – a raczej to on ją znalazł – ale równocześnie bezpowrotnie straciła szansę na bezpieczne, spokojne życie. Dawne szaleństwa i wyskoki wydają się teraz synonimem nudnej, bezbarwnej egzystencji i nawet chwile wytchnienia u boku nieodłącznej Zuzki nabierają posmaku kompletnego wariactwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 217

Data ważności licencji: 11/30/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 56 min

Lektor: Laura Breszka

Data ważności licencji: 11/30/2026

Oceny
3,3 (938 ocen)
277
149
187
209
116
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kiniaa2710

Dobrze spędzony czas

Kiepska książka w porównaniu do pierwszej części gdzie nie mogłam się oderwać, tak tutaj nie mogłam już czytać porównań na 3 strony. Tragedia autorka porównywała wszystko do wszystkiego. Ramzesa nie było praktycznie wcale, może powiedział ze 3 zdania w tym większość przekleństw i tyle. Oprócz urżnięcia się w trupa Mala nie robiła w sumie nic.
170
PatrycjaLukaszewska
(edytowany)

Z braku laku…

Tak bardzo mi przykro, ale nie mogłam wystawić większej oceny. Po pierwszej wspaniałej części, spodziewałam się czegoś więcej po tej książce. Zbyt wiele dziwnych i przydługich porównań. Bohaterka w sumie przez większość książki pije. Z Ramzesem spotyka się może z 3 razy, wątek kryminalny nijaki. Żadnych odpowiedzi na "zagadki" z pierwszej części. Ramzes nie umie z siebie zdania wydukać. Jest nijaki totalnie. Niestety po rozstaniu się duety, szkoda czasu na tę książkę.
Libuszka

Z braku laku…

Nic się w tej książce nie klei. Ale i tak najbardziej rozczarowująca była relacja głównej bohaterki z Ramzesem. Szkoda, bo po pierwszej części wydawało się, że się rozwinie.
vioola_m

Z braku laku…

Myślę, że autorka jest wspaniałą Panią prawnik. Może kompletnie się nie znam, choć w ciągu pół roku przeczytałam prawie 90 książek...ale już przy opisie kotka na drzewie odpadlam:(
50
Qlka88

Nie polecam

Z całym szacunkiem, ale tego się nie da czytać. Pokonał mnie język jakim jest napisana ta książka.
50



Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Monika Frączak

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcia na okładce

© Arthur-studio10/Shutterstock

© by Lilka Płonka

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-2144-9

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

Paulinie, oczywiście

Prolog

Śniło mi się, że nic ode mnie nie zależy. Nie mam pojęcia, kim byłam, jak wyglądałam, co robiłam, i mało mnie to obchodziło, bo zaprzątała mnie tylko jedna myśl: nic ode mnie nie zależy. Działo się ze mną wyłącznie to, czego chcieli inni. Nie wiem, czy to zaplanowali, czy wynikało to ze zbiegu okoliczności, ale byłam marionetką. Pyłkiem na wietrze. Igraszką losu.

A potem zaczęłam spadać.

Spadałam, a równocześnie biegłam w górę po niemal pionowej ścianie. Uciekałam przed jakimś strasznym niebezpieczeństwem. Nie mam pojęcia, co to było, bo bałam się odwrócić, ale miałam wrażenie, że goni mnie ziejący ogniem i smrodem potwór. Wydawało mi się, że słyszę głuchy łoskot jego łap uderzających o skaliste podłoże – było ich na pewno więcej niż cztery. Po chwili stwierdzałam, że to tylko łomot mojego serca i tętnienie krwi w uszach. Potykałam się i przewracałam; wtedy grunt był prawie poziomy. Jak tylko znowu zrywałam się do biegu, stromizna rosła, zewsząd wyrastały prawie pionowe ściany, bieg zamieniał się w rozpaczliwą wspinaczkę. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że nie ma żadnego potwora, że wspinam się po wewnętrznej ścianie krateru, że wulkan pod moimi stopami drży i dudni, a wszechobecny smród to cuchnące siarką wyziewy wydobywające się z dymiących szczelin.

Nagle wszystko zawirowało, świat, a ja razem z nim, fiknął jednego kozła, potem drugiego i trzeciego. Kompletnie straciłam poczucie kierunku. Znowu pojawiło się przedziwne wrażenie, że pędzę przed siebie, równocześnie spadając w bezdenną przepaść. Nie mam pojęcia, jak długo to trwało. W pewnej chwili zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kiedy je otworzyłam, leżałam na miękkiej zielonej trawie. Pachniała świeżością i ciepłym wiosennym deszczem. Ostrożnie unios­łam głowę. Spojrzałam w lewo i dostrzegłam porozrzucane w niewielkich odstępach kopczyki ziemi. Niektóre były zwieńczone smukłymi kamiennymi tablicami, inne krzyżami – chyba drewnianymi, ale z tej odległości nie byłam w stanie tego stwierdzić. Cmentarz. Zwróciłam głowę w drugą stronę. Kilkanaście centymetrów od mojego nosa zobaczyłam męskie półbuty. Czarne, eleganckie, nienagannie czyste. Jak on tu przyszedł po tej trawie, nawet ich nie mocząc? – przemknęło mi przez głowę. Nad półbutami zaczynały się nogawki starannie wyprasowanych, granatowych garniturowych spodni.

Poderwałam się na nogi. Chociaż leżałam w mokrej trawie, ręce i nogi były zupełnie suche, podobnie jak krótka sukienka w drobną czerwono-białą kratkę. Nigdy w życiu takiej nie miałam. Spojrzałam na swoje dłonie, stopy i kolana, ale nie dostrzegłam żadnych sińców, zadrapań ani innych śladów po niedawnej szaleńczej gonitwie. Nie byłam też ani trochę zmęczona. Zupełnie jakbym przeleżała w tej trawie kilka godzin, a może nawet smacznie przespała całą noc.

Umierałam z ciekawości, kto stoi przede mną, ale choć starałam się jak mogłam, nie byłam w stanie oderwać wzroku od półbutów i nogawek. Nie mogłam podnieść głowy, nie potrafiłam poruszyć oczami. Zacisnęłam pięści, napięłam wszystkie mięśnie… Jestem pewna, że bez trudu popchnęłabym parowóz na torach, ale to było za mało.

– Co, głupio ci? – usłyszałam szyderczy lodowaty głos.

Nie. To niemożliwe.

– Wstydzisz się? Wcale ci się nie dziwię. Nie potrafisz ułożyć żadnego sensownego słowa. Opuściłaś już dwie kolejki.

Blokada ustąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podniosłam wzrok na nieprzyjazną, wykrzywioną w sardonicznym grymasie twarz Piotrka. Patrzył na mnie z odrazą i pogardą.

– Ale…

Wyciągnęłam ręce. Staliśmy może dwa kroki od siebie, lecz choć żadne z nas się nie poruszyło, odległość między nami zaczęła się błys­kawicznie zwiększać. Coś oślepiająco błysnęło na jego piersi. Zacisnęłam powieki, a kiedy je ostrożnie otworzyłam, zobaczyłam lśniący jakby w blasku reflektorów, gruby złoty łańcuch. Nigdy u niego takiego nie widziałam. Wydawało mi się, że patrzę przez wizjer aparatu fotograficznego z potężnym zoomem, w którym ktoś nagle zwiększył ogniskową.

– Piotrek… Przecież ja… Ja nigdy…

– Zajebię sukinsyna. Zapamiętaj to sobie. Zajebię go jak psa.

Moje rozpaczliwie wyciągnięte ręce też się wydłużały, lecz wciąż brakowało mi kilku centymetrów, żeby go dosięgnąć. Walczyłam tak, jakby od tego zależało moje życie. Jeszcze trochę… Jeszcze odrobinę…

Udało się!

Zahaczyłam go czubkami paznokci, musnęłam opuszkami palców. Miał na sobie elegancką marynarkę w tym samym kolorze co spodnie, śnieżnobiałą koszulę i ciemnoczerwony, lekko połyskujący krawat. Materiał, z którego uszyto marynarkę, w dotyku był jakiś dziwny. Nadludzkim wysiłkiem sięgnęłam jeszcze dalej, zacisnęłam palce na klapach, przyciągnęłam go do siebie…

Rozległ się szeleszczący odgłos i klapy zostały mi w dłoniach. Marynarka była z papieru.

Znowu byliśmy blisko siebie. Chwytałam go za ramiona, szarpałam, ciągnęłam… Papier rwał się w strzępy, z każdą chwilą stawał się coraz cieńszy, coraz słabszy, zbutwiały, rozpadał się przy byle dotknięciu. Spod strzępów stopniowo wyłaniało się inne, znacznie mniej eleganckie ubranie. To był więzienny strój, a raczej coś, co w moim przekonaniu było więziennym strojem: jakby skrzyżowanie obozowego pasiaka z ogrodniczkami albo kombinezonem mechanika samochodowego, z grubego siermiężnego płótna, niezgrabne i niemiłe w dotyku.

– Co to…? Dlaczego…? – dukałam, zrywając z niego ostatnie fragmenty papierowej marynarki.

– Widzisz, co narobiłaś? – wycedził wciąż tym samym lodowatym tonem. – To wszystko twoja wina! Niepotrzebnie ratowałaś tego pieprzonego kota! To on mnie wsypał!

– Nie! Ja nic nie zrobiłam! Naprawdę! – szlochałam, rozpaczliwie usiłując objąć go i przyciągnąć, ale z przerażeniem stwierdziłam, że Ramzes staje się coraz bardziej przezroczysty, a moje palce bez trudu przenikają przez jego ciało. – Nie zrobiłam nic złego!

Rozpłynął się w powietrzu, ale ja wciąż czułam na sobie jego wrogie, obce spojrzenie.

– Nieeeeee! Piotrek, to nie tak! Wszystko ci wytłumaczę! Nieeeeee!

– Mala! Co się dzieje? Mala, uspokój się!

Otworzyłam oczy. Zuza siedziała obok mnie na łóżku w piżamie w słoniki. Obejmowała mnie mocno, głaskała po głowie i plecach. Po policzkach płynęły mi łzy, byłam usmarkana i roztrzęsiona, łapałam powietrze gwałtownymi łykami.

– Już dobrze. Już wszystko dobrze. Uspokój się. To tylko sen. Nie zrobiłaś nic złego.

Uspokajałam się powoli w objęciach najlepszej przyjaciółki. Czułam zapach jej włosów, ciepło jej ciała, słuchałam jej kojącego głosu. Już nie trzęsłam się jak w febrze, panika stopniowo ustępowała, ale jej miejsce zajmował przejmujący smutek.

Zuza tylko częściowo miała rację: owszem, to był tylko sen. Niestety miałam wrażenie, że nawet jeśli świadomie nie zrobiłam nic złego, to i tak z mojego powodu stało się coś, czego już nie da się naprawić.

Rozdział 1

Nie miałam czego na siebie włożyć.

Oczywiście, każda kobieta częściej lub rzadziej dochodzi do tego wniosku i żadnej nic przed tym nie uchroni. Jestem nawet w stanie bez większego trudu wyobrazić sobie Imeldę Marcos, która otwiera drzwi do szafy z butami, ogarnia wzrokiem całą kolekcję, przymierza jedną parę, drugą, trzecią, trzydziestą, po czym z wściekłością ciska trzydziestą pierwszą w służącą i drze się na cały głos:

– Ferdynand, kurwa! Ja nie mam czego na siebie włożyć!

No dobrze, może bez tej „kurwy”. Może żony prezydentów nie używają takich słów. Z drugiej strony, Marcos był chyba jednak trochę bardziej dyktatorem niż prezydentem, więc może jednak? Nieważne. I tak chyba rozumiecie, co mam na myśli. Jak również to, że „szafa” Imeldy Marcos to tylko przenośnia. Laska miała grubo ponad tysiąc par butów, więc chyba nie w szafie je trzymała. W jakimś hangarze może?

Już wiele razy w życiu nie miałam czego na siebie włożyć, ale żeby aż tak jak dzisiaj, to chyba jeszcze nigdy.

Sygnał o kolejnej imprezie w Komorowie przyszedł od Zuzki zaskakująco szybko, zaledwie kilka dni po naszej rozmowie na bulwarach. Z jednej strony trochę mnie to zdziwiło, bo zgranie terminów wszystkich uczestników wydawało się niełatwym zadaniem – może z wyjątkiem mojej skromnej osoby, bo ja akurat pod tym względem byłam wyjątkowo elastyczna. Jak guma od majtek mistrza świata w sumo, zanim schudł z dwustu pięćdziesięciu trzech do dwustu pięćdziesięciu jeden kilogramów. Byłam tak cholernie elastyczna, że każdy termin mi pasował. A nawet wszystkie.

Krótko mówiąc, nie miałam totalnie nic do roboty.

Z drugiej strony, znając Zuzkę, powinnam była się domyślić, że będzie się starała jak najszybciej udrożnić kibel, pozbyć się smrodu i znowu normalnie korzystać z łazienki, czyli z życia, nie zastanawiając się, gdzie i kiedy znowu jakieś gówno wypłynie. Tak, wiem: przenośnia jakby trochę mało artystyczna, ale za to dobrze oddająca sytuację, w jakiej Zuza się znalazła. Ja niby trochę też, ale jednak tylko trochę. Po pierwsze, mąż mnie nie zdradzał, bo nie miałam męża. Miałam za to boga seksu. Odpowiedź na pytanie, czy posuwa coś poza mną, była aż nadto oczywista. Ominęłam problem w ten sposób, że po prostu nie zadawałam sobie tego pytania. Po drugie, mąż nie maczał paluchów w jakichś szemranych interesach, bo… Bingo! Zgadliście! Bo nie miałam męża. Odpowiedź na pytanie, czy mój bóg seksu macza swoje nieziemsko sprawne, sprytne, bezczelnie pewne siebie palce w jakichś szemranych interesach, była aż nadto oczywista. Omijałam problem w ten sposób, że… I tak dalej. Tak, moja sytuacja bez wątpienia była o wiele lepsza niż bagno, w którym ugrzęzła moja najlepsza przyjaciółka, ale w niczym nie zmieniało to faktu, że też bym, kurwa, chętnie się dowiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Żeby tak się stało, musiałabym jednak najpierw wyjść z domu, a na to, przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości, nie bardzo się zanosiło.

Była druga po południu, Piotrek miał przyjechać po mnie o czwartej. Poziom mojej paniki w skali od jednego do dziesięciu określiłabym jako piętnaście. Może nawet piętnaście i pół.

Krótka, do połowy uda, bardzo krótka czy ultrakrótka, czyli do majtek? Czarna błyszcząca, czarna niebłyszcząca czy czarna niebłyszcząca z błyszczącymi wstawkami? A może raczej czerwona w identycznych wariantach do wyboru? Oczywiście w grę wchodziły także rozmaite kombinacje bluzek i spódniczek. Rajstopy, pończochy na pasie, pończochy samonośne czy gołe nogi? Żadna z tych kwestii nie została jeszcze rozstrzygnięta, a przecież na horyzoncie majaczył już kolejny, równie istotny i równie trudno rozwiązywalny problem: buty. Że szpilki, to wiadomo, ale jakie? Zajebiście wysokie, cholernie wysokie czy tylko wysokie? Akurat w tych rozważaniach musiałam uwzględnić konieczność przejścia po wyłożonym ażurowymi betonowymi płytami podjeździe, bo na to, że Piotrek mnie z samochodu do drzwi wejściowych przeniesie, raczej nie mogłam liczyć. Szczeliny i otwory były wypełnione drobnym żwirkiem, który wciągał obcasy równie szybko i łapczywie, jak ruchome piaski na Saharze wciągają nieostrożnego wielbłąda, o czym się już kilka razy boleśnie przekonałam. Mam na myśli właściwości żwirku, nie ruchomych piasków. Oczywiście można było ratować się, idąc poboczem, po ziemi. Ale tylko jeden jedyny raz spróbowałam tego rozwiązania, bo Zuzka zjebała mnie jak burą sukę za to, że w jej wypielęgnowanym trawniku robię dziury jak pod nasadzenia baobabów albo sekwoi kalifornijskich i że jeżeli nie potrafię zrobić kilku kroków po podjeździe, nie gubiąc przy tym obcasów albo całych pantofli i nie łamiąc sobie nóg, to nie znaczy, że z podjazdem jest coś nie tak, tylko że po prostu albo powinnam staranniej przemyśleć dobór obuwia, albo zapisać się na kurs chodzenia na szczudłach w szkole cyrkowej w Julinku. A najlepiej zastosować obie metody równocześnie.

Kocham ją nad życie, ale czasem nie mogę się nadziwić, jak mało ma zrozumienia dla najbardziej oczywistych ludzkich problemów.

O piętnastej pobeczałam się tak, jakby mi ukochany patyczak kitę odwalił. O piętnastej trzydzieści zaczęłam mieć myśli samobójcze. O piętnastej trzydzieści jeden przestałam mieć myśli samobójcze, bo nadal nie wiedziałam, w co się ubrać, a przecież nie mogłam pokazać się w byle czym tym, którzy zjawią się mnie ratować, oraz tym, którzy zajmą się moimi doczesnymi szczątkami. O piętnastej czterdzieści dziewięć zaczęło mi coś świtać.

O piętnastej pięćdziesiąt zadzwonił domofon.

Wydaje się wam, że się znacie? W sensie, że znacie samych siebie? Sądzicie, że choćby nie wiadomo co, nie zdołacie samych siebie zaskoczyć, że potraficie z góry przewidzieć, co powiecie, jak się zachowacie, jak postąpicie? Z pewnością część z was tak ma. Ja też tak miałam, choć uczciwie przyznam, że ułatwiłam sobie sprawę, dość znacząco obniżając próg oczekiwań. Gdyby kiedykolwiek przyszło mi do głowy zadać sobie pytanie, co zrobię albo co powiem, odpowiedź zawsze brzmiałaby tak samo: „Coś głupiego”. Z drugiej strony dzięki temu – rzadko, bo rzadko – spotykały mnie tylko przyjemne zaskoczenia.

Teraz też sama siebie zaskoczyłam, ale raczej niezbyt przyjemnie.

Potoku bluzgów, jaki popłynął z moich ust, nie powstydziłby się wielokrotny triumfator ogólnopolskiego konkursu na najlepiej przeklinającego szewca. Gdyby usłyszał mnie Furman Roku, zarumieniłby się po uszy i przekwalifikowałby się na opiekunkę dzieci. Menel spod Żabki, pozdrawiający szczerze i serdecznie każdego, kto odmówił mu dwóch złotych na „małpkę”, spłoniłby się jak panienka i zgłosił na ochotnika jako prelegent w dzielnicowym klubie Anonimowych Alkoholików. Przysięgam, nie miałam pojęcia, że znam takie słowa! Ba, nie wiedziałam, że takie słowa istnieją, a już na pewno nie przyszłoby mi do głowy łączyć je ze sobą, przeplatać i budować skomplikowane konstrukcje zdaniowe, których długość ograniczała wyłącznie pojemność moich płuc. Niesamowite.

Adresatem mojej rozbudowanej, kwiecistej wypowiedzi był oczywiście Piotrek. Kto to widział, żeby zjawiać się dziesięć minut za wcześnie u kobiety, która szykuje się do wyjścia na imprezę? Zwłaszcza jeśli istnieje spore prawdopodobieństwo – albo, bądźmy szczerzy, jeśli wiesz na pewno – że się tej kobiecie podobasz? To niegrzeczne, lekceważące, wręcz nieludzkie.

Czego się wściekasz, idiotko? – odezwał się zaskakująco spokojny i rozsądny głos w mojej głowie. Zapomniałaś, z kim masz do czynienia?

Złość spłynęła ze mnie jak rozlane wino z ceraty na kuchennym stole mojej babci.

– Tak, słucham?

– To ja – usłyszałam znajomy głos.

Westchnęłam.

– Wiem. Wchodź.

Minutę później stanął w drzwiach. Cholernie przystojny, patrzył na mnie z kpiącym uśmiechem. Tymczasem ja byłam potargana, bez makijażu, w rozciągniętym T-shircie, bawełnianych majtkach, w których bez trudu mogłabym wystąpić w remake’u „Ziemi obiecanej”, w czarnej pończosze ze srebrzystym połyskiem na prawej nodze i srebrzystej w czarne kropki na lewej, bo oczywiście znajdowałam się dopiero na początku procesu decyzyjnego zmierzającego do ustalenia, którą parę ostatecznie założę. Znowu mi zaimponował… Większość mężczyzn na taki widok przynajmniej wybałuszyłaby oczy i rozdziawiła usta, a byliby i tacy, którzy po prostu odwróciliby się na pięcie i spieprzyliby na Madagaskar, albo przynajmniej w okolice Siedlec. On za to, jakby nigdy nic, zmierzył mnie lekko rozbawionym spojrzeniem tych swoich przeklętych niebieskich oczu i powiedział chłodnym tonem:

– Cześć, Mala. Chyba nie przeszkadzam?

Cholerny zimny sukinsyn.

– Nie, skądże znowu – warknęłam. – Idealnie się wstrzeliłeś, właśnie skończyłam najnowszą stylizację. Co prawda trochę mi się daty popieprzyły i myślałam, że idziemy na Halloween, ale jak dodam trochę zielono-fioletowego makijażu i założę górskie buty, to nada się na każdą okazję, nie sądzisz? Idź do kuchni, nalej sobie czegoś do picia, a potem usiądź w pokoju i pod żadnym pozorem nie ruszaj się do chwili, kiedy powiem, że możesz. Czy to jasne?

Może sobie pochlebiam, ale chyba zaskoczyła go moja stanowczość. Uniósł obie ręce w obronnym geście i powiedział:

– Jasne. Jak sobie życzysz.

Sam wyglądał jak z pudełka. I to cholernie drogiego pudełka na dokładkę.

Poszedł sobie, a ja pędem wróciłam do sypialni. Wyglądała jak po ataku hordy Tatarów-transwestytów, których przegoniła gromada wikingów-fetyszystów: wszędzie walały się porozrzucane w nieładzie sukienki, spódniczki, bluzki, biustonosze, majtki, rajstopy, pończochy i pantofle. Ten widok mógł zwalić z nóg każdego pedanta, a nawet osoba o niezbyt wielkim zamiłowaniu do porządku mogłaby doznać lekkiego wstrząsu. Ogarnęłam wzrokiem ten kosmiczny burdel i postanowiłam wprowadzić do moich działań pozory porządku.

Po kolei. Działaj po kolei.

Postanowiłam zacząć od początku, czyli od majtek.

Te, które miałam na sobie, nadawały się wyłącznie do natychmiastowego zdjęcia, więc je zdjęłam. Ale które założyć? Miałam dwa, może trzy ulubione fasony – do wyboru pozostawały więc wyłącznie kolor i wzór koronki. Mężczyzna wzruszyłby ramionami i powiedział, że to nieistotne; kobieta potrafiłaby deliberować nad tym godzinami. Może nie każda, ale ja na pewno. Wcześniej jakimś cudem zdążyłam wybrać cztery pary, spośród których zamierzałam dokonać ostatecznej selekcji. Trzy leżały przede mną na łóżku, ale gdzie podziała się czwarta? Zaplątała się pod kieckami? Nie. Została w szafie? Nie. Może spadła pod łóżko? Shit.

Przyklęknęłam, ale niczego nie mogłam dojrzeć, więc spróbowałam na czworakach. Przekręciłam głowę w bok, prawie dotknęłam policzkiem podłogi. Są! Jakim cudem wylądowały aż tak daleko? Pewnie zsunęły się na podłogę, a ja nic o tym nie wiedząc, kopnęłam je głębiej pod łóżko. No dobra, koniec zabawy. Wracajcie. Wyciągnęłam rękę, ale wciąż brakowało mi dobrych dziesięciu centymetrów. Zdesperowana, dysząc ciężko, prawie położyłam się na podłodze górną częścią ciała, częściowo wsunęłam głowę pod łóżko, sięgnęłam najdalej, jak mogłam…

Nie słyszałam, jak wchodzi do pokoju. Zorientowałam się, że tu jest, kiedy poczułam jego dłonie na wypiętych w górę pośladkach.

Zamarłam.

Wiedziałam, jaki ma widok. Byłam kompletnie bezbronna. Zdana na jego łaskę. Ogarnęło mnie przedziwne uczucie będące mieszaniną wstydu, przerażenia i bezradności, i…

I oczekiwania.

Nie musiałam długo czekać.

Jego dłonie przesunęły się na moje biodra, wróciły na pośladki, powędrowały w górę, na plecy, aż do łopatek. Przez moje ciało przebiegł niekontrolowany dreszcz, napięłam mięśnie. Chyba pomyślał, że chcę się uwolnić, bo docisnął mnie mocniej do podłogi.

– Tylko głowę wyjmę… – wycharczałam. – Bo kark sobie skręcę.

Pozwolił mi wysunąć głowę spod łóżka, ale zaraz potem chwycił mnie jedną ręką za włosy i przycisnął mi ją do podłogi. Drugą przesunął z powrotem po grzbiecie i przez chwilę gładził naprężone pośladki, potem jednym szybkim, zdecydowanym ruchem wsadził ją między uda. Po chwili poczułam jego palce w mojej cipce. Jęknęłam tak głośno, że właściwie był to prawie skowyt. Byłam otwarta, mokra, drżąca, podniecona. Wstyd się nie ulotnił, wciąż był, wciąż o sobie przypominał, ale stanowił jedynie podkład dla chyba najbardziej intensywnego podjarania, jakie czułam w życiu. Zamarłam w oczekiwaniu. Gdybym musiała czekać choćby chwilę dłużej, chyba bym oszalała.

Nie musiałam.

Wszedł we mnie mocno, zdecydowanie, brutalnie. Spodziewałam się tego, ale i tak krzyknęłam – częściowo z zaskoczenia, trochę z bólu – ale to był najwspanialszy ból, jakiego doświadczyłam w życiu. Wbił się cały, poczułam go głęboko, najgłębiej, jak to było możliwe. Wypełnił mnie całą, zawładnął mną, wziął. Byłam jego.

Na chwilę znieruchomiał, pochylił się nade mną, czułam na plecach dotyk jego nagiego ciała. Kiedy on, kurwa, zdążył się rozebrać? – przemknęło mi przez głowę. Nieważne. Liczyło się tylko to, że go czułam. W sobie i na sobie.

A potem zaczął mnie posuwać. Jak robot. Jak jakaś cholerna maszyna do ruchania, tyle że obdarzona ciepłym, umięśnionym, sprężystym ciałem. Wbijał się we mnie rytmicznie, mocno, za każdym razem niemal do samego końca. Jego dłonie cały czas błądziły po moim ciele: czułam je na pośladkach, na udach, na grzbiecie, na ramionach, we włosach. Wypinałam tyłek najwyżej, jak mogłam, prężyłam się, przyciskałam piersi do chłodnej podłogi.

– Aaaaa!…

Dopiero po chwili zorientowałam się, że to mój głos. Krzyczałam.

Z całej siły przyrżnął mi klapsa.

– Cicho bądź! – wydyszał. – Cicho bądź, bo cię zajebię!

Zagryzłam wargi.

Nagle przestał.

Zostałam sama: na czworakach, z głową i piersiami przyciśniętymi do podłogi, z wypiętym tyłkiem. Rozwarta, mokra, drżąca. Cholernie podniecona.

Powoli uniosłam się na rękach, z trudem dźwignęłam się na nogi. Trzęsły się tak, jakbym przed chwilą z plecakiem pełnym kamieni weszła na ostatnie piętro Pałacu Kultury. Dyszałam tak ciężko, jakbym zrobiła to dwa razy. Przez chwilę, która zdawała się trwać wiecznie, wpatrywał się we mnie nieruchomymi, obojętnymi niebieskimi oczami. I wyprężonym, sterczącym jak policyjna pałka, błyszczącym fiutem.

Wolałam nie myśleć o tym, co on widzi. Zadyszana, pewnie czerwona na twarzy, z kołtunem na głowie, w pończochach nie od pary… O dziwo, chyba jednak mu się to spodobało, bo zrobił dwa kroki w moim kierunku, stanął przede mną, wyciągnął prawą rękę, przesunął mi dłonią po twarzy, szyi, dotknął piersi. Druga ręka poszła śladem pierwszej. Przez chwilę gładził mi cycki, ważył je w dłoniach, a potem, bez żadnego ostrzeżenia, zacisnął palce na sutkach. Przez moje ciało przemknęła iskra bólu. Wyprężyłam się jak struna i zacisnęłam powieki, ale nie krzyknęłam.

– Grzeczna suczka… – wycedził przez zęby i pchnął mnie na łóżko.

Upadłam na wznak na skłębiony stos ubrań i bielizny. Otworzyłam oczy. Uklęknął przede mną na łóżku, mocno chwycił za nogi w kostkach, rozłożył je szeroko, po czym lekko zgiął w kolanach i zbliżył moje stopy do swojej twarzy. Znowu poczułam się całkowicie bezbronna, jak przed chwilą na podłodze. I znowu było mi kurewsko dobrze.

Zaraz potem zrobiło mi się jeszcze lepiej, bo zaczął całować i lizać moje stopy.

Już chyba wspominałam, że przez całe życie nienawidziłam, kiedy ktokolwiek dotykał moich stóp? Że nawet u kosmetyczki wyczyniałam takie cuda, że na czas robienia mi pedicure musiała wypraszać inne kobietki z gabinetu, bo wyłam jak hiena i wiłam się jak zaskroniec przy ataku epilepsji? Że strefy erogenne na moim ciele kończyły się w okolicach kolan? No więc chciałabym niniejszym uroczyście ogłosić, że w tej chwili wszystko się zmieniło. Całkowicie. Totalnie. O sto osiemdziesiąt stopni.

Ssał palce, każdy z osobna obtaczał językiem, całował, drażniąc i kojąc w równym stopniu. Poddawałam się rozkoszy, równocześnie obserwując go spod na pół przymkniętych powiek. To też było niesamowicie podniecające. Zajmując się stopami, co chwila zerkał między moje rozłożone nogi. Jego sterczący, nabrzmiały kutas prężył się zaledwie kilkanaście centymetrów od mojej cipki. Było mi cudownie, ale nie mogłam się doczekać, kiedy we mnie znowu wejdzie.

Wreszcie! Uwolnił moje nogi z żelaznego uchwytu i wśliznął się we mnie, tym razem powoli, niespiesznie, prawie delikatnie. Przez chwilę trwał bez ruchu, czułam tylko lekkie pulsowanie jego fiuta, a potem zaczął mnie posuwać. Spokojnie. Bez pośpiechu. W równym, jednostajnym rytmie. Jakbyśmy mieli przed sobą całą wieczność i on zamierzał poświęcić ją właśnie na to.

Nie miałabym nic przeciwko temu.

Po jakimś czasie – równie dobrze mogło to być pięć minut, pięć dni albo pięć lat – chwycił prawą ręką obie moje ręce i przygwoździł mi je nad głową. Chwilę później dołączył prawą rękę, przyspieszył tempo. Za każdym razem wchodził głęboko, do samego końca. Brał mnie całą, całym sobą. Już nie miał kamiennej twarzy, jego niebieskie oczy nie były już chłodne jak górskie jeziora. Nabrały ciemniejszego odcienia, płonęły pożądaniem, przeszywały mnie spojrzeniem, przed którym nie sposób się było obronić.

No więc nie broniłam się. Ani trochę.

Uwolnił moje ręce, oparł się na lewym łokciu, prawą dłonią głaskał, miętosił, szczypał moje piersi. W pewnej chwili wpił mi się ustami w lewy sutek, zaczął go ssać, nagle delikatnie zacisnął na nim zęby.

A potem zacisnął je mocniej.

Znowu krzyknęłam, tym razem z bólu. Piotrek natychmiast zwolnił ucisk i wspomnienie bólu rozpłynęło się po moim ciele gorącą falą nieprawdopodobnej rozkoszy.

– Ty draniu… – wysyczałam.

Uśmiechnął się szyderczo.

– Nie ma za co. Wiem, że to lubisz.

No i całe szczęście, że wiedział.

Spoceni, zdyszani i wycieńczeni leżeliśmy obok siebie na wznak w barłogu, który jeszcze jakiś czas temu był moim łóżkiem. To znaczy ja byłam spocona, zdyszana i wykończona. Piotrek wyglądał tak, że mógłby w każdej chwili wskoczyć z powrotem do pudełka, z którego wyszedł – z tą różnicą, że wyszedł z niego w nienagannie dobranym i z pewnością nietanim stroju, a wróciłby kompletnie goły. Ubrania walały się pod nami, wokół nas i na podłodze. Mój problem, w co się ubrać, został w ten sposób rozwiązany: po prostu założę to, co jakimś cudem ocalało z tego armagedonu. O ile cokolwiek ocalało, ma się rozumieć.

– Wiesz, że zaraz będziesz mi to wszystko prasował, prawda? – spytałam.

Leżałam na boku, podparta prawą ręką, lewą powoli przesuwałam po jego doskonałej klacie.

– Jasne. Już się za to zabieram. – Spojrzał na mnie kpiąco. – Niestety tych usług nie mam wpisanych do działalności gospodarczej. Prasowaniem musisz zająć się sama.

A jakie miał wpisane? Może wysyłanie kobiet w kosmos, gdzie czekał na nie wybuch super­nowej? Był w tym mistrzem. Ja właśnie wróciłam z takiej podróży. Z tą poprawką, że to ja byłam supernową. Dla mniej poetyckich dusz, twardo stąpających po ziemi: zerżnął mnie nieziemsko. Odlotowo. Zajebiście.

Czyli tak jak zwykle.

Przeciągnęłam się i ziewnęłam.

– Która godzina? – zapytałam leniwie.

– Nie wiem. Nie masz tu telefonu?

Oczywiście, że miałam. Leżał na nocnej szafce. Sięgnęłam, spojrzałam na ekran, zamrugałam raptownie, spojrzałam jeszcze raz.

– Kurwa, siedemnasta piętnaście! – Czyli kochaliśmy się ponad godzinę? Niemożliwe. – U Zuzki mamy być na szóstą!

Wyskoczyłam z łóżka, ruszyłam galopem w kierunku łazienki, zawróciłam po majtki, zajrzałam do szafy, przypomniałam sobie, że majtki zostały pod łóżkiem, zaczęłam się po nie schylać, ale doszłam do wniosku, że jednak łazienka ważniejsza. Ramzes leżał wygodnie rozparty, z rękami za głową i z zainteresowaniem, ale i lekkim niedowierzaniem, śledził moje poczynania.

– Myślałem, że na piątą… Jeżeli Zuzka zaprosiła cię na szóstą, to znaczy, że impreza zaczyna się najwcześniej o siódmej – powiedział takim tonem, jakby informował mnie, że to Ziemia kręci się wokół Słońca, a nie odwrotnie. – Czyli do wyjścia mamy jeszcze co najmniej godzinę i piętnaście minut. A może nawet więcej, bo chyba nie chcesz wprawić gospodyni w zakłopotanie, zjawiając się, zanim wszystko będzie gotowe?

Spojrzałam na niego tak, jakby urwał się z największej choinki na świecie.

– Ty chyba Zuzki nie znasz! U niej zawsze wszystko jest gotowe na czas, a ona za minutę siódma będzie czekała w drzwiach na gości.

Ostatecznie uznałam, że powinnam zacząć od prysznica. Byłam już w kabinie, kiedy uchyliły się drzwi i Piotrek wsunął głowę do łazienki.

– Schodzę do parkometru! – zawołał, przekrzykując szum wody.

– Jasne! – odkrzyknęłam. – Weź klucze. Leżą na półce pod lustrem w przedpokoju.

Ustawiłam najwyższą temperaturę wody, jaką byłam w stanie wytrzymać. Gorące strumienie spływały po moim ciele, docierały do zakamarków, do których niedawno sięgały palce, język i fiut Ramzesa. Przesuwałam dłońmi po skórze, dając jej namiastkę tego, co działo się jeszcze kilka minut temu. Moje ciało było cudownie wyczerpane, a równocześnie wciąż domagało się więcej, jeszcze więcej. Powoli wsunęłam dłoń między uda…

– Mala, wychodź!

To nie zabrzmiało jak ponaglenie ze strony faceta, który ma już dosyć guzdrania się kobiety przed wyjściem na imprezę. Ton głosu Piotr­ka nie zwiastował niczego dobrego. Pospiesznie spłukałam resztki piany, zakręciłam wodę i odsunęłam ściankę kabiny. Piotrek stał w otwartych na oścież drzwiach łazienki i patrzył na mnie przenikliwym zimnym wzrokiem. Odruchowo zasłoniłam piersi.

– Ubieraj się, szybko – rzucił i wyszedł. – W byle co! – dodał podniesionym głosem. – I chodź do pokoju.

Zrobiłam, co kazał. Trzy minuty później, w zwyczajnej letniej sukience z bawełny, zameldowałam się w salonie. Piotrek siedział na kanapie i przeglądał jakieś papiery. Na stoliku leżała duża biała koperta. Spojrzałam drugi raz i stwierdziłam, że to nie papiery, tylko zdjęcia. Odbitki formatu A4.

– Co się stało? – spytałam.

Ponownie spojrzał na mnie takim wzrokiem, że bez trudu domyśliłam się, że nic dobrego.

– Spójrz. – Rzucił fotografie na stolik. Podeszłam, usiadłam obok niego i wzięłam je do ręki. – Leżały na wycieraczce. W tej kopercie.

Zdjęć było około dziesięciu. Wszystkie kolorowe, niezłej jakości, choć widać było, że niektóre zrobiono mocnym teleobiektywem. Wszystkie przedstawiały…

Mnie.

Przed wejściem do budynku. Wchodzącą do Żabki. Na przystanku. Na ulicy, przy przejściu dla pieszych. Wysiadającą z ubera.

Bezradnie spojrzałam na Ramzesa.

– Ale… Nie rozumiem. O co tu chodzi?

Bez słowa wskazał mi na kopertę, a konkretnie na naklejoną na nią nalepkę adresową. Zamiast adresu widniał na niej krótki tekst: „Z pozdrowieniami dla Piotrka”.

Byłam kompletnie zdezorientowana.

– Co to jest? Skąd to się wzięło? Co to znaczy?

Patrzył na mnie, ale mnie nie widział. Chyba mnie też nie słyszał. Zastanawiał się nad czymś. Trwało to nie dłużej niż trzydzieści sekund.

– Pakuj się! – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Ale…

– Nie dyskutuj. Weź sporo rzeczy. Normalnych, nie na imprezę. I co tam jeszcze potrzebujesz oprócz ciuchów. Nie jedziemy do Komorowa.

– A… a dokąd? – wykrztusiłam.

– Zobaczysz. Szybko, ruchy!

Oszołomiona, posłusznie wstałam, zdjęłam z pawlacza dwie sportowe torby i jak automat zabrałam się do pakowania. Wymięta sterta na łóżku składała się głównie z rzeczy wyjściowych, te codzienne bezpiecznie wisiały w szafie i leżały na półkach. Wkładałam je do toreb, w głowie miałam kompletną pustkę. No, może nie kompletną: niczym kamyki w wiadrze kołatały się tam dwa pytania: Po co? Dlaczego?

Mogłabym przysiąc, że towarzyszy temu adekwatny dźwięk.

Słyszałam, jak Piotrek rozmawia z kimś przez telefon. Nie mogłam odróżnić słów, ale sądząc po jego głosie, nie była to kurtuazyjna pogawędka, tylko raczej odprawa wojenna. Kiedy weszłam do salonu z dwiema wypchanymi torbami, właśnie chował aparat do kieszeni. Na mój widok z aprobatą skinął głową.

Pięć minut później siedzieliśmy już w aucie. Mimo stanu podszytego strachem oszołomienia, w jakim się znajdowałam, mojej uwagi nie umknął fakt, że dwie niezbyt wielkie torby z trudem zmieściły się do bagażnika. No cóż, to raczej nie był samochód przeznaczony na wakacyjne wyprawy dla pięcioosobowej rodziny z psem. Chyba żeby z przyczepą. Ale czy takim samochodem da się ciągnąć przyczepę? Przecież…

Ogarnij się, idiotko, skarciłam się w duchu. Taka gonitwa myśli – o ile można było nazwać je myślami, ma się rozumieć – zawsze towarzyszyła mi w chwilach dużego stresu. Czyli takich jak te, które przeżywałam teraz.