Mala M - Paulina Świst, Lilka Płonka - ebook + audiobook

Mala M ebook i audiobook

Paulina Świst, Płonka Lilka

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Świat Mali staje na głowie, kiedy dziewczyna zawiera bardzo bliską znajomość z niebieskookim bogiem seksu. Zadurzona, oszołomiona i zdezorientowana postanawia za wszelką cenę odszukać mężczyznę, który w pół godziny dał jej więcej rozkoszy niż wszyscy jej dotychczasowi faceci razem wzięci. Jak na złość, nie wiadomo skąd pojawia się „ten drugi” – szarmancki, uroczy, inteligentny sąsiad, gotów uczynić wiele w imię utrzymania dobrosąsiedzkich stosunków. Lepszy wróbel w garści czy gołąb na dachu? To najmniejszy z problemów, jakie zwalają się Mali na głowę. Część z nich dotyczy jej najlepszej przyjaciółki Zuzy, a to się Mali wcale, ale to wcale nie podoba…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 213

Data ważności licencji: 3/30/2027

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 24 min

Lektor: Laura Breszka

Data ważności licencji: 3/30/2027

Oceny
4,1 (5199 ocen)
2706
1116
810
421
146
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maaartyna

Z braku laku…

Jestem zawiedziona. Spodziewałam się książki od , której nie będę mogła się oderwać. Niestety taką nie jest. Książkę dość szybko się czyta, choć opisy przemyśleń głównej bohaterki są stanowczo za długie i męczące. Tak na prawdę nie ma żadnej konkretnej akcji, a jak już się zaczyna coś dziać książka się kończy...nie wiem czy sięgnę po kolejną część...
150
POLASZA85

Z braku laku…

Jestem zawiedziona, płytka, brak akcji, przerysowana. Autorkę bardzo lubię, mam nadzieję że wróci do pisania w stylu Prokuratora.
90
ZosiaiAntosia

Z braku laku…

Przyznam szczerze, że mam z Malwiną nie mały problem. Zaskoczyło mnie to autorskie połączenie i nie wiem kto na kogo wpłyną, ale chyba nie do końca to wyszło tak jak miało. Przynajmniej JA odnoszę takie wrażenie. Wcześniejsze dzieła autorki pochłaniały mnie bez reszty i bezsprzecznie zawładnęła ona moim sercem. Tutaj troszkę się rozczarowałam, ponieważ Pani Paulina słynie z tworzenia mocnych postaci, które reprezentują sobą jakiś poziom, mają swoje ambicje. Tu poznajemy Malę, która … jak sama zresztą o sobie mówi ... jest totalną kretynką. I serio … nie śmiem nawet w to wątpić!! Ta postać jest tak bezbarwna, że … brak słów. Ta pozycja jest tak wulgarna, że aż niesmaczna, do tego kupa seksu i morze alkoholu. Na ogół mi to nie przeszkadza, bo lubię literaturę pełną erotyzmu, akcji i czarnego humoru, ale tu tego było chyba za dużo … Z drugiej zaś strony jest tak źle, że momentami aż śmiać mi się z tego wszystkiego chciało. Jasne mamy tu mocny sarkastyczny humor w stylu autorki i pod...
60
Latomaxmoska

Całkiem niezła

Jestem ogromną fanką Śwista i po tej książce i tym duecie spodziewałam się czegoś ekstra. Książka poprawna, lekka, fajnie napisana, ale.... ani nie wrzało, ani nie było efektu wow. Czegoś tam zdecydowanie mi brakuje, ale... po kolejną cześć i tak sięgnę ;)
30
elcia200287

Nie oderwiesz się od lektury

Dlaczego w wersji papierowej jest 310 stron a na ebooku tylko 110?



Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Monika Frączak

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Dorota Piekarska, Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcia na okładce

© Arthur-studio10/Shutterstock

© by Paulina Świst, Lilka Płonka

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1542-4

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

Naszym Natchnieniom

PROLOG

Zorientowałam się, że wszedł za mną do pokoju dopiero wtedy, kiedy usłyszałam skrzypnięcie zamykanych drzwi.

Odwróciłam się. Stał nieruchomo, z założonymi rękami i przyglądał mi się z szyderczym uśmiechem. Oczy miał jeszcze bardziej niebieskie, niż mi się wcześniej wydawało. Niebieskie i bardzo błyszczące. Usta były pełne, zmysłowe, prawie niemęskie, ale doskonale pasujące do twarzy o wyrazistych ostrych rysach. Mocną, lekko wystającą szczękę pokrywał trzydniowy ciemny zarost. Dopiero teraz zauważyłam niewielką bliznę na jego prawym policzku – wcześniej, w salonie, w którym trwała impreza, nie zwróciłam na to uwagi. Właściwie nie zwróciłam uwagi na nic poza jego oczami. Dopiero teraz mogłam spokojnie mu się przyjrzeć. Poczułam, jak momentalnie robi mi się ciep­ło. Houston! Mamy, kurwa, problem. Mój typ. Zdecydowanie i niepodważalnie. Te oczy z bliska nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Kawał wrednego, pewnego siebie skurwysyna. Tacy faceci zwykle byli skomplikowani i sporo przeżyli. Zimno­krwistym chujem nie zostaje się dlatego, że ktoś ci w szkole podprowadził wrotki… Ciekawe, co za historia kryje się za tym spojrzeniem?

Nie wiem, jak długo stałam jak idiotka ze szminką w jednej ręce i lusterkiem w drugiej. Szminką w kolorze krwistej czerwieni. Nie wiem czemu, ale byłam pewna, że chciałby ją rozmazać mi na ustach, zepsuć te precyzyjne linie, zeszmacić ten obraz. Miałam wrażenie, że lubi zostawiać swoje piętno na nieskazitelnych rzeczach.

Wolę nawet nie myśleć, jaką miałam minę – jakieś wyobrażenie na ten temat mogło mi dać rozbawienie, które pojawiło się na jego twarzy. Błys­kawicznie ruszył w moim kierunku. Zatrzymał się tuż przede mną – tak blisko, że musiałam szeroko rozłożyć ręce, żeby nie pomazać mu koszuli szminką.

Był niższy, niż przypuszczałam. Górował nade mną, ale najwyżej o pół głowy. Przeniósł wzrok najpierw na moją prawą dłoń, tę ze szminką, a potem na lewą, w której kurczowo ściskałam lusterko. Lustereczko, powiedz przecie, kto jest największą lamą na świecie? – pomyślałam, widząc jego wzrok. Był pewien, że upolował gazelę… i oczywiście miał sto procent racji. Czyli na dodatek inteligentny, co wróżyło mi sromotną, dogłębną i historyczną porażkę. Wyjął mi z rąk najpierw szminkę, potem lusterko i odłożył je na biurko. Znów pomyślałam, że ma w sobie coś z drapieżnika. Tak jakby pokój zeskanował już w chwili wejścia, a teraz miał dokładny i ściśle określony plan polowania. Jako osobę totalnie spontaniczną zawsze zachwycały mnie takie ścis­łe umysły. Precyzyjne, konkretne, umiejące sobie w naturalny sposób radzić z sytuacjami, które zwykłych śmiertelników doprowadziłyby do przegrzania zwojów. Wciąż trwałam w bezruchu, z kretyńsko uniesionymi rękami, w których już niczego nie trzymałam. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że może dobrze byłoby je opuścić, ale nie zdążyłam. Podniósł ręce i splótł swoje palce z moimi.

Poczułam się tak, jakby ktoś podpiął mnie pod dwieście trzydzieści woltów. W głowie usłyszałam trzask iskier. On chyba też, bo mocniej docisnął ręce, odrobinę przechylił głowę i zbliżył twarz do mojej twarzy. Bawił się. Lampart, który stoi nad gazelą i zastanawia się, czy zeżreć ją od razu, czy za cztery minuty. Cały czas wpatrywałam się w te niezwykłe oczy – czujne, taksujące, lekko zmrużone w uśmiechu. Jego usta zatrzymały się kilka mi­limetrów przed moimi ustami. Wstrzymałam oddech.

A potem mnie pocałował.

Ze spokojem straceńca uświadomiłam sobie, że to najwspanialszy pocałunek w moim długim, niestety już ponadtrzydziestoletnim, życiu. Miękki i zarazem zdecydowany, delikatny i silny, agresywny i zachęcający. Zupełnie naturalnie na niego odpowiedziałam i błyskawicznie poczułam, jak się rozpływam. Tak jakbym całe życie cze­kała tylko na ten moment. Pyk! To ten! Nie myślałam, skupiłam się tylko na odczuciach. Im bardziej na mnie naciskał, tym bardziej robiłam się uległa.

Wciąż dotykaliśmy się tylko dłońmi, no i oczywiście ustami. I językami.

Tak bardzo skoncentrowałam się na całowaniu, że nawet nie zauważyłam, że już nie zaciskam palców na jego dłoniach. Właśnie rozpinał mi zamek błyskawiczny w sukience, choć nie miałam pojęcia, kiedy się do tego zabrał. Fachura. Zrobił to tak szybko i delikatnie, że zanim zdążyłam zaprotestować, suwak był całkowicie opuszczony. Do końca. Czyli do majtek. Widać było, że robił to setki razy. A ponieważ nie zdążyłam sprzeciwić się, to uznałam, że nie będę się wygłupiać i robić afery po fakcie. Tym bardziej że z pulsującą cipką czekałam na dalszy pokaz jego umiejętności.

Nie czekałam długo.

Lewą ręką przygarnął mnie mocno, prawą szybkim zdecydowanym ruchem wsunął w rozcięcie sukienki i opuścił majtki. Nie przerywając pocałunku, objął mój tyłek. Klepnął mnie bardzo mocno, jednocześnie podniósł na mnie wzrok. Chyba chciał sprawdzić, czy nie przegiął, choć po jego minie widziałam, że raczej nie bierze tego pod uwagę. Jęknęłam głucho, by go upewnić, że właśnie tędy droga. Uśmiechnął się tak, jakby chciał powiedzieć: grzeczna dziewczynka.

Oj tak, będę dziś grzeczna.

Objęłam go. Pod dłońmi czułam twarde mięśnie pleców. Przesunęłam ręce na szerokie barki, na kark. Był tak napięty, że miałam wrażenie, że dotykam ciepłego posągu. Z erekcją.

Wyraźnie czułam, że jest bardziej niż gotowy. Chwycił mnie znów za oba pośladki, rozsunął, a potem od tyłu wbił mi palec w cipkę. Jęknęłam i zacisnęłam ręce na jego karku. Byłam zupełnie mokra.

Przez chwilę poruszał we mnie palcem, po czym cofnął dłonie, położył mi je na biodrach, oderwał usta od moich ust i odsunął mnie od siebie. Gwałtownie nabrałam powietrza. Nasze twarze dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów. Nie uśmiechał się już. Przyglądał mi się z chłodnym zainteresowaniem, jakby badał moją reakcję, uzależniając od niej dalsze postępowanie. Chyba spodobało mu się to, co zobaczył, bo uśmiechnął się szerzej niż przedtem. Zrobił pół kroku wstecz, rozpiął guziki koszuli i szybko ją zrzucił.

Był… idealny.

Proporcjonalnie zbudowany, z szeroką, niezbyt obficie zarośniętą klatką piersiową, pięknie zarysowanymi barkami i szyją, na której wyraźnie pulsowało tętno. Zrobiło mi się przyjemnie, bo wszystko wskazywało na to, że najwyraźniej nie tylko ja w tym towarzystwie zaraz oszaleję z podniecenia. Wyciągnęłam rękę i czubkami palców musnęłam to miejsce. Drgnął, złapał mnie za dłoń i podniósł do ust, a potem ugryzł mnie w palec, przeszywając mnie spojrzeniem diabelskich oczu.Mam przejebane, pomyślałam z zupełnie nieadekwatną do sytuacji radością.

ROZDZIAŁ 1

Mala? – usłyszałam radosny głos Zuzanny. Spojrzałam na zegarek, w którym oczywiście spałam. Dziesiąta. Każda inna osoba za telefon o tej porze wylosowałaby jakiś specjalny prezent. Pręgież na przykład. Wpierdol. Rozrywanie końmi. Każda, ale nie ona.

– Nie, twoja stara – odburknęłam, z trudem hamując mordercze zapędy.

Zuzka jest kochana, ale czasem potrafi być wkurzająca jak wirus HPV załapany od niezbyt wiernego „byłego”. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zaczęła rozmowę inaczej niż od trochę zdziwionego: „Mala?”. Na co dzień już mi to wcale nie przeszkadzało, ale dziś nie było na co dzień. Dziś był dzień po. Konkretnie dzień po imprezie. Konkretnie po imprezie u Zuzki. W głowie pracowało mi piętnaście młotów parowych, byłam gotowa przysiąc, że przeszorowałam językiem całą Pustynię Błędowską trzy razy wzdłuż i dwa razy w poprzek, zamiast przełyku miałam rurę ściekową i w ogóle czułam się tak, jakby…

– Jak się czujesz?

Już otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że czuję się jak zwłoki pawiana po trzydniowej biesiadzie stada wygłodniałych sępów, ale zastygłam z otwartymi ustami, ponieważ uświadomiłam sobie, że to nieprawda. To znaczy: prawda, ale nie do końca. Wszystkie objawy kaca giganta były autentyczne, ale mimo to czułam się wspaniale. Rewelacyjnie. Cudownie. Po prostu zajebiście.

– Mala? Jesteś tam?

– Yghhhrrrk…

– Słucham???

Odchrząknęłam, przełknęłam ślinę, odchrząknęłam ponownie i spróbowałam jeszcze raz:

– Tak sobie.

– No ja myślę! – wykrzyknęła Zuzka triumfalnym tonem. – Kiedy wsadzaliśmy cię do ubera, koniecznie chciałaś skasować bilet, a potem mało nie powiesiłaś się na pasie, kiedy próbowałaś go zapiąć! Nie wiem, czybym cię puściła, gdyby nie to, że znam tego kierowcę. Jak tylko cię zobaczył, sprawdził, czy ma torebki na pawie. Rzygałaś? – spytała rzeczowo.

– Nieee… To znaczy, nie wiem…

Zastanawiałam się w popłochu, jak właściwie trafiłam do domu. Kątem oka zerknęłam do leżącej ze mną w łóżku torebki: był portfel, były klucze. Gdzie mam telefon? – wystraszyłam się, po czym uświadomiłam sobie, że właśnie przez niego gadam. Hip, hip, hurra! Kurwa. Majątkowy stan posiadania się nie zmienił. Jeśli tylko dojdę do drzwi i stwierdzę, że są zamknięte od środka, będę mogła na dodatek założyć, że nikt mnie nie wniósł do łóżka i przy okazji nie przeleciał…

– Czyli rzygałaś – stwierdziła stanowczo Zuzka, nieświadoma skali mego detektywistycznego sukcesu. – Niemożliwe, żeby ktoś tak napruty nie porzygał się w samochodzie. Naprawdę powinnaś była zostać u nas na noc. Baśka została i jej chłopak też, choć on raczej nie dlatego, żeby musiał, tylko żeby, wiesz…

Słuchałam jej jednym uchem, skoncentrowana na poszukiwaniu przyczyn zaskakującego błogostanu, w jakim znajdowało się moje skądinąd udręczone ciało. Jeśli pominąć wyliczone wcześniej objawy, było mi tak dobrze, jak jeszcze nigdy w życiu.

Pretekstem dla imprezy w Komorowie były imieniny Zuzanny. Konkretnie te sierpniowe, bo Zuzanna może obchodzić imieniny osiem razy w roku, ale na imprezy zdecydowanie najlepiej nadają się terminy od maja do września. Zuzka nie jest przywiązana do jednego terminu i zwołuje spęd zależnie od kumulacji różnych czynników: układu kalendarza, planów urlopowych, ilości pracy, nastroju i pogody. Tym razem padło na jedenastego sierpnia. Czyli na dziesiątego, bo jedenasty wypadał w niedzielę.

Kiedy odwiedzam Zuzę, zazwyczaj biorę ubera, ale kiedy jest wyjątkowo krucho z kasą albo kiedy po prostu mam taką fantazję, jadę kolejką WKD. Pół godziny i pięć i pół złotego z centrum Warszawy. Czysto, wygodnie i przyjemnie, bo pociągi są nowe, a wrażenie trochę takie, jakby człowiek na letnisko pod miasto jechał.

Tym razem wybrałam ubera. Nie chciałam odrywać Zuzki od przygotowań do imprezy, a poza tym, choć było bardzo ciepło, to zanosiło się na deszcz, więc nie zaryzykowałabym wędrówki w imprezowym stroju, a nie chciało mi się kombinować z przebieraniem i zmianą butów… Wyruszyłam od razu ubrana tak, jak należało: szpile, symboliczne majtki, krótka sukienka.

W sumie lubiłam domówki. Pewnie dlatego, że czasem miałam nastrój pod tytułem: Bawimy się do odcięcia! A takie akcje były bezpieczniejsze w domu niż na mieście. I to był właśnie ten dzień. Nie chciało mi się myśleć o tym, co ostatnio odwalało się w moim życiu. Nie wiem, czy kwalifikowałam się już do zdiagnozowania alkoholizmu, ale byłam absolutnie pewna, że dziewczyny zwykle tyle nie piją. Póki co na pytanie: „Czy ma pani problem z alkoholem?” odpowiedziałabym jak Ozzy Osbourne: Raz miałam, kiedy nie umiałam znaleźć czynnego baru. Ale pozostawiałam tę kwestię otwartą, zwłaszcza gdy byłam w takim nastroju… Ostatnio w dokładnie takim samym humorze wylądowałam z Zuzką i Zenonem w restauracji „Puchacz”. Miało być kulturalnie. Niestety wśród moich licznych „zalet” jest również taka, że kiedy urywa mi się film, kompletnie tego po mnie nie widać. Zachowuję się prawie normalnie, oczywiście w sensie fizycznym, a nie psychicznym… Dlatego też moi przyjaciele nie skroili się, że od dawna nie kontaktuję. Dopiero kiedy, wracając z toalety, przysiadłam się do zupełnie obcego stolika i jakby nigdy nic uważnie wsłuchiwałam się w rozmowę siedzących przy nim osób, a nawet – o zgrozo! – usiłowałam w niej uczestniczyć, zrozumieli, że najwyraźniej mam dość. Tiaa… Nie ulegało wątpliwości, że mam kwalifikacje do tego, żeby kiedyś zostać gwiazdą jakiegoś prześmiewczego filmiku na You­Tube. W sumie lepiej na YouTube niż na Pornhub…

I w tej chwili, niczym grom z jasnego nieba spadły na mnie niewyraźne, zamglone, ale przesiąknięte satysfakcją wspomnienia wczorajszej akcji… No tak, moja niecodzienna jak na zakres kaca radocha wynikała z faktu, że nareszcie ktoś mnie epicko zerżnął.

– Podobam ci się?

Pierwszy raz usłyszałam jego głos. Doskonale do niego pasował: mocny, zdecydowany, głęboki. Miałam ochotę klęknąć na sam jego dźwięk, nawet gdyby czytał mi do ucha książkę telefoniczną, a nie zadawał takie pytania… Skądinąd mocno retoryczne. Kompletnie nie wiedziałam, co we mnie wstąpiło, ale byłam nagrzana jak piec Huty Pokój.

– Ta… tak – wydukałam jak rasowy debil.

Poważnie? Gdzie mój polot, gdzie ma kreatywność? Najwyraźniej jednak tajemniczy przystojniak lubował się w zidiociałych kretynkach, bo popatrzył na mnie z uśmiechem.

– Skoro tak, to może coś dla mnie zrobisz? Widzę, że chcesz.

Powoli rozpiął rozporek i zdecydowanym ruchem popchnął mnie w dół. Zdecydowanie, ale nie brutalnie. Był jak kombinacja chili i wanilii. Najbardziej podniecające połączenie na świecie. Zapomniałam na chwilę, że to nie jest najlepszy moment, nie jestem najbardziej trzeźwa, totalnie nie mam gustu do facetów, a każdy, którego wybieram, okazuje się być tępym i pizdowatym złamasem, który sam nie wie, czego chce. Co do mojego tajemniczego, nowego kolegi miałam pewność przynajmniej w jednym względzie: znał się na tej zabawie, grał w to nie od dziś i był w tym totalnie profesjonalny. No cóż… To już ustawiało go na piedestale w kontekście tych porąbanych okazów, które zwykle wybierałam: kozaków w necie i pizd w świecie.

Opadłam na kolana i podniosłam na niego oczy.

– Co chciałbyś, żebym dla ciebie zrobiła?

Uśmiechnęłam się zmysłowo. Przycwaniaczyłam… Nie byłam jednak przygotowana na to, że zareaguje tak szybko: zdecydowanym ruchem złapał mnie za brodę, a potem błyskawicznie wszedł w moje usta…

ROZDZIAŁ 2

Naprawdę mam na imię Malwina, ale nikt tak do mnie nie mówi i prawie nikt nie wie, że się tak nazywam. Nienawidzę tego imienia, a jeszcze bardziej nienawidzę jego zdrobnień. Dlaczego? Wbijcie w Google’a „Malwina zdrobnienia”, a przekonacie się dlaczego. Malwinia, Malwineczka, Malwinoczka, Malwinusia, Wisia, Malwis, Malwinuś i mój absolutny faworyt: Malwiniak. Totalna wiocha, kompletny obciach. Jak jakiś obleśny kurdupel w gumofilcach. W którymś starym polskim serialu była zresztą dokładnie taka postać. Facet co prawda nazywał się Maliniak, ale to prawie na jedno wychodzi. „Mala” może tyłka nie urywa, ale przynajmniej nie chce mi się rzygać, kiedy to słyszę, a sporo ludzi nie wie, że to zdrobnienie, i zdrabnia je dalej. Jak? To chyba dość oczywiste: Maleńka. A to już jest całkiem okej.

Do niedawna w wolnym czasie zajmowałam się głównie zastanawianiem, jak to jest, że taka laska jak ja znów jest sama, oraz podejmowaniem coraz mniej intensywnych prób zaradzenia temu stanowi rzeczy. Od kilku dni, czyli od imprezy u ZZTopów, naczelnym, głównym i jedynym sensem mego istnienia stało się znalezienie i zdobycie kogoś takiego jak On. Jak facet, który pewnie już zapomniał o moim istnieniu, a który na kilkadziesiąt minut niepodzielnie zawładnął moim ciałem i smutnymi resztkami umysłu kołaczącymi się w mojej głowie i zerżnął mnie tak, że na samo wspomnienie robię się wilgotna, drżą mi kolana i jestem gotowa dodać ogłoszenie na Spotted: „Szukam niebieskookiego boga seksu, który zerżnął mnie niedawno i nie pamiętam, gdzie się podział, bo urwał mi się film. Pozdro 600”. Przysięgam, że bym je dodała, gdyby nie brzmiało tak chujowo i nie trąciło taką desperacją. I gdybym choć przez sekundę podejrzewała, że taki facet jak on czyta Spotted. Jedno natomiast wiedziałam na pewno: to niemożliwe, żeby na świecie był tylko taki jeden. Natchnął mnie wiarą, rozpalił we mnie zapał, nadał sens mojemu istnieniu. Zrobił ze mnie napaloną sukę.

A potem rozpłynął się w powietrzu.

Aby w pełni zrozumieć, dlaczego ponadtrzydziestoletnia panna tak bardzo przeżywa co prawda bardzo dobre, ale jednak tylko pieprzenie, trzeba by zrobić przegląd facetów, z którymi się wcześniej spotykałam. Myślę, że niejeden psycholog z radością napisałby o tym pracę doktorską. Było co analizować: prawdziwa spółka zoo… A skoro dokonywałam właśnie takich, a nie innych wyborów, to możecie się domyślić, że coś pod moim deklem nie do końca spina się w taki sposób, w jaki powinno. Moich ukochanych chłopaków łączyło jedno: na pierwszy rzut oka byli naprawdę przystojnymi i interesującymi okazami. Z pasjami, inteligentni, perspektywiczni. Przy bliższym poznaniu natomiast… Jezus Maria! Każdy, ale absolutnie każdy miał jakiś problem. I nie mówię tu o zwykłych problemach, z którymi więcej niż chętnie pomagałam im się uporać. Mówię o takich, które zamieniały moje życie w tragikomedię pod tytułem: Zbaw swojego faceta.

Pierwszy miał uczulenie na pracę. Poważnie. Jego CV można było zamieścić na trzydziestu stronach formatu A3, a w każdej pracy utrzymywał się najdłużej miesiąc. Nikt biedaczka nie umiał docenić. Jako troskliwa Matka Polka płaciłam rachunki i fundowałam obiadki, aż któregoś pięknego dnia stwierdziłam, że to pierdolę, i tak nadszedł czas Pana Numer Dwa. Pan Numer Dwa był cudowny, mądry, pracował, doceniał mój intelekt oraz dobre serduszko. Było nam razem bardziej niż wspaniale i zaczynałam już godzić się z myślą, że się razem zestarzejemy, kiedy po trzech latach znajomości dojrzał do powiedzenia mi o tym, że na drugim końcu kraju ma żonę i dwoje dzieci. I że ich nigdy nie zostawi. Ułatwiłam mu zadanie krótkim komunikatem: „Wypierdalaj, złamasie”.

Trzeci natomiast… O trzecim nie chciałam na razie myśleć, bo sprawa była zdecydowanie zbyt świeża. Ale wkurwił mnie tak, że w konsekwencji uznałam, że teraz skupię się na zabawie, chlaniu i seksie. Nic więcej, nic mniej. Schowam głęboko w sercu swój kompleks Batmana i matki zbawicielki i będę się po prostu dobrze bawić.

Co jeszcze łączyło wszystkich moich chłopaków? W łóżku było z nimi całkiem okej. No właśnie, kurwa. Całkiem okej. „Całkiem okej” wypada bardzo chujowo na tle tego, co zrobił ze mną błękitnooki nieznajomy, któremu nawet w myślach nie odważyłam się jeszcze nadać numeru cztery.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co robiłam przez minione trzy albo cztery dni, miałabym do wyboru dwa rozwiązania: powiedzieć prawdę i zaraz potem zmienić nazwisko, adres zamieszkania, poddać się operacji plastycznej i najlepiej polecieć na Marsa albo rzucić kilka frazesów o robocie, nadrabianiu zaległości w lekturach, serialu na Netfliksie albo intensywnym kursie origami dla niezaawansowanych. Prawda bowiem jest taka, że spałam, leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit, marzyłam, rozpamiętywałam, wzdychałam, robiłam sobie gin z tonikiem, tłuk­łam się bez celu po mieszkaniu, słuchałam Massive Attack, łaziłam po Instagramie, trochę zaglądałam na fejsa, wyglądałam przez okno, robiłam tosty, zapominałam wyjąć je z tostera, wyrzucałam do kosza, robiłam nowe, kładłam się do łóżka i znowu chlałam, tym razem do babci Tiny. You’re simply the best… Better than all the rest. Całe szczęście, że akurat nie miałam żadnego pilnego zlecenia – a raczej że nie miałam żadnego zlecenia, kropka – bo nawet nie odpaliłam kompa. To znaczy odpalałam go, ale nie po to, żeby pracować. Od razu wchodziłam na insta albo, przyznaję z bólem serca, na Pornhuba.

Najbardziej wstydliwe w tym wszystkim jest to, że ani nie było mi jakoś szczególnie źle, ani nie odczuwałam żadnych wyrzutów sumienia. Żadnej refleksji typu: „Co ty robisz ze swoim życiem, idiotko?”, albo: „Naprawdę nie znasz lepszych sposobów na spędzenie czasu?”. Z tego dziwnego stanu zawieszenia w czasoprzestrzeni otrząsnęłam się dopiero dziś przed południem. Powód był bardzo prozaiczny: skończył się gin. A jeśli mam być totalnie szczera, to skończył się gin, piwo, wódka, a nawet Mroczny Sen – napój spirytusowy, siedemdziesiąt procent…

Pora wracać do rzeczywistości, głupia cipo, poinformowałam się uprzejmie w myślach.

Zaczęłam od ustalenia daty. Była środa, z czego wynikało, że od powrotu z imprezy minęły trzy dni. Środa, dzień loda – dodał mój do cna zepsuty rozum. Niestety, wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że szanse na to są zerowe. Albo nawet mniejsze. Prawdopodobieństwo, że do moich drzwi zastuka mężczyzna moich – od niedawna – marzeń albo jakikolwiek mężczyzna i zaproponuje takie właśnie wspólne spędzenie czasu, było tak nikłe, że mogłam w ogóle nie brać go pod uwagę.

No więc nie brałam.

Zajrzałam do lodówki i poczułam się jak Kubuś Puchatek, który im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. Dla jasności: Prosiaczek był ostatnim, co spodziewałabym się znaleźć w mojej lodówce, ale reszta zgadzała się co do joty. Nic. Zero. Pustka kosmicznej próżni była niczym w porównaniu z tym, na co teraz patrzyłam. Nigdy nie miałam ani zwyczaju, ani potrzeby nadmiernego zapełniania lodówki artykułami spożywczymi – poza piwem, ma się rozumieć – ale też nie mogłam sobie przypomnieć sytuacji, kiedy nie miałam ich w ogóle. Co ciekawe, nie pamiętałam też, żebym w ciągu ostatnich dni cokolwiek z niej wyjmowała, przyrządzała i jadła. Biorąc pod uwagę, że wciąż żyłam i nie czułam wilczego głodu, jakieś kalorie musiałam jednak przez ten czas przyjmować, i to w postaci innej niż w płynie, a konkretnie w alkoholu.

Tosty. Robiłam tosty. No tak, ale w większości lądowały w koszu, spieczone na węgiel albo ohydnie gumiaste, bo niedopieczone i na parę godzin pozostawione, zapomniane, w tosterze.

Kurczę, chyba jednak coś bym zjadła.

Zamknęłam lodówkę. Przemknęło mi przez głowę, że mogłabym zostać autorytetem w zupełnie nowej dziedzinie dietetyki alkoholowej. Zaskakujące, że nikt do tej pory nie wpadł na taki pomysł. Nisza rynkowa zapewne była ogromna, jak Antarktyda z Wyspą Króla Jerzego i polską stacją badawczą na dokładkę. Zbilansowana dieta do wyboru, zależnie od płci, wieku, stylu życia, no i przede wszystkim możliwości finansowych. Inna dla wyższej kadry menedżerskiej (głównie whisky single malt, na przykład osiemnastoletnia Dalmore, sześćset złotych za butelkę), inna dla specjalistów średniego szczebla i drobnych przedsiębiorców (tu królowałyby wódki w granicach siedmiu–ośmiu dych za pół litra), jeszcze inna dla bezrobotnych (przede wszystkim kuflowe mocne z Biedry, w promocji dwa złocisze za puszkę). I dla każdego jakaś zagrycha, żeby nie było: sushi, stek lub mortadela.

Jednak bredzisz z głodu, usłyszałam cichy, ale stanowczy głos w głowie. Zjedz coś. Cokolwiek. Byle szybko.

Dziesięć minut później stałam w kolejce do kasy w Żabce na parterze mojego budynku. Wchodząc do sklepu, nie wiedziałam, na co właściwie mam ochotę, ale jak tylko mój wzrok padł na parówki, zrozumiałam, że to jest właśnie to, czego potrzebuje mój wygłodniały organizm: solidnej dawki wody, soli, substancji zagęszczających, stabilizatorów, wzmacniaczy smaku, przeciwutleniaczy, konserwantów z dodatkiem zmielonych kości, ścięgien, skórek i innych artykułów mięsopodobnych. Brzydzi was to? Mnie ni chuja. Ten, kto wymyślił parówki, był moją bratnią duszą. Kochałam go prawie tak jak tego, który wymyślił ketchup. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby działali w duecie. Zgarnęłam dwa opakowania, dla równowagi dorzuciłam margarynę gwarantującą obniżenie poziomu cholesterolu we krwi – zupełnie jakby obchodził mnie jego poziom – i dwie grahamki. Potem żwawym krokiem skierowałam się do kasy. Byłam piąta w kolejce.

Pięć minut później wciąż byłam piąta, za to solidnie wkurwiona.

Właściwie niesłusznie. Nie wiem, jakie talenty widzą we mnie inni, ale dla mnie na plan pierwszy zdecydowanie wybija się jeden: tam, gdzie mam do wyboru kilka kolejek, zawsze bezbłędnie, ze stuprocentową trafnością wybieram tę, która posuwa się najwolniej.

W supermarkecie ktoś zapomniał zważyć śliwki albo brukselkę albo wziął z półki jeden jedyny nóż do krojenia chleba bez kodu kreskowego? Było pewne jak to, że dwa i dwa to prawie zawsze cztery, że stanę za nim w kolejce.

W banku bywało grubiej: osoba przede mną z reguły udzielała pełnomocnictwa do konta bankowego wujkowi mieszkającemu w Gujanie Francuskiej, na podstawie upoważnienia notarialnego wystawionego w Egipcie po starokoptyjsku, przetłumaczonego przez tłumacza przysięgłego na Malediwach. I tak wygrywało jednak lotnisko, gdzie zazwyczaj bramkę blokował głuchoniemy obywatel Zjednoczonych Emiratów Arabskich z dwunastoma sygnetami na spuchniętych palcach, przewożący atrapę ręcznego granatnika przeciwpancernego.

Tym razem trafiłam na kumulację w postaci starszej pani opłacającej rachunki za prąd, gaz i czynsz sobie i kilku sąsiadkom. Nie mogłam jednak mieć do siebie pretensji, ponieważ kasa była tylko jedna, a przy niej zwykle miły i uśmiechnięty, teraz zaś wkurzony nie mniej ode mnie, pan Romek.

Rachunki wreszcie zostały zapłacone i kolejka ruszyła z kopyta. Smalec, bułka, pół litra… Sześciopak piwa… Winogrona, ser, dwa wi­na… Wreszcie moje parówki, margaryna i dwie grahamki.

– Do tego gin jak zwykle? – zapytał uprzejmie pan Romek.

Zesztywniałam. Nie jest dobrze, Mala. Chyba powinnaś coś zrobić ze swoim życiem. Może nie tu i teraz, ale raczej wcześniej niż później.

– Nie, dzięki – odpowiedziałam, siląc się na obojętność. – Znajomi już wyjechali. Nie miałam pojęcia, że tyle potrafią wypić…

Czy tylko mi się zdawało, czy inkasując należność, pan Romek konspiracyjnie puścił do mnie oko?

Wróciłam do domu, rozmyślając o mojej totalnie niepotrzebnej egzystencji i w butach weszłam do kuchni. Wstawiłam wodę w rondelku, wpierdzieliłam do niej parówki i rozkręciłam gaz na maksa. Przekroiłam grahamkę, posmarowałam obie połówki margaryną, wyjęłam parówki na talerz. Master chef, kurwa.

Nadal zamyślona, wzięłam parówkę do ust.

Nie zdążyła się porządnie zagrzać. Miała temperaturę ciała.

Przymknęłam oczy.

– Powiedz mi, jak to jest – usłyszałam i podnios­łam wzrok, starając się nie tracić koncentracji.

Nie było to proste. Jego fiut wbijał się rytmicznie w moje usta, a ja starałam się zachować nad tym jakąkolwiek kontrolę. Kontrolę, której nie miałam od samego początku i… Chyba to właśnie mnie najbardziej podniecało. Oczywiście nie miałam najmniejszej szansy, by właśnie teraz odpowiedzieć mu na to pytanie, a on doskonale o tym wiedział. Przypomniał mi się dentysta, który zawsze pytał mnie, gdzie planuję urlop, akurat wtedy, kiedy aplikował mi znieczulenie. Tak jakby oczekiwał, że wyjmę z majtek tabliczkę z napisem: „Grecja” i mu pokażę. Bo mówić raczej nie byłam w stanie. Zupełnie tak samo jak teraz. Zmrużyłam oczy i oplotłam go językiem.

– Nie znasz mnie. – Przejechał ręką po mojej głowie, a potem owinął sobie moje długie włosy wokół nadgarstka i mocniej przyciągnął do siebie. – Mogę być mordercą, gwałcicielem, świrem. Mogę być żonaty. Albo być terrorystą. Ale ciebie nic to nie obchodzi, prawda?

Znów podniosłam na niego oczy i nieznacznie skinęłam głową. Na tyle, na ile pozwala mi jego silna łapa, cały czas trzymająca moją głowę.

– Wiedziałem! – powiedział z wyraźną nutą samczej satysfakcji. – Ale tu jest pełno facetów. A w ten określony sposób patrzysz tylko na mnie. Dlaczego?

Wyszedł z moich ust i złapał mnie za podbródek. Tym razem to nie było pytanie retoryczne. Najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.

– Wyglądasz na kawał wrednego skurwysyna, nie zrobię ci krzywdy, raczej się nie zakochasz, easy come, easy go – odpowiedziała wypita przeze mnie wódka.

A podobno In vino veritas.

Kąciki jego ust lekko drgnęły. Troszkę w uśmiechu, ale trochę też z irytacji.

– Skoro tak uważasz, to postaram się nie zawieść twoich oczekiwań. Nie zrobisz mi krzywdy, zobaczymy natomiast, czy ja zrobię krzywdę tobie…

Chwycił mnie za ramię i zdecydowanie pociągnął w górę. Znów stałam naprzeciwko niego…

ROZDZIAŁ 3

Dobry wieczór. Czy ma pani dwa jajka do pożyczenia?

Kompletnie się zawiesiłam. Przypuszczam, że miałam minę świstaka, któremu ktoś niespodziewanie wsadził w tyłek pompkę rowerową, ale trudno było mi się dziwić. Sobota, dziewiętnasta trzydzieści, a w drzwiach mojego mieszkania staje cudowne męskie ciacho i chce pożyczyć ode mnie dwa jajka. Zmełłam w ustach odpowiedź: Swoich nie masz? Mimo iż mój bóg seksu całkiem niedawno rozwalił w pył moje postrzeganie mężczyzn, potrafiłam zachować zdrowy osąd. Obiektywnie rzecz biorąc, ten tutaj wciągał tamtego nosem, choć w żaden sposób nie zachwiało to moim przekonaniem, że u Zuzki trafiłam tego jedynego. A nawet Jedynego.

Ciacho mieszkało na tym samym piętrze co ja, w drugim końcu korytarza. Sprowadziło się przed trzema miesiącami i pokazało mi się już pierwszego dnia, podczas wnoszenia gratów do mieszkania. Wnoszeniem zajmowała się co prawda firma przeprowadzkowa, ale ciacho najwyraźniej miało duszę społecznika i poczuwało się do pomocy albo po prostu chciało mieć to jak najprędzej z głowy. Metr dziewięćdziesiąt, blond włosy, błękitne dżinsy, do tego dość obcisły T-shirt w moim ulubionym morskim kolorze. Panowie z firmy zajmowali się meblami, on kursował w tę i z powrotem z mniejszymi rzeczami. Głównie były to kartony z książkami.

Z książkami!

Przekonałam się o tym w dość bolesny sposób, kiedy po długim bezowocnym oczekiwaniu na windę postanowiłam skorzystać ze schodów. Ze słuchawkami w uszach, zajęta ustawianiem muzyki w telefonie, nie usłyszałam i nie zauważyłam, że ktoś wbiega z wielką paką w rękach. On też był chyba bardziej skupiony na trafianiu stopami na co drugi stopień niż na patrzeniu przed siebie, w związku z czym na podeście między pierwszym i drugim piętrem doszło do zderzenia. Trzeba przyznać, że chłopak i tak wykazał się niezłym refleksem, bo chociaż pojawiłam się w jego polu widzenia w ostatniej chwili, to zdążył w ułamku sekundy wyhamować. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o sobie; całkowicie pochłonięta wyszukiwaniem najnowszej płyty Volbeat władowałam się centralnie w niego i w pakę, wytrącając mu ją z rąk. Jak się okazało, karton był niezaklejony; część zawartości wysypała się na schody, a część tej części trafiła w moje stopy.

Auć.