Lucja Słotka. Influencerka, która spadła ze schodów - Marta Guzowska, Leszek Talko - ebook

Lucja Słotka. Influencerka, która spadła ze schodów ebook

Marta Guzowska, Leszek Talko

4,2

Opis

Katastrofa domowa? A może trup w szafie? Zadzwońcie do Home Disaster Manager, czyli Lucji Słotkiej – bohaterki przezabawnego serialu literackiego autorstwa Marty Guzowskiej i Leszka Talko. Gdy w pobliżu pojawia się Lucja, żadna zbrodnia nie pozostanie tajemnicą. Tym razem Lucja rozpracuje środowisko internetowych influencerów. Odcinek szósty – „Lucja Słotka. Influencerka, która spadła ze schodów” – dostępny już od 1 grudnia na stronie wydawnictwa Wielka Litera.

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. A święta to, jak wiadomo, czas wyjątkowy…ch katastrof. Wie o tym najlepiej Lucja Słotka, która otrzymała niecodzienne zlecenie. Ma pomóc grupie nastoletnich influencerów, gromadzących ponad dziesięć milionów wyświetleń miesięcznie. Menadżerka Joanna Zaraz chce, aby jej podopieczni – Rodzinka Ciotki Klotki, czyli Pan Zdziwko, Ciotka Klotka, Czerwona Ka, Wilczyca oraz Żrekotek – nagrali promocyjne filmiki w klimacie tradycyjnych polskich świąt. „Nie to miałam na myśli, mówiąc o tradycji” mówi Lucja średnio raz na godzinę, komentując dosłownie i w przenośni wybuchowe pomysły grupy nastolatków.

Co innego okaże się jednak jej najtrudniejszym zadaniem. Pozornie cała grupa wesoło spędza czas na wymyślaniu co i rusz nowego kawału, mającego zdobyć jeszcze większą liczbę wyświetleń, a co z tym związane – milionowe kontrakty reklamowe. Ale za kulisami toczy się bezlitosna walka o wpływy. Bycie influencerem to wszak intratny biznes. Ktoś z tej niesfornej piątki zginie.  „Przyczyną śmierci był upadek ze schodów – mówi aspirant Konieczny. – Śmierć nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego…

– Zabójstwa” – kończy Lucja, która nawet świąt Bożego Narodzenia nie będzie miała w tym roku spokojnych. Znów musi wyręczyć policję w prowadzeniu śledztwa.

Seria przygód z Home Disaster Manager w roli głównej to pierwszy w Polsce przezabawny literacki serial kryminalny – luźne nawiązanie do tradycji powieści w odcinkach, niezwykle popularnej przed czasami platform streamingowych. Odcinki pojawiać się będą co miesiąc, dostępne na stronie wydawnictwa Wielka Litera. Każda książka stanowić będzie osobną historię, zagadkę kryminalną, którą rozwiązać będzie musiała zuchwała Lukrecja Słotka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (34 oceny)
18
9
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tę serię . Szkoda tylko że każda część jest taka krótka
00
Sengatime

Całkiem niezła

Przyjemna rozrywka, na wolną chwilkę.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00
pchelut

Nie oderwiesz się od lektury

świetne, czekam na kolejny sezon
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Inspektor Wąski i Inżynier Szeroki, to jest fantastyczna koincydencja:D tylko brak info kiedy kolejny odcinek:(
00

Popularność




Roz­dział 1

Wej­ście do wiel­kiego dworu pro­wa­dziło przez ogromne mar­mu­rowe schody, z obu stron ob­ra­mo­wane ka­mien­nymi lwami (na­tu­ral­nej wiel­ko­ści). Za wiel­kim oknem, z któ­rego są­czyło się ła­godne świa­tło, ma­ja­czył cień ko­goś ubie­ra­ją­cego cho­inkę.

Pod to główne wej­ście pod­je­chał z ry­kiem sil­nika wielki czarny hum­mer i za­ha­mo­wał, wy­rzu­ca­jąc gej­zer błota. Z sa­mo­chodu wy­sia­dły trzy osoby. Chło­pak na prze­dzie dźwi­gał chyba z dzie­sięć pu­de­łek, każde za­pa­ko­wane w złoty lub srebrny pa­pier i prze­wią­zane ko­lo­rową wstążką.

Za­ci­nał deszcz, po­sta­cie sku­liły się pod po­ry­wem wia­tru. Żadna z nich nie no­siła płasz­cza ani kurtki. Dwóch chło­pa­ków miało na so­bie tylko lek­kie bluzy, a je­den z nich w do­datku był w sa­mych szor­tach – na ten wi­dok zro­biło mi się jesz­cze zim­niej, mimo że by­łam owi­nięta w pu­chówkę.

Silny wiatr zdmuch­nął pu­dła pierw­szemu chło­pa­kowi. Po­szy­bo­wały w stronę pod­jazdu, dwa wy­lą­do­wały w wiel­kiej ka­łuży. Chło­pak się tym nie prze­jął. Do­go­nił je i z roz­ma­chem kop­nął, aż po­szy­bo­wały w po­wie­trze. Po­tem chwy­cił inne pre­zenty, które ja­kimś cu­dem unik­nęły błota, a kilka zo­sta­wił w wo­dzie.

Drugi chło­pak włą­czył tym­cza­sem szpe­ra­cze na da­chu hum­mera i oświe­tlał le­żące w bło­cie szczątki pre­zen­tów. Obaj naj­wy­raź­niej świet­nie się ba­wili. Bez­u­stan­nie chi­cho­tali i po­kle­py­wali się po ple­cach.

Dziew­czyna, która była z nimi, nio­sła tylko dwa ob­wią­zane wstążką pu­dełka. Nie­bacz­nie po­sta­wiła je na mo­ment na da­chu sa­mo­chodu, a po­dmuch wia­tru uniósł je w po­wie­trze. Oba po­szy­bo­wały w ciem­ność. Dziew­czyna rów­nież nie wy­glą­dała na prze­jętą utratą pa­czek. Za­miast go­nić pu­dła, sta­nęła na jed­nej no­dze z dłońmi zło­żo­nymi jak do mo­dli­twy i za­sty­gła w tej po­zy­cji.

Po chwili je­den z chło­pa­ków klep­nął ją w ra­mię i wska­zał drzwi. Wszy­scy troje wbie­gli do środka z kil­koma pre­zen­tami, które unik­nęły za­głady, a po­zo­stałe wiatr tur­lał po po­dwórku.

Nowo przy­byli prze­szli przez wy­soki na dwa pię­tra hall i zna­leźli się w sa­lo­nie, któ­rego sporą część zaj­mo­wał stół na­kryty śnież­no­bia­łym ob­ru­sem. Ogromna cho­inka błysz­czała set­kami świa­te­łek. Na jej szczy­cie ster­czała wielka gwiazda, a bombki i łań­cu­chy, od któ­rych od­bi­jało się świa­tło lam­pek, rzu­cały ko­lo­rowe re­fleksy na świą­tecz­nie ude­ko­ro­wany stół. Przy każ­dym na­kry­ciu – a było ich osiem – le­żała sta­ran­nie udra­po­wana ser­we­tka, z ja­kie­goś po­wodu ozdo­biona na­dru­kiem wy­pu­kłej tru­piej czaszki. Z wiel­kich gło­śni­ków, ukry­tych dys­kret­nie w ro­gach po­koju, do­bie­gały dźwięki Ci­chej nocy.

Na środku stołu stała pod­świe­tlona szopka. Święta Ro­dzina sie­działa przy żłóbku, osio­łek za­ja­dał siano, krówka wpa­try­wała się z za­dumą w dal, a trzej kró­lo­wie po­dą­żali za Gwiazdą Be­tle­jem­ską, która zresztą też była elek­tryczna i ja­snym świa­tłem wska­zy­wała drogę. Obok sta­jenki sta­ran­nie za­par­ko­wano kilka mo­deli sa­mo­cho­dów, mię­dzy in­nymi forda mu­stanga, ta­kiego jak mój, tylko w skali je­den do pięć­dzie­się­ciu pię­ciu, no i czer­wo­nego.

Młoda ko­bieta, która wy­szła z cie­nia i zbli­żyła się do stołu, miała dłu­gie rude włosy, szczu­płą fi­gurę, za którą wiele osób da­łoby się za­bić, i zu­peł­nie nie­pa­su­jące do sie­bie ubra­nia: cien­kie leg­ginsy, białą bluzkę i gó­ral­ską ka­mi­ze­lkę. Unio­sła srebrną po­krywę jed­nego z pół­mi­sków, się­gnęła po da­nie i w tym mo­men­cie z ta­le­rza buch­nęła chmura bia­łego dymu, a spod stro­ika sto­ją­cego na stole sik­nęła prze­zro­czy­sta ciecz – pro­sto w twarz ko­biety. Jed­no­cze­śnie roz­legł się gło­śny chi­chot. Ko­bieta zro­biła krok do tyłu, za­chwiała się, za­wa­dziła nogą o gir­landę i klap­nęła na pupę. Po­now­nie roz­legł się do­no­śny chi­chot i zza cho­inki wy­padł chło­pak w szor­tach, je­den z tych z hum­mera.

– Święta, święta i po świę­tach! – wrza­snął. – Po­znaj re­ni­fera Ru­do­lfa.

Wy­cią­gnął spod bluzy ma­skę i za­ło­żył ją na twarz. Trzeba było du­żej dozy wy­ob­raźni, żeby uznać to za prze­bra­nie re­ni­fera, ale chło­pak naj­wy­raź­niej nie miał z tym pro­blemu. Za­czął ga­lo­po­wać po sa­lo­nie, wy­da­jąc od­głosy, które za­pewne uznał za ty­powe dla re­ni­fe­rów. Przy bliż­szym przyj­rze­niu się można było do­strzec, że pysk zwie­rzę­cia jest wy­krzy­wiony w upior­nym uśmie­chu i nie­wąt­pli­wie lekko za­krwa­wiony.

– Ty­łek mnie boli! – krzyk­nęła ru­do­włosa. – I to już trze­cia bluzka dzi­siaj.

– Ale klap­nęła! – Młody czło­wiek w blu­zie na­dal chi­cho­tał. – Mar­cin, na­grało się?

Fa­cet z ka­merą, ukry­wa­jący się do tej pory za cho­inką, ski­nął głową.

– Szlag by to! – Ruda pod­nio­sła się z pod­łogi i ze zło­ścią za­częła ścią­gać bluzkę. – Co z tą ko­la­cją? – za­py­tała, sto­jąc przy stole w sa­mym biu­sto­no­szu, zresztą bar­dzo ład­nym. I dro­gim. Znam nie­wiele ko­biet (oprócz sie­bie), które stać na bie­li­znę tej firmy. – Jest tu ja­kieś nor­malne je­dze­nie?

– Wy­bu­chło. – Chło­pak w blu­zie dia­bo­licz­nie za­chi­cho­tał.

– Je­stem głodna – zde­ner­wo­wała się ru­do­włosa. – Chcia­ła­bym, żeby przy­naj­mniej cza­sem je­dze­nie da­wało się zjeść, za­miast wy­bu­chać. I to nie była na­wet żadna świą­teczna po­trawa.

– Mamy świą­teczne hot dogi! – ryk­nął chło­pak do ka­mery. – Ko­chani! Całą ogromną misę świą­tecz­nych hot do­gów. Je­śli jesz­cze nas nie sub­skry­bu­je­cie, na­tych­miast to zrób­cie. Aha, no i da­waj­cie łapki w górę. Za­raz za­czy­namy świą­teczny chal­lenge w je­dze­niu hot do­gów, które przy­niósł nam sam Święty Mi­ko­łaj. Nie kła­mię, wszedł go­ściu ko­mi­nem z wor­kiem hot do­gów. Na­sta­wiaj sto­per. – Ski­nął na dru­giego chło­paka. – Ko­chani, po­sta­no­wi­łem po­ko­nać Żre­kotka w jego kon­ku­ren­cji. Zjadł pięć hot do­gów w mi­nutę, ja po­sta­ram się zjeść sześć. Trzy, dwa, je­den, zero, start!

Drugi chło­pak wci­snął przy­cisk i na ogrom­nym te­le­wi­zo­rze ru­szył licz­nik czasu. Chło­pak w szor­tach po­chła­niał ko­lejne hot dogi. Gę­sty sos ska­py­wał mu po blu­zie, ale w ogóle nie zwra­cał na to uwagi.

– Pan Zdziwko bar­dzo się zdziwi, ale nie uda mu się mnie prze­ści­gnąć. – Nar­ra­cję pod­jął drugi chło­pak, z oczy­wi­stych po­wo­dów: Pan Zdziwko miał usta za­pchane kłę­bem buły i pa­ró­wek. – Zdziwi się, bo ni­gdy nie po­bije Żre­kotka. A wy, ko­chani, pa­mię­taj­cie: łapki w górę i sub­skry­buj­cie nasz ka­nał. Łe­eeee, do­piero czwarty hot dog, a tylko dzie­sięć se­kund do końca.

Pan Zdziwko wy­beł­ko­tał coś nie­zro­zu­mia­łego, wy­cią­ga­jąc jed­no­cze­śnie kciuk w górę i da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie po­wie­dział ostat­niego słowa, je­śli cho­dzi o zja­da­nie hot do­gów na czas. Się­gnął po ko­lej­nego, obiema rę­kami we­pchnął go so­bie do ust i wtedy roz­legł się świ­dru­jący dźwięk dzwonka.

– Ko­niec, ko­niec, tylko cztery – ucie­szył się Żre­ko­tek.

– Ja­kie cztery, pięć! – za­grzmiał Pan Zdziwko, kiedy już prze­łknął hot doga.

– Nie li­czy się, po cza­sie. – Żre­ko­tek za­czął tań­czyć wo­kół stołu, wy­ma­chu­jąc rę­koma.

– Pięć, było pięć. Re­kord wy­rów­nany – pro­te­sto­wał Pan Zdziwko. – Ko­chani, je­śli uwa­ża­cie, że było pięć, to da­waj­cie łapki w górę.

– Mamy sto dwa­dzie­ścia ty­sięcy po­lu­bień – mru­czała me­ne­dżerka Jo­anna Za­raz. Po­zna­łam ją le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej. Była nieco star­sza od chło­pa­ków, ale nie rzu­cało się to w oczy, bo tak jak oni była ubrana w ob­szerną bluzę i dżinsy i no­siła na­wet po­do­bną krótką ciemną fry­zurę. Te­raz ze zmarsz­czo­nym czo­łem spraw­dzała liczby na ko­mórce. – Ci­śnij­cie da­lej.

– Ciotka Klotka, Ciotka Klotka! – za­częli skan­do­wać obaj: Żre­ko­tek i Pan Zdziwko. – Da­jesz, po­bij re­kord.

Ru­do­włosa w sta­niku zro­biła groźną minę i wy­dęła wargi.

– Nie ma mowy.

– Ale się boi – za­chi­cho­tał Pan Zdziwko.

– Ciotka Klotka pa­dłaby po jed­nym hod­do­żku – za­wtó­ro­wał mu Żre­ko­tek.

Ru­do­włosa po­krę­ciła głową, wes­tchnęła ciężko i ude­rzyła dło­nią w mi­nut­nik, po czym po­rwała z pół­mi­ska hot doga i jed­nym kę­sem od­gry­zła po­łowę. Za­częła żuć, ale na­gle po­czer­wie­niała i za­krztu­siła się. Roz­pacz­li­wie ro­zej­rzała się do­okoła, zła­pała bu­telkę coli i wlała so­bie do gar­dła pra­wie po­łowę, po czym za­częła się wa­chlo­wać chu­s­teczką. Ko­lor jej twa­rzy po­woli wra­cał do normy.

Roz­legł się dzwo­nek mi­nut­nika. Żre­ko­tek i Pan Zdziwko za­częli po­now­nie pod­ska­ki­wać, za­chwy­ceni psi­ku­sem.

– Czego tam do­da­li­ście? – Ciotka Klotka z fu­rią ru­szyła w ich stronę.

– Nic ta­kiego – po­wie­dział Pan Zdziwko z nie­winną miną, spryt­nie umy­ka­jąc za fo­tel. – Tro­chę ostrej pa­pryki.

– Rany, przed­wczo­raj wrzu­ci­łeś mi to samo do ke­baba – skrzy­wiła się Ciotka Klotka. – Ile można po­wta­rzać nu­mer z ostrą pa­pryką?

– Do oporu. – Pan Zdziwko padł na ka­napę, za­sty­ga­jąc w bez­ru­chu i uda­jąc, że nie żyje.

– Cię­cie! – za­wo­łał ope­ra­tor i Pan Zdziwko ożył. Wstał z ka­napy, a Ciotka Klotka opróż­niła do końca bu­telkę coli, wciąż pa­trząc na niego z wy­rzu­tem.

– Sto osiem­dzie­siąt ty­sięcy, cał­kiem nie­źle – za­wia­do­miła Jo­anna Za­raz. – Plus ty­siąc pię­ciu­set no­wych sub­skry­ben­tów. Pani Lu­cjo, jak pani są­dzi, do­brze po­szło?

– Chyba tak. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami. – Przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o no­wych sub­skry­ben­tów.

– Tak, ale jak po­szło, je­śli cho­dzi o świą­teczny kli­mat? – do­pre­cy­zo­wała py­ta­nie me­ne­dżerka. – Bar­dzo nam za­leży, żeby wszyst­kie fil­miki były utrzy­mane w tra­dy­cyj­nym pol­skim kli­ma­cie świą­tecz­nym. Było tra­dy­cyj­nie?

– No cóż, scena z pre­zen­tami na po­czątku nie była zbyt­nio prze­ko­nu­jąca. Może i ten czarny hum­mer z le­dami robi wra­że­nie, ale z tra­dy­cyj­nymi świę­tami bar­dziej ko­ja­rzy się bryczka. A naj­le­piej sa­nie, tylko po­trze­bo­wa­li­by­śmy śniegu.

– No wła­śnie, śnieg! – Me­ne­dżerka klep­nęła się w czoło. – Na śmierć za­po­mnie­li­śmy o śniegu. Bryczka to taka z ko­niem?

– Ow­szem, je­śli bryczka albo sa­nie, to koń w za­sa­dzie jest nie­zbędny – przy­tak­nę­łam.

– Da­rek, gdzie ty je­steś? – huk­nęła me­ne­dżerka.

Po chwili zma­te­ria­li­zo­wał się obok nas ni­ski męż­czy­zna po trzy­dzie­stce. Za­czy­nał ły­sieć i za­pewne dla­tego po­sta­no­wił ufar­bo­wać te włosy, które jesz­cze zo­stały mu na gło­wie, na ko­lor ka­nar­kowy. Nie po­słu­żyło im to. Ani jemu.

– Po­trze­bu­jemy bryczki zi­mo­wej. Jak ona się na­zywa?

– Sa­nie? – pod­su­nął usłuż­nie Za­ła­twiacz. Na­prawdę na­zy­wał się Da­rek Wy­buch.

– Wła­śnie. Sa­nie. I ten biały. Snow.

– Śnieg? – za­su­ge­ro­wał męż­czy­zna.

– Tak. Śnieg. – Jo­anna Za­raz uśmiech­nęła się. – Na za­raz. Spę­dzi­łam całe ży­cie w Ja­po­nii, ro­dzice byli na pla­cówce, a po­tem zo­sta­łam – wy­ja­śniła na mój uży­tek. – Wciąż bra­kuje mi pol­skich słów.

– Do­bra, za­ła­twię – mruk­nął Za­ła­twiacz i ru­szył w stronę scho­dów, ale me­ne­dżerka go po­wstrzy­mała.

– Po­cze­kaj. Pani Lu­cjo, a poza tym było okej?

– Hm, pre­zenty po­wi­nien ra­czej przy­nieść Mi­ko­łaj – za­uwa­ży­łam. – I nie po­winny od­la­ty­wać, kiedy za­wieje wiatr. Wy­dają się wtedy pu­ste.

– Bo są pu­ste – oznaj­mił Da­rek Wy­buch.

– Oglą­da­łam taką re­klamę o pol­skich tra­dy­cjach świą­tecz­nych – wtrą­ciła Jo­anna Za­raz. – Tam pod­jeż­dża sa­mo­chód bez Mi­ko­łaja, tylko z mo­del­kami, a wszyst­kie pre­zenty fru­wają.

Wes­tchnę­łam.

– Oba­wiam się, że Mi­ko­łaj jest nie­od­zowny, je­śli ma być tra­dy­cyj­nie. Bryczka lub sa­nie rów­nież. Poza tym w cza­sie ko­la­cji wi­gi­lij­nej rzadko zda­rza się chal­lenge w je­dze­niu świą­tecz­nych hot do­gów.

– Mó­wi­łeś, że to pol­ska tra­dy­cja. – Me­ne­dżerka zmie­rzyła złym spoj­rze­niem Pana Zdziwko.

– No co, żar­to­wa­łem. – Chło­pak wzru­szył ra­mio­nami. – U mnie w domu nie było hot do­gów. Był za to wielki ku­beł sma­żo­nych skrzy­de­łek. Nie mo­głem się do­cze­kać przez cały rok.

– Nie­stety sma­żone skrzy­dełka rów­nież nie są tra­dy­cyjne. – Po­krę­ci­łam głową. – Ma­ko­wiec? Ku­tia? Pie­rogi? Zupa grzy­bowa, ewen­tu­al­nie barsz­czyk?

Po każ­dym moim sło­wie mina Jo­anny Za­raz wy­dłu­żała się co­raz bar­dziej.

– Ma­ko­wiec? – za­py­tała z po­wąt­pie­wa­niem. – Czy to bez­pieczne? Nie chcie­li­by­śmy, żeby były za­ża­le­nia, sko­ja­rze­nia z nar­ko­ty­kami, ma­kiem, he­ro­iną.

– Bez­pieczne i tra­dy­cyjne – po­twier­dzi­łam. – Może po ko­la­cji ja­kieś wier­szyki świą­teczne?

– Świetny po­mysł – ucie­szyła się me­ne­dżerka. – Chal­lenge dziew­czyny na chło­pa­ków. Czer­wona Ka, Wil­czyca, chodź­cie tu.

Dwie dziew­czyny, które zja­wiły się w sa­lo­nie, wy­glą­dały jak copy-pa­ste z ob­razka „współ­cze­sna na­sto­latka”. Dłu­gie włosy (u obu blond, u jed­nej na­tu­ralne, u dru­giej pe­ruka), krót­kie dżin­sowe szorty i ja­sne bluzy, pod­ma­lo­wane oczy, spra­wia­jące wra­że­nie pod­bi­tych.

– Wil­czyca, czyli Ma­ry­sia Wilk, jest z nami od po­czątku. – Jo­anna Za­raz przed­sta­wiła tę tro­chę wyż­szą. – A Czer­wona Ka do­piero od mie­siąca. Za­stą­piła Małą To­się, która...

– Się sza­ro­gę­siła – pod­po­wie­działa dziew­czyna w pe­ruce. Się­gnęła do kie­szeni, wy­jęła małą czer­woną cza­peczkę i za­ło­żyła na głowę.

– Mar­lena Czer­wonka wy­stę­puje jako Czer­wona Ka, czyli Czer­wony Kap­tu­rek – wy­ja­śniła me­ne­dżerka. – Po­sze­rzamy tar­get. Z jed­nej strony dzieci sie­dem plus, z dru­giej od­biorcy trzy­dzie­ści plus i, je­śli się uda, ro­dzice dzieci w wieku szkol­nym. Dla­tego po­trze­bu­jemy tej tra­dy­cji. Mó­wiła pani o wier­szy­kach?

– Na przy­kład chal­lenge z koń­cze­nia wier­szy­ków. – Sta­ra­łam się mó­wić ję­zy­kiem, który byłby zro­zu­miały dla obec­nych. – Po­wiedzmy: Święty Mi­ko­łaj dużo pre­zen­tów miał... – Spoj­rza­łam wy­cze­ku­jąco na dwie dziew­czyny.

– Ni­komu ich nie dał, wszyst­kie wy­wa­lił i fajki so­bie po­pa­lił – za­de­kla­mo­wała Czer­wona Ka.

– Święty Mi­ko­łaj dużo pre­zen­tów miał, ale był głu­pawy, pre­zen­tami sam się ba­wił, dzie­ciom nic nie zo­sta­wił. – Wil­czyca roz­wi­nęła po­etyc­kie skrzy­dła, po czym skrzy­wiła się i mruk­nęła: – Ale to nudne. Na­kręćmy coś w we­so­łym mia­steczku.

Nie do końca ta­kie wier­szyki mia­łam na my­śli, mó­wiąc „tra­dy­cja”. Ale prze­cież nie in­ka­so­wa­łam obłęd­nie wy­so­kiej gaży za zma­ga­nie się z co­dzien­nymi bła­hymi pro­ble­mami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt gra­ficzny okładki i ko­miksPo­ry­sunki/Magda Da­naj
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaBe­re­nika Wil­czyń­ska
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Elż­bieta Ła­nik
Co­py­ri­ght © by Marta Gu­zow­ska i Le­szek Talko, 2022 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2022
ISBN 978-83-8032-849-5
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.