Lucian - Bethany Kris - ebook
BESTSELLER

Lucian ebook

Bethany Kris

4,5

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwszy tom zagranicznej bestsellerowej serii mafijnej!

Dla fanów książek Cory Reilly!

Lucian Marcello zdaje sobie sprawę z oczekiwań, które spoczywają na nim jako na najstarszym synu jednego z najpotężniejszych donów północnoamerykańskiej Cosa Nostry. W jego świecie rodzina to coś więcej niż krew i nazwisko. To honor, szacunek, interesy i życie. Nie ma niczego ważniejszego. Urodził się w tym świecie i w tym świecie umrze.

Jordyn Reese skupia całą siłę i energię na pozostawaniu poza radarem mężczyzny, który nie zawahałby się ani chwili, żeby ją zabić. Jej życie jest zdominowane przez otaczających ją członków niebezpiecznego klubu motocyklowego, a przyszłość zależy głównie od tego, jak użyteczna dla nich będzie. Ostatnie, czego dziewczyna potrzebuje, to żeby jakiś mafioso ściągał na nią jeszcze więcej uwagi.

Niesłychanie okrutny Lucian nie spocznie, dopóki nie zlikwiduje zagrożenia czyhającego na Jordyn. To jednak może go kosztować więcej, niż sądzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (3508 ocen)
2276
802
329
81
20
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przeczytane1995

Z braku laku…

Infantylność. To słowo, które idealnie opisuje tą książkę. Jest na maksa naiwna. No bo błagam niby mafia mafia, a typek jest zakochanym szczeniakiem (inaczej nie da się go nazwać). Nie podoba mi się wątek tego jak wygląda początek relacji głównych bohaterów. Cała reszta wyszła całkiem fajnie. Tylko ten jeden mankament. Ale pomimo tego mankamentu myślę, że jak wyjdzie kolejna część to z ciekawości zobaczę co ma w sobie.
20
ewitka66

Dobrze spędzony czas

Fajna, polecam
10
Paulina2512

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Joamiz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
paumok

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja ! Już nie mogę się doczekać kolejnych części …
00

Popularność




Tytuł oryginału

Lucian

Copyright © 2016 by Bethany-Kris

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Magdalena Lisiecka

Korekta:

Kamila Recław

Katarzyna Olchowy

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-427-6

„To życie jest nasze i jest wspaniałe. Jeśli możesz przejść przez nie tak po prostu i ujdzie ci to na sucho, hej, to świetnie. Ale życie jest bardzo, bardzo nieprzewidywalne. Istnieje wiele sposobów, żeby wszystko schrzanić”.

Paul „Wielki Paulie” Castellano

Były boss rodziny Cosa Nostra Gambino

Dedykacja

Dla moich trzech chłopców. Kocham Was. Zawsze.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przykucając nisko, ośmioletni Luciano Grovatti miał nadzieję, że nikt, kto akurat przechodził ciemną uliczką, nie zauważy jego małej postaci, odpoczywającej przy śmietniku obok restauracji. Ulica i chodnik były tego dnia bardzo zatłoczone, ale zdecydował się zaryzykować. To najlepsze miejsce, by znaleźć jedzenie, nawet jeśli niebezpieczne. Niejednokrotnie słyszał krzyki dochodzące z wnętrza lokalu. Zawsze upewniał się, by zwiać jak najszybciej, gdy taka sytuacja miała miejsce.

Alejka okropnie śmierdziała, śmieciami i śmiercią, ale przynajmniej było ciepło, a spadzisty daszek zapewniał schronienie przed wiosenną wilgocią. Względnie cieplej było również dzięki odpowietrznikom, które wydmuchiwały fale gorącego powietrza z wnętrza lokalu.

Wkrótce skończy dziewięć lat.

Nie tak chciałby spędzać urodziny.

Ile urodzin minęło, odkąd trafił na ulicę?

Podniósł brudną rękę i zaczął wyliczać na palcach pory roku, które obserwował, jak przychodzą i odchodzą. Wiosna, jesień, zima, lato. Z tego co pamiętał, każda powtórzyła się dwa razy. Dwa lata, pomyślał. To okropnie długo dla małego chłopca, który przebywał na ulicach Nowego Jorku, włóczył się po alejkach w poszukiwaniu jedzenia i walczył z innymi wyrzutkami o bezpieczne miejsce do spania.

Luciano nie znał innego wyjścia.

Przynajmniej tej nocy będzie mu na tyle ciepło, że zdoła powstrzymać dreszcze.

– Jesteś głodny, chłopcze?

Głos pojawił się znikąd. Był mroczny i głęboki, typowo męski. Wydawał się również dziwnie znajomy. Mówił po włosku, nie po angielsku, jednak Luciano rozumiał oba języki. Oczy chłopca otworzyły się szeroko, strach zaczął wypełniać go od środka. Jego wzrok natychmiast powędrował do wejścia uliczki, by zobaczyć, czy ktoś się nie wśliznął, kiedy czujność Luciana spadła.

Jak mógł być taki głupi?

Luciano zerknął przez ramię i natrafił na spojrzenie zielonych oczu mężczyzny, który przyklęknął na kolano, by znaleźć się na poziomie jego wzroku. Coś pachnącego ciepło i słodko przebiło się przez ostrą nutę wody kolońskiej. W czystym, wyprasowanym garniturze ten człowiek wyglądał przy Lucianie jak król. Nawet jego buty lśniły w ciemnej uliczce.

Mężczyzna wyciągnął przed siebie paczuszkę i powiedział:

– Weź.

Luciano zawahał się.

– Nie, dziękuję.

– To nic złego, przysięgam. Tylko ciastka. Z kawałkami czekolady. Prosto z pieca. Moje ulubione.

Luciano nadal odmawiał wzięcia paczuszki. Unieruchomiony spojrzeniem nieznajomego, chłopiec czuł się tak, jakby został przejrzany na wylot. Ręka wyciągnięta do przodu delikatnie odsunęła za długie włosy z czoła chłopca. Ten czuły gest go przestraszył.

Jak płochliwa mysz, Luciano odskoczył do tyłu, uderzając plecami w kontener. Mężczyzna zmarszczył brwi na ten oczywisty przejaw strachu.

– Nie skrzywdzę cię, dziecko. Nigdy bym tego nie zrobił.

Czego ten człowiek od niego chciał?

– Jak masz na imię? – zapytał po włosku mężczyzna.

Luciano załkał cicho.

– Proszę, nie krzywdź mnie.

– Powiedziałem, że tego nie zrobię. Twoje imię, dziecko.

– Luciano.

– Nazwisko? – naciskał delikatnie. – Proszę, podaj mi nazwisko, które nadał ci ojciec.

Luciano potrząsnął głową zawzięcie. Dobrze wiedział, że nie powinien tego zdradzać, nikomu. Matka była stanowcza w tej kwestii, jego nazwiska nie można bezpiecznie wymawiać na głos. Istnieli ludzie, którzy skrzywdziliby go, gdyby dowiedzieli się, skąd pochodził.

Mężczyzna westchnął i potarł czoło.

– Od jak dawna żyjesz w ten sposób?

Luciano podniósł rękę i pokazał dwa palce.

Mężczyzna wzdrygnął się.

– A twoja matka?

– Kazała się ukryć.

– Oczywiście. – Mężczyzna wstał i poprawił spodnie. – Myślałeś, że jesteś ostrożny, chłopcze, ale moi ludzie widzieli cię tutaj już więcej niż raz. Widzisz, ta restauracja jest moją własnością. Jedyne, co powstrzymało ich od przegonienia cię stąd, to fakt, że usłyszeli, jak mruczysz coś po włosku. Kiedy cię opisali… musiałem zobaczyć na własne oczy.

Co zobaczyć?

Luciano nie mógł dłużej znieść spojrzenia mężczyzny. Zmieniło się z zaciekawionego, w smutne i pełne żalu.

– Proszę, sir, jeśli obiecam, że więcej tu nie przyjdę, pozwolisz mi odejść?

– Nie.

– C-co? Dlaczego?

– Znałem twojego ojca, chłopcze. Był moim najlepszym przyjacielem. Zawiódłby się na mnie ogromnie, gdybym pozwolił ci nadal żyć w ten sposób.

Luciano zmusił się do przełknięcia guli w gardle.

– Mojego ojca?

– Mam na imię Antony. Byłem caporegime, jak twój ojciec. Teraz jestem bossem. Bossem, dziecko. Rozumiesz, co to znaczy?

Mgliste wspomnienia zaczęły pojawiać się w jego świadomości. Słowa ludzi, których Luciano nie rozumiał zbyt dobrze, ale wiedział, że jego ojciec był jednym z nich. La Cosa Nostra. Jego matka, goomah ojca.

Antony zaczął znowu mówić, odciągając chłopca od jego myśli.

– Wiedziałem o twojej matce, ale o tobie dowiedziałem się dopiero po wszystkim. Jest mi bardzo przykro z tego powodu.

– Momma? – zdołał zapytać Luciano.

Antony raz skinął głową w odpowiedzi i uśmiechnął się sztywno.

– Czy chciałbyś spać dzisiaj w łóżku, Luciano?

– Ja… – Czy mógł zaufać temu Antony’emu?

– Mam w domu dwóch małych chłopców – mówił dalej Antony, a jego głos stawał się coraz bardziej delikatny. – Dante i Giovanni. Dante właśnie skończył osiem lat. Gio ma sześć, wkrótce skończy siedem. Założę się, że bardzo chcieliby cię poznać i mieć nowego kompana do zabaw.

– Kazała mi się ukryć – powiedział Luciano po cichu. Chciał, żeby ten mężczyzna zrozumiał. – Nie powinienem.

– Już nie musisz się ukrywać, dobrze? Sprawiłem, że ludzie, którzy skrzywdzili twoich madre i padre, zniknęli. Jestem bossem, pamiętasz?

– Bossem – powtórzył Luciano.

– Łóżko? – zapytał Antony raz jeszcze.

– Proszę.

Antony uśmiechnął się olśniewająco. Dwaj mężczyźni pojawili się w wyjściu uliczki, zasłaniając sobą jedyne światło, które tam docierało. Jeden trzymał koc, drugi stał cicho, ze stoickim spokojem i rękoma skrzyżowanymi na piersi. Antony pstryknął palcami, a mężczyzna z kocem podszedł bliżej i mu go podał. Antony okrył Luciana bez słowa.

– Chce pan, żebym go wziął, bossie?

– Nie – powiedział Antony, ledwo zerkając na tego człowieka. – Będzie od teraz wychowywany jako mój syn. Ja go wezmę.

Mój syn.

Zanim Luciano mógł cokolwiek powiedzieć, już znalazł się w ramionach Antony’ego, zupełnie, jakby nic nie ważył. Instynktownie owinął ręce wokół szyi, a nogi wokół talii mężczyzny. Antony wypuścił drżący oddech, ale nie skomentował zapachu, który unosił się od chłopca, ani brudu, który właśnie osiadał na jego garniturze.

– Od teraz będziemy nazywać cię Lucian. Lucian Marcello. Rozumiesz?

Luciano przytaknął.

– Si.

– Chodźmy do domu, Lucianie. Moja żona od dawna chce cię poznać.

***

Lucian obudził się z nagłym szarpnięciem. Pot spływał mu po skórze, pozostawiając kropelki na nagiej klatce piersiowej. Przez krótką chwilę starał się przyzwyczaić wzrok do ciemności, ale przypomnienie sobie, gdzie był, nie zajęło mu długo. Znajome otoczenie przyniosło ukojenie mięśniom obolałym od starych wspomnień.

Nieczęsto śnił o nocy w Brooklynie, już nie. Czasami wspomnienia zakradały się do jego myśli i nie chciały odpuścić. Samo wspomnienie nie było koszmarem. Antony zabrał go z ulicy, dał mu dom, braci, matkę i ojca, to najlepsze, co Lucianowi przytrafiło się w życiu. Chodziło o wszystko inne, co dotyczyło tej nocy, rzeczy, które wydarzyły się wcześniej… teraz jawiły się jako koszmary.

Lucian odetchnął głęboko, przeczesał włosy palcami i usiadł w swoim starym łóżku. Niezależnie, jak mocno się starał, nie mógł znaleźć dobrej przyczyny, dla której wciąż śnił o tej nocy. Było tak, jak gdyby jego biologiczni rodzice ostatnio nawiedzali jego myśli.

Miał rodziców – takich, którzy bardzo go kochali.

Nie było ani jednej rzeczy, której Lucianowi by brakowało, od kiedy zamieszkał w domu Marcella, chociaż przez cały pierwszy miesiąc spał w szafie, zanim przyzwyczaił się do wielkości nowej sypialni. Jego obawy przed zaufaniem Antony’emu i Cecelii – adopcyjnej matce – łamały im serca, ale dali Lucianowi czas i przestrzeń, aż był gotowy na ogrom miłości, wsparcia i opieki, które mu dali.

Nowi bracia okazali się najbardziej serdeczni, a jednocześnie przerażający. Teraz wydawało się to zabawne, ale wtedy dwaj chłopcy, którzy żartowali, tryskali energią i rzucali włoskimi przekleństwami na prawo i lewo, śmiertelnie przerażali Luciana. Lubili robić zamieszanie, zarówno wtedy, jak i teraz. Dante był największym z trójki chłopców Marcella, chociaż obecnie Lucian przewyższał go o kilka centymetrów, Giovanni – Gio dla rodziny i przyjaciół – zdecydowanie był najbystrzejszy i najsprytniejszy z całej trójki, zawsze wkręcał ich w kłopoty, a potem potrafił się z nich wyplątać, kiedy tamci zostali złapani.

Lucian miał dobre wspomnienia z późniejszych lat dzieciństwa. Antony i Cecelia dali mu wszystko to, co stracił wcześniej, a nawet rzeczy, których nie miał przed śmiercią matki.

Nigdy też nie ukrywali przed nim prawdy.

Matka, którą tak uwielbiał, okazała się być kochanką ojca. Kimś, kogo kochał, owszem, ale nie kimś, kogo chciałby poślubić, albo kimś, dla kogo porzuciłby żonę. Przecież w ich świecie małżeństwo było na całe życie. Nie musiało w nim chodzić o miłość, a związek jego ojca zdecydowanie się na niej nie opierał.

John Grovatti poślubił żonę w ramach umowy zawartej między jego własnym ojcem i ojcem panny młodej. Kate była podłym stworzeniem w bardzo wielu aspektach. Kłamała swojemu tatusiowi na temat ojca Luciana, opowiadała, jak okropnie traktował ją mąż, jak ją bił, jak nie chciał dzielić z nią łoża, bo był zbyt zajęty w łóżku innej kobiety.

Cóż, przynajmniej to ostatnie nie było kłamstwem.

Niemniej, czyny Johna miały swoje konsekwencje.

Boss nie musiał uzyskiwać pozwolenia na podjęcie decyzji o uderzeniu, niezależnie w kogo było wycelowane.

– Cazzo – zaklął pod nosem Lucian, skopał z siebie kołdrę i postawił bose stopy na zimnej, drewnianej podłodze. – Cholera.

Te wspomnienia to nie rzeczy, o których chciałby myśleć dzisiejszej nocy. Była sobota, a bracia Marcellowie zawsze spędzali tę noc w domu rodziców i całą rodziną uczestniczyli we mszy następnego dnia. Matka zawsze przygotowywała ogromne śniadanie, potem szli na mszę i spędzali resztę dnia wspólnie, kończąc go wieczorem rodzinną kolacją i drinkami. Robili to od chwili, gdy pierwszy z synów się wyprowadził, i trwało to cały czas, nawet kiedy wyniósł się ostatni z nich. W niedziele nie załatwiano żadnych interesów, ale nie było też odpoczynku.

Lucian nie miał tutaj swojego worka treningowego, na którym mógłby wyładowywać frustrację tak długo, aż padłby ze zmęczenia. Zamiast tego zaczął przeszukiwać szafkę nocną w nadziei, że matka nie pozbyła się jego zapasu zioła.

Oczywiście Cecelia to zrobiła.

Lucian był zaskoczony, że jeszcze nie musiał wysłuchać jej wykładu, skoro to znalazła.

Bardziej wzburzony niż wcześniej, zwlókł się z podwójnego łóżka, chwycił dresy, które zdjął wcześniej, i nałożył spodnie. Nie minęło wiele czasu, kiedy zaczął swoją cichą wspinaczkę na górę trzypiętrowego domu tak, jak robił to już wiele razy. Skoro w jego starej sypialni nie było niczego, co pomogłoby mu uspokoić zszargane nerwy, znajdzie coś w gabinecie ojca.

W końcu Antony również lubił whisky i cygara. Poza tym, dwadzieścia siedem lat życia nie pomogło Lucianowi zbytnio w powstrzymaniu się, kiedy czegoś chciał. Zupełnie jak w przypadku pozostałych mężczyzn z jego rodziny.

Może to charakterystyczna cecha Marcellów.

Lucian wtoczył się do gabinetu ojca, wciąż odczuwając skutki swojego snu, by znaleźć to, czego wcale się nie spodziewał. Antony siedział za biurkiem i popijał ze szklaneczki w połowie napełnionej bursztynowym płynem, Dante leżał wyciągnięty na skórzanej kanapie i kiwał głową na coś, co ojciec powiedział tuż przed wejściem Luciana.

Antony ledwo zerknął znad swojej szklanki.

– Nie masz jakichś ubrań?

Lucian wzruszył ramionami. Nie obchodziło go, że był półnagi.

– Nie sądziłem, że ktoś jeszcze nie śpi.

– Mam nadzieję, że masz na rano do kościoła coś lepszego niż dresy i te dżinsy, które uwielbiasz. Matka nie będzie zadowolona, jeśli znowu pójdziesz na mszę w ciemnych, spranych spodniach, Lucianie.

Dante parsknął krótko.

– Mama upewni się, że będzie dobrze ubrany. Jego garderoba powiększyła się o sześć garniturów od Armaniego szytych na miarę i wydaje mi się, że kilka kazała dostarczyć tutaj, żeby nie mógł wykręcić się tym, że zostawił je w mieszkaniu.

Cóż, ta rozmowa prowadzi donikąd, stwierdził Lucian.

– Vaffancullo – wymamrotał Lucian, dobitnie dając bratu do zrozumienia, że ma się pieprzyć. – Odwal się. Noszenie garniturów każdego dnia tygodnia nie jest normalne, dobra? Muszę go nosić od poniedziałku do soboty, więc chociaż w niedzielę mógłbym założyć to, na co mam ochotę.

– Dobrze, gdy jest się odpowiednio ubranym – dodał ojciec. – I uważaj na słownictwo.

– Wszystko jedno.

– Dlaczego nie śpisz? – zapytał Antony i odstawił szklankę na stół.

Ciśnienie Luciana wzrosło pod czujnymi spojrzeniami ojca i brata.

– Tak po prostu. Coś mnie obudziło, jakiś dźwięk, nie wiem. Gdzie Gio?

To nie w stylu ojca, by spotykać się z jednym z braci, wyłączając pozostałych. Lucianowi wcale się to nie spodobało.

Dante z obojętnością machnął ręką w powietrzu.

– Drinki, które wypił, zanim wczołgał się do łóżka, skutecznie go powaliły.

Kątem oka Lucian zobaczył, jak ojciec się wzdrygnął. Nie było tajemnicą, że najmłodszy z synów Marcella miał pewne problemy. Większość z nich kręciła się wokół jego zamiłowania do alkoholu, a czasami nawet czegoś mocniejszego niż gorzała. Jako najmłodszy z chłopców, zawsze miał trochę więcej przestrzeni i swobody niż pozostali dwaj, ale Lucian wiedział, że Antony nosił się z zamiarem wysłania syna na odwyk za granicę, żeby rozwiązać wszystkie jego kłopoty, skoro sam nie potrafił tego zrobić.

– Było źle? – ośmielił się zapytać Lucian.

– Nie zdołał przyjechać sam do domu, ale zjawił się tu na jutrzejszą mszę – powiedział Antony. – Lepiej niż w zeszłym tygodniu.

– Może powinienem mieć oko…

– Nie, nic nie rób – przerwał stanowczo Dante. – Jeszcze nie. Daj mu szansę, żeby sam sobie z tym poradził.

Lucian rzucił ojcu spojrzenie, szukając potwierdzenia, czy właśnie tego od niego chciał. Antony nie odezwał się, tylko wzruszył ramionami, podniósł szklankę i wypił kolejny łyk czegoś, co jak Lucian podejrzewał, było whisky.

– Mówię tylko, że mógłbym się do niego nieco zbliżyć.

– Jasne – powiedział Antony, kiwając głową. – Ale w czym to pomoże, Lucianie? Jak dotąd utrzymuje swoje sprawy z dala od interesów. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Jeśli nie…

Lucian zmarszczył brwi.

– Ale…

– Ale nic. Ma dwadzieścia pięć lat, zaraz skończy dwadzieścia sześć, nie jest już małym chłopcem.

Tak, ale Gio wciąż był jego młodszym bratem.

Lucian spojrzał w kierunku wielkiego, zdobionego zegara dziadka, wiszącego w rogu gabinetu. Było już dobrze po drugiej w nocy, czyli zaczęła się niedziela. Teraz naprawdę zaciekawił go powód późnonocnego spotkania w biurze Antony’ego, nieobejmującego ani jego, ani Gio, a w oczywisty sposób dotyczącego interesów.

Żadnych interesów w niedzielę. Taka była zasada.

Tak jak odpowiedni ubiór, niezależnie od sytuacji publicznej. Pomimo że znajdowali się na liście Departamentu Obrony jako jedna z najważniejszych rodzin przestępczych Ameryki Północnej, ze względu na wpływy, jakie mieli w handlu bronią i narkotykami. Nie można zapomnieć również o wymuszeniach, szantażach, przemycie, hazardzie… lista nie miała końca.

Tak naprawdę zasad było kilka.

Dla Włochów rodzina należąca do Cosa Nostry była wszystkim i właśnie takie życie wiedli Marcellowie.

Rodzina. Honor. Bóg.

La familia. Onore. Dio.

Chciwość. Pieniądze. Interesy.

Wszystkim tym należało się zająć. Wygląd to bardzo ważny aspekt. Rodzina była wszystkim. Oczekiwano dumy i nieustraszoności. Syndykat i wrogowie nauczyli się też spodziewać zimnej bezwzględności, kiedy wchodzili w drogę Marcellom. Musieli zachowywać zimną krew, niezależnie od sytuacji. Wykluczone było opuszczanie domu bez broni. Z gliniarzami nie wolno było się kontaktować, spoufalać ani im wierzyć.

Lucian zrozumiał, jak pracować i używać broni, zanim skończył dwanaście lat. Gdy miał trzynaście, potrafił rozłożyć i złożyć pistolet. Jako dziecko wiedział, że piwnica i poddasze to nie miejsca na jego zabawy i eskapady, jak inne pokoje w domu, ponieważ w jednym ojciec miał ogromną kolekcję nielegalnej broni, a w drugim znajdowały się zasoby przysyłanych i odsyłanych dalej narkotyków.

Nie byli dobrymi ludźmi. Lucian z resztą wcale tego nie chciał.

Jednak czuł dumę ze swojej rodziny. Po prostu tacy byli.

– Interesy w niedzielę, papà? – zapytał, wskazując na zegar.

Antony spojrzał gniewnie znad biurka.

– Nie miałem zbyt wielkiego wyboru. Usiądź, możemy teraz porozmawiać, jak sądzę. Tylko ani słowa Cecelii.

Zrobił, jak mu kazano, i spoczął na jednym z krzeseł z wysokim oparciem, które zawsze stały przy biurku ojca.

– Chcesz, żebym poszedł obudzić Gio?

– Nie, jest pewnie nadal zbyt pijany, żeby zrozumieć powagę sytuacji. Pomówię z nim po mszy.

Lucian wyprostował się nieco na krześle. Takie słowa nie wróżyły zbyt dobrze.

– Co się dzieje?

– Wiesz, że wolałbym, żebyś przestał niszczyć swoją skórę tym okropnym tuszem, Lucianie?

Lucian uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami. Miał wiele tatuaży, każdy ważny na swój sposób. Najnowszy ciągnął się przez jego pierś, od jednego obojczyka do drugiego, tworząc elegancki napis: This Thing of Ours. Oznaczał dokładnie La Cosa Nostra po angielsku. Zazwyczaj ojciec zerkał na jego tatuaże z dezaprobatą człowieka, który nie lubił tuszu, ale nic nie mówił. Werbalne niezadowolenie było czymś nowym.

Uniósł znacząco brew, patrząc na brata ponad ramieniem, i zastanawiał się, co, do cholery, ugryzło dziś ojca. Dante również usiadł na kanapie; powaga spowiła jego zwykle radosne oblicze. Nie żeby Dante był przyjazny dla kogokolwiek spoza rodziny lub interesów.

– To noc czepiania się Luciana czy jak? – zapytał z sarkazmem Lucian.

– Przynajmniej możesz je zakryć, jak sądzę – powiedział Antony, ignorując uwagę syna. – Jeśli Gio zrobi sobie kolejny tatuaż na szyi, tam, gdzie mogę je łatwo zobaczyć, gdy ma na sobie koszulę, wypalę je za pomocą rozgrzanego noża i opalarki. Zobaczymy, jak bardzo lubi ból.

Lucian zadrżał, ale udało mu się to ukryć. Antony nie rzucał gróźb na wiatr, nawet jeśli były skierowane do jednego z synów.

– Ograniczę tusz do minimum – powiedział Lucian, by uspokoić ojca.

– Lepiej tak zrób.

Albo nie będę zdejmował koszuli, żebyś nie widział,pomyślał w duchu.

– Więc, co się dzieje?

Antony dokończył swoją whisky, zanim przemówił.

– Jakieś dziesięć minut po północy miała miejsce strzelanina pomiędzy władzami a Synami Piekieł, gangiem motocyklowym, który ostatnio mam na oku.

To zdecydowanie przyciągnęło uwagę Luciana.

– Och?

– Przed moim kasynem.

Cholera.

– To niedorzeczne.

Antony przytaknął krótko. Widać było gniew wypisany na jego twarzy.

– Mam gdzieś ich interesy. Pozwoliłem im zajmować się tymi ich bzdurami na moim terytorium, bo nie wyrządzały mi żadnej szkody. Sowicie płacą capo, by utrzymać miejsce i spokój, tak jak każdy diler broni czy narkotyków, który pracuje na moim terenie. Przestrzegają reguł, więc nie mam z nimi problemu.

– Ale? – Lucian naciskał, wiedząc, co nadchodziło.

– Ale tym razem jest inaczej – odezwał się Dante z tyłu. – Sprowadzają na nas uwagę, której teraz nie potrzebujemy. Prowadzimy wszystkie nasze interesy w ukryciu i ostatnie, czego potrzebujemy, o czym powinniśmy choćby pomyśleć, są powiązania z gangiem motocyklowym znanym z narkotyków i rozlewu krwi.

– A my nie jesteśmy z tego znani? – spytał Lucian.

Antony zaśmiał się.

– My przynajmniej jesteśmy dobrze ubranymi grzesznikami.

Cóż, pieniądze wiele potrafią.

Lucian nadal czuł, że to nie koniec tej historii.

– Czego mi nie mówicie?

– Tym razem zapędzili się za daleko. – Antony westchnął i znużenie odbiło się w jego zielonych oczach. – Wojna, którą wypowiedzieli nowojorskiej policji, z pewnością odciągnie od nas uwagę gliniarzy na jakiś czas. Ale jest źle, Lucianie. Młoda para odbierała kolegę spod kasyna. Na tylnym siedzeniu sedana mieli dziecko. Cała rodzina została zabita, tak jak trzech policjantów i jeden członek gangu.

O, cholera. Lucian poczuł, że robiło mu się niedobrze.

– Tato, nie możesz winić swoich…

– To nie pierwsi niewinni, którzy zostali zabici w bałaganie, który robią motocykliści – ciągnął Antony, niewzruszony. – My rozumiemy, że przypadkowe szkody mogą się zdarzyć, ale oni nie wiedzą, kiedy przestać. Nie pozwolę, żeby ich bałagan wpłynął na moje interesy i rodzinę.

– Zmusimy ich, żeby przestali – powiedział Dante, podszedł i stanął za krzesłem brata.

– Co, urządzimy Montreal?

Kilka dekad wcześniej, włoska rodzina przestępcza w Montrealu, w Kanadzie, wmieszała się w wojnę gangów o terytorium, żeby powstrzymać rozlew krwi i przemoc. O dziwo, zadziałało.

Antony rzucił mu niezbyt zadowolone spojrzenie.

– Nie sądzę. To nie jakieś szczeniackie gangi, rzucające się sobie do gardeł. Tu chodzi o policję i dobrze znany, świetnie zorganizowany gang motocyklowy, który ma ponad sto pięćdziesiąt klubów w całych Stanach i kilka w Kanadzie. Nie będzie łatwo, ale musimy to powstrzymać.

Strach był świetnym motywatorem.

Rodzina Marcellów była wystarczająco duża, by przechylić szalę w tym sporze.

– Prawdopodobnie nie będzie łatwo – zgodził się Lucian. – Ale czy kiedykolwiek było?

– Chcę, żeby to dobiegło końca – podsumował ojciec głosem zabarwionym smutkiem. – Usiądźmy i zróbmy listę nazwisk, tych ważnych. Możemy z łatwością zorganizować spotkanie z przewodniczącym klubu czy z kimkolwiek innym.

– A jeśli nie weźmie twojej… rady… na poważnie? – zapytał Lucian.

– Zaczniemy wykreślać nazwiska z listy, aż zrozumieją – dokończył za ojca Dante.

Brzmiało dość prosto, prawda?

Jednak rzadko cokolwiek takie było.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kościół to zawsze było jakieś pieprzone przedstawienie.

Lucian rozumiał wagę, jaką matka i ojciec przywiązywali do religii, nawet ich za to szanował, ale nie mógł powiedzieć, że to lubił. Niedzielna msza była czterogodzinnym – przynajmniej – wydarzeniem, ponieważ stowarzyszenie wiernych ich kościoła liczyło mnóstwo ludzi. Nieskończenie wiele.

Jednak powodem, dla którego Lucian naprawdę nie znosił tego wydarzenia, był fakt, że czuł się wtedy jak pchła pod mikroskopem. Rodzina Marcellów uczęszczała do tego kościoła od czasów, kiedy pradziadek Antony’ego wysiadł z łodzi, która przetransportowała go tu z Sycylii jakieś dziewięćdziesiąt kilka lat temu. Składali ogromne datki na Kościół, nie wspomniawszy już o wszystkich akcjach charytatywnych, które sponsorowali.

Przecież mieli tak dużo pieniędzy, podczas gdy inni posiadali tak cholernie mało. Najwidoczniej Kościół miał gdzieś, skąd pochodziły banknoty i jak zostały zarobione, o ile kieszenie pozostawały pełne.

Jednak parafia wiedziała, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie.

Prawdopodobnie nie pomagało też, że bez żadnych pytań czy sugestii, pierwszy rząd zawsze zarezerwowany był dla Antony’ego i jego rodziny. Nikt nigdy nie zajął ich miejsc. Kiedy dotarli do kościoła, ludzie wypełniali go już prawie po brzegi. Mijanie kolejnych rzędów osób, które jedyne, co robiły, to gapiły się i szeptały, było naprawdę irytujące.

Ich twarze rozpoznawali wszyscy. Każdy z synów Marcella niósł za sobą fortunę i każdego otaczała aura niebezpieczeństwa zmieszana z pokaźną dawką uroku i charyzmy. Nie miało większego znaczenia, że ich nazwisko oznaczało również zorganizowaną przestępczość i schedę Cosa Nostry. Atrakcyjny wygląd, piekielnie arogancki uśmieszek i dobry samochód przeważnie naprawiały wszystko. Przystojna z nich ekipa, wszyscy wysocy i dobrze zbudowani. Zawsze ubrani w dopasowane garnitury, które kosztowały więcej niż większość zgromadzonych tam ludzi zarabiała przez miesiąc.

Czasopisma towarzyskie uznawały ich za trzech najlepszych kawalerów w Nowym Jorku. Rzadko fotografowano ich z kobietami, kiedy już gdzieś wychodzili, ale to był ich własny wybór. Łatwiej pozwolić opinii publicznej spekulować na temat bardziej prywatnych aspektów ich życia, niż dawać otwarty pokaz. Poza tym, żadna z partnerek, z którymi spędzali czas, nie była tego rodzaju kobietą, jaką którykolwiek z chłopców chciałby, żeby społeczeństwo uznało za kogoś więcej niż w rzeczywistości.

Były tylko kimś do pieprzenia, sprośnego i szybkiego. Zapewniały cholernie dobrą rozrywkę.

Zdecydowanie nie były to kobiety, które zabraliby do domu i przedstawili Antony’emu i Cecelii. A skoro nie zapraszali ich do domu, oczywistym faktem było, że matka i ojciec nie chcieli czytać o nadprogramowych stosunkach, które ich synowie mieli lub nie, ze wspomnianymi kobietami. To kwestia szacunku.

Kolejna zasada, którą można dodać do listy.

Cholernie proste.

Lucian rozparł się na ławce i westchnął sfrustrowany. Rozkład miejsc siedzących w ich rodzinie wyglądał tak samo każdej niedzieli. Matka zawsze siedziała po lewej stronie Antony’ego, a Dante po prawej, obok niego Lucian i Gio. W zasadzie tak wyglądała hierarchia w rodzinie.

Nie miało znaczenia, że Antony był donem – szefem przestępczej rodziny Marcellów – Cecelia była szefem ich rodziny. Hierarchia nie miała w żaden sposób umniejszać czyjejś ważności w rodzinie, ale wyraźnie pokazywała, kto był kim.

Cecelia jako żona i matka była najważniejszą osobą dla mężczyzn Marcellów. Była wybranką Antony’ego, równą jemu. Dante, zarówno w interesach mafijnych, jak i sprawach prywatnych, stanowił prawą rękę ojca – dla rodziny, zastępcę. Lucian, capo, był przybocznym brata. Gio, także capo, ostatni w tym szeregu, prowadził własną ekipę w zachodniej części miasta. Nie chodziło o to, że najmłodszy syn nie poradziłby sobie z większą odpowiedzialnością, ale był naprawdę dobry w tym, co robił. Młody wiek dawał mu możliwość nawiązania relacji z młodszymi członkami ekipy. Szanowali go o wiele bardziej niż starszych.

Wszyscy wiedzieli, że kiedy Antony w końcu odda swoją pozycję, tytuł bossa przejdzie na Dantego. Lucian, z kolei, będzie wspierał brata jako jego zastępca. Los Gio nadal nie był określony, ale to jego własny wybór. Zawsze tak to wyglądało, nawet kiedy byli dziećmi.

Jednak dzisiaj rozkład miejsc w kościele prezentował się inaczej.

Lucian siedział u boku matki, a Gio tam, gdzie zwykle Dante, obok ojca. Sam Dante, najwyraźniej zupełnie nieprzejęty zmianą scenerii, zasiadał na końcu, poświęcając księdzu tylko niezbędne minimum uwagi.

To nie zmiana miejsc sprawiła, że Lucian znalazł się na brzegu. Tak naprawdę miał głęboko w dupie, gdzie siedział. Z pewnością wiele osób w kościele zastanawiało się nad tą nagłą zmianą po ponad dekadzie, kiedy rodzina siedziała w dokładnie tym samym porządku, ale nie obchodziło go to. Chodziło o to, że siedząc dwa miejsca od matki, jak to zwykle bywało, Lucian mógł przynajmniej gapić się na misterne malowidła pokrywające ściany albo na wysoko sklepiony sufit. Dzięki temu mógł zatracić się w czymkolwiek innym niż brzęczący głos księdza, prawiącego kazanie człowiekowi, którego ledwo interesowały wypowiadane słowa.

Ale nie. Siedzenie obok matki oznaczało, że skupienie Luciana było dokładnie monitorowane.

Zaczynał już tracić rozum.

Delikatny dotyk dłoni matki na kolanie wyrwał Luciana z zamyślenia. Dała jego rozkojarzonemu umysłowi wystarczająco czasu, by usłyszał, że ojciec Peter poprosił wiernych o powstanie jeszcze raz, by dołączyli do niego w ostatniej modlitwie. Stojąc, Lucian zmówił własną niemą modlitwę dziękczynną za to, że ten długi poranek wreszcie dobiegał końca.

Cholera, był też piekielnie głodny.

Modlitwa, tak znajoma jak kościół, w którym stał, wypowiadana była cicho i pewnie. Lucian wykonał znak krzyża, przyciskając dwa palce do klatki piersiowej, i powtórzył za wszystkimi:

– Amen.

Niestety kiedy odwrócił się, by wyjść, jak wszyscy inni, Cecelia zablokowała go w swój matczyny sposób, kładąc dłoń na jego ramieniu.

– Usiądź, skarbie – mruknęła łagodnie.

Lucian zmarszczył brwi, spojrzał przez ramię, by zobaczyć, jak bracia i ojciec opuszczają kościół wraz z resztą wiernych. Nie odwrócili się nawet, by zauważyć, że pozostali członkowie ich rodziny zostali w tyle. Nie zawracając sobie głowy protestowaniem, jako że nie miało to sensu przy Cecelii Marcello, Lucian usiadł z powrotem w ławce.

Wyglądała tak, jak zawsze w niedzielny ranek. Włosy upięte w nieskazitelny kok, ani jedno czekoladowe pasmo nie leżało tam, gdzie nie powinno. Cecelia nie używała mocnego makijażu, nie potrzebowała go, ale ta odrobina, którą miała, została nałożona perfekcyjnie i oszczędnie. Chociaż ciemnogranatowa sukienka, którą miała na sobie, wydawała się prosta, a zarazem bardzo stylowa i odpowiednia do okazji, Lucian był pewien, że kosztowała przynajmniej pięć tysięcy.

Cecelia była bardzo interesującą postacią, zagadkową w wielu aspektach. Ludzie często oceniali ją po twarzy, urodzie i miłym uśmiechu, przyjaznym usposobieniu, które prezentowała, i dobrym sercu, które rzeczywiście miała.

Lucian wiedział, że byli głupcami, myśląc tylko w ten sposób.

Nie była tylko żoną i gospodynią, jak wszyscy zakładali. Z taką samą łatwością potrafiła upiec ciasto i poderżnąć komuś gardło, a wcale nie zawahałaby się tego zrobić. Cecelia była jedną z najsilniejszych, najbardziej przerażających kobiet, jakie Lucian miał przyjemność spotkać. Wychowywała się w domu bardziej surowym, niż potrafił sobie wyobrazić, jako córka byłego bossa Cosa Nostry. Tego samego bossa, którego Antony później zabił za zamordowanie jego najlepszego przyjaciela.

Tak, to dokładnie to oznaczało. Kobieta, którą poślubił ojciec Luciana, była młodszą siostrą Cecelii.

Rodzinne obiadki musiały być co najmniej ciekawe.

Nie żeby Luciana w ogóle interesowała Kate.

Jednak Cecelię kochał tak mocno, jak jej rodzeni synowie. Określenie księżna mafii najlepiej opisywało jego adopcyjną matkę. Była Włoszką na wskroś. Lubiła życie, które zapewniał jej mąż, doglądała jego domu i synów, a także wspierała rodzinę w każdym przedsięwzięciu, nawet jeśli było niebezpieczne.

Dokładnie takich kobiet Antony chciał dla synów, a Lucian o tym wiedział.

– Ojciec powiedział mi, że obudziłeś się w środku nocy i spacerowałeś po domu – powiedziała Cecelia, siadając znowu obok syna.

Lucian westchnął i spojrzał na sufit, jakby ten mógł pochłonąć go w całości. Czy taki był teraz plan ojca? Przekonać Cecelię, że to z jego powodu siedzieli w nocy w gabinecie?

– Obudził mnie jakiś hałas, tylko tyle. To nic.

Rzucając mu przebiegły uśmieszek, Cecelia mruknęła pod nosem z dezaprobatą:

– Z kłamstwem jest ci okropnie nie do twarzy, Lucianie.

Zawsze wiedziała.

– Przepraszam.

– Dobrze wiem, dlaczego po przebudzeniu poszedłeś do gabinetu ojca. Wiesz, on przede mną niczego nie ukrywa.

– Tak, wiem.

– Hałas, co? – zapytała Cecelia.

Lucian nienawidził okłamywać matki, więc zdecydował się tego nie robić.

– Po prostu zły sen, nic poważnego.

– Domyśliłam się. – Cecelia uśmiechnęła się, widząc zaskoczoną minę Luciana. – Matki wiedzą, skarbie. Poza tym byłeś ostatnio bardzo roztargniony. Ledwo zauważałeś dzisiaj ojca Petera.

– To kościół. Zawsze jestem rozkojarzony w kościele.

– To prawda, ale nie kiedy wiesz, że na ciebie patrzę. Znowu śniłeś o ulicach?

Lucian ponownie spojrzał na matkę z zaskoczeniem. Jak to możliwe, że znała go tak dobrze?

– Może. Jak mówiłem, to nic.

– Może – zgodziła się Cecelia, chociaż nie brzmiało to, jakby mu uwierzyła. – A może twoja podświadomość zaczęła wreszcie kwestionować wszystkie te rzeczy, których nie zrobiłeś, kiedy byłeś młodszy. Zawsze możemy porozmawiać, jeśli chcesz, Lucianie. Antony i ja damy ci wszystko, czego potrzebujesz. Powinieneś o tym wiedzieć.

Lucian zaczynał czuć się trochę niekomfortowo przy całej uwadze, którą poświęcała mu matka. Nie chodziło o to, że wcześniej tego nie robiła. Cecelia była niesłychanie uważna, troskliwa i bardzo wspierała synów, ale zazwyczaj nie poruszała czegoś, jeśli ktoś inny nie zrobił tego pierwszy.

– Dlaczego zmieniliście moje imię? – Lucian zadał pierwsze pytanie z brzegu, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Nie domyśliłeś się już?

– Nie. Nigdy wcześnie mnie to nie interesowało.

– Ale teraz tak? – zapytała cicho.

Lucian wzruszył ramionami.

– Chyba po prostu jestem ciekawy.

– Ragazzo dolce – powiedziała Cecelia trochę karcąco, trochę uspokajająco. Słodki chłopiec, tak go nazwała. Tak zwracała się pieszczotliwie do wszystkich synów, kiedy byli mali. – Żebyś mógł być, kimkolwiek chcesz. Mogłeś pozostać Luciano, jeśli chciałeś, albo stać się kimś innym. To był dla ciebie nowy początek w jednym małym kroku. Możliwość zatrzymania wspomnień o matce i ojcu, podczas gdy dostałeś nową parę rodziców do kochania, ale mogłeś też o nich zapomnieć. Jednak nazwisko zmieniliśmy tylko dla twojej korzyści.

– Jestem Marcellem.

Cecelia poklepała go po kolanie i mrugnęła.

– Zdecydowanie. – Wstała i poprawiła dół sukienki. – A teraz idź do spowiedzi.

Tu ją miał.

– Spowiedź zaplanowana jest przed mszą i w soboty rano. Nigdy po mszy. W następną niedzielę, dobrze?

Łatwiej było omijać temat spowiedzi, niż powiedzieć Cecelii wprost, że nie spowiadał się od lat. Przecież spowiedź była przeznaczona dla tych, którzy chcieli wyznać swoje grzechy i szczerze pragnęli więcej ich nie popełniać. Lucian nie mógł powiedzieć tego o sobie.

– Ojciec Peter zrobi dla ciebie wyjątek, w ramach przysługi dla twojego ojca.

Oczywiście, że tak, pomyślał Lucian ze złością.

Cecelia uśmiechnęła się w ten znaczący sposób, który znały tylko matki.

– W ubiegłym tygodniu wspominał, że nie rozmawiał z tobą już od dawna. To niedopuszczalne, Lucianie.

Jasna cholera.

– Merda, Mamma…

– Takie słownictwo, na litość boską. Nie w kościele. Koniec wykrętów, minęło za dużo czasu. Idź, proszę.

Kłócenie się z pewnością nie zadziała na jego matkę.

Najwyraźniej z tej prośby nie uda mu się wymigać ładnymi słówkami i wykrętami. Matka rodu Marcellów zawsze wiedziała, jak dostać to, czego chciała. Uginając się do jej woli, Lucian skinął szybko głową i pocałował ją w policzek.

– W porządku. Wrócę do domu na obiad.

– Do zobaczenia. I, Lucianie?

– Tak?

– Wiem, że nie ufasz łatwo obcym, ale bądź szczery przy spowiedzi. To jedyna chwila, kiedy możesz być naprawdę sobą przy osobie innej, niż ojciec czy bracia, która wysłucha cię i zrozumie, że dobro czasami ukrywa się pod warstwą zła. Przynajmniej na tę chwilę.

Na tę chwilę?

Lucian nie miał szansy zapytać matkę, co przez to rozumiała. Cecelia już się odwróciła i ruszyła długą nawą. Kościół opuścili praktycznie wszyscy wierni, poza kilkoma maruderami z tyłu. Najwidoczniej nie tylko on planował najkrótszą drogę wyjścia z tego starego budynku.

Niestety Lucian dobrze wiedział, że to się dzisiaj nie uda. Spowiedź mogła trochę potrwać, zwłaszcza jeśli zostanie przeprowadzona poprawnie i, jak wspomniała matka, szczerze. Pokuta mogła być jeszcze dłuższa. Tego również się obawiał, chociaż nie wiedział, którego bardziej nie lubił.

Świadomy tego wszystkiego, Lucian bardzo powoli przebył długą drogę do konfesjonału. Miał odległe wspomnienia ze swojej pierwszej spowiedzi, której zażądała matka. Odbyła się w niedzielę, tuż po jego osiemnastych urodzinach. Antony pozwolił chłopcom urządzić ogromną imprezę – coś, z czego byli znani – w ich posiadłości położonej na zamkniętym osiedlu w Tuxedo Park, w hrabstwie Orange, w stanie Nowy Jork. Opieka rodzicielska została wtedy ograniczona do minimum.

Nie chodziło o to, że na piątkowej imprezie poszło coś nie tak, ale następny poranek to już co innego. Cecelia natrafiła na zbiór standardowych akcesoriów Luciana: zioło, kondomy i temu podobne. Stwierdzenie, że nie była dumna, byłoby grubym niedopowiedzeniem, ale w cholerę z tym, miał przecież osiemnaście lat i właśnie przygotowywał się do przeprowadzki do swojego apartamentu na Manhattanie. Zawsze bardzo uważał, by trzymać swoje rzeczy z dala od wzroku matki, ale ta noc była prawdziwym szaleństwem, a poranek zastał go w swego rodzaju odurzeniu.

Cecelia bardziej przejęła się kondomami niż wszystkim innym.

Wciąż pamiętał jej przesłuchanie. Przez cały ten czas Antony siedział z boku, uśmiechając się pod nosem, wyglądając na bardzo zadowolonego z siebie. Ojciec oczywiście wiedział, co jego synowie robili za zamkniętymi drzwiami. Z kolei jego dwaj bracia zaśmiewali się do rozpuku pod drzwiami gabinetu.

– Czy to pierwszy raz, kiedy ty… no wiesz, czy może dzieje się to już od jakiegoś czasu? – zapytała wtedy matka. – Kochasz tę dziewczynę? Zabezpieczasz się?

Lucian starał się, naprawdę z całych sił, by się nie zaśmiać, ale jego zamroczony umysł nie chciał współpracować. Jego odpowiedź była cholernie prosta.

– Nie, robię to odkąd skończyłem czternaście lat. Dziewczyny i zdecydowanie nie – poprawił przy drugiej odpowiedzi. – Ale tak, zawsze się zabezpieczam.

Nie taką odpowiedź matka chciała usłyszeć, może poza ostatnią częścią. W takiej sytuacji Cecelia zdecydowała zabrać go do spowiedzi jeszcze tego samego ranka. To z całą pewnością wspaniały sposób na spędzenie poranka po hucznej imprezie, zwłaszcza gdy człowiek musi radzić sobie z ciężkim kacem.

Wcale nie.

Lucian tak zatopił się w myślach, że nie spostrzegł, kiedy znalazł się trzy metry od konfesjonału. Konfesjonały w ich katolickim kościele przypominały mu wszystkie te, które widział w starych, czarno-białych filmach zawierających sceny spowiedzi – niezbyt zachęcającej jakości, z dwiema stronami i czarnymi zasłonami ukrywającymi wewnątrz ludzi.

Rozejrzał się szybko za ojcem Peterem, który przeważnie stał na zewnątrz swojej strony konfesjonału, pokazując wiernym, że czekał, by przyjąć ich spowiedź. Nigdzie nie dostrzegł mężczyzny w sutannie. Zasłony konfesjonału były zaciągnięte po obu stronach.

Lucian założył, że skoro matka powiedziała o specjalnym wyjątku, który ojciec Peter dla niego robił, ksiądz zapewne czekał już wewnątrz. Dziwne było tylko to, że zazwyczaj zostawiłby drugą zasłonę odsuniętą.

W zasadzie to nie miało znaczenia. Lucian chciał mieć to już z głowy, by uszczęśliwić matkę, tylko tyle. Przemierzył krótki dystans dzielący go od konfesjonału, chwycił zasłonę i pociągnął, by odciągnąć ją na bok.

Natychmiast zamarł tam, gdzie stał.

ROZDZIAŁ TRZECI

Była piękna.

Nie chodziło o zwyczajnie ładną twarz, gładką skórę i błyszczące oczy. Miała to wszystko, ale było w niej coś więcej. Nie, kobieta za zasłoną konfesjonału była piękna w sposób, który sprawiał, że serce przestawało bić, a płuca paliły od wstrzymywanego oddechu.

Lucian od razu wiedział, że nie należała do parafii. Po latach regularnego uczęszczania do kościoła zauważyłby kogoś takiego jak ona przynajmniej raz, może nawet tuzin razy. Z pewnością dzięki temu miałby lepszy obiekt obserwacji niż cholerne ściany i sufit.

Hebanowe włosy z grubym pasmem kasztanowej czerwieni, zatkniętym za ucho, spływały falami po jej ramionach. Miała na sobie jasną sukienkę do kolan, podkreślającą wszystkie krągłości, jej rękawy kończył się na wysokości łokci, a kolor prawie idealnie pasował do karnacji. Gdy tak klęczała, sukienka jeszcze wyraźniej podkreślała wcięcie w talii i krągłość piersi. Kiedy jego wzrok przesuwał się po jej ciele, zachłannie pochłaniając każdy centymetr, który mógł zobaczyć w te kilka sekund, był prawie pewien, że pod materiałem sukienki dostrzegł na skórze tusz. Cholera, te usta… pełne, różowe wargi ułożone w „O”, w wyrazie zdziwienia.

Usta stworzone do całowania. Był przekonany, że smakowały jak gorąca czekolada. Prawdopodobnie były delikatne jak jedwab. Mógłby się założyć, że całowałaby go tak, jakby był jej własnością. Jej usta wpędziłyby go prosto do piekła. Wszystkie te myśli przebiegły przez głowę Luciana w jednej chwili.

Nie całował się, nigdy, nawet raz, z żadną z kobiet, które miał przez ostatnie trzynaście lat swojego życia. Jasne, pieprzył się, i to ostro. Uwielbiał używać zębów i dłoni, by kobieta drżała, pociła się i błagała o więcej. Jeszcze bardziej lubił, gdy to ona używała ust. Lucian brał kobiety tak, jak tego chciały, ale nigdy ich nie całował.

Całowanie to coś intymnego, nawet emocjonalnego. Seks był czymś typowo cielesnym, całowanie zaś to namiętność. Wypełnia człowieka w zupełnie inny sposób. Kochankowie się całują. Pocałunki służą niemal do zawłaszczania kogoś, zatrzymania, smakowania, posiadania go tylko dla siebie w ten bardzo prywatny sposób.

Lucian pamiętał pewne stare, włoskie przysłowie, ukazujące sens miłości: Il bacio sta all’amore come il lampo al tuono. Pocałunek jest dla miłości tym, czym błyskawica dla grzmotu. Włosi mówią o takim rodzaju zakochania colpo di fulmine – grom z jasnego nieba. Uczucie uderza jak błyskawica, tak potężnie, że potrafi zmienić człowieka w jednej chwili. Już nigdy nic nie będzie takie samo. Nie można się też do tego przygotować. Niesłychane, jak dwa powiedzenia mogą tak idealnie opisać coś tak nieosiągalnego i przerażającego jak prawdziwa miłość.

Jednak wszystkie te rzeczy, wszystkie myśli, umknęły z jego głowy, kiedy spojrzał jej w oczy. Błękitne, jak morze z zielonymi plamkami, przypominające szmaragdy. Jasne jak dzień, szeroko otwarte i wpatrzone prosto w niego. Przenikały jego klatkę piersiową, by odkryć serce, które właśnie zaczęło bić w tempie uderzeń tysiąca kopyt.

Coś się kryło za tym spojrzeniem, coś, co rozpoznawał. Zagubiony wzrok, spojrzenie wędrowca. Jakby wciąż nie odnalazła domu albo miejsca, w którym powinna być. A może nie znalazła siebie i właściwych ludzi, którzy daliby jej poczucie domowej atmosfery.

Lucian znał to spojrzenie aż za dobrze, bo widział je każdego pieprzonego dnia, kiedy patrzył w lustro.

Zdał sobie sprawę, że patrzenie na nią sprawiało ból, nie wiedział tylko dlaczego.

Jednak Lucian stał tam, wpatrywał się w nią, zasłonę nadal trzymał w zaciśniętej dłoni i nie wiedział, co powinien zrobić. Nie mógł się powstrzymać. Mrowienie warg przypomniało mu o pierwszym uczuciu, które go ogarnęło – by ją pocałować, poznać jej smak, smak jej ust.

To kompletnie niedorzeczne, nawet absurdalne.

Kim ona była, do diabła?

Imię, chciał znać jej imię.

Lucian tego nie pojmował. Nie mógł.

Kobiety zazwyczaj nie wywierały na nim tak silnego wrażenia i nie miał zamiaru pozwolić, by jedna ładna twarzyczka to zmieniła.

– B-bella, scusi – wyjąkał Lucian, przepraszając za wtargnięcie, i pozwolił zasłonie opaść, gdy jego drżąca dłoń wróciła do boku. – Merda.

Plątał mu się język, na Boga. Był tak pewnym siebie i zarozumiałym mężczyzną, a nie potrafił sklecić dwóch słów po włosku. I nazwał ją piękną, jak jakiś cafone.

Lucian odwrócił się na pięcie i ruszył na przód kościoła. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.

Pieprzyć spowiedź.

Pieprzyć to, czego chciała matka.

Lucian nie był dzisiaj w stanie poradzić sobie z tym wszystkim.

– Lucian, synu?

Usłyszał w oddali, jak ojciec Peter go wołał, ale nie zadał sobie nawet trudu, by kiwnąć do księdza. Po prostu szedł, prawie biegł dalej, aż zniknął mu z pola widzenia i znowu mógł odetchnąć powietrzem Nowego Jorku.

– Lucian?

Głęboki głos Gio przyciągnął jego uwagę, a jasne światło oślepiło na chwilę. Dlaczego cała rodzina nadal stała na schodkach przed kościołem?

– To zbyt szybko – usłyszał słowa matki. – Czy coś się stało?

– Synu?

– Hej…

– Gio – powiedział Lucian, a uścisk w jego gardle sprawił, że imię brata zabrzmiało twardo i ostro. – Zawieź mnie do domu, dobra?

– Dobra – zgodził się Gio i wzruszył ramionami. – Jasne, stary.

***

Jordyn stała na drżących nogach, odsuwając zasłonę konfesjonału. Ksiądz, który jeszcze chwilę temu przyjmował jej spowiedź, stał teraz na zewnątrz, w miejscu przystojnego intruza, którego widziała wcześniej.

Jego oczy – piwny wir emocji – uchwyciły ją jak sarnę w reflektorach samochodu.

Ledwo dostrzegła czarny garnitur znikający za rogiem, a już go nie było.

Jak nazwał go ksiądz? Lucian?

– Panno Reese, proszę o wybaczenie – powiedział ksiądz, wyraźnie skołowany. – Zazwyczaj nie leży w naturze żadnego z moich parafian, by przeszkadzać w ten sposób. Jestem pewien, że pan Marcello…

– Wszystko w porządku, wydaje mi się, że przeprosił – przerwała cicho. Była pewna, że właśnie to powiedział, zanim zasłona opadła. Albo coś podobnego, jak wybacz. – I coś jeszcze – dodała Jordyn, bardziej do siebie niż do księdza.

Bella, chyba?

Mężczyzna spojrzał na nią tak, jakby ją rozpoznał, po czym nazwał ją Bella.

– Piękna – powiedział ksiądz, stając przy jej boku.

– Słucham?

Ojciec Peter, bo tak przedstawił się wcześniej, uśmiechnął się.

– Słyszałem go, powiedział „piękna”, zanim przeprosił.

Och. Uważał, że była piękna?

W jej zawodzie to nic niezwykłego. Jordyn przywykła już do pożądliwych spojrzeń mężczyzn, nawet do okazjonalnych komentarzy. Nie miała nic przeciwko temu, zazwyczaj ignorowała to, o ile nie próbowali położyć na niej łap. Była świadoma, że wyglądała dobrze, ale mężczyźni opisywali ją obleśnie jako gorącą, do wyruchania albo czymś podobnie odrażającym.

Jednak nie on. Powiedział piękna.

Hmm.

– Myślę, że zaskoczyła go twoja obecność za zasłoną. Prawdopodobnie spodziewał się, że nikogo tam nie ma, zważywszy na pory, które zazwyczaj przeznaczam na spowiedź.

To oczywiste niedopowiedzenie.

Jordyn machnęła lekceważąco.

– Słuchaj, dziękuję, że zgodziłeś się ze mną porozmawiać, ojcze, ale powinnam już iść.

Ojciec Peter zmarszczył brwi.

– Powinniśmy dokończyć. Chętnie cię wysłucham, jeśli nadal masz ochotę mówić.

Jordyn już i tak czuła się nie na miejscu w Domu Bożym. Kobiety takie jak ona nie miały w zwyczaju chodzić do kościoła, nie były nawet widywane w pobliżu. Nie wiedziała, co właściwie przywiodło ją do tego konkretnego kościoła, ale wybrała taki, który znajdował się wystarczająco daleko od jej mieszkania na Brooklynie, by upewnić się, że nikt jej nie rozpozna. Tym sposobem nie zwróci na siebie uwagi żadnego z Synów Piekieł.

Ostatnie, czego potrzebowała, to żeby którykolwiek z nich dowiedział się, że chodziła do kościoła.

Robiła to tylko okazjonalnie, kiedy jej umysł wypełniał się gównem, z którym nie potrafiła sobie sama poradzić, albo gdy stres zżerał ją żywcem. Mimo sposobu, w jaki żyła jej matka, zawsze znajdowała czas na religię, a przynajmniej na Boga. Było coś kompletnie wyzwalającego w tym, że posiadała takie wspomnienia o matce, pomijając wszystkie okropieństwa, które ją otaczały.

Pozbywając się z głowy tych przygnębiających myśli, Jordyn obdarzyła ojca Petera uśmiechem, który jednak nie wydawał się prawdziwy, nawet dla niej.

– Nie, naprawdę. Powinnam iść.

– Te drzwi są zawsze otwarte, dziecko – odparł ojciec Peter. – Zawsze.

Jordyn skinęła głową i zaczęła odchodzić.

– I – kontynuował swoim miękkim tenorem – msza jest w niedzielę zawsze o tej samej porze.

Odnotowała to w pamięci, ale wątpiła, że ponownie odwiedzi ten kościół.

Mimo natknięcia się na nieznajomego, cudownego mężczyznę, którego głos nadal dźwięczał jej w głowie.

***

Trochę po szóstej tego wieczora Jordyn przeszła przez frontowe drzwi Legs and Leather, ignorując bezczelne spojrzenia dwóch ochroniarzy. Dawno już przywykła do tego, że się gapili. Legs, klub ze striptizem, którego właścicielem i kierownikiem był Ron, wiceprzewodniczący brooklyńskiej sekcji Synów Piekieł, nie był niczym wykwintnym ani z górnej półki. Większość dziewczyn tańczących na rurze albo ledwo uzyskała pełnoletniość, albo mogłaby być jej matkami. Za odpowiednią cenę zrobiłyby wszystko, a ta cena wcale nie była przesadnie wygórowana.

Co mają ze sobą wspólnego starsze kobiety i młode dziewczyny?

Nałóg – przeważnie narkotyki.

Jordyn, mimo że okazjonalnie pozwoliła sobie na coś, co lekko przytępiało zmysły, mogła z dumą powiedzieć, że nie podążała tą samą ścieżką uzależnienia, co jej matka. W końcu właśnie to poprowadziło jej matkę, Sandrę, prosto do obskurnego klubu motocyklowego i ostatecznie zakończyło jej życie.

Jordyn nie była tancerką. Miała to szczęście, że mogła zachować godność, obsługując stoliki w kompletnym i godziwym stroju. O ile można nazwać godziwym strojem te szpilki, skąpe koronki, skórzane majtki i pasujący stanik, które zmuszona była nosić. Ona zdecydowanie tak nie uważała.

– Hej, cukiereczku – powiedział jeden z ochroniarzy, przeciągając sylaby. – Słyszałem, że dajesz dziś wieczorem pokaz.

Jordyn prawie się przewróciła, przechodząc obok tych facetów, ale szybko odzyskała równowagę. Pokaz i jej imię to dwie rzeczy, o których nie sądziła, by kiedykolwiek miały zostać wypowiedziane w jednym zdaniu. Oznaczało to, że miała pracować na rurze, nie przy stolikach.

– Słucham?

– Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć te twoje śliczne cycuszki niczym niezakryte. Nie wspominając już o tyłku. Cholera, dziewczyno, nie widzieliśmy całego tego tuszu od bardzo dawna.

Dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa. Coś okropnego zaciążyło jej w żołądku, podchodząc w górę, aż do ust, i pozostawiając po sobie obrzydliwy posmak. Przecież jest umowa, pomyślała desperacko. Ron jej obiecał. Nie będzie musiała tańczyć, nigdy, jeśli nie będzie chciała.

– Co? – Obróciła się gwałtownie na dziesięciocentymetrowych szpilkach i spojrzała na tego półgłówka.

– Słyszałaś. Ale pewnie wkrótce sama się przekonasz. Spotkanie za dziesięć minut, lepiej się pospiesz, chica.

Kiedy ten idiota wyciągnął rękę, jakby chciał złapać jej policzek w dwa palce, Jordyn odskoczyła.

– Jeśli chcesz, żeby twoje dłonie pozostały przytwierdzone do ramion, sugeruję, żebyś lepiej trzymał łapy przy sobie, dupku.

– No cóż, zobaczymy.

Jordyn przeszła przez klub w rekordowym tempie. Zamiast pójść do przebieralni, by włożyć uniform – albo jego brak – minęła ją i skierowała się w stronę brudnych stołów bilardowych i obdrapanych boksów, prosto do biura Rona. Drzwi były zamknięte, co zwykle oznaczało, że w środku załatwiano interesy i pracownicy nie mogli w tym przeszkadzać. Miała to w dupie.

Jordyn załomotała pięścią w drzwi i wrzasnęła:

– Otwieraj!

Nie przestawała walić, mimo że nikt nie reagował. W końcu, po dwóch minutach, drzwi stanęły otworem, ukazując Rona, w jego zwyczajnych dżinsach i t-shircie. Miał na sobie również skórzaną kamizelkę klubu motocyklowego, jak zwykle. Naszywka VP na prawej klapie zaznaczała jego pozycję. Jego błyszczące oczy spoczęły na niej z furią.

– Czego, do kurwy, chcesz? – warknął.

Jordyn powinna być przestraszona. Każda z pozostałych dziewczyn zdecydowanie by była. Prawdopodobnie uciekłyby jak małe, przerażone myszki. Nie ona.

– O co chodzi ze mną i pokazem, Ron? – spytała. W jej głosie wyraźnie rozbrzmiewał gniew. – Co to, do cholery, ma znaczyć?

– To nie jest dobry moment, Jord.

Pieprzyć to.

– Nie, teraz jest idealny moment, Ron. Obiecałeś mi.

Miała dopiero dwadzieścia jeden lat, ale pracowała w tym cholernym klubie, odkąd skończyła szesnaście. W zasadzie sprzedawała alkohol mężczyznom starszym o trzydzieści lat, zanim jeszcze mogła to robić legalnie. Jordyn sprzątała po dziewczynach, niezależnie czy ją o to proszono. Pilnowała porządku w ich przestrzeni osobistej, zajmowała się nimi, gdy coś poszło nie tak z mężczyznami i przy więcej niż jednej okazji była tą, która wykonywała anonimowy telefon na numer alarmowy, kiedy znalazła którąś z dziewczyn nieprzytomną z przedawkowania.

Jordyn robiła, co do niej należało.

Mieli układ.

– Jak już mówiłem, to nie jest odpowiedni moment – powtórzył ciszej Ron.

– Czy to Will? – zapytała. Zaczęły ją ogarniać obawy i niepewność. – O to chodzi?

Will Vetta był przewodniczącym brooklyńskiej sekcji Synów Piekieł i z tego, co rozumiała Jordyn, piastował wysoką pozycję w ogólnej hierarchii klubu. Nie była do końca pewna powodu, chociaż podejrzewała, że miało to jakiś związek z jej matką, ale ten facet nienawidził jej na wskroś. Wydawało się, że gdyby tylko mógł, byłby gotowy zrezygnować ze swoich planów jedynie po to, by sprawić, że jej dzień stanie się koszmarem.

Jordyn nie wahałaby się postawić któremukolwiek z Synów Piekieł. Nie przerażali jej – była zdecydowanie lepsza od każdego z nich. Ale Will? Jego bała się jak jasna cholera.

Coś takiego mogła czuć tylko dziewczyna, kiedy mężczyzna trzymał broń przy jej głowie zaledwie kilka godzin po tym, jak znalazła martwą matkę, i mówił:

– Nic nie powiesz. Teraz jesteś nasza. Rozumiesz mnie, dzieciaku?

Rozumiała aż za dobrze.

– Chodzi o niego? – zapytała ponownie.

Ron zmarszczył brwi, część gniewu zniknęła z jego spojrzenia. Odwrócił się i mruknął coś w stronę pokoju, zanim otworzył drzwi szerzej. Raine, kobieta Rona i dwaj barmani z Legs wyśliznęli się ze środka bez słowa czy spojrzenia w stronę Jordyn.

– Właź, już – nakazał.

Kiedy drzwi się zamknęły, Jordyn poczuła, że znowu mogła oddychać swobodnie.

– Nie możesz zmusić mnie, żebym weszła na jedną z tych scen i tańczyła, Ron. Nie zrobię tego.

– Wolałabyś w zamian pracować na ulicy, jak jedna z jego zwykłych pieprzonych dziwek?

Lęk wsączył się w żyły Jordyn, zadziałał błyskawicznie i destrukcyjnie.

– Co?

– Wiesz, do tego się to wszystko sprowadza. Will to gnój. Wiem o tym tak dobrze jak każdy z Synów. Niestety jest jeszcze gorszy jeśli chodzi o ciebie, dziecinko. Zdecydowanie byłoby dla ciebie lepiej, gdyby twoja matka dała mu to, czego chciał lata temu.

– Nadal nie wiem, o co chodzi – przyznała.

Ron przytaknął.

– Tak, wiemy.

I nie powiedzą jej, Jordyn o tym wiedziała. Nie miało znaczenia, ile razy pytała.

– Ale Gabe…

– Gabe nie żyje, Jord.

W głosie Rona wyczuwało się bolesną szczerość, kiedy wypowiadał te słowa. Jordyn wiedziała, że nie było mu łatwo je wypowiedzieć. Jego syn, Gabe, miał tyle lat, co ona. On pierwszy zauważył to dziwne okrucieństwo, z jakim traktował ją Will.

Byli młodzi, zaledwie nastoletni, ale przychodziło im to cholernie łatwo. To zdecydowanie nie była miłość, ale działało. Gabe znalazł stateczną dziewczynę, dzięki której miał poczucie, że kimś się opiekował, i rzeczywiście to robił, a przy tym mógł robić to, na co miał ochotę i zadawać się ze wszystkimi kobietami z klubu, nie martwiąc się o jej narzekanie. Jordyn miała w zamian ochronę, którą zapewniała pozycja syna wiceprzewodniczącego klubu. Z uwagi na to, że Will nie potrafił utrzymać przy sobie kobiety na tyle długo, by mieć z nią dziecko, Gabe miał w przyszłości zostać jego następcą.

– Nie żyje już od ponad roku – ciągnął Ron, nie zauważając jej błędnego wzroku. – Bycie czyjąś kobietą nie pomoże, kiedy twojego faceta już nie ma, a najstarszy w hierarchii szykuje dla ciebie coś okropnego. Nie mogę ci nawet powiedzieć, żebyś uciekła, bo to z pewnością nie pomoże, ale możesz zrobić to.

Boże, wiedziała dobrze, że ucieczka mogła zaprowadzić ją tylko trzy metry pod ziemię, do nieoznakowanego grobu. Ta jedna rzecz pozostawała jasna przez cały czas, który spędziła w nieprzekraczalnych murach siedziby Synów Piekieł.

– To. Masz na myśli rozbieranie – szepnęła. Zdejmowanie ubrań dla nich – dla tych świń. Również dla niego.

Ron wzruszył ramionami, jakby to nie robiło różnicy.

– Nazywaj to tańczeniem, jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej.

– Nie sprawi. Will chce mnie poniżyć, zobaczyć, jak mocno musi nacisnąć, zanim się złamię.

– Przynajmniej wiesz, co cię czeka – odparł Ron, znudzony. – Słuchaj, mojemu synowi bardzo na tobie zależało, dziecinko. Wiem o tym i dlatego robiłem dla ciebie wszystko, co mogłem, aż do teraz. Przekonałem Willa, że nakłonię cię do tańczenia, więc będzie z ciebie więcej pieniędzy. Tylko tyle mogę. Muszę się teraz wycofać, Jord, przepraszam.

– Co mogę zrobić? – zapytała.

– Poza znalezieniem innego członka, który uzna cię za swoją kobietę i naznaczy twoją skórę, jak zrobił to Gabe, nada.

Przez naznaczenie skóry rozumiał biegnący wzdłuż jej miednicy tatuaż z imieniem Gabe’a i nazwą Synowie Piekieł wypisaną poniżej. Miała wtedy zaledwie szesnaście lat, ale ten tatuaż ocalił jej życie i ciało więcej niż raz. Nikomu nie wolno było tknąć tego, co należało do kogoś innego.

Jednak ten ktoś już nie istniał.

– Daj mi tydzień – poprosiła Jordyn.

– Tylko na tyle mogę sobie pozwolić, może nieco więcej, zważywszy na to, że Will ukrywa się po całym tym bałaganie w kasynie. Masz tydzień.

Jordyn wyszła z biura, nie dziękując. Nie było za co.