Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Bogata, dramatyczna i skrupulatnie udokumentowana – niezapomniana saga o szwajcarskich rodzinach czekoladników Sprüngli i Lindt.
Przepełniony rozpaczą mały Rudolf przynosi tabliczkę czekolady na łoże chorej matki. Cudem jego życie się spełnia, a matka wraca do zdrowia. Od tego dnia Rudolf wie, że chce robić czekoladę.
Jako dorosły mężczyzna nadal dąży do tego by spełnić swoje marzenie. W Zurichu otwarta zostaje „Confiserie Sprüngli”, serwująca najpyszniejsze ciastka, wykwintne praliny oraz czekoladę. Czekoladę, która rozpływa się w ustach i przyspiesza bicie serca.
Czy nieustająca gorliwość i niestrudzona ciężka praca Rudolfa wystarczą, by spełnić jego marzenia? A co, jeśli ktoś inny będzie żywił to samo marzenie? Pachnąca czekoladą opowieść o spełnianiu marzeń i budowaniu marki, która stała się światowym fenomenem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka ta jest powieścią historyczną opartą na dziejach przedsiębiorstwa Lindt&Sprüngli. Liczne rzeczywiste wydarzenia oraz historyczne postaci zostały jednak tak zmienione i rozbudowane, że fakty oraz fikcja tworzą nierozłączną artystyczną całość.
Na żadnym z etapów powstawania tej powieści nie współpracowano z Lindt&Sprüngli, a w szczególności nie istnieje jakakolwiek zależność licencyjna. Użycie nazwy firmy wynika jedynie z potrzeby opisu, a nie oznakowania marki.
Wydawnictwo wyraźnie zastrzega sobie prawo do wykorzystywania chronionych prawem autorskim treści niniejszego dzieła do celów eksploracji tekstu i danych zgodnie z ustępem 44 b Ustawy o prawie autorskim. Jakiekolwiek nieautoryzowane korzystanie jest niniejszym wykluczone.
Czas stoi…
Czas stoi, nie porusza się –
To myśmy idącymi.
(…)
W promieniu kropla rannych ros
Przed słońca lśni obliczem;
Dzień jeden może perłą być,
Stulecie całe – niczem1.
Gottfried Keller
Zapach czekolady, wanilii, orzechów, cynamonu i cukru towarzyszył Katharinie na każdym kroku. Otaczały ją złote zajączki i czekoladowe kulki. Folie, w które były owinięte, lśniły złotem, srebrem i wszystkimi kolorami tęczy. Tabliczki czekolady ustawiono rzędami na regale. Bombonierki z pralinkami, większe oraz mniejsze, prostokątne i kwadratowe, w eleganckiej bieli albo w jaskrawych barwach, leżały obok. Każdy będzie sobie mógł coś wybrać, obiecała mama. Koszyk Kathariny był jednak pusty. Za nic nie mogła się zdecydować. Tutaj pyszne było wszystko, a do tego prześlicznie opakowane.
Ale gdzie są wszyscy? Zatrzymała się i rozejrzała dokoła. Jej matka wciąż czekała przy stanowisku pośrodku sklepu, gdzie maître chocolatier i maîtresse chocolatière – tak to się chyba mówi – wypisywali lukrem na tabliczkach czekolady imiona, które im podawano.
– Dla babci Fanny – pisał on.
– Dla cioci Sybille – dekorowała ona.
Maître, podobnie jak jego współpracownica, nosił wysoki czepek i biały fartuch z wyhaftowaną złotą nicią nazwą firmy. Mama pilnowała, żeby Fanny zapisano przez „y”, a Sybille z „y” oraz „i” w odpowiednich miejscach.
A gdzie podziali się bracia Kathariny? Wciąż stoją wokół dużej fontanny, która zainteresowała ich już na samym początku wycieczki po muzeum czekolady. Ile ona ma metrów, pięć czy sześć? Jasna mleczna czekolada skapuje powoli z olbrzymiej miotełki. Jest to chyba największa, a z pewnością najwyższa, fontanna tego typu na świecie. Katharina słyszała, jak bracia zastanawiają się, czy czekolada ta nadaje się w ogóle do jedzenia i jak smakuje. I czy po spłynięciu pompuje się ją z powrotem na górę, jak wodę w zwykłej fontannie. Ile to kilogramów czekolady? Czy trzeba ją podgrzewać, żeby była płynna? Czy na koniec dnia, kiedy muzeum się zamyka, wyłączają fontannę? Co się wtedy dzieje z olbrzymią dzienną porcją czekolady?
Nie mogła się nadziwić, że wciąż było im mało tego przysmaku. Sama spróbowała już aż za wiele podczas zwiedzania wystawy: ciemna, w której przeważało kakao, jasna z większą zawartością mleka oraz biała, którą robi się w ogóle bez kakao. Potrzebne jest tylko masło kakaowe i cukier oraz orzechy, przyprawy i inne dodatki. Katharina pomachała w stronę braci i wróciła do sklepu, żeby poczekać, aż prezenty dla babci oraz cioci Sybille będą podpisane i zapakowane. Na ścianie naprzeciwko wisiało kilka portretów, stare widoki fabryki oraz plakaty reklamowe kocich języczków i tabliczek czekolady.
– Na co patrzysz? – zapytała jej matka, która miała już pełny koszyk zakupów. Wujek Anton i ciocia Mila też dostaną po tabliczce czekolady ze swoim imieniem, koleżanki mamy z biura pewnie też.
Katharina wskazała portrety na ścianie. Dopiero po chwili jej mama zauważyła to samo.
– Nazywają się tak, jak twoi bracia – stwierdziła. – Ach, jesteście wreszcie.
Obaj chłopcy oderwali się w końcu od czekoladowej fontanny. Davidowi koszula wystawała ze spodni, a młodszy, Rudy, zanurzył głowę w jakiejś cieczy. Oby nie w czekoladzie z fontanny. Kosmyki na czole miał zupełnie mokre.
– Chyba nie wpadłeś do fontanny? – zapytała. Ale Rudy uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.
– Było mi tak gorąco – powiedział – że włożyłem głowę pod kran.
Wskazał toalety.
– Popatrzcie tu obaj – Katharina pokazała im portrety na ścianie. – Widzicie to?
– Sami starzy faceci – stwierdził Rudy. – Żyją jeszcze?
– Gdzie tam – odparł David. – Zobacz, tu jest napisane. To bardzo stare obrazy.
– A poza tym? – dopytywała Katharina.
– Ten pierwszy na górze nazywał się David – powiedział Rudy. – A ten obok Rudolf. Jak my!
Szeroko uśmiechnął się do brata.
– Ach, zobacz – powiedział David. – Ten obok to też Rudolf.
– A ci dwaj na dole wyglądają jak bliźniacy. Czekaj, jeden to Johann Rudolf, a drugi David Robert.
Chłopcy spojrzeli po sobie.
– Tylko nie ma żadnej Kathariny – stwierdził David i spojrzał na siostrę, wzruszając jednocześnie ramionami. – Masz pecha!
– Tu w ogóle nie ma żadnej kobiety – odpowiedziała Katharina.
– Pewnie żadnej w tej rodzinie nie było – uznał Rudy. – Sami chłopcy.
– A skąd się ci chłopcy brali, panie Mądralo? – Katharina popatrzyła na braci. – Skoro ci dwaj bliźniacy byli synami tego w środku, to matkę też musieli mieć.
– I pewnie mieli też siostry – dodała mama.
– To gdzie one są? – Rudy spojrzał na brata.
– W domu – odpowiedział David. – Nie były ważne. To znaczy dla fabryki.
– Skąd możesz to wiedzieć? – zapytała Katharina.
– Bo też miałyby tutaj swoje portrety – odparł David.
Reni, przewodnik po wystawie, przechodził właśnie obok do kolejnej grupy, gdy zawołała go ich matka.
– Reni, bardzo proszę – zawołała. – Moja córka ma jeszcze do ciebie jedno krótkie pytanie.
– Tak, słucham? Jeśli tylko będę umiał odpowiedzieć, to bardzo chętnie.
Katharina była trochę zaskoczona.
– Co z kobietami? – zapytała. – Widać tutaj jedynie mężczyzn i wszyscy nazywają się tak, jak moi bracia.
– Ach, doprawdy? Nikt mnie jeszcze o to nie pytał, zabawne. To tak naprawdę dwie rodziny. Ale jeden z dwóch Rudolfów nigdy się nie ożenił i nie miał też dzieci, z tego, co wiem.
– A ten drugi Rudolf? – zapytała Katharina.
– Ten miał żonę i dwóch synów, o, ci tutaj: Rudolf i David.
– I nie miał córek? – dopytała Katharina.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– A jego żona? – zapytała matka Kathariny.
– Nie wiem niestety, jak miała na imię. Nie ma też jej portretu, przykro mi.
Katharina już miała coś powiedzieć, lecz uprzedził ją Rudy z włosami mokrymi jak po deszczu.
– Na pewno miała na imię Katharina – stwierdził.
– Żona Rudolfa pierwszego czy siostra Rudolfa drugiego? – zapytała go dziewczynka.
– Obie – oznajmił Rudy. – Nic nie wymyślali, tylko w kółko używali tych samych imion. U dziewczyn pewnie tak samo.
– Postaram się dowiedzieć – obiecał Reni. – Może uda mi się nawet znaleźć portret Kathariny pierwszej albo drugiej, który będę mógł pokazywać gościom muzeum. Ale teraz muszę już iść, czeka na mnie kolejna grupa. Ade!2
– Ade! – odpowiedziała mu matka Kathariny. – W przyszłym roku znowu się zjawimy, a pan nam opowie, co odkrył.
– Co najmniej jedną Katharinę – podpowiedział Rudy, pociągając głośno nosem. – Albo dwie.
Wyszli ze sklepu z trzema złotymi zajączkami, tuzinem tabliczek ulubionej czekolady oraz garścią czerwonych, niebieskich i zielonych czekoladowych kulek każdy.
– Pa, czekoladowa fontanno! – Rudy obejrzał się jeszcze, zanim przeszedł przez drzwi.
Było już prawie ciemno, a chłodny wiatr znad jeziora owiewał im twarze. Musieli pobiec, żeby złapać autobus do Zurychu, podjeżdżający właśnie na przystanek Kilchberg.
Był początek maja, świeżo rozwinięte liście lip malowały jasnozielone plamy pomiędzy budynkami. Rudolf biegł ze szkoły do domu, jakby gonił go diabeł. Nie wałęsał się jak zazwyczaj. Nie zrobił wypadu na dół do Sonnenquai nad Limmatem, żeby poobserwować wioślarzy, którzy na swoich długich i wąskich łodziach, zwanych w Zurychu waidlingami, przewozili beczki, skrzynie, słomę i bele płótna. Zwykle przebywał na nabrzeżu godzinami i nigdy się nie nudził. Lecz dziś spieszyło mu się do domu. Popatrzył za przelatującymi wzdłuż nurtu rzeki kaczkami. Kiedy szykowały się do lądowania, skręcił już w Marktgasse i otworzył gwałtownie drzwi do cukierni Vogla, aż rozdzwoniły się dzwoneczki. Ale w środku była tylko Bertha ze swoją okrągłą, różową twarzą i dłońmi, które były niewiele większe od jego, ale za to dwa razy grubsze. Właśnie miała przełożyć z blachy na porcelanową paterę ze złoconym brzegiem zuryskie pierniczki.
– Witaj, Ruedi3, uciekłeś dzisiaj z ostatniej lekcji? – zapytała. – Zwykle tak bardzo nie spieszy ci się do domu.
Rudolf starał się nie okazać rozczarowania. Zamiast Berthy układającej drobnymi dłońmi leckerli spodziewał się, że w sklepie wreszcie zobaczy znowu swoją matkę. Trzymał już dłoń na klamce drzwi prowadzących na tyły cukierni, kiedy Bertha zawołała za nim:
– Już niedługo, zobaczysz. Twoja mama wkrótce wstanie i będzie taka, jak dawniej – paplała. – Tylko musisz być dla niej bardzo miły.
Rudolf przebiegł przez podwórze, a potem wspiął się po schodach do mieszkania. Czy ostatnio był dla mamy zawsze miły? Odkąd zachorowała, zastanawiał się nad tym codziennie po wielokroć. Ale niczego nie mógł sobie zarzucić, może poza tym, że zawsze długo zajmowała mu droga powrotna ze szkoły do domu. Może z tego powodu martwiła się o niego i zachorowała? Ale nie rugała go. Tylko ojciec. Mamusia nigdy.
W kuchni stał garnek z resztką zupy oraz dwie pajdy chleba. Ale Ruedi nie był głodny. Ostrożnie uchylił drzwi do sypialni, które były tylko przymknięte. Mama była prawie tak blada jak poduszka, na której leżała, i niemal tak przezroczysta jak papierowa kalka. Widział, jak krew przepływa w jej żyłach. Na czole błyszczały kropelki potu. Oczy miała zamknięte, ale powieki drżały, jakby wiedziała, że ktoś jest w pokoju. Buteleczki z nalewką z tymianku na nocnym stoliku były puste. Rudolf otworzył szafkę, w której mama przechowywała zrobione przez siebie wyciągi z roślin, ale nie znalazł pełnej buteleczki. Drzwi szafki zaskrzypiały, kiedy ją zamykał. Przestraszony odwrócił głowę, ale mama się nie obudziła. Słychać było ciche rzężenie podczas każdego jej oddechu. Kiedy wreszcie wyzdrowieje? Przecież to się w końcu stanie, będzie mu szykować obiady, podgrzewać zupę i słuchać, co spotkało go w szkole oraz w drodze do domu przez miasto. W miejskiej fosie widział białą czaplę, która między wodną roślinnością chwyciła długim dziobem grubą żabę. A na Schipfe wioślarze tak przeciążyli łódź, że z jednej strony zaczęła nabierać wody. Zrzucili skrzynię z powrotem na ląd, ale połamała się i świnia w brązowe plamy z naderwanym uchem pobiegła z kwikiem w kierunku Werdmühle. Komu miał teraz o tym opowiedzieć? Zupełnie jakby niepotrzebnie to wszystko widział. Nikogo to nie interesowało, ani dziś, ani w poprzednich dniach, odkąd mama zachorowała. Ojciec był w piekarni. Brat Rudolfa David na budowie przy Sihlquai, a Bercie nie miał ochoty o tym opowiadać. Właściwie to miał tylko mamę i nikogo innego.
Rudolf sięgnął łyżką po zimną zupę i ugryzł kawałek chleba. A potem pobiegł do swojego pokoju i wyciągnął spod łóżka niewielką metalową puszkę, zdmuchnął kurz z wieczka, po czym wsunął ją sobie do kieszeni. Zanim opuścił mieszkanie, zajrzał jeszcze do sypialni mamy. Spała i wciąż charczała podczas oddychania, trochę ciszej, ale w jego uszach nadal brzmiało to groźnie. Zbiegł po schodach i przez podwórze wszedł do sklepu od tyłu, pozdrawiając w przelocie panią redaktorową Hurther, która gawędziła z Berthą. Sprzedawczyni zawinęła klientce w papier cztery kawałki tortu z kremem maślanym i dodała garść pierniczków, czyli leckerli, oraz świeżutkich rurek, zwanych hüppen.
– Zjadłeś, Ruedi? – zawołała za nim Bertha. – Dokąd pędzisz?
– Muszę coś załatwić, dla mamy – odpowiedział Rudolf i drzwi się za nim zatrzasnęły.
Właściwie musiał tylko przejść przez ulicę, ale nie chciał, żeby ktoś go widział. Pobiegł więc w górę Marktgasse do Münstergasse, a potem z powrotem Krebsgasse.
Wszedł tylnym wejściem do Apteki Pod Słoniem. Od razu poczuł w nozdrzach charakterystyczny zapach starego drewna i suszonych ziół, przechowywanych w sumiennie podpisanych szufladkach ciągnącego się wzdłuż ścian regału oraz w brązowych słoiczkach ze szkliwionej ceramiki z pokrywkami. Choć apteka nazywała się „Pod Słoniem”, nad ladą wisiał po prawej duży szczupak, a po lewej wypchany krokodyl, który był niewiele większy od drapieżnej ryby, za to miał więcej zębów. Aptekarz Flückiger stał z receptą w dłoni przy drabinie i grzebał w jednej z szufladek.
– Dzień dobry, panie magistrze – powiedział Rudolf.
Aptekarz zsunął okulary do czytania na czubek nosa i zmierzył chłopaka spojrzeniem ponad okrągłymi szkłami.
– Przecież to mały Sprüngli. Co cię tutaj sprowadza? Chyba nie jesteś chory?
– Nie ja, tylko mama – odpowiedział Rudolf. – I nie ma już nalewki z tymianku, a koniecznie jej potrzebuje na kaszel.
Krokodyl zakołysał się delikatnie, kiedy aptekarz schodził z drabiny. Magister Flückiger powiedział mu kiedyś, gdy był tu z mamą, że krokodyl świetnie pływa, choć nie jest rybą. Ruedi był wtedy małym chłopcem i po tej opowieści długo siedział nad Limmatem, czekając, aż w rzece pojawi się krokodyl. Brat wypominał mu to jeszcze tygodniami. Uznał, że to jedynie wymówka i Rudolf po prostu boi się wody.
– Mówisz, że mama kaszle? Od dawna? – zapytał aptekarz.
– Od dwóch tygodni. Ciągle śpi, jest bardzo blada i wydaje takie dziwne dźwięki, gdy oddycha.
– A ma gorączkę? – zapytał aptekarz. – Czy ma gorące czoło, gdy się je dotyka?
Tego Rudolf nie był pewien.
– Tata mówił, że gorączka spadła, ale mama wciąż jest słaba i nie może wstać.
Aptekarz przyniósł dużą brązową butelkę z pomieszczenia na tyłach, przecedził ziołową nalewkę przez sitko z włosia i przelał do mniejszej buteleczki.
– Powiadasz, że jest słaba, tak? Prawdopodobnie wyczerpana. Dobra kobieta ma ręce pełne roboty ze sklepem, domem, z wami, dziećmi, a jakby to nie wystarczało, to jeszcze pomaga sąsiadom, jeśli są w potrzebie. Anioł z tej twojej mamy, a na leczniczych ziołach zna się prawie tak dobrze jak ja.
Wytarł buteleczkę miękką szmatką.
Rudolf wyjął blaszaną puszkę z kieszeni spodni i z brzękiem położył ją na ladzie.
– Poczekaj. Powiadasz, że jest bardzo zmęczona, tak?
Aptekarz podszedł do stoliczka, na którym stał duży mosiężny moździerz. Przywołał Rudolfa gestem do siebie.
– Zobacz, akurat przeprowadzam eksperyment.
Ponieważ Rudolf nie mógł zobaczyć zawartości, aptekarz podstawił mu schodki, które stały przy biurku. Chłopiec wspiął się na nie i zobaczył na dnie moździerza delikatny brązowy proszek. Pachniał mocno i gorzko.
– Co to za lekarstwo? – zapytał Rudolf.
– Kakao – odpowiedział magister. – Otrzymuje się je z uprażonych ziaren kakaowca. Robię sobie z nim eksperymenty. Ucieram na bardzo drobno w moździerzu, dodaję cukier, znowu ucieram, a potem mieszam z gorącą wodą. Dobrze smakuje, na początku trochę dziwnie, ale można się przyzwyczaić.
– Mogłoby dodać mamie sił? – zapytał Rudolf.
Aptekarz pokiwał głową.
– Trzeba dodać do wody, ale niewiele. Rozumiesz?
Rudolf przytaknął.
– A można ten proszek przyjąć tak, łyżeczką?
– Oczywiście – przytaknął aptekarz.– Ale wtedy nie smakuje i człowiekowi zbiera się na kaszel. Próbowałem.
Dał Rudolfowi znak, żeby poszedł z nim do pomieszczenia na tyłach. Tu aptekarz przygotowywał leki, ucierał maści i nastawiał ziołowe nalewki. W garnku nad ogniem wrzała jakaś ciecz. Rudolf znał ten gorzki zapach, to musiał być piołun, z którego mama robiła herbatę, gdy ktoś miał skurcze żołądka albo wzdęcia. Aptekarz zdjął garnek z ognia i postawił na nim tygiel z masłem, które pachniało zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Wziął odrobinę mieszanki kakao z cukrem z moździerza, dodał roztopione masło i rozmieszał szybko drewnianą szpatułką. A potem wcisnął grudkowatą masę do drewnianej formy.
– Zobacz, te są już schłodzone.
Aptekarz postukał w formę, by wydobyć z niej kakaowe talarki, wziął jeden do ręki, przełamał i podał Rudolfowi do spróbowania. Pomimo dodatku cukru smak wciąż był gorzki. Gdy Rudolf ugryzł kawałek, poczuł w buzi drobiny, niczym ziarna piasku.
– I co powiesz? – zapytał magister Flückiger.
Rudolf się zastanowił.
– Jak na słodycze to za mało słodkie i zbyt piaszczyste – odpowiedział. W końcu był synem cukiernika.
– A jak na lekarstwo? – zapytał aptekarz.
– Jak na lekarstwo to ujdzie. Nie tak złe jak piołun, który da się wypić tylko, gdy brzuch naprawdę mocno boli.
– Widzę, że pobrałeś nauki zarówno od ojca, jak i matki – uśmiechnął się aptekarz.
– Ale skoro robi pan te talarki, panie magistrze, to chyba rzeczywiście jest lekarstwo. Tylko na co pomaga?
– Na słabość i zmęczenie. Przywracają siły i ochotę do życia. A do tego dobrze smakują.
– To ja wezmę wszystkie, jakie pan ma, żeby moja mama znowu była zdrowa i silna.
– Ho, ho, mądralo, musiałbyś mieć prawdziwe talary w tej swojej puszce. Kakao jest bardzo drogie, a przygotowanie mieszanki z masłem kakaowym czasochłonne. Obawiam się, że nikogo na to nie stać. Poza tym nie jestem jeszcze zadowolony z efektu. Zbyt grudkowate i zbyt piaszczyste.
– Ale gdyby to mogło pomóc mamie…
Rudolf był rozczarowany. Aptekarz nie powinien był mu tego wszystkiego pokazywać i pozwalać spróbować, żeby potem odesłać go z pustymi rękoma do domu, w którym leży chora matka. Chłopiec przełknął ślinę. Wziął blaszaną puszkę i wysypał jej zawartość na blat. Jego wielkim skarbem okazał się skromy stosik, który zawierał dwie monety warte dwadzieścia rappów4 oraz pomniejszy bilon. Zauważył współczujące spojrzenie aptekarza i przygryzł wargę. Flückiger westchnął.
– Dobrze, że nie ma dziś w aptece mojej Gertrudy. Na pewno by mnie zrugała. – Wziął obie monety po dwadzieścia rappów, a resztę zostawił. Potem postawił na ladzie buteleczkę z nalewką z tymianku i zawinął dwa talarki z kakao w papier.
– Proszę, bierz. Moja Gertruda pewnie zaraz wróci. Wszystkiego dobrego dla twojej mamy! Mam nadzieję, że wkrótce zobaczę ją znowu na ulicy i w cukierni.
Rudolf pociągnął nosem i spakował najpierw talarki, potem brązową buteleczkę, a na koniec skarbonkę.
– No i pięknie! Zajrzyj jeszcze i powiedz mi, czy moje talarki pomogły – pożegnał go aptekarz.
Rudolf pokiwał głową. Z ręką już na drzwiach wydukał:
– Dziękuję.
Gdy znalazł się na Krebsgasse otarł sobie szybko łzę z kącika oka. „Takie drogie te kakaowe talarki”, myślał w drodze do domu, „a tak źle rozmieszana masa. Jakby człowiek miał piach między zębami”. Gdyby jego tata miał wszystkie niezbędne składniki, to tak długo by nad tym pracował, aż masa zrobiłaby się gładka i łatwa do formowania. Może dodałby jeszcze tę czy inną przyprawę, żeby była przyjemniejsza dla podniebienia. Już tata by coś wymyślił. Magister Flückiger opowiedział mu, że u mieszkańców Meksyku cenna czekolada była trunkiem dla królów i kapłanów. Ale w Zurychu nie było żadnego króla, a pastorzy nie sprawiali wrażenia bogatych. Jednak zuryscy fabrykanci z tymi swoimi przędzalniami i tkalniami, ci mieli pieniędzy jak lodu, tak przynajmniej twierdził przyjaciel Rudolfa, Heini. To dopiero byłby interes!
***
Katharina
Matka po raz drugi zajrzała do izby i szepnęła Katharinie, że wieczorem na pewno przyjdzie burza. Dziewczyna usłyszała ją, ale nic nie odpowiedziała. Obie pałeczki przebiegły po naciągniętych strunach trapezowatych cymbałów tam i z powrotem, jakby melodia grała się sama, bez jej udziału. Właściwie znała utwór na pamięć, tylko w jednym miejscu się czasem wahała albo nie trafiała idealnie w struny. Ludzie nie zauważą, ale ojciec tak. Czyli powinna jeszcze poćwiczyć, żeby mieć pewność.
– Burza? Naprawdę tak sądzisz? – zapytała wreszcie matkę. – Przecież jest tak ciepło i nie ma najlżejszego wietrzyku. Skąd w taki piękny letni dzień miałaby się wziąć burza?
Jej matka miała czasem niezwykłe przeczucie. Nieustannie się martwiła, przede wszystkim o tatę i o nią. Burza, teraz? Katharina wyjrzała przez okno izby. Na niebie nie było najmniejszej chmurki.
– Zobaczysz, będzie.
Katharina uniosła młoteczki.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytała zaniepokojona.
– Czuję to. Mam w sobie taki niepokój.
– Ach! – Katharina machnęła ręką i zaczęła coraz szybciej uderzać pałeczkami w struny. Lecz matka nie ustępowała.
– Chatrino5, bądź tak dobra. Kto wie, jak długo ojciec będzie musiał pełnić wartę na wieży, jeśli nadejdzie burza. Zanieś mu jedzenie, prawie nic dziś ze sobą nie zabrał.
A więc o to chodziło.
– Ale ja muszę nauczyć się tej pieśni do niedzieli, w przeciwnym razie tata będzie się gniewał, że nie trafiam w struny.
– Później poćwiczysz, dziecko. Idź od razu, żebyś wróciła do domu, zanim rozpęta się nawałnica. Pośpiesz się i weź żakiet.
– Żakiet na to gorąco? – Matka naprawdę czasem przesadzała z tymi swoimi „przeczuciami”. Z drugiej strony Katharina z trudem skupiała się dziś na nauce utworu. Bo cały czas myślała o nim. O studencie. Od dwóch lat była zatrudniona w pracowni krawieckiej pani Wyss, najpierw jako pomocnica, a od niedawna jako praktykantka przyuczająca się do zawodu. A gdy dziś po skończonej pracy wyszła z budynku przy Nowym Rynku, zagadnął ją. Podniósł poduszkę do igieł, która upadła, bo Katharinie rozwiązała się tasiemka przy pasku sukni. Ukłonił się w jej kierunku i podszedł bliżej.
– Czy panna też jest tak kłująca jak oset wyhaftowany na tej poduszeczce? – zapytał zduszonym głosem. Miał zaczerwienione uszy.
Dziewczyna dygnęła i podziękowała, przyjęła poduszeczkę i przywiązała jedwabną tasiemkę z powrotem do fartucha. Gdyby wiedziała, że spotka dziś młodzieńca, zostawiłaby fartuch w pracowni i nie musiałaby się teraz wstydzić. Chudy chłopak w wąskich spodniach w paski i taliowanym fraku uniósł ponownie dość znoszony cylinder.
– Salomon Fehr – przedstawił się. – Student nauk prawnych. – Głos równie cienkim, co kończyny.
– Katharina Ammann – odpowiedziała z uśmiechem. – Albo Chatrina. Tak wszyscy do mnie mówią.
– A co pani tu robi? – Student spojrzał na fasadę domu za jej plecami.
– Uczę się u pani Wyss krawiectwa. – A potem powiedziała mu, że śpieszy się do domu, bo czeka na nią matka. – Ade – rzuciła i pobiegła z podskakującą przy biodrze poduszeczką na igły. Dopiero gdy przy Haus zum Rech skręcała w Spiegelgasse, zerknęła za siebie. Student wciąż na nią patrzył. Kathrina już miała unieść dłoń i pomachać, ale pomyślała, że nie wypada. Zwykle stawała przy wystawach w witrynach przy Spiegelgasse, lecz dziś za mocno biło jej serce. Pobiegła ulicą i wróciła do domu o wiele wcześniej niż zwykle. Bardzo zdyszana.
***
Rudolf
Rudolf pobiegł z powrotem Krebsgasse, a potem Marktgasse, gwałtownie otworzył drzwi do cukierni Vogla, aż dzwoneczki rozbrzęczały się jak alarm przeciwpożarowy, i pozdrowił klientki, które zebrały się na popołudniowe ploteczki. Była wśród nich także pani Voglowa. Do niej i jej męża należały dom przy Marktgasse 5 oraz cukiernia, w której ojciec Rudolfa był czeladnikiem.
– Jak się ma twoja mama, Ruedi? – zapytała go pani Voglowa.
– Przyniosłem jej lekarstwo. – Rudolf wyjął z kieszeni nalewkę i pokazał ją paniom. O talarkach nie wspomniał. Pozostały tajemnicą jego i pana aptekarza.
Wbiegł po schodach, przeskakując jednocześnie po dwa stopnie i zaciskając dłoń na buteleczce w kieszeni, żeby nie wypadła i się nie rozbiła. Otworzywszy drzwi mieszkania, zauważył, że coś się zmieniło. Słychać było ciche dźwięki z zewnątrz, gdy się nadstawiło uszu. Stukot znużonych końskich kopyt na sąsiednich ulicach, dywan, który trzepała w podwórzu jakaś gospodyni albo służąca, a nieco dalej w górę w kierunku Nowego Rynku chrzęst osełki, na której jakiś Jenisz6 ostrzył noże i nożyczki. Rudolf słyszał to wszystko, bo ktoś w sypialni matki otworzył okno. Może nawet ona sama. Kiedy Rudolf wsunął głowę przez drzwi, leżała rozbudzona na łóżku pod uchylonym oknem. Uśmiechnęła się na jego widok.
– Mama – powiedział Rudolf, wyjął brązową buteleczkę z kieszeni i postawił na stoliku nocnym. – Przyniosłem ci lekarstwo z apteki.
– Poprosiłeś magistra Flückigera, żeby dopisał do rachunku? – Matka wyciągnęła do chłopca rękę.
– Sam zapłaciłem – odpowiedział. – Ze skarbonki.
A potem wyjął z drugiej kieszeni niewielki pakiecik, odwinął z papieru talarek, odłamał kawałek i podsunął matce do ust.
– Co to jest? – zapytała.
– Lekarstwo. Spróbuj.
Otworzyła usta, a Rudolf położył jej fragment kakaowego talarka na języku. Zaczęła ostrożnie przeżuwać.
– Wreszcie jakieś lekarstwo, które jest smaczne – stwierdziła. – A nie jak gorzka nalewka. I to mnie uzdrowi?
– Na pewno – potwierdził Rudolf. – Magister obiecał. Tymianek pomaga na kaszel, ale talarki sprawią, że będziesz silniejsza i odzyskasz radość życia.
– Tak twierdzi magister.
– Nie wierzysz mu? – zapytał chłopiec.
– Oczywiście, że mu wierzę. Przecież to uczony człowiek i zdał egzamin na uniwersytecie. Skoro tak mówi, to musi być prawda. A jak się nazywa to lekarstwo?
– Magister powiedział, że to czekolada.
– Czekolada, do jedzenia, nie do picia – mruknęła. – Ale dla mnie? Nie jestem przecież żadną księżniczką, Ruedi, tylko żoną czeladnika cukierniczego.
– Jesteś moją mamą – Rudolf zadarł nos. – I musisz wreszcie wyzdrowieć.
Mama wzięła go za rękę i pogładziła ją.
– Pięknie ci dziękuję, skarbie. I wydaje mi się, że już czuję, jak to nowe lekarstwo działa. Ale mam nadzieję, że nie tak od razu.
Rudolf spojrzał na nią z niedowierzaniem. Czyżby wolała dłużej zostać w łóżku?
– Bo wtedy dostanę jeszcze jeden kawałek – powiedziała, szczypiąc Rudolfa w policzek.
Odzyskała siłę w palcach. Rudolf pogładził się po bolącym policzku i szeroko się uśmiechnął.
A potem wreszcie zadała pytanie, na które czekał od wielu dni:
– Jak było dzisiaj w szkole?
I Rudolf opowiedział jej historię o skrzyni w Schipfe, z której wyskoczyła świnia i uciekła z kwikiem.
– Teraz to już mnie nabierasz – uznała mama. – Wymyśliłeś to sobie.
– Nie, nie, przysięgam, tak właśnie było!
– Ależ ty masz przygody po drodze ze szkoły. Nic dziwnego, że potrzebujesz tyle czasu, choć droga jest krótka – odpowiedziała. – Mógłbyś postawić zupę na ogniu? Troszkę zgłodniałam.
– Ja też.
Rudolf błyskawicznie skoczył do kuchni i postawił garnek na palenisku. To dobry znak, że mama odzyskała apetyt.
Kiedy wrócił z talerzem zupy i kromką chleba, po pierwszym talarku nie było już śladu.
– Można to jeść bez końca – powiedziała mama. – Aż trudno uwierzyć, że to lekarstwo. Ale rzeczywiście rozwesela.
Rudolf ostrożnie przytrzymał talerz, żeby mama mogła z niego zjeść.
– Ta czekolada z Apteki pod Słoniem jest pewnie okrutnie droga, co? – zapytała.
– Jak będę większy, to sam ją będę robił – oznajmił Rudolf.
– Chcesz zostać aptekarzem? Dotąd myślałam, że zamierzasz uczyć się od ojca i zostać cukiernikiem.
Rudolf pokiwał głową.
– Oczywiście. Ale czekolada to przecież słodka przyprawa. A na nich znamy się lepiej niż magister Flückiger.
– My? – zapytała matka.
– Ja i tata.
– A on już wie o twoich planach?
– Jeszcze nie – przyznał Rudolf.
– Zostało jeszcze parę lat, zanim skończysz szkołę i zaczniesz się u niego przyuczać do zawodu. Ale plan już masz. Tylko co, jeśli tata się nie zgodzi? Co wtedy zrobisz, Ruedi?
Rudolf przechylił talerz, żeby móc wygrzebać resztki zupy dla mamy.
– To wtedy zrobię czekoladę sam – odparł. – Ale zrobię ją, zobaczysz!
***
Katharina
Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć. Oczy Kathariny szybko przyzwyczaiły się do półmroku panującego w wieży. W powietrzu czuć było duchotę, a ściany pokrywała wilgoć, jakby się pociły. Do pierwszego podestu było dwadzieścia siedem stopni, nie dwadzieścia sześć. Musiała się pomylić. Tata uważał, że powinna bardziej koncentrować się przy liczeniu, a nie myśleć o nie wiadomo czym. Ale teraz skupiła się na garnku z jedzeniem. I z większymi liczbami miała trochę kłopot. W ciągu czterech lat kształcenia w szkole nie doszli do nich. A przecież chodziła sumiennie zarówno zimą, jak i latem. A nie jak dzieci robotników fabrycznych z miasta, które często uczęszczały tylko do szkółki niedzielnej, albo dzieci chłopów, które mogły jedynie zimą chodzić do szkoły. Bo latem musiały pomagać na polu i w oborach. Rachunków Katharina nauczyła się później od taty. W pisaniu też ćwiczyła się tutaj w izbie na wieży, bo w szkole nie było na to czasu. Wystarczy, żeby umieć trochę czytać oraz napisać swoje imię, jak mówił nauczyciel. Do kogo mieliby pisać listy? Każde chrześcijańskie dziecko powinno umieć choć trochę czytać Biblię, jednak znajomość innych książek była dla nich zbędna. Natomiast tu na górze, w izbie ojca, znajdowały się woluminy bardziej lub mniej pobożne, co Katharina odkryła, pobieżnie je kartkując. To były wyjątkowe chwile, kiedy otwierała gruby, oprawiony w skórę tom i przekładała szeleszczące strony forzacu7, jak nazywał je tata, gdzie nie było żadnych liter, żeby dotrzeć na początek opowieści.
Wszystkie szczegóły dziejów biednego Wertera, jakie tylko zebrać zdołałem, zgromadziłem skrzętnie i podaję wam tutaj, ufny, iż wdzięczni mi będziecie za to. Zaprawdę, niepodobna odmówić podziwu i miłości charakterowi jego oraz zaletom umysłu, a smutne koleje jego życia wycisnąć muszą łzę z oczu8.
Te dwa długie zdania Katharina czytała już tyle razy, że mogła je powtórzyć z pamięci.
Czterdzieści siedem, czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć. Przy następnym podeście schodków było z kolei o dwa za dużo, dała sobie więc spokój z liczeniem. Jeszcze nie przeczytała całej książki pana Goethego. Skoro pierwsze zdania były takie długie i trudne, to pewnie nigdy jej się to nie uda. Ale chciałaby się dowiedzieć, o co chodzi z tym całym Werterem i dlaczego był taki nieszczęśliwy.
Czuła, że jest jej za ciepło w żakiecie, na który namówiła ją mama. Odstawiła garnek, zdjęła okrycie i przewiesiła je sobie przez ramię. Dotarła do dzwonnicy, w której poruszano pięcioma dzwonami kościoła św. Piotra. Stamtąd przechodziło się wyżej do izby zegarowej. Pan Hüttinger, zegarmistrz, przychodził kilka razy dziennie, żeby podciągnąć ciężarki przy pomocy wielokrążka. Zegar kościoła św. Piotra był najważniejszy w całym mieście. Według niego nastawiano wszystkie inne. Tata mówił, że znajdujący się tu cyferblat jest największy na świecie. Mierzył ponad osiem metrów wzdłuż i wszerz. Wskazówka godzinowa i minutowa były razem długie jak łódź na Limmacie, miały łącznie ponad dziesięć metrów. Kiedy ojciec na początku szkoły zmierzył Katharinę miarką, zawołał:
– Wreszcie jesteś tak duża, jak rzymskie cyfry na zegarze św. Piotra.
Nad dzwonnicą i izbą zegarową znajdowało się piętro z pięcioma dzwonami, największym pogrzebowym i najmniejszym chrzcielnym. Na wysokości czterdziestu metrów Katharina dotarła wreszcie do izby strażackiej. Tu kończyły się mury. Szpiczastą wieżę powyżej pokrywał dach z tysięcy drewnianych gontów z Engadyny9. Jej ojciec, strażak z wieży św. Piotra, przesiadywał tam, odkąd pamiętała. Właściwie odkąd przyszła na świat. Tutaj jej tata miał łóżko, stół i krzesło oraz półkę z książkami. Ale najważniejszy był róg, w który miał zadąć, gdyby gdziekolwiek dostrzegł ogień, oraz czerwona flaga, którą powinien przez jedno z czterech okienek wieży wskazać kierunek, skąd nadchodzi pożar. W nocy zamiast flagi używał czerwonej latarni i dzięki niej dawał znak.
Ojciec jak zwykle rozpoznał ją po krokach i zdyszanym oddechu, zresztą tutaj rzadko ktoś zaglądał. Matka, która wcześniej przychodziła, teraz wolała wysyłać Katharinę.
– Chatrino, co ty tutaj robisz? Przecież mam wszystko, czego potrzebuję. – Ojciec jak zazwyczaj miał na sobie ciemne skórzane spodnie sięgające nad kolano, płócienną koszulę, jasne pończochy i buty ze skóry jelenia. Dopiero gdy pod koniec tygodnia zawiązywał na szyi czerwoną chustkę, przemieniał się w muzykanta. Tu na górze pełnił służbę jako miejski wartownik i przy biciu zegarów co kwadrans robił obchód wieży, otwierając po kolei wszystkie cztery okienka i wyglądając na miasto oraz okolicę. Jeśli coś wydało mu się podejrzane, brał do ręki róg. W międzyczasie wyrabiał z drewna instrumenty: wycinał, zbijał i szlifował.
– Mama mówi, że będzie dzisiaj burza – wydyszała Katharina.
– Że jeszcze dziś? – Kaspar Ammann wstał i wyjrzał przez okienko, w stronę obu wież katedry Grossmünster. Niebo było jasne. Podszedł do przeciwległego okienka, wychodzącego na Albis. Kilka niegroźnych chmur piętrzyło się nad łańcuchem górskim, który kończył się górującym nad miastem szczytem Uetliberg.
– Nasza Babette znowu słyszy, jak trawa rośnie – stwierdził strażak i wrócił do blatu roboczego.
Polerował płytę cymbałów kawałkiem płótna z przyklejonymi ziarenkami piasku. Szmatki do polerowania robił sam. Jednak zapach kleju z kości, którego używał do przyklejania ziarenek piasku, wydawał się Katharinie nieznośny. Otworzyła więc okno.
Przyjrzała się niewielkiej płycie z jednym otworem rezonansowym, którą jej ojciec szlifował. W następnej kolejności przyklei progi, a potem naciągnie struny, zawsze trzy w jednym chórze.
– Wkrótce będziesz mogła na nich zagrać – stwierdził tata. Katharina zawsze pierwsza mogła wypróbować nowy instrument. Kiedy uderzała młoteczkami w struny, ojciec słuchał uważnie, czy dźwięk jest czysty, czy też pojedyncze struny skrzypią. Zauważał też wtedy wszelką niepewność w jej grze, każdy nie do końca trafiony dźwięk. Ale nic nie musiał mówić, bo ona sama to słyszała.
– Co tam nowego w pracowni krawieckiej pani Wyss? – zapytał.
– Nic szczególnego – odpowiedziała Katharina.
Ojciec uchylił pokrywkę garnka, wsunął do środka palec, po czym go oblizał.
– Mhm. Krupnik gryzoński zawsze się twojej mamie udaje.
Katharina patrzyła na niego, gdy wyjął łyżkę z szuflady i zaczął jeść zupę z garnka. Czy powinna opowiedzieć tacie, kogo dzisiaj spotkała? Ale czemu nie? Przecież zwykle o wszystkim mu mówiła. No i niedawno skończyła czternaście lat.
– Poznałam dzisiaj pewnego młodego człowieka – oznajmiła. – Przy Nowym Rynku. To student.
– Student? Ho, ho. – Ojciec zachowywał się tak, jakby to nie było nic szczególnego i jadł dalej zupę, nawet na nią nie patrząc. – Spodobał ci się?
Katharina zarumieniła się i napiła wody. Zobaczyła przed sobą młodzieńca w spodniach w pasy i obcisłym fraku, który w dłoniach obracał przetarty cylinder.
– Był bardzo chudy i miał zaczerwienione uszy – odpowiedziała. – A jego cylinder wyglądał na stary.
– Aha. Czyli wygłodzona tyczka – stwierdził jej tata, wychlipując krupnik do końca. – I nie stać go nawet na porządny kapelusz. W takim razie to nie jest ktoś dla ciebie, skoro ma za mało nawet dla siebie.
– Ojcze! – oburzyła się Katharina. – On tylko podniósł moją haftowaną poduszeczkę na igły, która mi upadła. A ty zachowujesz się tak, jakby mi się oświadczył.
– Tak byłoby najlepiej – stwierdził Kaspar Ammann. – Moja piękna córko o ciemnych włosach.
– Niektórzy mówią, że wyglądam jak Jeniszka.
– Ach, niech sobie gadają. Przecież to tylko z zazdrości.
Dzwon wybił pierwszy kwadrans po pełnej godzinie. Ojciec podszedł najpierw do południowego okna, a Katharina odruchowo wyjrzała na północ. Niebo zrobiło się nagle ciemne, niemal czarne. Rzeczywiście coś szykowało się nad Limmatem, nad rzeką sunęły gęste szare chmury. Kiedy były w połowie rzeki, rozdarła je błyskawica, która uderzyła w wyspę.
– Tato! – zawołała Katharina, przytrzymując się okiennicy. – Piorun trafił w papiernię na wyspie.
Ojciec natychmiast do niej przyskoczył. Mój Boże, oby nie zapalił się kryty drewniany most Brüggli, który prowadził na wyspę Papierwerd. Piorun uderzył najwyraźniej w jeden z budynków młyna. Ojciec dął już w strażacki róg ponad spokojnym miastem, które nie spodziewało się niczego na koniec tygodnia. Większość mieszkańców siedziała już przy kolacji. Katharina wymachiwała flagą, kiedy ojciec zapalał czerwoną latarnię. Wyspa otoczona była ze wszystkich stron wodą. Potrwa trochę, zanim płomienie przedostaną się na brzeg. Jeśli strażacy wyruszą od razu, może uda się zapobiec najgorszemu.
– Czyli mama miała rację! – zawołał ojciec. – Dobrze, że cię do mnie przysłała! Biegnij szybciutko do ogniomistrza przy Stegengasse. Znasz drogę?
Katharina przytaknęła i pobiegła. Kiedy mijała dzwonnicę, usłyszała, że ojciec ponownie dmie w róg. Przez plac św. Piotra, przed kościołem, biegli już jacyś ludzie, a Katharina zawołała z całych sił:
– Fürio, fürio! – i pobiegła do domu ogniomistrza.
***
Rudolf
Jezioro wyglądało tego dnia zupełnie inaczej niż zwykle. Słońce właśnie wstało, a nad wschodnim brzegiem widać było wąski pas nieba, błękitny jak niezapominajki. Nad nim rozciągało się pasmo łososiowych chmur przypominające rzuconą na plażę sieć rybacką.
Podczas gdy czeladnicy i pomocnicy z cukierni Vogla, a wśród nich ojciec Rudolfa, w parach nosili nad jezioro na drewnianych tragach starannie zapakowane do skrzynek torty, chłopak stał zdumiony i podziwiał niebo.
– Zobacz tylko, David, młody sterczy zamyślony, jak na niedzielnym nabożeństwie w kościele – zawołał Ueli do jego ojca. – Jakby dziś po raz pierwszy zobaczył jezioro.
Rudolf nawet nie zauważył, że odstawił obydwa kosze. Szybko wziął pierwszy z tartami truskawkowymi, a potem drugi z babkami z polewą cukrową i wbiegł na łódź, którą ładowali czeladnicy oraz dwóch członków załogi. Płaska barka miała pośrodku dach ze słomy dla ochrony pasażerów i towarów przed słońcem. Przewoźnicy musieli dostarczyć skrzynie z cukierni Vogla aż do Küsnacht. Cukiernia słynęła ze swoich tortów i wypieków nad całym Jeziorem Zuryskim i często zamawiano w niej desery na wielkie wesela.
– Żwawo, żwawo! – ojciec Rudolfa pośpieszał ich, a jednocześnie sprawdzał po raz kolejny, czy ładunek został bezpiecznie ustawiony. Bardzo mu zależało na szybkim i sprawnym dostarczeniu cennego towaru do Küsnacht. Łódź była bezpieczniejszym sposobem od dostawy wozem po wyboistych drogach.
– Na pewno wszystko zapakowaliście tak starannie jak zawsze. Przecież na was, Sprüngli, można polegać w stu procentach. No i też nie pierwszy raz przewozimy wasze słodkości na drugi brzeg.
– Spakowane są na pewno porządnie. Jeśli coś się stanie, to nie przez to – odpowiedział David Sprüngli i usadowił się pośrodku koszy i skrzynek, żeby w razie czego móc od razu coś poprawić czy przytrzymać. – Zależy raczej od tego, ile wam zajmie przeprawa i kiedy wreszcie wypłyniemy. Ja jestem gotowy.
– Zabawny człek z tego twojego ojca. – Jeden z wioślarzy mrugnął do chłopaka. – A przy tym taki przyjazny i towarzyski.
Ojciec Rudolfa nie słynął z poczucia humoru. Raczej z pilności i niezwykłego poczucia obowiązku. Pracował od rana do nocy i zawsze był na nogach.
– Sprüngli ma pięćdziesiątkę na karku – stwierdził niedawno rajca i cukiernik Vogel, u którego był zatrudniony – a robi więcej niż dwóch młodych czeladników.
Tyle że stary Sprüngli o szerokim czole, wciąż gęstych i ciemnych włosach oraz krótkiej szyi i nieco krępej, przysadzistej sylwetce prawie nigdy się nie śmiał. Za humor odpowiadała w ich domu raczej matka Rudolfa.
– To ruszamy! W końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności. – Wioślarz wskoczył na łódź i zajął miejsce po lewej stronie rufy, natomiast jego kolega stał już z długim wiosłem po prawej stronie dziobu. – W przeciwieństwie do tamtych – dodał, wskazując głową drugą łódź również z dwoma wioślarzami wypływającą na jezioro, która zaraz miała ich minąć.
Popatrzyli na nią wszyscy, także Rudolf. W łodzi znajdowała się para pasażerów. Mężczyzna zwrócony tyłem do jeziora, miał na sobie białą koszulę pod ciemnym kaftanem, a na szyi czerwoną chustkę. Obok niego na ławce leżał akordeon. Naprzeciwko niego siedziała piękna dziewczyna, która mogła być jego córką. Również miała przy sobie jakiś instrument, owinięty w chustę. Sądząc po kształcie, były to cymbały. Na szyi miała też przewiązaną czerwoną apaszkę, na którą opadały mocno kręcone czarne loki. Słomiany kapelusz zdobiła różowa jedwabna wstążka, zawiązana pod brodą. Twarz przesłaniał papierowy wachlarz pomalowany w nuty. Gdyby zostały zaśpiewane albo zagrane po kolei, zapewne utworzyłyby melodię. Rudolf chętnie by ją usłyszał. Najlepiej zaśpiewaną przez dziewczynę, choć zobaczył tylko jej włosy i równie ciemne oczy. Miał dziwne wrażenie w brzuchu, jakby coś łaskotało go od środka. To musiało mieć związek z nieznajomą, wciąż skrywającą twarz za wachlarzem. Na pewno była urodziwa jak Śnieżka ze starej książki z bajkami. Albo jeszcze piękniejsza.
Wioślarze oparli wiosła o mocowania na burtach.
– Czy to nie strażak z wieży św. Piotra wraz z córką? – zawołał ten stojący na dziobie.
Dziewczyna zauważyła, że wioślarze i pomocnicy na lądzie na nią zerkają i pomachała do nich uprzejmie. Jej ojciec wziął do ręki akordeon i zagrał wesołego lendlera10.
– Czy mogę popłynąć z wami do Küsnacht, ojcze? – zawołał szybko Rudolf, gdy łódź już prawie odpływała.
– A nie chciałeś wybrać się z Heinim do Platzspitz na ryby? – odpowiedział pytaniem ojciec.
– Piękna panna zawróciła mu w głowie – zażartował wioślarz. – Pewnie chciałbyś potańczyć z nią na weselisku, co, Ruedi?
– A umiesz w ogóle tańczyć? – zapytał Ueli. – Bo od ojca to się na pewno nie nauczyłeś. W życiu nie widziałem, żeby tańczył.
– To wskakuj – zawołał ojciec – byle szybko, bo musimy ruszać.
Chłopak w ogóle nie zwracał uwagi na to, że inni stroją sobie z niego żarty.
Wskoczył na łódź, która nieco się zachybotała, ale obaj wioślarze szybko przywrócili jej równowagę zręcznymi ruchami wioseł.
– No to sprawdźmy, kto pierwszy dotrze do Küsnacht – zawołał wioślarz na rufie i szybko złapał wspólny rytm z kamratem na dziobie.
Niebo się przejaśniło i obie łodzie płynęły niemal równo. Rudolf tak długo wpatrywał się w dziewczynę, że w końcu zauważyła jego spojrzenie i się uśmiechnęła. Dopiero wtedy odwrócił wzrok. Bardzo chciałby usłyszeć, jak gra. Ale byli tylko dostawcami z cukierni Vogla, a nie gośćmi weselnymi. Gdy tylko wyładują łódź, za wypieki odpowiedzialni będą już pracownicy gospody, a ojciec zaraz popłynie z powrotem.
W Küsnacht Rudolf pomagał przy rozładunku. Muzykanci ruszyli natomiast pośpiesznie drogą do gospody.
– Szklaneczka piwa, Sprüngli? Na pewno jesteście spragnieni po podróży przez jezioro. – Karczmarka podała Davidowi napitek, a Rudolf skorzystał z okazji, żeby wymknąć się i zajrzeć do sali weselnej. Zobaczył tam akordeon oraz oparty o ścianę kontrabas, a z boku długiego i odświętnie udekorowanego stołu siedziała tamta dziewczyna. Włosy miała czarne jak heban i uśmiechnęła się, kiedy zauważyła Rudolfa. Widocznie go rozpoznała.
– Ach, to ty! – zawołała. – Chłopiec z drugiej łódki.
– Mam na imię Rudolf – odpowiedział. – A ty?
– Katharina – i szybko dodała: – Ale wszyscy mówią do mnie Chatrina. Umiesz grać na jakimś instrumencie?
Rudolf pokręcił głową.
– Zagrasz mi coś? – zapytał.
Długo się nie namyślała.
– Dobrze. I tak muszę sprawdzić cymbały po podróży i ponownie je nastroić. – Wyciągnęła z worka dwie cienkie pałeczki, przypominające młoteczki i uderzyła nimi w struny, delikatnie, ale szybko. Rudolf znowu poczuł, że łaskocze go w brzuchu i na skórze, aż po czubek głowy. Dostał gęsiej skórki na plecach i nagle sposób, w jaki grała, wydał mu się nie tylko słodki, ale jednocześnie smutny. Tak smutny, że niemal zebrało mu się na płacz.
– Co ci? – zapytała, przerywając grę. – Masz dziwną minę. Nie podoba ci się ta melodia?
– Ależ nie, wręcz przeciwnie – zapewnił Rudolf i zacisnął usta.
Przyglądała mu się nieufnie.
– Coś ci jest. Mów od razu.
– Ja… chciałbym się z tobą ożenić – wydukał Rudolf, cały czerwony.
– Co? Już teraz? – roześmiała się.
– Nie teraz – odparł Rudolf. – Jak dorosnę.
– Jak dorośniesz, Rudolfie, to ja będę już starą panną. – Uśmiechnęła się. – Mam już skończone czternaście lat. Nie mogę tyle czekać, żebyś dorósł.
– Ale musisz. – Rudolf najchętniej chwyciłby dłonie Kathariny i pocałował ją w usta. Sprawa była aż tak poważna.
– Ale dlaczego? – Odłożyła młoteczki na bok i spojrzała na niego.
– Bo chcę tylko ciebie i żadnej innej.
– Zaraz, zaraz – powiedziała. – A moje zdanie się nie liczy?
– To nie chcesz mnie?
– Przecież ja cię w ogóle nie znam. I jestem od ciebie starsza. Nie pasujemy do siebie.
– Ależ tak, pasujemy, przekonasz się. Kiedy dorosnę, będę o wiele wyższy. Na pewno wyższy od ciebie. I będę pracował jako cukiernik i wytwórca czekolady. I będę dużo zarabiał. A ty będziesz jeszcze piękniejsza niż teraz.
– Tak? – zapytała z szerokim uśmiechem. – A skąd możesz to wiedzieć? Umiesz zajrzeć w przyszłość?
– Ja to po prostu wiem – stwierdził Rudolf. – Tylko musisz na mnie poczekać.
Katharina uśmiechnęła się. Nie traktowała go poważnie, ale Rudolf mówił szczerze.
Do sali razem z ojcem Kathariny wszedł David Sprüngli, z typowym dla siebie ponurym wyrazem twarzy, budzącym lęk w większości ludzi, nawet w Rudolfie. Spodw łba spojrzał na dziewczynę oraz syna i odwrócił się do drzwi.
– Odpływamy! – powiedział. To był rozkaz.
– Ade! – rzucił Rudolf i ruszył za ojcem. Ostatni raz obejrzał się na Katharinę, a ona obdarzyła go nieopisanie słodkim uśmiechem, który odbijał się też w jej oczach, połyskujących niczym ciemne, dojrzałe wiśnie.
***
– Ruedi!
Rudolf wracał ze szkoły, kiedy usłyszał wołanie aptekarza. Magister wymachiwał gazetą, dając mu znaki, żeby podszedł.
– O co chodzi, panie Flückiger? – zapytał Rudolf, wchodząc do Apteki pod Słoniem.
– Znasz pana Sucharda z Neuenburga? – zapytał aptekarz. Rudolf odparł, że nie.
– Sucharda? – zapytał. – To Francuz?
– Szwajcar11 – potwierdził magister. – Spójrz tutaj. – Wskazał palcem artykuł w gazecie. – Najlepiej przeczytaj to sam. Umiesz czytać, prawda?
Rudolf pokiwał głową. Choć właściwie nigdy dotąd nie czytał gazety, tylko w szkole teksty z tablicy. Dopiero po chwili rozszyfrował nazwisko Szwajcara, a na dodatek źle je wymówił. Był przy imieniu, kiedy Flückiger wyrwał mu gazetę.
– Musisz się jeszcze nauczyć francuskiego, Ruedi. Jeśli chcesz się stać człowiekiem światowym albo choćby kulturalnym, to będzie to niezbędne.
– A o co chodzi z tym panem z Neuenburga? – zapytał Rudolf.
– Posłuchaj, co o nim piszą: Philippe Suchard uczył się rzemiosła cukierniczego u brata w Bernie. Czyli można powiedzieć, że to taki kolega twojego taty. Potem wyjechał do Ameryki, żeby sprzedawać tam szwajcarskie zegarki i hafty. Powróciwszy z podróży, otworzył w zeszłym roku sklep ze słodyczami w Neuchâtel. Neuchâtel to to samo, co Neuenburg, tylko po francusku – wyjaśnił aptekarz. – A teraz słuchaj uważnie, Ruedi: w tym samym roku, czyli anno domini 1826, założył w Serrières pod Neuchâtel fabrykę czekolady Sucharda.
Czyli to dlatego magister czytał mu artykuł z gazety. Suchard był szwajcarskim wytwórcą czekolady!
– W fabryce pana Sucharda używa się maszyn napędzanych siłą wody. On sam je wymyślił. Czyli jest nie tylko producentem, ale też majsterkowiczem i wynalazcą – powiedział pan Flückiger. – I zobacz, co ten człowiek wymyślił. Ach, gdybym nie miał już zawodu, też mógłbym tak majsterkować i coś wynaleźć.
– Co takiego stworzył pan Suchard?
– Czekaj, tu jest napisane: melanżer.
– A co to jest?
– Melanżer to maszyna do mieszania. Miesza kakao z cukrem, zakładam, że lepiej niż ja w moździerzu. Napisano tu też, jak ten melanżer wygląda: to płytka granitowa misa podgrzewana od spodu, w której poruszają się walce wykonane z tego samego materiału. Przy wykorzystaniu siły wody, nie ręcznie. No i co ty na to?
Aptekarz spojrzał na Rudolfa znad szkieł okularów.
– W takim razie zarobi tą swoją maszyną więcej niż pan moździerzem – odpowiedział Rudolf.
– Oczywiście! – potwierdził Flückiger.
– A skoro wytwarza dużo czekolady, to nie musi sprzedawać jej tak drogo jak pan.
Aptekarz obrzucił go surowym spojrzeniem.
– Czy to znaczy, że uważasz moje ceny za zbyt wysokie? – prychnął. – A ja dałem ci specjalną cenę dla Ruediego Sprüngli, kiedy twoja mama była chora i przyszedłeś ze skarbonką pełną grosików.
Czy aptekarz się na niego pogniewał? Rudolf nie był pewien.
– Nie… – wydukał. – Nie o to mi chodziło.
– No pewnie. – Magister poklepał go po ramieniu. – Żartowałem sobie.
Rudolf chciał zapamiętać te wszystkie francuskie słowa, żeby móc opowiedzieć o tym mamie w domu. Ale gdy usiadł do obiadu, zapomniał nawet nazwisko wynalazcy, a co dopiero nazwę urządzenia. Pamiętał za to doskonale, jak ta maszyna działała.
W nocy Rudolf wiele razy patrzył przez maleńkie okno ciemnej izby w poszukiwaniu pasma świtu, ale panowały takie ciemności, jakby ktoś wylał na miasto inkaust z kałamarza. Ostrożnie przekręcił się z powrotem do ściany. Gdyby trzeszczące łóżko obudziło jego brata, zaczęłyby latać kapcie. Właściwie Rudolf mógł zdać się na matkę, że ta dopilnuje, aby nie zaspał. Lecz gdy oczy już zaczęły mu się zamykać, znowu się ocknął. Nad ranem musiał jednak w końcu zasnąć, bo mama dłuższą chwilę delikatnie potrząsała go za ramię, aż wreszcie uniósł ciężkie powieki. W oknie widać było teraz mleczne, szarawe smugi, ale Rudolf był tak zmęczony, jakby całą noc biegał w kółko.
– Już pora – szepnęła mama i odsunęła kołdrę. Rudolf podciągnął kolana, objął je dłońmi i się skulił. A potem głęboko wciągnął powietrze i wypuścił je, żeby dodać sobie odwagi, po czym wreszcie wstał. Zatrzeszczało, brat coś burknął, ale się nie obudził. Dzisiaj to rzeczywiście on, Rudolf, wstał wcześniej od Davida. I tak miało być przez dłuższy czas, możliwe, że przez kolejne trzy lata – na tę myśl aż wsunął głowę między ramiona. Byle o tym nie myśleć.
– Przyzwyczaisz się – powiedziała mama, kiedy dreptał przez kuchnię do ustępu. – W piekarni zawsze pierwszy jest twój ojciec – usłyszał jeszcze. – I tak zostanie.
Kiedy chłopak się umył, śniadanie czekało już na stole.
– Jedz – powiedziała mama. – Potrzeba ci tego w pierwszy dzień. Pomocnicy i inni czeladnicy będą się uważnie przyglądać synowi Sprüngliego.
– Ale ja ich wszystkich znam, Ueliego, Simona i Christopha. I to od dawna.
– A oni znają ciebie. Teraz jednak nie jesteś już małym Ruedim. Jesteś uczniem, a oni stoją wyżej od ciebie. Przekonasz się, o co mi chodzi. Od dziś jesteś czwartym pracownikiem piekarni. Najmłodszym. Ale jeśli będą zbyt surowi, zgłoś to ojcu. Albo mnie.
Odsunęła mu włosy z czoła.
– A co to? – zapytał Rudolf. Obok niego na ławie stał stary, przypominający beczułkę plecak do noszenia ciężarów. Ojciec zrobił mu go, kiedy miał cztery czy pięć lat. Zakładał go zawsze wtedy, gdy furmanką przywożono do piekarni przy Marktgasse cukier i mąkę w wielkich beczkach. Skąd dzieci w okolicy błyskawicznie dowiadywały się o takich dostawach, pozostawało zagadką. Zbiegały się ze wszystkich uliczek, kiedy rozładowywano beczki, bo między klepkami trafiały się szpary i zawsze gdzieś na bruk rozsypał się cukier. I właśnie na ten przysmak rzucały się dzieci. Chowały się pod furmanką i wypełzały spod niej, gdy tylko pomocnicy napełnili szuflami kadzie z wielkich beczek i zarzucili je sobie na plecy, żeby wnieść do środka. Zwykle Christoph albo Simon pakował też plecak Rudolfa i przenosił go, żeby nie rozsypać ani odrobiny cennego ładunku. Ale dlaczego matka przyniosła go dzisiaj ze strychu?
– Zajrzyj do środka – powiedziała.
Na górze leżała kurtka z białego płótna, nie całkiem nowa, ale świeżo uprana i wyprasowana. Pod spodem czapka piekarza i zawiązywany fartuch.
– Skąd to wszystko? – zapytał Rudolf.
– Jak to skąd? – odpowiedziała pytaniem. – Uszyłam i od wiosny zastanawiałam się, czy we wrześniu się zmieścisz.
Rudolf przymierzył czapkę. Czy w Zurychu był jakiś uczeń cukierniczy, który w pierwszy dzień w piekarni miałby na sobie świeżo wyprasowany i kompletny strój roboczy? Czy zaczną z niego od razu kpić, jeśli pokaże się tam taki wystrojony?
– No dalej, przebierz się, a potem biegnij do piekarni.
***
1 Gottfried Keller, Legendka o tańcu i wybór poezyj, przeł. Alfred Tom, wyd. K. Paszkowskiego, Warszawa 1924.
2 Ade – szwajcarskie potoczne pożegnanie (adieu).
3 Szwajcarska wymowa „ue”: Ru-edi.
4 Rapp – drobna moneta szwajcarska, obecnie 1/100 franka.
5 Chatrina – wymowa przez mocne, charczące „ch”.
6 Jenisze – koczownicza grupa etniczna w Europie Zachodniej o nieznanym pochodzeniu, z kulturą o silnie wykształconym tabu oraz wielopokoleniowymi rodzinami. W Szwajcarii do lat 70. XX wieku prowadzono na wpół oficjalną politykę wynaradawiania Jeniszów.
7 Forzac – potoczna wśród drukarzy nazwa wyklejki.
8 Johann Wolfgang Goethe, Cierpienia młodego Wertera w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli (wolnelektury.pl).
9 Engadyna – długa górska dolina w Gryzonii na południu Szwajcarii.
10 Austriacki taniec ludowy w metrum 3/4 lub 3/8 w umiarkowanym tempie popularny na przełomie XVIII i XIX w., stanowiący prototyp walca.
11 Zachodnią, francuskojęzyczną część Szwajcarii, obejmującą m.in. Genewę i Lozannę, nazywa się Romandią.
Lindt & Sprüngli. Zwei Familien, eine Leidenschaft by Lisa Graf
© 2024 by Penguin Verlag,
a division of Penguin Random House Verlagsgruppe GmbH, München, Germany
Polish edition copyright © 2025 Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o. o.
Polish translation copyright © 2025 Daria Szymala
Redakcja
Daria Lebida
Tłumaczenie
Daria Szymala
Korekta
Magdalena Chrobok
Projekt graficzny okładki
Anna Slotorsz
Skład i łamanie wersji do druku
Łukasz Slotorsz
Wydanie pierwsze
ISBN: 9788384300411
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Prolog
1826
1830
Przypisy
Strona redakcyjna
Spis treści