Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 09.09.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Wychowana w domu dziecka Nina wie, że ma niewiele do stracenia. Wynajmuje pokój w niebezpiecznej dzielnicy Wrocławia, żyje samotnie i ledwo wiąże koniec z końcem. Jedyną odskocznią jest dla niej ścianka wspinaczkowa oraz upragnione wyjazdy w wysokie góry. Dziewczyna postanawia dołączyć do klubu wspinaczkowego, co niespodziewanie okazuje się prawdziwą próbą charakteru.
Mikołaj od zawsze chciał zostać himalaistą tak jak jego ojciec. Gdy góry odebrały mu go na zawsze, przeżył załamanie i stoczył się na dno. Miłość do wspinaczki okazała się jednak silniejsza. Chłopak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I nie wybaczył człowiekowi, który zostawił jego ojca w górach na pewną śmierć.
Wspinaczka jest całym światem Niny i Mikołaja oraz jedyną szansą na ocalenie przed dręczącymi ich demonami. Czy życie na krawędzi przyniesie im ukojenie i pozwoli raz na zawsze rozliczyć się z trudną przeszłością?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Łukaszowi,
najlepszemu partnerowi od liny i do życia.
Moim przyjaciółkom: Julii i Pauli.
Moim rodzicom.
Dziękuję za wszystko,
co zrobiliście dla tej książki i jej autorki.
THERE IS FREEDOM WAITING FOR YOU,
ON THE BREEZES OF THE SKY,
AND YOU ASK „WHAT IF I FALL?”
OH BUT MY DARLING,
WHAT IF YOU FLY?
– ERIN HANSON
PROLOG
Mikołaj
Zamierzam dziś złamać prawo. Obudziłem się w środku nocy i to była pierwsza rzecz, o której pomyślałem. Zrobić to.
Na placu Społecznym mijam nieruchomy diabelski młyn, najbardziej widoczny punkt wesołego miasteczka. Ten widok przypomina mi dzieciństwo i pierwszy raz, kiedy jechałem kolejką górską. Wagonik pędził po torze, nurkował i zataczał pętle, wszyscy dookoła wrzeszczeli ze strachu, a ja byłem znudzony. Bardzo znudzony. Wisząc głową w dół, wyobrażałem sobie, że zabezpieczenia nagle się podnoszą, a ja rozkładam ramiona i lecę w powietrzu jak ptak. Nie chciałem zginąć. Po prostu zawsze wierzyłem w swoją nieśmiertelność.
To się nie zmieniło.
W radiu leci The Clash. Zaciskam dłonie na kierownicy i wjeżdżam na most Grunwaldzki w rytmie The Guns of Brixton. Jest szósta rano, słońce dopiero wschodzi, oświetla wszystko bladym blaskiem. O tej porze Wrocław jest uśpiony, chodniki są puste, na ulicach niewiele samochodów. Miasto nie odgrywa żadnej roli. Miasto jest tylko scenerią, męczącym tłem. Z jakiegoś powodu ludzie myślą, że to właśnie w wielkich miastach dzieją się ważne rzeczy, ale nie mają racji. Wszystko, co naprawdę istotne, rozgrywa się poza ich granicami, z dala od zabudowań, bez świadków. Miasta są przewidywalne. Kontrolowane. Bezpieczne. Ale zdarzają się chwile, pojedyncze wyjątkowe chwile, kiedy robi się w nich całkiem ciekawie. To właśnie jedna z nich.
– But you’ll have to answer to. O-oh, the guns of Brixton.
Nie jestem sam. Z tyłu Piotrek i Damian nucą słowa refrenu. Na fotelu obok mnie przysypia Bartek z kapturem naciągniętym na oczy. Nie prosiłem ich, żeby jechali ze mną, nie potrzebowałem towarzystwa, ale się uparli.
– Boisz się, Sokół?
W lusterku wstecznym łapię zaciekawione spojrzenie Piotrka. No tak, to w pewien sposób oczywiste, że zapytał o to, z czym sam walczy. Miesiąc temu, wspinając się w Tatrach, oberwał w głowę ukruszonym kawałkiem skały. Nie stracił od razu przytomności i przez moment był przekonany, że umiera. Od tamtej pory inaczej postrzega świat, a pod swoimi tatuażami starannie skrywa cienką warstwę strachu.
– Czego miałbym się bać? – pytam.
– Nie wiem. Aresztu? Zamknięcia w psychiatryku? Wymieniać dalej?
– To tylko możliwości.
– To są te lepsze możliwości. Damian, co jeszcze grozi Sokołowi?
– Kodeks wykroczeń. Artykuł sześćdziesiąty szósty, paragraf pierwszy. – Damian recytuje beznamiętnym głosem. – Kto ze złośliwości lub swawoli, chcąc wywołać niepotrzebną czynność…
– No i po co rzucałeś studia? – przerywa mu Piotrek. – Teraz przydałby nam się prawnik.
Damian uśmiecha się kątem ust. Jeszcze niedawno miał bardzo poukładane życie. Był jednym z najlepszych studentów na roku, dostawał stypendium, po aplikacji czekała na niego ciepła posadka w kancelarii ojca. Ale pewnego dnia rzucił wszystko, bo – jak mi powiedział – chciał, żeby życie wreszcie czymś go zaskoczyło.
– Ale wiesz w ogóle, co to strach, tak? – Piotrek otwiera okno, wpuszczając trochę zanieczyszczonego powietrza do samochodu. – Znasz to uczucie, Sokół? Pamiętasz, kiedy ostatnio się czegoś bałeś?
Nigdy tego nie zapomnę. Miałem dwanaście lat. W ciszy spokojnego letniego popołudnia usłyszałem najpierw dzwonek telefonu, a potem rozdzierający krzyk matki. Wtedy właśnie zrozumiałem, co znaczy prawdziwy strach. Ściskałem poręcz schodów i trząsłem się jak epileptyk, nie mogłem oddychać, nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. Dziś mija dokładnie dziesięć lat od tamtego dnia.
– Nie, nie pamiętam – mówię.
– Ej, jest szósta rano. Nie za wcześnie na takie egzystencjalne pierdolenie? – mruczy Bartek spod kaptura.
Chyba jeszcze nie do końca się obudził po wczorajszym. Bartek celebruje życie. Lubi spotykać się z ludźmi i ostro imprezować. Ja też to lubiłem, ale w przeciwieństwie do niego nie znałem umiaru. Kiedyś niszczenie samego siebie wydawało mi się oczywistym rozwiązaniem, jedyną drogą do wolności. Teraz widzę, że dróg jest znacznie więcej, można je odnaleźć, wystarczy odrobina wysiłku i determinacji.
– A jeśli naprawdę cię zamkną? – pyta Damian.
– Wszystko ma swoją cenę. – Wzruszam ramionami.
Wjeżdżam na Wystawową i parkuję auto pod dawną Wytwórnią Filmów Fabularnych. Kilka lat temu to było miejsce najlepszych koncertów we Wrocławiu. Wiele razy piłem w pobliskim parku, a później zlany potem szarpałem się w pogo pod sceną.
Ale te czasy już minęły.
Teraz przerobili to miejsce na Centrum Technologii Audiowizualnych i podobno naprawdę kręcą tam filmy.
Wyłączam radio. W samochodzie zapada cisza. Wszyscy bez słowa gapimy się na Iglicę. Strzelista stalowa konstrukcja na szerokiej podstawie przypomina mniejszą wersję wieży Eiffla. Stoi na środku długiego placu, za nią widać kopułę Hali Stulecia.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – Bartek przeciera twarz dłonią, pozbywając się resztek senności.
– Inaczej by mnie tu nie było.
Mam na sobie dres, sportową czarną kurtkę, trampki. Do tego worek z magnezją przypięty do pasa. Wyglądam, jakbym szedł na zwykły trening, i w pewnym sensie tak właśnie jest.
Wszyscy na mnie patrzą, wyczuwam napięcie. Najwyraźniej czekają, aż coś powiem. Jakieś znaczące ostatnie słowa.
– Pamiętajcie, żeby dać mi znać, co się dzieje – przypominam. – Do zobaczenia.
Bartek wyciąga zaciśniętą dłoń, zderzamy się pięściami. Potem powtarzam ten gest z każdym z nich. Nie lubię być uzależniony od czegokolwiek ani kogokolwiek, ale dla nich robię wyjątek, bo to najlepsi ludzie, jakich znam.
– Trzymaj się, Sokół – mówi Bartek.
„Trzymaj się” w kontekście tego, co chcę zrobić, to bardzo dobra rada.
Wysiadam z samochodu i ruszam w stronę Iglicy. Z każdym krokiem rośnie w moich oczach, przysłaniając wszystko inne. Na całej wysokości wieży widzę stalowe żebra – zwężające się ku górze stopnie, na których można przystanąć. To ważne. Przede mną dziewięćdziesiąt metrów wspinaczki, przyda się chwila odpoczynku. No i jeszcze jedno: nie zabrałem ze sobą żadnego sprzętu do asekuracji. Karabinki i taśmy zostały w domu zamknięte w szafie.
Jest ryzyko, jest zabawa.
Albo piargi, albo sława.
Dotykam śruby mocującej konstrukcję do podłoża.
„Cześć” – myślę.
Wdrapuję się po niej szybko i wchodzę na stalową nogę wieży. Dłonie mocno trzymają ostre krawędzie, guma na podeszwach butów piszczy w zetknięciu z gładką powierzchnią.
Ludzie zawsze pytają, dlaczego to robię.
„Dlaczego, dlaczego, dlaczego?”
Odpowiadam zawsze tak samo.
Jeśli musisz pytać, nie jesteś gotowy, żeby zrozumieć odpowiedź.
* * *
Ten dźwięk. Przeciągłe wycie syren alarmowych oznaczające kłopoty. Właśnie w ten sposób przypomina o sobie świat. Wyjąc. W kieszeni kurtki wibruje telefon. Krótki pojedynczy sygnał. Bartek daje mi znać. Wiem już, że na dole coś się dzieje, ale w tej chwili mam ważniejsze sprawy. Dłonie pieką, mięśnie ramion sztywnieją zmęczone długą pracą. Staję na wąskim stalowym żebrze na wysokości pięćdziesięciu metrów i czuję, jak Iglica odchyla się lekko pod naporem wiatru. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, żebym stracił równowagę. Oddycham szybko, po czole spływa kropla potu.
Co On by mi teraz powiedział?
Pewnie to, co zawsze. „Zachowaj zimną krew, Mikołaj, nie ulegaj emocjom”.
Wiatr wieje mocniej. Z dołu dobiega wycie syren. Zamykam oczy, wyrównuję oddech.
Spokój. Wszystko może zniknąć w ułamku sekundy, dlatego nic nie ma znaczenia. Poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji to iluzja. Zrozumiałem to w wieku dwunastu lat, stojąc na schodach i słuchając rozpaczliwych krzyków matki. Wtedy w mojej głowie nastąpiło zwarcie, przepalenie obwodów. Od tamtej pory nie boję się niczego. Strach nie ma sensu, skoro najgorsze już się wydarzyło. A więc skupienie. Pełen spokój.
Otwieram oczy, wracam na krawędź i znów zaczynam się wspinać. Syreny wciąż wyją.
* * *
Siedemdziesiąt metrów.
Sprawdzam esemes od Bartka.
Są już cztery wozy strażackie i suka. Złaź, robi się grubo.
Chowam telefon do kieszeni. Do wierzchołka Iglicy zostało tylko dwadzieścia metrów.
Ale wycie syren nie ustaje. Nie znoszę tego dźwięku, rozprasza mnie, tracę przez niego koncentrację.
Wszystkie pomysły skądś się biorą. Ten powstał z nudy. Są dni, kiedy po prostu wiesz, że musisz coś zrobić, bo inaczej eksplodujesz. Chociaż psychiatra, którego kiedyś wyznaczył mi sąd w pakiecie z nadzorem kuratora, miałby inny pogląd na tę sprawę. On szukałby przyczyn w tamtym zdarzeniu sprzed dziesięciu lat. Nieważne. Nigdy nie lubiłem tego pajaca tak niezbicie przekonanego o własnej nieomylności.
Syreny. Wciąż. Wyją.
Ktoś z przechodniów musiał mnie zauważyć. Zadzwonił na policję i opowiedział o świrze wspinającym się na Iglicę. Ten ktoś pewnie obserwuje teraz całą akcję, zaciera ręce i napawa się zamieszaniem, jakie wywołał. Nie mam do niego pretensji, chociaż zepsuł mój plan. W końcu każdy z nas chce coś przeżyć, nawet jeśli przypadnie mu tylko rola świadka.
* * *
Schodzenie nigdy nie daje tych samych emocji co wspinaczka. Zapieram się stopami o gładką powierzchnię i metr po metrze zeskakuję w dół. Szybko, mechanicznie, bezmyślnie. Adrenalina schodzi ze mnie jak resztki narkotyku – to złe, paskudne uczucie. Im jestem niżej, tym bardziej serce zwalnia, a z ciała ulatuje energia. Na jej miejscu wkrótce pojawi się pustka, której nie wypełni absolutnie nic. Żadne słowa, żadne gesty. Żadna dziewczyna i żadna chemia.
Kiedy zeskakuję na szerokie żebro na wysokości pięciu metrów, widzę wreszcie twarze mundurowych. Kiwam głową kilku strażakom stojącym u podstawy Iglicy. Szanuję ich. To odważni ludzie, którzy jako jedni z nielicznych wykonują sensowną, wartościową pracę. Szkoda, że dziś zmarnowałem ich czas. Oprócz nich jest jeszcze trzech policjantów. Krążą wokół Iglicy jak sępy. Są niewyspani i wściekli, zapewne w myślach życzą mi bolesnego upadku. Pewnego razu ich koledzy po fachu zrobili nalot na squot, na którym wtedy mieszkałem. Wykopali drzwi, wywlekli mnie i innych za fraki i rzucili na beton. Nie wiem, czego szukali, ale pamiętam uderzenia i kopnięcia. Nie miałem nawet osiemnastu lat.
– Co słychać? – pytam najbliższego policjanta, młodego blondyna z wąsem.
– Proponujemy, żeby pan spokojnie zszedł i nie uciekał – odpowiada sztucznie przyjaznym tonem.
Uśmiecham się. To bardzo miła propozycja. Oczywiście zapomniał dodać, że zaraz po zejściu mnie skują, wrzucą do radiowozu i zawiozą na komisariat, a tam już zrobią ze mną, co będą chcieli. Nie zamierzam im tego ułatwiać.
– To może wy chodźcie do mnie – proponuję. – To nie takie trudne. Może wam się udać, jeśli się postaracie.
– Śmieszy cię to? – warczy ten sam gliniarz, który najwyraźniej już nie chce być moim przyjacielem. – Zobaczymy, jak ci będzie wesoło, kiedy zejdziesz. A my się nigdzie nie wybieramy.
– Ale ja tak.
I zanim zdąży coś odpowiedzieć, zanim ktokolwiek z nich zrobi chociaż krok, zeskakuję na ziemię i zaczynam biec.
ROZDZIAŁ 1
Nina
Kod. Jaki może być kod? Potrzebuję kodu do tej pieprzonej bramy. Typowe. Planując dzisiejszy wieczór, uwzględniłam dziesiątki możliwych przeszkód i okoliczności, ale nie pomyślałam o domofonie.
Zadzieram głowę, obserwuję okna kamienicy. Tylko w kilku widać światło, reszta jest ciemna. Z zewnątrz nic na to nie wskazuje, ale w tym starym budynku dzieje się dziś coś bardzo ważnego. Coś, w czym muszę wziąć udział.
Naciągam kaptur. Deszcz z każdą chwilą pada coraz mocniej. Naciskam jedynkę, ale odpowiada mi tylko cisza. Wybieram kolejny numer. To duża kamienica, piętnaście mieszkań, w końcu ktoś mnie wpuści. Albo wróci ze spaceru i otworzy bramę, a wtedy wejdę za nim.
Ale mijają kolejne minuty i nic. Nikt nie przychodzi, domofon milczy. Starszy facet spacerujący z psem obrzuca mnie spod parasola spojrzeniem pełnym politowania. Muszę stanowić wyjątkowo żałosny widok, jakbym czekała na coś, co nigdy się nie wydarzy.
Może tak właśnie jest. Może zmienili dzień spotkania. Albo przenieśli je w inne miejsce. To właśnie ryzyko przychodzenia na zamknięte wydarzenie, na które nie mam zaproszenia. Wyciągam telefon z kieszeni i sprawdzam godzinę. Jeśli wszystko przebiega zgodnie z planem, spotkanie trwa już od dziesięciu minut. Powinnam była przyjść tu wcześniej, wyrwać się z roboty bez względu na konsekwencje. Spieprzyłam sprawę.
„Myśl, Nina, myśl. Co możesz zrobić?”
Przyglądam się uważnie fasadzie kamienicy. Zatrzymuję wzrok na wypukłościach i nierównościach, wystających gzymsach i parapetach. Na drugim piętrze zauważam uchylone okno. Dziwne. Kto zostawiałby otwarte okno w taką pogodę? Może to zwykły przypadek, a może jakiś test. Co jestem w stanie zrobić, żeby dostać się do środka?
* * *
Wspinanie się po mokrej ścianie kamienicy nie należy do łatwych zadań. Chwyty są niepewne, trampki ślizgają się po wilgotnej powierzchni. Gdybym robiła to po raz pierwszy, pewnie już dawno zleciałabym na pysk. Ale to nie jest mój pierwszy raz. A chęć znalezienia się w środku wygrywa z obawą przed upadkiem i strażą miejską.
Po kilku minutach zdrętwiałymi dłońmi łapię za ramę okienną. I wtedy słyszę szczekanie. Głośne i przejmujące, jakby kundel chciał zaalarmować cały Wrocław.
– Halo?! Co pani wyprawia?!
Patrzę w dół. Mężczyzna z psem stoi pod bramą i wytrzeszcza oczy. Nie czekając na dalszy ciąg, podciągam się na rękach, opieram stopę na parapecie i wskakuję do środka.
Ląduję niezgrabnie na klatce schodowej śmierdzącej zbutwiałym drewnem. Ramiona mam sztywne, obolałe i napięte z wysiłku, dłonie mi drżą. Po prawej stronie widzę schody, a w głębi klatki – drzwi do trzech mieszkań. Na jednych zamiast numeru wisi blaszana tabliczka. Natychmiast zapominam o bólu. Zdejmuję kaptur i podchodzę bliżej. Proste czarne litery układają się w napis: „Klub Wspinaczki CRUX”.
Drzwi są otwarte. Wchodzę do środka. Długi korytarz jest zawalony rowerami i plecakami, na końcu dostrzegam uchylone drzwi, zza których dobiegają głosy i śmiechy. Z każdym krokiem czuję coraz większe napięcie, ale jest jeszcze coś. Krucha, głęboko skrywana nadzieja. Być może wszystko, co do tej pory wydarzyło się w moim życiu, prowadziło właśnie do tej chwili.
Popycham lekko drzwi. W pokoju jest kilkanaście osób. Siedzą na składanych drewnianych krzesłach i gadają z ożywieniem. Pierwszy dostrzega mnie blady, ciemnowłosy chłopak w okularach i koszulce z logo Joy Division. Marszczy brwi ze zdziwieniem i szturcha kumpla sprawdzającego coś na komórce. Ten drugi, chudy, z wydziaranymi ramionami, chowa telefon do kieszeni, obrzuca mnie przelotnym spojrzeniem, a potem kręci przecząco głową. Nie pamiętają mnie. Jasne, w końcu nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.
Ale ja pamiętam tych dwóch. Zawdzięczam im coś, choć żaden z nich nie ma o tym pojęcia.
Po raz pierwszy zobaczyłam ich miesiąc temu w schronisku nad Morskim Okiem. Siedziałam sama w kącie zatłoczonej sali, mieszałam herbatę, która już wystygła, i zbierałam się w sobie. Słaba część mnie chciała wyjść i wreszcie z tym wszystkim skończyć, a inna część – ta, w której jeszcze tliła się nadzieja – szukała powodu, żeby zostać. Jakiegokolwiek powodu. Czekałam na znak.
Wtedy drzwi zaskrzypiały i do schroniska weszło tych dwóch. Wydziarany miał rozbite czoło, krew ciekła mu po skroni, a mimo to obaj byli w świetnych humorach. Mieli ze sobą linę i sprzęt do wspinaczki. Już samo to wystarczyło, żebym zwróciła na nich uwagę. Usiedli przy sąsiednim stole, zamówili piwo i zaczęli rozmawiać. Mówili długo i głośno. Chyba nie przeszkadzało im, że słyszę każde słowo. A może po prostu nie zwrócili na mnie uwagi.
Ale teraz mnie widzą. I nie tylko oni. Atmosfera gęstnieje, rozmowy zamierają, aż wreszcie zapada kompletna cisza.
– Cześć – odzywam się.
– Witam – słyszę niski, zachrypnięty głos za plecami.
Moje serce gwałtownie przyśpiesza. Znam ten głos. Należy do człowieka, który zdobył czternaście ośmiotysięczników, na kilku wyznaczając nowe drogi.
Gdyby informacja o spotkaniu z Andrzejem Rajewskim była nagłośniona, pewnie pod kamienicą kłębiłby się teraz tłum ludzi. Ale on nie chciał tłumu. Dlatego o spotkaniu wiedzieli tylko członkowie klubu. No i ci, którzy podsłuchali ich rozmowy.
Rajewski wolnym ruchem chowa paczkę papierosów do kieszeni. Zdjęcia, na których go widziałam, nie oddają mu sprawiedliwości. Jest ogromny. Żeby na niego patrzeć, muszę zadzierać głowę. Ma krótkie, przedwcześnie posiwiałe włosy. Surową twarz o ostrych rysach. Przenikliwe jasnoniebieskie oczy są zupełnie inne od wszystkich oczu, które do tej pory widziałam. Rajewski ma spojrzenie człowieka kontrolującego rzeczywistość.
– Spóźniłaś się – mówi, przeszywając mnie wzrokiem. – Spotkanie zaczęło się dziesięć minut temu.
Mam ochotę wyciągnąć rękę, dotknąć go i sprawdzić, czy naprawdę tu jest. To tak, jakby nagle zobaczyć Boga.
– Nie mogłam wejść do bramy, nikt nie otwierał… – tłumaczę się nerwowo.
– Domofon jest zepsuty. Trzeba znać kod – odzywa się jeden z chłopaków z krótko wygolonymi włosami i dredami opadającymi na plecy.
– Możesz mi go podać? – pytam.
W odpowiedzi tylko się uśmiecha, jakbym go rozbawiła.
– Zanim przejdziemy dalej, mam do was jeszcze dwa pytania – zwraca się Rajewski do reszty zebranych. – Kto z was był już powyżej czterech tysięcy metrów?
Wszystkie ręce wędrują do góry. Dostrzegam kilka dziewczyn, są mniej więcej w moim wieku, około dwudziestki. Ale wydają się starsze, bo były wyżej niż ja i widziały więcej. Czuję na sobie ich spojrzenia. Badawcze, oceniające.
– Kto z was poprowadził już drogę o trudności sześć C lub trudniejszą? – pyta dalej Rajewski.
Podnoszę rękę, podobnie jak wszyscy inni. Rajewski kiwa głową, jakby potwierdziły się jego przypuszczenia.
– W takim razie opowiedzcie mi krótko o swoich doświadczeniach – mówi. – Zacznie kolega w czarnej koszulce.
Chłopak wskazany przez Rajewskiego wstaje powoli z krzesła. Ma potargane ciemnoblond włosy, bojówki i koszulkę z napisem „Gravity is a myth”. Zdecydowanie ma też w sobie to coś. Tę bezczelną, chuligańską cechę, która tak bardzo przyciąga dziewczyny, nawet jeśli wiedzą, że zostaną przeleciane i porzucone. Od razu czuję do niego silną niechęć, nad którą nie potrafię i nie chcę zapanować.
Chłopak jest wyraźnie wściekły. Zupełnie jakby Rajewski zrobił mu jakąś niewyobrażalną krzywdę.
– Nazywam się Mikołaj Sokołowski – przedstawia się, z jakiegoś powodu kładąc mocny akcent na swoje nazwisko. – Mój wykaz przejść jest opublikowany na stronie klubu, ale w razie czego mogę wysłać kopię mailem.
Unoszę brwi. Albo rozgrywa się tu coś, czego nie rozumiem, albo ten cały Sokołowski jest pieprznięty.
– Okej, więc zrób to. – Twarz Rajewskiego jest nieprzenikniona. Najwyraźniej arogancja Mikołaja nie robi na nim wrażenia. – To teraz kolega obok.
Chłopak, który nie chciał mi podać kodu do bramy, wymienia wejścia na Matterhorn, Kazbek i Mont Blanc. A po nim spowiadają się inni. Kiedy mówią, głosy im lekko drżą i w odróżnieniu od Mikołaja wyglądają na stremowanych. Przez kilka minut słucham opowieści o ich przejściach i jestem pod wrażeniem. Ci zawodnicy nie marnują czasu.
– To może teraz koleżanka – decyduje Rajewski.
Uwaga wszystkich natychmiast skupia się na mnie. Zupełnie jakbym stała przed plutonem egzekucyjnym. Skanują mnie wzrokiem, oceniają każdy szczegół. Moją twarz. Moje ubranie. Mój niepokój. Próbuję się uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy odmawiają posłuszeństwa. Nie mam w tym wprawy. Rzadko się uśmiecham.
– Cześć, nazywam się Nina Rainer. Nie należę do tego klubu.
– Więc czemu tu jesteś? – Rajewski mruży oczy.
– Bo się zgubiła i chciała zapytać o drogę. – Głos Mikołaja jest jak strzał z pistoletu.
Pokój wypełnia się cichym śmiechem. Niektórzy chrząkają znacząco i patrzą na mnie z rozbawieniem.
Moje dłonie schowane w kieszeniach bluzy zaciskają się w pięści. To odruch bezwarunkowy, przygotowanie na atak. Powoli odwracam głowę i patrzę prosto w oczy Sokołowskiego.
– Nigdy nie gubię drogi – odpowiadam spokojnie.
Uśmiecha się drwiąco.
Moje spojrzenie jest nieruchome.
„Tylko ty i ja” – myślę.
W Przechowalni nauczyłam się patrzeć ludziom prosto w oczy. Była to ważna umiejętność, dzięki której przetrwałam – nigdy nie okazałam strachu. W normalnym świecie większość osób nie potrafiła tego znieść i prędzej czy później spuszczała wzrok. Ale Mikołaj wytrzymuje moje spojrzenie.
Z oddali słyszę głos Rajewskiego:
– …dlatego nigdy nie ruszajcie w góry z kimś, kogo nie znacie. Bo od tej osoby może zależeć wasze życie. To, że jesteście z jednego klubu, jeszcze o niczym nie świadczy.
Nagle przez twarz Mikołaja przechodzi gwałtowny skurcz. Spogląda na Rajewskiego z niedowierzaniem i oburzeniem.
– Więc teraz rozejrzyjcie się po tym pokoju i zadajcie sobie pytanie, czy ufacie osobie, która siedzi obok. Zastanówcie się, czy jesteście w stanie wziąć za tego kogoś odpowiedzialność i czy ten ktoś weźmie odpowiedzialność za was. Czy wyciągnie was ze szczeliny? Czy pomoże wam, kiedy będziecie ranni? Chorzy? Nieprzytomni? Czy wy zrobicie to samo dla niego? Jeśli nie macie stuprocentowej pewności, lepiej wspinajcie się sami. Uwierzcie mi, wiem, o czym mówię.
W pokoju zapada cisza pełna napięcia. Jestem pewna, że wszyscy czekają na to samo.
Dziesięć lat temu Andrzej Rajewski zdobył szczyt Gaszerbrum II razem ze swoim najlepszym przyjacielem. Ale podczas zejścia coś poszło nie tak. Obaj byli w bardzo złym stanie i postanowili się rozdzielić. Rajewski ostatnimi siłami dotarł do obozu. Jego przyjaciel zginął, a ciała nigdy nie odnaleziono. Prawdopodobnie wpadł do szczeliny. Przez dłuższą chwilę próbuję przypomnieć sobie jego nazwisko, ale nie mogę, i jest w tym coś smutnego. Nazwiska zmarłych alpinistów nie zapadają w pamięć tak mocno jak nazwiska żywych legend.
Od tamtej pory Rajewski zdobywał szczyty samotnie. Nikt oprócz niego nie wie, co tak naprawdę wydarzyło się podczas zejścia ze szczytu, choć powstało na ten temat wiele hipotez. Większość z nich obciążała go odpowiedzialnością za śmierć przyjaciela. Rajewski nigdy nie opowiedział publicznie szczegółów tej historii. Może zrobi to teraz? Nie ma tu żadnych dziennikarzy, tylko kilkanaście osób wpatrzonych w niego jak w obraz.
Ale po chwili wahania Rajewski zmienia temat. Zaczyna mówić o przygotowaniu do wyprawy w wysokie góry, o sprzęcie, treningach. Staram się słuchać, próbuję zapamiętać każde słowo, ale coś mnie rozprasza. Dźwięk buta uderzającego raz po raz o podłogę. Cichy, ale wytrącający z równowagi. Odwracam głowę do Mikołaja. Chcę zapytać, czy mógłby przestać, ale wtedy widzę jego bladą z wściekłości twarz i słowa zamierają mi na ustach.
Mikołaj
– Pobudka, Sokół.
Otwieram oczy. Leżę na materacu pod ścianką wspinaczkową z głową opartą o zwój liny. Wciąż mam na sobie uprząż, a na wnętrzach dłoni ślady zakrzepłej krwi. Spodnie i bluza są przyprószone magnezją. Bartek pochyla się nade mną i uśmiecha kpiąco.
– Wyglądasz jak menel. Normalnie rzuciłbym ci dychę, ale zostawiłem portfel w szatni.
– Przerwałeś mi zajebisty sen.
– I dobrze.
Zawsze w ten sposób ze sobą rozmawiamy. Myślę, że właśnie na tym polega prawdziwa przyjaźń – nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Może nie wyznaję zbyt wielu wartości, ale wierzę, że przyjaźń jest ważna. Może nawet najważniejsza.
Poznałem Bartka sześć lat temu, w pierwszej klasie liceum. Apel z okazji rozpoczęcia roku mnie znudził, więc chwilę po jego zakończeniu wspiąłem się na dach szkoły przy akompaniamencie wrzasków nauczycieli i odgłosów wydawanych przez setki komórek, którymi robiono zdjęcia. Bartek wszedł za mną. Zapytał, czy pojadę z nim w skały. Przytaknąłem, chociaż nie byłem wtedy w dobrej formie. Nie, to niedopowiedzenie. Byłem uzależniony, zniszczony, kompletnie rozjebany. Ale nie chciałem mu o tym mówić. Pojechaliśmy na Jurę, rozbiliśmy namiot w pobliżu skał. Wspinaliśmy się przez trzy dni, z krótkimi przerwami na sen. A jeśli przez kilka dni z rzędu wiążesz się z kimś liną, chronisz go i jednocześnie powierzasz mu swoje życie, powstaje więź, którą później ciężko przerwać.
Bartek wyciąga rękę i pomaga mi wstać.
– Spędziłeś tu noc? Myślałem, że po dwudziestej drugiej wszystkich wywalają.
– Zasnąłem. Nie zauważyli mnie.
– Ciebie nie da się nie zauważyć.
Poruszam ostrożnie głową. Szyja jest obolała i sztywna od spania w niewygodnej pozycji. Po wczorajszym spotkaniu z Rajewskim musiałem odreagować, więc poszedłem na panel. I wspinałem się tak długo, aż koszulka była ciemna od potu, skóra na dłoniach pozdzierana, a wszystkie mięśnie przeszły w stan wrzącego napięcia.
– Co myślisz o tej dziewczynie? – pyta Bartek, rozciągając ramiona.
Dotykam podłogi dłońmi i zaczynam robić pompki. Patrzę przed siebie, nigdy w podłogę.
– O której? – pytam.
– O tej nowej, która chce się dostać do klubu.
– Myślę, że już jej więcej nie zobaczymy.
Moje ciało podnosi się i opada. Raz za razem.
– No nie wiem. – W głosie Bartka słyszę powątpiewanie. – Była mocno zdeterminowana.
–Nikt jej nie zna. Skąd wiedziała o spotkaniu?
– Pewnie Piotrek i Damian ją zaprosili. Znasz ich. Zobaczą ładną laskę i od razu zaczynają gadać, jacy to z nich zajebiści wspinacze.
– To zupełnie jak ty, Bartek.
– Okej, racja. Ale ja jej nigdy wcześniej nie widziałem.
– Jesteś pewien?
– Takiej ślicznej buzi bym nie zapomniał.
– Może powinieneś się z nią umówić.
– Myślisz?
– Tak. Wtedy na pewno będziemy mieli ją z głowy.
– Spierdalaj, Sokół. – Bartek się śmieje. – Czemu właściwie chcesz się jej pozbyć? Co ci zrobiła?
Robię ostatnią, dwudziestą pompkę, wstaję z podłogi i otrzepuję ręce z kurzu.
– Przypomnij sobie, ile klubowych wypraw musiało zawrócić spod szczytu, bo któraś z dziewczyn zaczęła rzygać albo bolała ją głowa i nie miała już siły iść dalej.
– Ej, to niesprawiedliwe – protestuje Bartek. – Przecież to się może każdemu…
– Ile wypraw?
– Trzy.
– No właśnie.
Bartek przewraca oczami i kręci głową z dezaprobatą. Dobrze znam ten gest. W trakcie naszej sześcioletniej znajomości wykonywał go bardzo często. Nie potrafię nawet policzyć, ile razy podnosił mnie z ziemi, kiedy byłem zbyt naćpany, żeby wstać. Ile razy rozdzielał mnie z kimś, kto chciał mnie pobić, bo powiedziałem coś, czego nie powinienem. Ile razy odwiedzał mnie w szpitalu, gdzie leżałem pod kroplówką. I zawsze wtedy przewracał oczami i kręcił głową.
– Nieźle się do niej uprzedziłeś, Sokół – mówi, wpinając linę do kubka i dokręcając karabinek.
– Pomyśl, dlaczego przyszła akurat na to spotkanie – warczę, zakładając uprząż. – Przypadek? Czy może po prostu bardzo chciała poznać nowego szefa klubu? Zobaczysz, za tydzień przez Rajewskiego będziemy mieli wysyp dziewczyn zafascynowanych górami.
– Cholera, obyś miał rację. – Bartek się uśmiecha. – Niech jeszcze załatwi nam sponsorów na wyprawy i zostanie moim bohaterem.
Przez chwilę patrzę na niego w milczeniu. Czekam, aż uświadomi sobie, co właśnie powiedział. Uśmiech szybko spełza mu z twarzy, unosi ręce w obronnym geście.
– Ej, tylko żartowałem. Chodziło mi o to, że może powinniśmy, wiesz, dać jej szansę.
– To czemu nie podałeś jej kodu do bramy?
Bartek otwiera usta i zamiera z głupim wyrazem twarzy. Zastanawia się nad odpowiedzią, a ja w tym czasie przywiązuję linę do uprzęży. Mam już dość gadania. Dziewczyna jest nowa i jeśli chce dołączyć do klubu, musi sobie na to zasłużyć. Jak my wszyscy. Podchodzę do ściany i łapię za najbliższe chwyty. Ciało działa instynktownie, stopy opierają się na stopniach, dłonie na przemian szukają chwytów i wpinają linę do ekspresów. Myśli są zupełnie gdzie indziej.
Miesiąc temu zadzwonił do mnie Kuba Walczak. Na początku byłem pewien, że jak zwykle chodzi mu o jakąś bzdurę. Przez całe życie latał mi nad głową niczym ratowniczy helikopter – nieważne, czy tego chciałem czy nie. Ale to, co mi wtedy powiedział, zmieniło wszystko. I pamiętam tę rozmowę, każde jedno słowo…
* * *
– Halo?
– Młody, mamy do pogadania.
– No to gadajmy.
– Podobno ktoś od nas z klubu bawi się w nielegalną wspinaczkę. Wiesz coś o tym?
– Hm… tak, Kuba, być może wiem coś na ten temat.
– Młody, czy ciebie już do reszty pojebało? Iglica? Bez asekuracji? I do tego uciekasz przed policją?
– Masz niezłe źródła.
– Piszą o tym w Internecie, nie natrudziłem się. Wiesz, że mogą cię za to zamknąć? Z twoją przeszłością nie liczyłbym na zawiasy.
– Musieliby mnie najpierw złapać. Zdziwiłbyś się, jak oni wolno biegają.
– Ktoś jeszcze z klubu jest w to zamieszany?
– Nie słyszałem tego pytania.
– Myślisz, że chcę, żeby was złapali? Próbuję was chronić. Ale to nie jest łatwe, kiedy zachowujecie się jak banda anarchistów.
– Następny temat, Kuba.
– Nie podoba mi się twoja samowolka.
– A mnie twoja potrzeba kontroli.
– Chcę ci tylko pomóc.
– Pomogłeś mi cztery lata temu. Teraz próbujesz mówić mi, co wolno, a czego nie. To nie przejdzie. To, że należę do twojego klubu, nie znaczy, że możesz mi dyktować, jak mam żyć.
– Obiecałem twojemu ojcu, że będę na ciebie uważał.
– Mam dwadzieścia dwa lata, Kuba, misja zakończona.
– Mylisz się.
– Naprawdę?
– W końcu cię złapią. Będziesz łaził po spacerniaku, zamiast jeździć w Himalaje.
– Dobra, skończ już z tym. Po co tak naprawdę dzwonisz?
– Szykują się zmiany, Mikołaj. Wiesz, że wyjeżdżam. Nie będzie mnie w Polsce przez rok, może dłużej. Poprosiłem kogoś, żeby przez ten czas zastąpił mnie w prowadzeniu klubu. Dałem mu wolną rękę, więc możliwe, że wprowadzi nowe zasady.
– To ktoś ze środowiska, tak? Znam go?
– Chcę, abyś wiedział, że bardzo długo nad tym myślałem. Poprosiłem właśnie jego, bo zależy mi na tym, żeby uczyli was najlepsi… Halo? Mikołaj, jesteś tam?
– Jak on się nazywa?
– Daj mi to wyjaśnić. Musisz zrozumieć…
– Kuba, powiedz mi, jak on się nazywa.
* * *
W szatni kilku gości przebiera się między rzędami metalowych szafek. Na mój widok podnoszą ręce w powitalnym geście. Znam ich z widzenia, chodzą na którąś z porannych sekcji.
Zza ściany dobiega dźwięk gitary i perkusji – jakiś zespół w salce prób katuje Seven Nation Army White Stripes.
Przy umywalce zmywam z dłoni magnezję i zaschniętą krew. Dłonie pieką. Czuję każdy mięsień i lubię ten ból. Przynosi spokój i ukojenie.
Otwieram szafkę, zdejmuję przepoconą koszulkę i siadam na drewnianej ławce. W tym czasie Bartek cały czas gada. Jest typem człowieka, który nie zamknąłby się nawet pod groźbą śmierci. Denerwuje go milczenie innych, nie rozumie go, nieustannie wypełnia ciszę niekończącą się ilością słów.
– Mógłbym zapytać cię, jak się trzymasz po wczorajszym dniu, ale ty odpowiesz, że dobrze, co będzie kłamstwem, więc może darujmy sobie ten wstęp. Po prostu pogadajmy.
– Nie ma o czym.
– Człowiek, przez którego zginął twój ojciec, został szefem naszego klubu. Moim zdaniem jest o czym gadać.
Zaciskam zęby. Przypominam sobie ciszę, która zapadła, gdy wielki Andrzej Rajewski po raz pierwszy stanął w drzwiach klubu. Jego wzrok wędrujący po kolejnych twarzach i zatrzymujący się na mojej. To nie mogło być dla niego przyjemne – zobaczyć nagle twarz najlepszego przyjaciela nieżyjącego od dziesięciu lat. Widziałem zdjęcia. Wiem, jaki jestem podobny do ojca.
Ale Rajewski zniósł to nieźle, dużo lepiej, niżbym chciał. Patrzył na mnie przez kilka sekund. Jego twarz przypominała kamienną maskę, oczy były puste, wyprane z emocji. Dokładnie tak samo wyglądał, kiedy widziałem go dziesięć lat wcześniej na pożegnaniu mojego ojca. Może naprawdę nic wtedy nie czuł.
– Na twoim miejscu…
– Nie jesteś na moim miejscu.
– Ale gdybym był…
– Nie jesteś na moim miejscu, Bartek.
Wszyscy w klubie patrzyli na Rajewskiego jak na boga. Jak na kogoś, kim kiedyś chcieliby się stać. Wszyscy oprócz mnie. Rajewski zaczął coś mówić, ale przez dobrych kilka minut nie dotarło do mnie ani jedno słowo. Potem wyszedł na balkon zapalić. Chciałem pójść za nim. Chciałem zapytać, czy naprawdę mnie nie poznaje, ale tego nie zrobiłem. Nie wiem dlaczego. Zostałem w pokoju, próbowałem opanować emocje i myślałem, co by było gdyby. Gdyby mój ojciec nie pojechał z nim na Gaszerbrum. Gdyby Rajewski nie okazał się takim tchórzem.
I wtedy pojawiła się ona. Kiedy ją zobaczyłem, od razu pomyślałem, że będą z nią kłopoty. Weszła do pokoju pełnego obcych ludzi tak pewna siebie, jakby wchodziła do własnego domu. Drobna, szczupła, ładna. Trampki, dżinsy, dłonie wciśnięte w kieszenie czarnej bluzy z kapturem. Długie brązowe włosy związane w koński ogon. Żadnego makijażu, delikatne rysy. Może nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie te oczy. Szare, płonące w bladej twarzy. Kiedy tylko w nie spojrzałem, zrozumiałem, że nie chcę jej w klubie. Rozpraszała mnie. Nie lubię, gdy ktoś mnie rozprasza.
– Czemu Rajewski udawał, że cię nie zna? – zastanawia się Bartek na głos. – Chciał cię wkurzyć czy co? Przecież dobrze wie, kim jesteś.
Tamten moment. Nie mogłem uwierzyć. Rajewski był najlepszym przyjacielem ojca. Odwiedzał nasz dom, kiedy byłem dzieckiem. Kilka razy nawet ze mną rozmawiał. I choć nie widzieliśmy się od dziesięciu lat, poznał mnie od razu. Widziałem to w jego oczach.
A mimo to udawał, że nie zna mojego imienia.
– Ale dlaczego Walczak sprowadził go do klubu? – pyta Bartek. – Nie powinien go skreślić po tym, co się stało? Przecież przyjaźnił się z twoim ojcem.
– I z Rajewskim. Trzech najlepszych przyjaciół.
Bartek milknie na kilka sekund, co w jego przypadku jest oznaką głębokiego poruszenia.
– Cholera. – Kręci głową. – Smutna historia.
Zatrzaskuję drzwi szafki. Wkurza mnie współczucie w jego głosie. Zwłaszcza że historia jeszcze się nie skończyła. Zamierzam dopisać nowy rozdział i nie pozwolę, żeby ktokolwiek stanął mi na drodze.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Sara Antczak, 2021
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I FILIA, Poznań 2025
Projekt okładki: Kuba Magierowski / Brand Kingdom
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Olga Smolec-Kmoch
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-477-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.