Lepsza siostra - Ina Nacht - ebook + książka

Lepsza siostra ebook

Nacht Ina

3,2

Opis

Istnieją na świecie miejsca, gdzie można się schronić, ukryć, zabarykadować przed światem. Jednym z nich jest z pewnością osiedle Stara Wilczyna – zamknięte dla osób postronnych, okalane wysokim murem i ulokowane w niedostępnej dolinie w Górach Sowich. Właśnie tam mieszka wyobcowana Lukrecja Zarzycka. W otulonym cichymi wzgórzami apartamencie wiedzie dobre, spokojne i samotne życie. Zdarzenia pewnej zimowej nocy postawią jednak kobietę przed próbą i każą jej powrócić do tajemnicy sprzed lat.

 

Czy Lukrecja poradzi sobie z demonami przeszłości? I czy jej uroczy młody towarzysz okaże się nadzieją na nowy początek? A może to wszystko jest… kłamstwem?

 

 

Jeśli szukacie książki, która trzyma w napięciu, ale i daje do myślenia, a nawet wzrusza, to już nie musicie szukać. To jest TA książka. Gorąco polecam. – Katarzyna Ziembicka, @aellirenn_czyta

 

 

Zaskakująca, nierzeczywista, nieoczywista, pełna smutku, goryczy i żalu. Przepełniona ogromem poczucia winy, wstydu, oraz pokuty, która nie przynosi ukojenia nawet po latach cierpienia i skazywania siebie na samotność. Powodująca napięcie pomieszane z podnieceniem strachem i szokiem oraz niedowierzaniem. – Jolanta Janus, @pskochamczytac

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (18 ocen)
2
6
4
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kadfael

Z braku laku…

Słowa, słowa, słowa. A treści prawie wcale.
00
sebsta438

Z braku laku…

fabularnie słaba, wydawniczo - dramat: błedy ortograficzne, literówki, szwankująca gramatyka
00
Marzenalesiak55

Z braku laku…

Nie polecam
00
Lost70

Całkiem niezła

Dobrze się czyta ale trochę pokręcona
00
Malwi68

Całkiem niezła

Książka "Lepsza siostra" autorstwa Iny Nacht to poruszająca opowieść o relacjach między bliźniaczkami, Lukrecją i Larysą, które mimo fizycznego podobieństwa są diametralnie różne. Lukrecja, dotknięta cieniem siostry, próbuje odnaleźć własną tożsamość. Główna bohaterka po dziesięciu latach nadal zmaga się z wyrzutami sumienia i duchowym spustoszeniem po śmierci Larysy. Wprowadzenie Mikołaja do życia Lukrecji stanowi interesujący zwrot akcji, gdyż młody mężczyzna wydaje się oferować ciepło i ukojenie, których potrzebuje Lukrecja. Jednak relacja ta jest również pełna sprzeczności, co wzbogaca fabułę książki. Ina Nacht, poprzez tę opowieść ukazuje psychologiczne aspekty relacji rodzinnych, straty i poszukiwania tożsamości. Pytania o to, czy Lukrecja naprawdę słyszy i widzi swoją zmarłą siostrę, a także o to, jaką rolę odegra Mikołaj w jej życiu, dodają tajemniczości i głębi fabule. Książka ta skupia się na emocjonalnych aspektach życia Lukrecji, jej próbach zrozumienia samej siebie i uw...
02

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Nikt nie może wejść

Copyright © by Ina Nacht, 2023Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by Alena Gan/Shutterstock

Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-384-3

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Prolog

Część pierwsza

Część druga

Część trzecia

Część czwarta

Część piąta

Część szósta

Część siódma

Epilog

Prolog

Osiedle Stara WilczynaJugów2018

Płytki w mojej łazience należą do tych eleganckich, nietuzinkowych, w zasadzie to małe dzieła sztuki. Cacka utrzymane w biało-szarej kolorystyce. Niektóre są jednobarwne, inne pokrywa delikatny wzór, różny na każdej z płytek. Szare półksiężyce zatopione w kółkach o jaśniejszej barwie, białe kreski w równych odstępach, srebrne okręgi przecinające się w jednym punkcie.

Studiuję je uważnie. Przyglądam się każdemu z wzorów wyżłobionych w fabryce, ulokowanej zapewne w nieznanym mi zakątku świata. Poświęcam uwagę każdej z dwudziestu siedmiu płytek, które składają się na łazienkową podłogę.

Dwadzieścia siedem szaro-białych płytek.

Szary jest modny, biel to klasyk.

A płytek jest dwadzieścia siedem. Jedenaście z nich jest białych, sześć – szarych. A tych z wyżłobionymi wzorami dziesięć. Policzyłam już kilka razy. Skupiam na nich wzrok, skupiam umysł. Nie mogę pozwolić, żeby wymknął się spod kontroli. Nie mogę…

Bo jeśli ona…

Jeśli to jest prawda…

Wciągam głęboko w płuca powietrze o zapachu cytryny i mięty. Tak pachnie moja łazienka. Trochę środków czyszczących, trochę odświeżacza powietrza, wyczuwam też nutę mojego ulubionego malinowego płynu do kąpieli.

Spokojnie, spokojnie.

Zachowaj spokój.

Ale nie mogę. Jak tylko moja głowa odrywa się od bezpiecznego liczenia podłogowych kafli, czuję przypływ gorąca. Moje policzki płoną, a ręce zaczynają drżeć.

Czy to, co zobaczyłam przed chwilą w salonie, było prawdziwe?

Czy ty tam byłaś?

Mówiłaś do mnie?

To ty, siostrzyczko? Błagam, powiedz, to byłaś ty?

Podnoszę zbyt ciepłą dłoń do ust i nerwowo przygryzam palec wskazujący. Skóra jest rozgrzana, tak gorąca, że sprawia wrażenie nie mojej. Ja mam zawsze zimne ręce. I stopy.

Skutek problemów z krążeniem. „To po mnie” – tak zawsze mówiła moja mama. – „Larysa na szczęście ich nie ma. Odziedziczyła końskie zdrowie. Po ojcu”.

Na szczęście…

Larysie oszczędzono zimnych dłoni. Choć potem była już cała zimna. Byłaś zimna, a ja nie mogłam nic z tym zrobić. Chociaż to moja wina, tak bardzo… Nie pamiętam wszystkich szczegółów z tego czasu, ale to jedno wiem. To była moja wina. Cholernie moja.

Łomotanie serca czuję aż w skroniach, mimo to powoli wstaję i opieram się o wolnostojącą wannę. To model o obłym, nowoczesnym kształcie, wykonany z czarnej glazury, do tego ma złotą baterię. Taką w stylu retro, z pokrętłami na zimną i gorącą wodę. Tak jest modnie. A przynajmniej było cztery lata temu, kiedy urządzałam apartament.

Cztery lata temu… A ty byłaś zimna, już wtedy.

Nieśpiesznie odrywam pośladki od chłodu czarnej porcelany i ostrożnie stawiam pierwszy krok.

Drugi.

Jeszcze jeden.

Jestem już przed lustrem, ale nie patrzę na swoje odbicie. Ponownie głęboko zaciągam się dobrze znanym zapachem łazienki.

Cytryna. Detergent.

Mięta.

Melon.

Jeszcze raz. Wdech i wydech.

Drżącą ręką sięgam do złotej zdobionej klamki. Ona też jest w stylu retro, ma takie przyciężkie zawijasy. I ją także kupowałam cztery lata temu. A ty byłaś już tam… Naciskam na klamkę i zamykam oczy.

Jesteś tam, w moim salonie?

Nie, to niemożliwe.

Nie ma cię. Przecież nie żyjesz.

Część pierwsza

Urodziłaś się pierwsza

SulistrowiczkiŚlężański Park KrajobrazowySierpień 2008

Idę naszą drogą – twoją i moją. Naszą tajemną.

Bo skoro miejsce jest tajemne, to i droga do niego jest naszym sekretem.

Naszym – twoim i moim.

Mój wzrok błądzi po pastelowych połaciach sierpniowych zbóż. Ich wysuszone, już niemal gotowe do zbioru źdźbła unoszą się na wietrze niczym morskie fale. Sztorm piaskowych pól, szarpany przez letni, gorący wiatr. Są jak moje włosy – jasne, suche od nadmiaru słońca kłosy.

Lubię moje włosy, tak jak lubię ten gęsty, zbożowy las.

Ta część drogi jest piękna i spaceruje się nią przyjemnie. Beżowe pola poprzecinane są wiejskimi drogami, na których ziemia jest sucha i spękana. Gdzieniegdzie, wzdłuż wąskich ścieżek rosną drzewa.

Dorodne, gęsto opierzone buki. Dzikie czereśnie, jakby nienaturalnie wysokie, o gładkich, srebrzystych korach. Ich gałęzie nachalnie wspinają się w kierunku niebieskiego sklepienia, jakby w palącym wszystko słońcu widziały ostateczny ratunek. I są też brzozy, moje ukochane, z liśćmi jak koronki, one tak wspaniale zacieniają polny dukt.

Jest pięknie, letnio.

Ale robi się gorzej, kiedy pszenicę zastępuje kukurydza. Jak tylko wchodzę w kukurydzianą aleję, czuję, że zaczyna mi brakować powietrza. Dwumetrowe, stłoczone kolby zagarniają dla siebie cały wiatr, mnie pozostawiając jedynie nieznośny skwar i duchotę przesyconego latem powietrza.

Czuję, jak drobinki potu zbierają się na moim karku, tuż przy luźno upiętym kucyku z jasnych jak kłosy zboża włosów. Mój oddech staje się cięższy. Nogom trudniej iść, oczy protestują w odpowiedzi na atak rażącego mocą bieli słońca.

Ale to nic. Nie szkodzi.

To jeszcze kilka kroków i przerośnięte kolby kukurydzy zmienią się w sosnowy las. Tam będzie cień, trochę wilgoci, więcej niosących tę odrobinę chłodu powiewów wiatru. I ty tam będziesz. Nonszalancko oparty o martwy pień powalonej przez burzę brzozy będziesz na mnie czekał. Idę więc po tej rolniczej pustyni, idę przez plony upalnego lata. Do ciebie, mój kochany.

Oddycham z ulgą, kiedy długi cień pierwszej sosny z zagajnika pada na moją skórę. Brązowozłotą skórę. Najcieplejszą z barw lata.

– Uf. – Z moich ust wyrywa się sapnięcie.

– Jesteś dziś wcześniej! – krzyczysz z oddali.

Musiałeś mnie usłyszeć, bo ja jeszcze cię nie widzę, jeszcze jeden zakręt… Ale tak, mogłeś mnie usłyszeć, w końcu masz bardzo dobry słuch.

Wiem o tym.

Utalentowany z ciebie łowca.

Drapieżnik.

– Musimy coś ustalić! – krzyczę już na wstępie. – To, o co prosiłeś… Już zaczęłam, ale sama nie wiem…

Brzmię, jakbym chciała się wycofać. I to prawda. Tak jest. Chcę się wycofać, zrezygnować. Widzę za dużo niebezpieczeństw. Chciałam to zrobić dla ciebie, ale teraz… Sama nie wiem. A jeśli coś nie wypali? A jeśli ona zareaguje zbyt mocno, inaczej niż się spodziewamy…

Wątpliwości mnożą się w mojej głowie, a nogi przyśpieszają. Żwawo drepczę po wysuszonej latem ścieżce, z myślą, że kiedy cię zobaczę, powiem ci o wszystkich moich obawach.

Wytłumaczę, dlaczego nie.

Będę przy tym silna.

I stanowcza.

Tyle że gdy moje oczy w końcu napotykają twój wzrok, topnieję. Moje ciało rozpływa się pod ciężarem twoich czarnych źrenic. Rozjaśnione przez wakacyjne słońce włosy delikatnie opadają na twoje lewe oko. Odgarniasz je leniwie i pytasz, jak zawsze, od niechcenia, jakby nie obchodziło cię, co odpowiem.

– Ale zrobiłaś to, prawda? – Ciemne oczy stają się mniejsze, powieki opadają na smoliste źrenice. – Zrobiłaś to, co obiecałaś?

Pytasz i jednocześnie chwytasz moją dłoń. Przyciągasz mnie do siebie, powoli całujesz usta.

– Zrobiłaś? – powtarzasz pytanie i twój język zaczyna leniwe lizać moją szyję.

A ja, mała, słaba ja, ze spieczoną na brąz skórą i głową pełną mdlącej słodyczy, opadam całym ciężarem na twoje ciało. Stara brzoza delikatnie trzeszczy, protestując przed tą inwazją, a ja jestem w stanie tylko odpowiedzieć:

– Tak.

– I co? – Patrzysz na mnie z iskrami w oczach. – Było widać, że kłamiesz?

Głośno przełykamy ślinę i czuję mrowienie w stopach.

– Nie – odpowiadam, a wiatr jakby na potwierdzenie tych słów rozwiewa moje włosy – nigdy nie widać. Wiem, jak to robić, żeby uwierzyła.

Osiedle Stara WilczynaJugówGrudzień 2018

Jest grudzień i popołudnie ciemne niczym najmroczniejsza z nocy. Pojedyncze gwiazdy skrzą się na bezchmurnym, czarnym niebie. Pachnie śniegiem, sosną i dymem z komina.

To właśnie te zimowe zapachy uderzają moje nozdrza, kiedy mrucząc pod nosem kilka siarczystych przekleństw wysiadam z samochodu. Na elektronicznym wyświetlaczu mojego lśniącego czerwienią samochodu widnieje informacja o braku przedniego oświetlenia. Jestem jednak niemal pewna, że to pomyłka. Ostatnio oddawałam swojego zadbanego lexusa do serwisu i mieli wszystko posprawdzać. Powymieniać oleje, żarówki i takie tam. Więc powinno działać. Chyba że zawalili sprawę.

– Cholera – mruczę zirytowana, robiąc kilka niepewnych kroków po śnieżnej pokrywie.

Czarne zamszowe botki nie nadają się do chodzenia po mokrym podłożu, a miękki beżowy płaszcz prawie wcale nie chroni przed zimnem.

Nie przed takim zimnem.

Ostatnie dni przyniosły rekordowe spadki temperatur. Nawet w ciągu dnia wskaźniki termometrów pokazywały minus dwadzieścia stopni Celsjusza. Atakowana przez wdzierające się za poły płaszcza zimne podmuchy wiatru stoję w śnieżnej mazi sięgającej kostek i gniewnie zerkam w stronę samochodu.

– No jak nie ma oświetlenia, jak jest?

Kręcę głową, sprawdzam jeszcze raz, tak żeby się upewnić, i mamrocząc pełne złości zdania, chwytam za mieniącą się czernią samochodową klamkę.

– Proszę panią!

Słysząc za sobą głos, odwracam szybko twarz w kierunku źródła dźwięku. I zaraz czuję uderzenie, a z moich włosów zaczynają skapywać grudki sypkiego śniegu.

– Hej! – krzyczę zirytowana. – To wcale nie jest śmieszne.

Do moich uszu dochodzi dziecięcy chichot. Przepełniony lekkością, czysty i słodki śmiech. Dźwięk już się oddala, ale udaje mi się dostrzec rudą czuprynę na oko dziesięcioletniego chłopca.

Jest już daleko więc przypatruję się jego postaci, krzycząc:

– Wracaj tu, mały chuliganie! Zaraz zadzwonię do twoich rodziców.

Sylwetka urwisa przemieszcza się w zatrważającym tempie, mimo to staram się jak najdokładniej zlustrować malca i udaje mi się zanotować, że był dość specyficznie ubrany. Chyba nie miał czapki ani kurtki, i te spodenki wyglądały na takie letnie, lniane. I tak sam biegał tu po wsi, przy ulicy, gdzie nie ma chodnika… Może powinnam powiadomić jakieś służby, zadzwonić do kogoś?

Może…

Macham ręką.

Moja Babcia mawiała „Lukrecjo, kochana, całego świata nie zbawisz”. Postępuję więc według tej maksymy i z ulgą chowam się do nagrzanego auta. W środku oddycham pełną piersią. Miło jest z powrotem znaleźć się w komfortowym wnętrzu sedana. Miło jest wdychać kojący, cytrynowy zapach odświeżacza powietrza. I miło jest przestać czuć się jak sopel.

Ale w domu będzie jeszcze milej. Błogi obrazek domowych pieleszy przechodzi mi przez głowę, kiedy odpalam silnik. Kontrolka informująca o braku przedniego oświetlenia wyświetla się dalej, ale ja już się tym nie przejmuję.

Za chwilę będę w mojej drewnianej bańce.

Za moment odpocznę.

Jeszcze tylko siedem kilometrów.

Teraz czeka mnie te siedem kilometrów drogi do domu. Tak codziennie zaczyna się moja podróż do pracy. I tak kończę dzień. Na tych najgorszych siedmiu kilometrach. Tu trasa jest trudna. Dziurawy, popękany asfalt. Strome, nieoznakowane zakręty. Wąska jezdnia. A do tego brak chodnika przy terenie zabudowanym. To wszystko razem sprawia, że pokonanie ostatnich kilometrów drogi nieraz stanowiło dla mnie wyzwanie.

Zwłaszcza teraz. U progu zimy, w ciemny i mroźny poniedziałek.

Ale lubię też ten etap trasy. Za malowniczość. Za stromość terenu, która z każdym mijanym metrem ukazuje coraz więcej doliny.

Coraz więcej lasu.

Coraz więcej gór.

I za małe, wiejskie chaty, za nie też lubię te ostatnie siedem kilometrów. Latem i wiosną mikroskopijne okna tych lilipucich chat zdobiły różnokolorowe kwiaty i zioła. Jesienią ludzie wystawiali przed domy wrzosy i układali dynie na kamiennych schodkach. Uwielbiam te zmieniające się wraz z porami roku dekoracje. Ta dbałość o wejście do domostw jest niczym znak. Że ludziom zależy, że im się jeszcze chce.

Teraz, zimową, świąteczną porą też dbają. Las migoczących świecidełek wije się wzdłuż krętej, dziurawej drogi. Małe, nisko osadzone okna nabierają puchatej przytulności w blasku ciepłych adwentowych świec, a ośnieżone poręcze podtrzymują mieniące się bożonarodzeniową czerwienią łańcuchy.

Skręcam kierownicę i delikatnie naciskam prawy migacz. Wjeżdżam w szutrową, ale dobrze utwardzoną drogę, którą ze wszystkich stron atakują postawne sosny czarne, płożące się głęboką zielenią kosodrzewiny, i wyspy wilgotnego mchu, wystające ze śnieżnej pokrywy na płaszczyznach i stromościach czarnych skał, niczym zielone wulkany wyrastające z morza zimnej bieli.

Tak, tu w jednej z wielu dolin Gór Sowich natura atakuje. Wdziera się w asfalt, rozsadza drogowe kruszywo, wszystko co ludzkie zacienia ciemnozielonym pędami. I na tej drodze do naszego osiedla też tak jest. Mimo że zarządca dba o trasę dojazdową, las zdaje się wdzierać coraz bardziej na utwardzoną nawierzchnię. Powoli, konsekwentnie bierze co jego.

Podjeżdżam pod obszerną bramę i jak zwykle zaczynam nerwowo szukać kluczyka. A kiedy w końcu trzymam go w dłoni, kiedy naciskam zielony przycisk i ciężka żeliwna brama otwiera się z niemiłym dla uszu skrzypieniem, już wiem – jestem w domu.

Stara Wilczyna to osiedle zamknięte, składające się z kilku trzypiętrowych budynków z fasadą z czerwonej cegły. Bryły apartamentowców są proste, niemal kanciaste, a ich geometryczne rozmieszczenie jeszcze bardziej wskazuje na umiłowanie symetrii. Cztery budynki, okalane wysokim betonowym murem, ustawione są w taki sposób, że z lotu ptaka przypominają prostokąt o niebywałe długich bokach. Pośrodku osiedla znajduje się park, stworzony z idealnie wypielęgnowanych linii zieleni. Na jego krańcach rośnie kilka sędziwych, rachitycznych drzew owocowych, które zapewne stanowią pozostałość po starym sadzie. I to tyle, jeśli o starość chodzi, bo na resztę ogrodu składają się nowe nasadzenia. Modne gatunki wysokich traw, o tej porze roku już bladych i suchych, falują na wietrze wzdłuż wytyczonych pod linijkę kamiennych alejek. Obok zasypanego śniegiem trawnika ciemnieją zimową zielenią laurowiśnie, za nimi puszy się kusząca czerwień owoców ostrokrzewu. Nieopodal widać łyse już klony posadzone w rzędzie, te, które przywodzą mi na myśl niesłychanie chude ludzkie postacie.

Chude…

To chyba nieodpowiednie słowo…

Raczej wychudzone, tak chorobowo. To ludzie szkielety, cierpiący i samotni.

Stoją tu teraz na mroźnym zimowym wietrze, a ich słabe kości pękają przy każdym silniejszym porywie.

Trzask.

Trzask.

Trzask, trzask.

Złamana kość, złamany ząb.

I serce złamane – z kłującego zimna.

Te myśli towarzyszą mi, kiedy w komfortowo nagrzanym, luksusowym samochodzie zjeżdżam ostrożnie na podziemny parking. Podjeżdżam na wyznaczone miejsce i z ulgą wysiadam z auta.

Dom. W końcu dom.

Przechodzę przez pusty plac i wzywam windę, która zawiezie mnie na trzecie piętro. Do mojej oazy. Mojej drewnianej, ciepłej bańki.

– Dzień dobry, pani Lukrecjo.

Niski dźwięk dochodzi do moich uszu niemal jednocześnie z odgłosem otwieranych drzwi windy. Za nimi stoi Mikołaj. Mikołaj Kotoński – syn zarządców i właścicieli osiedla Stara Wilczyna. To jego rodzice na odziedziczonej przed laty podgórskiej działce wybudowali te zamknięte dla osób postronnych apartamenty. Postawili przy tym na jakość wykończenia i bezpieczeństwo oraz prywatność.

O tak…

Bezpieczeństwo…

Prywatność…

To bardzo ważne. Zwłaszcza dla ludzi mojego pokroju. Uciekinierów, którzy układają swoje lukrowane życie pod linijkę. W moim jest bardzo prosto, idealnie równo. Praca w korporacji, prestiżowe, dające sporo wolności stanowisko. Piękny apartament na tym zamkniętym, górskim osiedlu. Książki, spacery, jazzowa muzyka. Dostarczane pod drzwi zakupy i ciepły blask świec w długie, zimowe wieczory. Samotność – ale ta dobra, bezpieczna, niczym przyjaciółka sprzed lat. Spokój. Cisza.

Tak, to niezwykle istotne dla ludzi takich jak ja. Kameralne, naszpikowane przeróżnymi systemami zabezpieczeń, oddalone od Boga i ludzi osiedle.

Rodzina Kotońskich bardzo dba o mieszkańców Starej Wilczyny, zwłaszcza że sama zalicza się do ich grona. Zarządcy zajmują przestronny apartament w budynku numer jeden, na parterze. Mieszkają tu, ale Wilczyna to też ich praca. Zarządzają osiedlem na cały etat. Pani Anastazja zajmuje się nadzorowaniem grupy sprzątającej i prowadzeniem rachunków, a w sezonie dogląda obsadzonych wzdłuż północnego muru róż. Przycina, nawozi i gładzi delikatne, różowe pąki. Raz widziałam nawet, jak mówiła do pokrytych kwiecistą obfitością krzewów.

Cięższe prace ogrodowe, jak koszenie trawy i przycinanie większych drzew, należą do pana Sławomira. Mąż pani Anastazji wydaje się człowiekiem niesłychanie miłym i uczynnym, a do tego wręcz fanatycznie pracowitym. Wiecznie się śpieszy, coś nosi, coś naprawia, to przycina, to majsterkuje… Zawsze przy robocie, nieustannie ma ubrudzone ręce i łaciatą od plam nieśmiertelną kraciastą koszulę. Jest też dobrym fachowcem. Potrafi naprawić niemal każdą usterkę, którą zgłoszą mu mieszkańcy osiedla. Zapracowany pan złota rączka – tak często o nim myślę.

Ale to ciepłe myśli. Poczciwe, jak sam pan Sławomir.

Ich dziewiętnastoletni syn, Mikołaj, odkąd pamiętam, pomaga ojcu w opiece nad nieruchomościami. Kręci się po pokrytych szarą wykładziną korytarzach, jak ojciec dogląda każdego kąta. To coś przeszpachluje, to przemaluje, przewierci, odwierci… Ale też jest dość sprawny w technicznych tematach. Wiem to, bo kiedy w październiku miałam kłopoty z bulgoczącym zlewem w kuchni, przyszedł do mnie właśnie on – syn. Młody chłopak, nieco nieśmiały, o śniadej cerze i interesujących zielonych oczach. Przyszedł i załatwiał sprawę tak jak trzeba – szybko, cicho i tak, żebym nie musiała się przejmować.

Ojciec i syn. Dwie złote rączki tego osiedla. Przypuszczam, że stanowią zgrany zespół, choć tak naprawdę to nigdy nie widziałam, żeby pracowali razem. Nigdy właściwie nie widziałam ich razem…

To dziwne? Nie, chyba nie… Może młody, chodzący wiecznie ze spuszczoną głową Mikołaj jest typowym samotnikiem, indywidualistą, który nie znosi pracować w grupie? A tym bardziej nie chce, żeby jego poczynaniom przyglądał się dogadujący ojciec…

Tak, to by pasowało. Ojciec mruczek, nieśmiały, pracowity syn i rozmawiająca z roślinami matka.

Można więc zaryzykować stwierdzenie, że ich lubię.

Choć nie lubię zbyt wielu osób.

I do niewielu się uśmiecham. Tak jak teraz do Mikołaja, dozorcy z apartamentu numer cztery. Kąciki moich warg unoszą się, kiedy przez suche gardło mówię o ton za wysoko.

– Dzień dobry.

Mikołaj patrzy mi w oczy. Dosłownie przez sekundę. Potem spuszcza wzrok, a na jego policzki wpełza zdradziecki rumieniec. Wstydliwa czerwień barwi skórę nastolatka, sprawiając, że wygląda na młodszego niż w rzeczywistości. Palce jego prawej ręki delikatnie drgają. A ja uśmiecham się jeszcze bardziej, widząc, jak na niego działam. Krańce moich ust wędrują jeszcze wyżej i złota mgiełka próżności miękką chmurą otacza moją szyję.

O tak…

Ja już widziałam taką reakcję. To nie pierwszy raz, kiedy młody Mikołaj uroczo rumieni się na mój widok.

Onieśmielam go.

„Jeszcze jesteś piękna, Lukrecjo” – śpiewają dźwięcznie wirujące w pomieszczeniu okruchy pychy. Słodko śpiewają, prosto do mojego ucha: „Jeszcze to potrafisz. Wciąż budzisz zachwyt”.

– Mogę? – pytam już swoim głosem, kiedy chłopak stoi niepewnie przy drzwiach windy.

– Coooo? – Przez chwilę Mikołaj patrzy na mnie, jakbym dopiero co wynurzyła się spod wody, ale szybko orientuje się, o co chodzi, i ponownie spuszczając wzrok, robi mi miejsce w windzie.

Wchodzę do klatki i automatycznie kieruję dłoń do kokpitu.

– Na parter? – pytam, odwracając twarz w jego stronę.

– Nie. – Mikołaj patrzy na mnie już śmielej i dostrzegam na jego wargach cień uśmiechu. – Tym razem na drugie.

– Oo. – Wciskam odpowiedni przyciski i podchodzę nieco bliżej spłoszonego chłopca. – Jakaś poważana awaria? – dopytuję się zatroskanym głosem, z rozbawieniem obserwując reakcję młodego chłopaka.

– Nie – odpowiada cicho. – Pani Barbara chciała, żebym przyjrzał się rurom na korytarzu obok jej mieszkania. Twierdzi, że czasami, zwłaszcza nocą, słychać irytujące odgłosy.

– Ach – mówię, przewracając oczami – z tego, co słyszałam, panią Barbarę irytuje chyba mnóstwo rzeczy.

– No. Chyba tak – Mikołaj nie patrzy w moją stronę, ale widzę, że znowu kąciki jego ust unoszą się nieznacznie.

– I zajmiesz się tym sam? – dopytuję się, mimo że winda już zatrzymała się na moim piętrze. – Bez taty…? Znaczy bez pana Sławomira?

– No nie mam innego wyjścia – odpowiada hardo młody.

– Dlaczego? – zadaję pytanie stojąc już w drzwiach.

– Razem z mamą pojechali nad morze. – Zielone tęczówki ślizgają się po mojej twarzy, jakby niepewne, gdzie należy zatrzymać rozbiegany wzrok. – Święta to jedyny czas, kiedy mogą sobie na to pozwolić. U nas na osiedlu na święta zawsze zostaje bardzo mało osób, a tata bardzo potrzebuje tego wyjazdu. Ze względu na płuca. Musi trochę podratować swoje zdrowie, w końcu nie jest już taki młody…

– No tak. – Kiwam grzecznie głową i już mam zamiar opuścić windę, ale nagle coś przychodzi mi do głowy, więc odwracam się jeszcze w stronę młodego syna Kotońskich i pytam: – I poradzisz sobie sam z całym osiedlem?

Nastolatek wzrusza ramionami, a ja wpatruję się w jego kraciastą koszulę roboczą. Przywodzi mi na myśl górników, którzy do pracy w kopalni wkładają właśnie tego typu ciepłe odzienie. Młody pracuś o śmiesznie zielonych tęczówkach.

– Jak już wspomniałem, wyjścia nie mam – mówi cicho Mikołaj i w tym momencie wydaje mi się niesłychanie uroczy – ale nie zostało zbyt wiele osób… W sumie to… No nie wiem, chyba zwróciła pani uwagę… Dziś jesteśmy jeszcze my i właśnie pani Barbara z drugiego piętra, ale i ona jutro wyjeżdża, więc w sumie zostanie tylko pani…

Kręcę głową z bezbrzeżnie zdziwioną miną.

– Serio? – pytam zszokowana tą informacją. – W sensie że z całego osiedla zostałam tylko ja? Tylko ja nie wyjechałam na święta z tylu osób?! – podnoszę głos, a jego wysokość razi moje uszy.

Nigdy specjalnie nie przepadałam za brzmieniem własnego głosu, zwłaszcza kiedy jestem zdenerwowana.

– Niewiele osób mieszka u nas na stałe. Większość przyjeżdża jedynie na sezon. Spędzają w Wilczynie całe lato, potem znikają, wracają do miasta. Zwykle na święta przyjeżdżało więcej mieszkańców, ale w tym roku jakoś pusto… Może to przez tę pogodę – mówi cicho zielonooki dozorca i uśmiecha się do mnie.

Uśmiecha już inaczej.

Śmielej się uśmiecha.

Zawadiacko nawet.

A może i cwanie.

Przywodzi mi na myśl małego chłopca, który przed chwilą coś spsocił, ale jeszcze nikt z dorosłych tego nie odkrył. Jest przy tym nieco uroczy, a trochę działa mi na nerwy.

Muszę jednak przyznać, że wydoroślał. Od czasu, kiedy go ostatnio widziałam, stał się bardziej mężczyzną niż chłopakiem. I chyba ja już nie działam na niego tak jak kiedyś. Młodzieńcze onieśmielenie minęło, został po nim jedynie delikatny cień wstydu. Przyglądam się temu młodemu chłopcu w kraciastej koszuli, temu górniczemu młokosowi, tym zielonym oczom i włosom jak kasztany. Są chyba już odrobinę za długie, pewnie nie ma czasu na wizytę u fryzjera…

– Pani Lukrecjo?

To ciche pytanie przerywa mój monolog wewnętrzny.

– Tak?

Te jego oczy są tak bardzo zielone. Ukryta w nich żywa barwa tętniącego czerwcem lasu każe mi się zastanawiać, czy są prawdziwe… Ale chyba są.

– Stoi pani w przejściu, pani Lukrecjo – młody sili się na grzeczny ton – w drzwiach. Konkretnie w drzwiach windy. I choć z chęcią bym pogawędził… Zwłaszcza z panią, pani Lukrecjo… to ja naprawdę już się śpieszę. Bardzo chcę, żeby pani Barbara dokładnie wytłumaczyła mi, o co chodzi i jakiego rodzaju irytujące dźwięki zakłócają jej spokojny sen.

– O tak, oczywiście – mówię zaskoczona i… zawstydzona.

Bo tym razem to ja.

To ja spiekłam raka, to na moje policzki wpełza zdradziecki, obnażający wszystko róż.

– Pewnie, rozumiem. Bardzo przepraszam, że cię zatrzymałam, zdziwiłam się tylko tą informacją, że zostajemy sami… znaczy… Chodzi mi o to, że… – plączę się i gubię słowa, a to już dawno mi się nie zdarzyło – no że wszyscy wyjeżdżają na święta – wyduszam w końcu. – W każdym razie dziękuję i wszystkiego dobrego… i świąt… no wesołych świąt.

Obracam się na pięcie i przygarbiona zmierzam do mieszkania numer siedemnaście. To tam, w moim apartamencie, w moim domu, w mojej bezpiecznej kryjówce, spokojnie spojrzę w swoje odbicie, zmażę poniżający róż z policzków i sprawię, że maska białej, kontrolującej wszystko Lukrecji znowu wróci na swoje miejsce.

To takie dziwne, że wystarczyła jedynie zaskakująca informacja. Wystarczyły tylko ciemnozielone oczy młodego chłopaka w czerwono-czarnej flanelowej koszuli. Wystarczyło tak niewiele… A ja już się łamię. Muszę jednak bardzo uważać, stronić od ludzi, ograniczać się do relacji czysto służbowych, nie dać się zaskoczyć.

Bo wtedy…

Wtedy zaczynam się odsłaniać i z silnej Lukrecji staję się Tamtą Dziewczyną. Dziewczyną z tamtego lata. Dziewczyną, która zgubiła się zbyt wysokich kolbach kukurydzy, skuszona mdląco-słodkim powiewem próżności straciła kontrolę i stała się słaba.

Dziewczyną z tamtego lata. A to było dziesięć lat temu… Nie mogę nią być.

Nie mogę znowu stać się Tamtą Dziewczyną, bo…

Nie zniosłabym tego.

Już nigdy.

Już nigdy nie będę Tamtą Dziewczyną.

SulistrowiczkiŚlężański Park KrajobrazowySierpień 2008

Mówią, że sierpień to pełnia lata. Miesiąc upałów i obfitości. Czas pierwszych zbiorów, okres, kiedy wody błękitnych jezior stają się najcieplejsze. Dla mnie wygląda to trochę inaczej. Ja postrzegam sierpień jako czas końca. Miesiąc, kiedy wieczory stają się krótsze, a poranki chłodniejsze. Robi się już zimnej, choć tego nie chcę…

Potrząsam głową, żeby oddalić od siebie niechciane myśli. Jeszcze jest lato, jeszcze jesteśmy tu.

Tu, czyli na obozie sportowym pod Ślężą.

Tu, w campingowym domu z bukowego drewna, starym i zawilgoconym.

Tu, w surowym pokoju, gdzie dwa piętrowe łóżka zdają się kraść niemal całą maleńką, zakurzoną, przestrzeń. Wiekowe biurko z pomalowanej na czarno sklejki wciśnięte jest między posłania i to pod nim składujemy nasze walizki. W prowizorycznym przedpokoju co prawda znajduje się szafa, ale nie różni się za bardzo od reszty domu – jest niepraktyczna, za wąska, ciemna i wilgotna. Przechowujemy tam jedynie kurtki i gumiaki.

Ale nie narzekam. Bo choć spodziewałam się większych wygód, to obóz w Sulistrowiczkach ma swoje plusy. Po pierwsze jest tu On. I na tym mogłaby się ta lista kończyć. Bo On stał się wszystkim, i to tak nagle… I kiedy myślę o tych kilku piegach pod czarnymi jak smoła oczami, kiedy wyobrażam sobie zaróżowione policzki i ten chytry, lisi wręcz uśmiech, to czuję się coraz mniej sobą, a coraz bardziej nieznanym mi pragnieniem.

Jestem chceniem.

Znikam i…

– Która godzina?

Nieco chropowaty, pełen jeszcze snu świeżo strzepniętego z powiek, głos dochodzi do mnie jakby z oddali. Trochę tak, jakbym była pod wodą.

– Prawie trzecia – odpowiadam szorstko.

Obracam twarz i przyglądam się długonogiej blondynce wyciągniętej jak kłoda na łóżku pokrytym spraną, kiedyś czerwoną kołdrą. Długie włosy o pastelowym odcieniu zakrywają delikatną twarz w kształcie serca. Szczupłe ręce, teraz pokryte złocistobrązową opalenizną leżą swobodnie, wzdłuż ciała. Smukła klatka piersiowa unosi się i opada w spokojnym rytmie. Na opaloną szyję pada cień – to ciemne odbicie bujnej sosny czarnej, która góruje nad oknem domku, niemal całkowicie zakrywając drogę promieniom sierpniowego słońca. Choć ona, ta z posłania, i tak zdaje się skrzyć w blasku.

Nieskazitelna cera.

Długie, jedwabiste włosy.

Lekko zadarty nos, wystający zza gładkiej tafli prostych włosów.

To moja siostra – Larysa.

Bliźniaczka. I niby jesteśmy takie same. Często nowo poznane osoby mają problem, żeby nas odróżnić. Znajomym też czasami zdarzają się pomyłki. Mama lubi wspominać, że nawet tata nie potrafił określić, która jest która, dopóki nie skończyłyśmy trzeciego roku życia.

Odwracam wzrok od siostry, która chyba ponownie zapadła w sen, i spoglądam w lustro.

Takie same.

Bliźniaczki.

Siostry.

Niby tak podobne. A jednak różne. Bo to Larysa jest zawsze ta wspaniała. Ta mądra, ta rozważna, ta, która zawsze wie, jak się zachować. Ja, Lukrecja, jestem jej słabym cieniem. Kłótliwa, zaborcza, sprawiająca problemy Lukrecja. Choć fizycznie tak podobne, choć mamy te same blond włosy, jak kłosy zboża, i oczy czarne jak węgielki, to jednak nasze dusze się różnią.

I to twoją kochają wszyscy.

Ja jestem jedynie tą gorszą bliźniaczką.

Ale to się ziemi, siostro.

To się zmieni.

Potrząsam głową i wyglądam przez okno. W oddali dostrzegam Matyldę. Moja przyjaciółka zmierza do domku, stawiając przyciężkie kroki trochę zbyt sztywno. W miarę jak się zbliża, zawieszam wzrok na jej pulchnych ramionach i zaróżowionych policzkach. Macham do mojej Matyldy. Jej sukienka jest przemoczona, a włosy poskręcane w ociekające wodą loki. Czarne oczy patrzą bystro, po ustach błąka się lekki uśmiech, kiedy zamaszyście przekracza próg campingu. Wróciła z jeziora. Była tam z chłopakami. Ja zostałam z Larysą. Taki był plan. Matylda jest dobra w planowaniu.

Od pierwszego dnia obozu pokochałam tę pulchną i piegowatą rudą. Dogadujemy się, dzielimy pokój i wszystkie sekrety. Więc kiedy po cichu do mnie podchodzi i nachylona szepcze:

– I jak? Udało się?

Bez wahania odpowiadam:

– Pewnie. Zgodnie z planem.

Osiedle Stara WilczynaJugówGrudzień 2018

Za drzwiami mieszkania czuję się inaczej.

Cieplej. Bezpieczniej.

Pozbywam się z mojego ciała resztek chłodu i spięcia dnia codziennego. Ciasno przylegam do obitych dębowym drewnem drzwi i skupiam się na oddychaniu. Wsysam do płuc domowe powietrze, gorące i suche od ogrzewania, a jednocześnie przesycone wonią kadzidła i świeczki. Powietrze miękkie i puszyste jak moje mieszkanie.

Powoli odrywam zdrętwiałe po dniu w pracy plecy od chłodnego drewna, zrzucam buty i torebkę, wchodzę w głąb domu.

To moje drewniane królestwo, jasne i przytulne. Meble z dębowych desek, ciężki drewniany stół, górskie pejzaże w opasłych, niemal barokowych ramach i komoda ze zdobieniami kupiona kiedyś na pchlim targu. Cena podobno była okazyjna, ale i tak zapłaciłam za nią połowę swojej pensji.

Delikatnie dotykam drewnianych żłobień kantu mebla i pod palcami czuję jego przyjemną szorstkość. Jeszcze raz zaciągam się gęstym od woni kadzidła powietrzem, by po chwili z westchnieniem opaść na kanapę.

Uf.

To już.

Jak dobrze być w domu.

Ostatnie dni w pracy były trudne. Chociaż dni, cholera… Trudny był cały miesiąc. Ale tak to już bywa, kiedy pracuje się w dużej logistycznej korporacji. Okres przedświąteczny najczęściej jest bardzo wymagający i każdy z pracowników marzy już o noworocznym odpoczynku.

I dziś właśnie jest ten dzień. Dwudziesty trzeci grudnia. Dziś mogę wydobyć z siebie głośne „uf!”.

Po dniach ciężkiej, niekiedy kilkunastogodzinnej harówki przyszedł czas na odpoczynek.

Jutro muszę jeszcze przesłać raport podsumowujący i wykonać kilka telefonów, ale to drobnostki.

Uporam się z nimi w dwie godziny i będę miała czas dla siebie. Nie wyjeżdżam nigdzie na święta… Zostanę tu, w moim pełnym ciepłego drewna gnieździe i będę na zmianę spać, jeść i czytać. Dołożę do tego kilka spacerów po okolicy, wyłączę komórkę i te ostatnie dni roku poświecę na maksymalny odpoczynek.

Tylko ja i cisza.

Sama.

Bo nie wyjeżdżam na święta…

– Ani nikt nie przyjeżdża do mnie – mruczę pod nosem z zadowoleniem, podnoszę się z kanapy i powoli podchodzę do dużego, zajmującego niemal całą ścianę salonu okna balkonowego.

Za szybą rozpościera się atłasowa ciemność. Szczyty pobliskich gór nieznacznie odcinają się czarnością od granatu zimowego nieba. Jest tyle gwiazd… Tak dużo przy pierwszym rzucie okiem. A każde kolejne spojrzenie na ciemne sklepienie sprawia, że jest ich jeszcze więcej.

Tu jeszcze widzę…

I tu…

I w pewnym momencie zatapiam się w tym liczeniu gwiazd nad zimowym niebem.

Tyle ich jest.

A ja jestem sama. Nie jadę na święta do domu. Tego rodzinnego.

– Nie, nie przyjadę – oznajmiłam sucho.

Powiedziałam to jakiś miesiąc temu, tonem stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu. Żeby mama wiedziała, że nie ma szans na zmianę mojej decyzji.

– Mam bardzo dużo pracy. Raporty całoroczne, sprawozdania… To wszystko samo się nie zrobi. A mnie nie płacą za siedzenie przy gulaszu z tobą i ciotką.

– Ale, Lulu – szepnęła mama.

W jej głosie słyszałam smutek. I nawet było mi z tego powodu trochę przykro… Głupio jakoś. Ale tylko przez chwilę.

– Przecież to święta… Boże Narodzenie. Jeśli nie teraz, to kiedy przyjedziesz?

– Nie wiem, może gdzieś w lutym uda mi się wziąć kilka dni wolnego – powiedziałam, choć wiedziałam, że kłamię.

Nie chcę jechać do domu.

Nie chcę ich widzieć.

Ja muszę być tu, za ciemnymi górami starych sosen; tu, w moim drewnianym kokonie.

Otulona szorstkością starego pledu mogę wzruszać ramionami na każde tornado smutku szalejące w mojej głowie. Mogę na nie wzruszać ramionami, mogę strzepywać z pleców i zapominać w przygryzieniu warg. Ale mogę też pozwolić mu wydostać się na zewnątrz. Bo kiedy wysunie się ze skorupy ciała choć trochę, wymsknie się taka ociupinka, wtedy może już być inaczej.

Mogę płakać.

Łkać.

I szlochać.

Wpatrzona w ciemność za oknem godzinami rozpamiętywać. Przypominać sobie. A później i tak zapaść się w gąszczu niepamięci. Mogę…

– Pani Lukrecjo!

Moje imię.

Ktoś mnie woła.

Wyrywam głowę z plątaniny ciężkich jak worki mokrego piasku myśli i odwracam się w kierunku drzwi. Nikt do mnie nie przychodzi. Nie tak pod drzwi. Przed wejściem do osiedla jest domofon i to z niego korzystają znający mój adres kurierzy czy dostawcy.

– Pani Lukrecjo… Słyszy mnie pani? To ja, Mikołaj, od zarządców osiedla.

A tak, no tak.

Trochę skołowana podchodzę do drzwi.

Kiedy je otwieram, słyszę delikatny szelest.

Przed drzwiami stoi Mikołaj. Mikołaj dozorca. W rękach ma pakunek, na twarzy nieco głupawy uśmiech, a na głowie czapkę bejsbolówkę w ogóle niepasującą do panującej za oknem zimowej aury.

– Prezent od firmy – mówi radośnie, z dumą podając mi piknikowy kosz wypełniony łakociami.

– Ooo – z moich ust dochodzi zdziwione mamrotanie – dziękuję, nie spodziewałam się.

– No tak, bo dajemy je po raz pierwszy – tłumaczy grzecznie chłopak. – Mama wpadła na taki pomysł. Naczytała się trochę w Internecie o budowaniu marki, podstawach marketingu, reklamy i innych takich. Trochę ją to zafascynowało… Wie pani, kobiety to lubią mieć coś do roboty… Przynajmniej mój tata tak mówi. W każdym razie mamie przyda się teraz odskocznia… Musi przestać się smucić.

– Aha – kwituję cicho, niepewna, co odpowiedzieć na te stwierdzenia.

Przez chwilę stoimy w ciszy.

Chciałabym już zabrać absurdalnie świąteczny kosz piknikowy do domu i zamknąć drzwi. Chciałabym, żeby Mikołaj dozorca sobie poszedł, ale on tego nie robi. Z nieznanego mi powodu tkwi przy progu mojego domu, chociaż niezręczna cisza między nami z sekundy na sekundę wydaje się bardziej irytująca.

Delikatnie wzdycham, żeby dać mu znać, że pora się zbierać.

– Piękny prezent. Bardzo dziękuję – mówię i robię krok w głąb mieszkania.

– To ja dziękuję… – szepcze młody chłopiec i obdarza mnie spojrzeniem. Takim pełnym uwielbienia, ciepłym spojrzeniem. Na wpół szalonym, trochę cielęcym.

Oj, chłopcze.

– Miałem na myśli my dziękujemy, w sensie firma – poprawia się szybko i prostuje nieco zgarbione plecy. – Mamy nadzieję, że dobrze się pani u nas mieszka.

– Jak najbardziej – odpowiadam i posyłam młodemu ciepły uśmiech.

Jednocześnie moja prawa ręka mocno ściska piknikowy kosz, a lewa delikatnie chwyta drzwi.

Chcę już wrócić do mojego drewnianego salonu.

– Niewiele osób przebywa tu tak jak pani. Cały rok. Tak jak wspomniałem, nasi mieszkańcy często spędzają tu lato i traktują mieszkania jak rodzaj wakacyjnej daczy. A jak tylko nastaje wrzesień, wracają do miasta i wpadają głównie w weekendy. Na stałe mieszka tu tylko kilka rodzin, w tym pani.

Mikołaj chyba nie zauważa mojego zniecierpliwienia, więc tym razem odpowiadam ostrzej.

– Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Mam teraz sporo pracy, niemniej dziękuję za paczkę.

Zamykam mu drzwi przed nosem i mam gdzieś, że było to trochę szorstkie. Może nawet niegrzeczne.

Zatapiam się w swoim świecie. W moim królestwie bieli i drewna. W czterdziestosiedmiometrowej bańce bezpieczeństwa. Odkładam wiklinowy koszyk na blat biurka i wyciągam do płuc woń kadzidłowej świeczki.

Nie lubię towarzystwa ludzi.

I staram się ich unikać.

W pracy spędzam większość czasu przed ekranem laptopa, komunikując się ze współpracownikami głównie za pomocą poczty elektronicznej, niekiedy rozmów online. Nie żeby to było jakieś specjalne wynaturzenie – ot, taka specyfika roboty. Ale stronię od pogaduch przy kawie czy koleżeńskich wypadów na drinka. Staram się też jak najwięcej pracować zdalnie. Tutaj, w moim ciepłym schronieniu, czuję się najbezpieczniej. Tu mogę spędzać długie godziny wpatrzona w kolejne zestawienia i tabele. Tutaj siedzę przed laptopem, aż zacznie mi drętwieć kark, a na nogi wpełzną obezwładniające mrówki.

Siedzę, liczę, sprawdzam.

Kontroluję.

Lubię porządek.

W liczbach i w życiu.

Czy kocham swoją pracę? Chyba nieszczególnie, ale jestem w niej dobra. Do tego dość często mam wolność pracy z domu. I mogę unikać ludzi – a to ważne.

To ważne dla takiej osoby jak ja.

– Och, Lulu – szepczę do siebie i nieco już zmęczona opadam na biały fotel ulokowany przy biurku z jasnego drewna.

W zamyśleniu patrzę na lśniącą srebrem obudowę laptopa. Mogłabym już dziś popracować na raportami, ale czuję ogarniającą mnie niemoc. Na zewnątrz szaleje naszpikowana bielą wichura. Płatki śniegu jak we wściekłym tańcu uderzają w wielkie okno mojego salonu. Czuję, że moje nogi są ciężkie, a kark domaga się masażu. Albo ciepłej kąpieli. Takiej naprawdę gorącej, doprawionej olejkami eterycznymi.

A może napiłabym się nieco wina? Tak na rozluźnienie żołądka… Jak tylko moje myśli koncentrują się na brzuchu, zaczynam odczuwać nieprzyjemną pustkę. W sumie to niewiele dziś jadłam. Chyba tylko croissanta czekoladowego na śniadanie.

Od zawsze byłam łasuchem. W dzieciństwie opychałam się bułkami i pączkami z piekarni, która mieściła się naprzeciwko naszego domu.

Do dziś pamiętam ten nęcący zapach lukru i powideł i do dziś mnie on uspokaja.

Delikatnie odrywające się ciasto.

Gęsta, owocowa konfitura.

Dłonie lepkie od lukrowanej polewy i cukru pudru.

Spokój deszczowych popołudni i gwar gorących sobotnich poranków.

Smakowite wspomnienia rozbudzają we mnie głód łakoci. Nie mam zbyt wielu zapasów, więc pożądliwie spoglądam na piknikowy kosz, który kilka chwil temu wręczył mi chyba nieco zakochany we mnie Mikołaj dozorca.

Szybko przyciągam do siebie koszyk i niezgrabnymi ruchami rozrywanym pokryte brokatowymi wzorami bożonarodzeniowe opakowanie.

W środku jest cała masa dobroci. Są jagody w czekoladzie i jabłka w karmelu. Pierniczki z cynamonem oraz suszone kawałki gruszek kuszą samym swoim widokiem. Jest czekolada, mleczna i ta ciemna z chili…

No cholera, moja ulubiona.

Jest i świąteczna herbata. Do tego dwa czerwone wina – jedno słodkie, drugie wytrawne.

A to wszystko świeci się i mieni, czerwieni od świątecznych wstążek i razi w oczy lśnieniem brokatu.

Kusi tak bardzo, że bez namysłu rozpakowuję czekoladę i zjadam ją do płowy, potem kosztuję jabłek i pałaszuję kilka pierniczków. Popijam to wszystko słodkim winem, które na szczęście nie miało korka, tylko zwykłą nakrętkę.

Mój korkociąg gdzieś się zapodział… Nie wiem gdzie, nie pamiętam kiedy.

– Po co komu korkociąg? – pytam i unoszę butelkę w kierunku zawieszonego nad biurkiem lustra.

Taki toast z samą sobą. Na zdrowie, Lukrecjo. Na szczęście. Piję wino prosto z butli i upajam się jego aromatycznym zapachem.

– Po co komu lampka do wina?