Sprawdź, czy jest już jasno - Ina Nacht - ebook + audiobook

Sprawdź, czy jest już jasno ebook i audiobook

Nacht Ina

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ostatnia część Mrocznej Serii z Kotliny Kłodzkiej!

 

Śledztwo dotyczące morderstw w osadzie Białe utknęło. Nie ma żadnych nowych dowodów, a policja niechętnie angażuje się w kolejne działania. Zresztą trudno się temu dziwić, skoro kluczowi funkcjonariusze skupiają się bardziej na swoich osobistych demonach niż na zadaniach zawodowych.

 

Gdyby nie siostra jednej z ofiar, prawdopodobnie w tej historii nie wydarzyłoby się nic więcej… Gdyby… Lecz ta kobieta postanawia działać i stawia wszystko na jedną kartę. Ta karta zaburza pozorny spokój.

 

Kotlina wiecznych mgieł znów ukazuje swe mroczne tajemnice, a historia ziemi kłodzkiej skrywa do nich klucz. Czy makabryczne obrazy są powiązane ze zbrodniami? Czy miłość do sztuki może okazać się okrutna? Czy sierżant Karina Maj uwolni się od zaborczego komisarza Aleksa, czy może jednak wreszcie w pełni mu ulegnie?

 

Czytałam spięta, zaniepokojona, bez możliwości ucieczki. Bo uciec z nachtowego Kłodzka się nie da. Nawet jeśli wyjedziesz, ono cię dopadnie. Ina w rytmiczny, wręcz hipnotyzujący sposób przywiąże cię do tego miejsca. A tam nawet serce zacznie bić w rytmie jej słów: stuk, stuk, puk, puk, trup, trup, stuk, puk... Kupujcie więc bilet do Kotliny Kłodzkiej, ruszajcie w podróż i uważajcie na siebie. Szczególnie jesienią, bo jesienią dzieje się najwięcej.

 

Katarzyna Ziembicka

@aellirenn_czyta

 

Mocny, magiczny, fascynujący powrót do tajemnic z poprzednich tomów. Czytajcie!

@Pani_ka_czyta

Katarzyna Kmieć

 

Misternie utkana sieć intryg w wykonaniu Iny Nacht. Autorka stworzyła genialną historię, która wciąga czytelnika od pierwszych stron książki niczym gęsta mgła. Mroczna, intrygująca, fenomenalna i kompletnie nieodkladalna powieść. Nie sposób się oderwać. Polecam gorąco!

 

Danuta Perszewska

@ksiazkowa_nutka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Lektor: Joanna Domańska, Lena Schimscheiner, Anna Krypczyk

Oceny
3,7 (16 ocen)
5
4
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka, ktora warto przeczytac! Polecam
00
joanka-b

Dobrze spędzony czas

dobre zakończenie serii
00
breeAnna

Całkiem niezła

może być
00
akusekiko

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00

Popularność




Karta tytułowa

CZĘŚĆ PIERWSZA. KIEDY LUTY MA ZBYT WIELE DNI

-DOMINIKA-

Upiła łyk kawy z plastikowego kubka i skwitowała jej smak skrzywieniem warg. Napój był kwaśny, nieco rozwodniony i o wiele za zimny, by rozgrzać zmarznięte ciało. Piła jednak dalej, nie zwracając uwagi na niedostatki. Ostatecznie kofeina dodawała energii, a ona potrzebowała teraz sił witalnych bardziej niż kiedykolwiek.

Bo teraz – tak, właśnie teraz – musi być silna. Sprytna, silna i odważna.

To sprawa życia, a być może też śmierci.

I chociaż wiedziała, że nie jest idealną kandydatką do wypełnienia czekającego ją zadania, to nie miała wyjścia. W tej sprawie zadecydował za nią los. I rzucił borykającą się z zaburzeniami lękowymi, uczęszczającą na terapię i łykającą sporo środków uspokajających pracownicę działu finansów właśnie tu.

W środek tej wiecznie zamglonej, zimnej i zacienionej przez spróchniały starodrzew kotliny.

Do tego królestwa dziurawych dróg, zamkniętych kopalń i dziwacznych form skalnych.

I na tę parszywą stację benzynową.

Przechyliła mocniej czerwono-biały kubek i upiła dwa duże łyki zbyt kwaśniej kawy. Paskudztwo, pomyślała, mimowolnie kręcąc głową, po czym odgryzła spory kęs przypieczonej bagietki. Ta też nie smakowała najlepiej.

– Cudowne smaki stacji benzynowej – mruknęła pod nosem dziewczyna z jasnobrązowym warkoczem i jeszcze bardziej wykrzywiła usta.

Może należało poczekać, aż dojedzie do Bożkowa. Do celu zostało niewiele ponad czterdzieści kilometrów. Ale była już taka głodna.

I zmęczona, o tak. Nieziemskie zmęczenie nie opuszczało jej, odkąd niecałą godzinę temu minęła Wrocław. Trudy drogi dawały się we znaki, bolały przyklejone do fotela kierowcy plecy. Nie pomagał też wcześnie zapadający zmierzch, uparta mżawka i monotonny szum wycieraczek samochodowych. Kiedy Dominika Larska poczuła, że odpływa, zatrzymała się przy należącej do popularnej sieci stacji benzynowej.

Zamówiła tę okropną kawę i bagietkę. Usiadła przy jednym z dwóch stolików i wpatrywała się w sunące po szybie krople deszczu.

Już niedługo…

Tylko chwila.

I będzie u celu.

Przy tej wsi. Tam, gdzie to się stało. Choć nie do końca wiedziała, co konkretnie. Ale na pewno coś złego, bardzo złego. Tak bardzo, że Dominika czuła ucisk w klatce piersiowej, kiedy pomyślała o upstrzonej piegami twarzy i szczupłych, dziewczęcych ramionach. O długich włosach i ciemnych, radosnych oczach…

Ze złości zagryzła dolną wargę. Zaraz tam będzie. Przy tej wsi. W tej osadzie. Na tym dukcie. I dowie się prawdy.

Tego strasznego czegoś.

Dowie się. Musi. Obiecała.

-KARINA-

Ciepły luty, ciepły luty,

Zmień już buty, zmień już buty.

Ciepły luty, ciepły luty,

Zmień już buty, zmień już buty.

Słowa tej wyliczanki dudnią w mojej głowie niczym złowroga mantra, nucona nosowym głosem przez wiekowego mnicha.

Ciepły luty, ciepły luty,

Zmień już buty, zmień już buty.

Ciepły luty, ciepły luty,

Zmień już buty, zmień już buty.

Moje trapery miarowo stukają o powierzchnię drewnianego tarasu, dopasowując się do rytmu wyliczanki.

Chociaż to chyba szło jakoś inaczej… Było tam coś o zimie i odpowiednim obuwiu. Ale dzisiaj jest właśnie ciepło. Słonecznie. Kilka białych, delikatnych niczym wata cukrowa chmur wędruje leniwie po zbyt błękitnym jak na tę porę roku niebie.

I to ciepło, które czuję na policzku… Rozgrzewające, mdląco słodkie, tak bardzo niepasujące do otaczających mnie hałd czarnej, jałowej ziemi i suchego, szeleszczącego lasu. To jakaś anomalia pogodowa i pewnie powinnam się zamartwiać zmieniającym się pod wpływem działalności człowieka klimatem, ale mam to w nosie.

Wszystko mam w nosie.

Buty, wyliczankę, ciepły luty i słońce na policzku. Nie obchodzi mnie, jak wyglądam, co będę jadła, która jest godzina.

Jaki to dzień.

Miesiąc.

Interesuje mnie jedynie zmierzch. Ciemność. I świadomość, że mogę już iść spać. Że wypada.

Nie chcę, żeby znowu wrzeszczał, wypominał, że spędzam całe dnie w łóżku, na siłę wyciągał z pościeli.

Nie chcę go drażnić, a jednocześnie pragnę jak najwięcej czasu spędzać w ciepłym kokonie puszystych materiałów. Wtedy odpadam. Odlatuję w krainę snów, gdy tylko moja głowa dotknie poduszki.

I nie czuję.

Dryfuję w niebycie i przez tę chwilę nie jest źle. Nie jest też dobrze, ale przynajmniej nie boli.

Bo czasami, kiedy odrętwienie na moment mija, czasami, kiedy znowu pozwalam sobie czuć, kruszę się. Rozpadam. A nie mogę do tego dopuścić.

Więc śpię – jak najwięcej. A kiedy nie spoczywam w objęciach Morfeusza, staram się utrzymywać stan odrętwienia. Nie czuć, nie myśleć, nie zastanawiać się. Dotrwać do wieczora.

Do zmierzchu.

– Kra, kra, kra.

Nieprzyjemnie wysokie dla ucha dźwięki docierają do mnie z lewej strony. Powoli obracam głowę, wiedząc, co za chwilę zobaczę.

Albo raczej kogo.

To Teufel.

Zaprzyjaźniliśmy się tuż Po. Kiedy tylko wróciłam ze szpitala, czarny kruk zaczął odwiedzać mnie w pokoju. Najpierw kulturalnie pukał w okno, potem postanowiłam do niego schodzić.

Odkryłam, że gustuje w okruszkach z maślanych ciasteczek.

Od tego czasu zostaliśmy przyjaciółmi. Ja i Teufel. Czarne ptaszysko i anemiczna policjantka po próbie samobójczej. To dopiero towarzystwo…

Ale cieszę się, że go mam. Kruka.

Zawsze to jakiś przyjaciel.

I powód, żeby zejść na parter.

– Dzień dobry – mruczę w stronę ptaka niczym zwariowana na punkcie kotów staruszka. – Ktoś tu przyszedł na obiad? I dobrze, właśnie pora.

Z trudem dźwigam kościste ciało z tarasowych desek. Moje kończyny są zastane, kruche, jakby poluzowane w stawach. Czasami mam wrażenie, że nie czuję swojego ciała. Przynajmniej nie tak, jak należy. Nie tak, jak czułam wcześniej. Doktor Zajączkowski mówi, że może to być skutek uboczny leków. Dlatego będziemy je odstawiać. Powoli zmniejszać dawki.

Leki…

Tak, prochy.

Takie dla Tych Niestabilnych Emocjonalnie. Teraz już oficjalnie zaczęłam się zaliczać do tej grupy. Bo tak po prawdzie, to chyba zawsze do nich należałam. Do tych kruchych, mniejszych, wrażliwszych. Tylko sama sobie chciałam udowodnić coś innego.

I teraz myślę: po co?

Po co było się tak starać?

To wszytko bez sensu.

Uważnie stawiam każdy krok, pilnując, żeby stopy nie zboczyły ze śliskich desek. Wchodzę do domu i moje oczy potrzebują chwili, żeby przyzwyczaić się do półmroku.

Kiedy już widzę kontury pomieszczeń, kieruję się na lewo, do dużej kuchni babci Zosi.

Kuchenka jest stara, meble z wczesnych lat dziewięćdziesiątych nie należą ani do ładnych, ani do praktycznych. Jest duży stół pod oknem i wiekowy narożnik, obity tkaniną przypominającą turecki dywan. Są dwa ozdobione przeróżnymi żłobieniami kredensy, a w każdym jeszcze mnóstwo przetworów.

Tej jesieni Zosia zrobiła dwa razy więcej wszystkiego. Kwaszone ogórki, papryki, sałatki, pomidory w słonej zalewie. Dżemy, powidła, musy z mojej ukochanej czerwonej porzeczki i cukru. Wszystkiego tak dużo, jakby chciała zrobić na zapas.

Bo wiedziała, przeczuwała, że następnej jesieni może jej już tu nie być.

I miała rację, bo jest połowa lutego, a ja, sama, sama i tak bardzo samotna, kruszę ciastko dla okropnie głośnego kruka, udając przy tym, że szykuję obiad dla przyjaciela.

Sama, samotna i tak bardzo tęsknię.

Kiedy rozkruszone ciasto ląduje na małym czarnym talerzyku, jeszcze raz omiatam kuchnię wzrokiem. Patrząc na nią po raz kolejny, dochodzę do wniosku, że to naprawdę spore pomieszczenie i mogłoby wyglądać świetnie.

Przydałyby się tylko jasne skandynawskie meble, zaprojektowane przez specjalistów z IKEA, tych, do których zawsze w sobotę są takie kolejki.

Przydałby się też czarny kamienny blat i szara podłoga.

No i szary dywan. Skandynawski.

Do tego szare dodatki.

A w ogóle to wszystko mogłoby być na szaro. Bo tak najmodniej. Płytki, fronty mebli, stół, krzesła. No, może trochę butelkowej zieleni dla przełamania koloru…

Aleks wiele razy mruczał pod nosem:

– Wyremontowałabyś tę chatę. To by ci pomogło. To mógłby być świeży start.

I choć zawsze, kiedy to mówił, posyłałam mu wściekłe spojrzenie, to w głębi duszy czasami przyznawałam rację. Chciałabym zacząć od nowa. Wstawać z łóżka z werwą i energią do życia. Brać prysznic, podśpiewując pod nosem aktualne przeboje z popularnych rozgłośni radiowych. Co rano parzyć kawę w ekspresie ciśnieniowym i wyciskać świeży sok z pomarańczy.

I może te nowe skandynawskie meble by mi w tym pomogły… Ale tylko pomogły.

Nowoczesna kuchnia nie załatwi sprawy. Tona szarej farby nie przykryje dziury w moim sercu. I żaden ciemnozielony dodatek nie sprawi, że znowu zacznę żyć tak jak kiedyś.

Jak przed tobą, Aleks.

Jak przed tobą, ty pieprzony kłamco.

Potrząsam energicznie głową, starając się odgonić natrętne, czarne jak smoła myśli.

Nie idź tam, zostań TU, TU, gdzie jest bezpiecznie, krzyczę w głowie do swojego serca.

Nie czuj.

Nie myśl.

Nie wspominaj.

Biorę wdech, pierwszy głęboki, kolejne coraz płytsze. Usiłuję uspokoić rozdygotane kończyny. Chwytam czarny talerzyk z okruchami ciastka dla Teufela i powolnym krokiem wychodzę z kuchni.

Kuchni, która zostanie taka, jaka jest.

Stara.

Zakurzona.

Z podziurawionym obrusem w kratę.

Bo to kuchnia Zosi.

A tobie, komisarzu Grab, nic do tego.

***

Ogromną przyjemność sprawia mi patrzenie, jak Teufel zjada swój posiłek. Maślane ciasteczka muszą mu bardzo smakować, bo szybko pracuje zbyt długim dziobem, starając się przy tym nie zmarnować ani okruszka z wyczekiwanego obiadu.

Ta „opieka” nad ptaszyskiem sprawia, że czuję się potrzebna. W jakiś taki dziwny sposób. Może nawet metafizyczny.

Dokarmianie krzykliwego ptaka stało się centrum mojego życia. Oprócz tego nie robię nic pożytecznego. Nie chodzę do pracy, jestem na zwolnieniu.

Nie gotuję.

Nie sprzątam.

Nie robię zakupów.

Tym wszystkim zajmuje się on. Robi to, choć nigdy go nie prosiłam. W jakimś sensie się stara.

Komisarz Aleks Grab, mój prześladowca i główny powód mojej życiowej kapitulacji.

Człowiek, który mnie zgwałcił. Szantażował. Uzależnił od siebie. Złamał.

Ten sam groźny, brutalny i skorumpowany glina. To on teraz sprawdza, czy mam mleko w lodówce, czy zapłaciłam za prąd, czy trzeba zamówić serwis bojlera.

Kupuje, gotuje, pierze i składa.

Pilnuje mnie.

Kontroluje, czy biorę leki.

Czy wstaję z łóżka. Czy pamiętam o wizycie u lekarza.

Zajmuje się mną troskliwie, ale wiem, że to nie troska nim kieruje. To strach. Że wszystko wyjdzie na jaw. Aleks Grab w końcu się przestraszył, że mała, nieporadna Karina może mu nabruździć w życiu.

Przecież wariatki nie da się kontrolować, prawda? Bo jak zastraszyć psycholkę? Jaką groźbę zastosować wobec kobiety, która sama jest gotowa odebrać sobie życie?

Te myśli sprawiają, że uśmiecham się pod nosem. Już nie masz mnie w garści, komisarzu Grab.

Bo już mi nie zależy.

Na niczym.

A tobie – owszem. Ty troszczysz się o swoją pozycję, reputację, karierę. Chcesz kontynuować swoje oparte na spełnianiu wszelkich zachcianek, komfortowe życie brudnego gliny. I dlatego musisz ujarzmić mnie. A to już nie jest takie proste.

Więc składasz w kostkę białe podkoszulki, a twoje ciemne oczy świdrują moją twarz. Szukasz znaku. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżasz, chcesz odpowiedzi.

Co dalej?

Co zrobię? Jaki będzie mój następny krok?

Czy odbiło mi do końca, czy może pod tą blond czupryną tli się jeszcze iskierka rozumu?

– Cokolwiek by się działo, i tak mam to gdzieś – komentuję szeptem kłębowisko myśli w mojej głowie. Słysząc te słowa, Teufel odwraca swoje ptasie jestestwo w moją stronę i przez chwilę spogląda na mnie zaciekawiony. Albo wystraszony, sama nie wiem… Obraca łeb w prawo i w lewo, po czym wraca do rytmicznego dziobania ciastka.

Chrzęst.

Chrzęst.

Jeszcze jeden kęs.

Słodka maź w ptasich niby-ustach. Okruchy wypieczonej masy jajek, cukru i mąki rozdrabiane przez długi ciemny dziób. Tak wygląda punkt kulminacyjny mojego dnia.

Nagle robi się ciemniej. Zimniej. Szarzej. Bardziej jak w lutym.

Marszczę czoło i spoglądam na niebo. Ciemna, granatowa chmura zasłoniła to niespotykanie ciepłe o tej porze roku słońce. I zniszczyła całą jasność tego piątkowego południa.

No nic.

Widocznie tak miało być.

Wzdycham i nieco zrezygnowana podnoszę ciało z drewnianych desek. I już mam wejść do domu, kiedy szum opon na żwirowym podjeździe przypomina mi, że to już dziś.

Tak, przecież to piątek.

I już ta godzina.

Niechętnie odwracam się w stronę drogi i obserwuję, jak czarny, wypieszczony niczym jedyne dziecko land rover sunie w kierunku domu Zosi.

Mojego domu.

Tak, dziś jak co piątek Aleks Grab przyniesie mi zakupy.

Starannie unikając mojego wzroku, wysiądzie z samochodu i rzuciwszy krótkie „cześć”, zacznie wypakowywać siatki z marketu. Potem wniesie je do starej Zosinej kuchni.

Nastawi czajnik.

Zrobi sobie kawę.

I dopiero wtedy spyta, jak się czuję. Jak spędziłam dzień. Czy brałam leki. Wcześniej będzie milczał. Jakby te pytania wymagały od niego sporo odwagi, jakby musiał zebrać się w sobie, żeby zapytać swoją piękną Karinkę, czy wszystko w porządku.

Czy nie zamierza dziś znowu próbować się zabić? Albo jutro?

Czy będzie milczeć? Czy opowie o miesiącach szantażu i wykorzystywania przez Pana Dobrego Policjanta? Bo to jest chyba główne pytanie, prawda, Aleks?

Lśniący czernią land rover zatrzymuje się naprzeciwko mnie. I tak jak w filmowym scenariuszu, gdzie każdy ma swoją partię do odegrania, wchodzimy w przypisane role.

Trzaskają drzwi, skrzypią buty, wystraszony Teufel odlatuje. A może odleciał już dawno? Nie wiem…

Bo teraz skupiam się tylko na nim. Dziś wygląda chyba trochę gorzej niż zazwyczaj. Czarne włosy w lekkim nieładzie, już zbyt dużym, żeby można go było uznać za próbę ułożenia modnej fryzury. Ciemne oczy są trochę podkrążone, śniadość twarzy pokrywa niezdrowy szary odcień, policzki przyblakły i się zapadły. Chyba schudł przez te kilka dni. I nie spał za dobrze.

To wszystko sprawia, że Aleks Grab wygląda źle.

A moja dusza musi być już chyba bardzo zgorzkniała, bo ze zdziwieniem obserwuję, że sprawia mi to satysfakcję.

Cierp… I bój się. Jak ja wcześniej.

– Cześć – rzuca sucho mój niedawny oprawca i otwiera bagażnik. Wyjmuje trzy wypchane zakupami siatki i niesie je, jakby nic nie ważyły. Mija mnie i wchodzi do domu, mimo że nie odpowiadam na jego powitanie.

Ale tak to się odbywa w naszym piątkowym scenariuszu.

Nie witam się z nim. Nie żegnam. Znoszę go, bo nie mam innego wyjścia.

Brązowe trapery skrzypią przy każdym kroku, naznaczając drogę Aleksa metalicznym dźwiękiem.

Skrzyp.

Skrzyp.

Skrzyp, skrzyp.

A ja podążam za nim, krok w krok jak cień. Żeby mieć go na oku. Żeby wiedzieć, co robi.

Żeby, w razie potrzeby, móc uciec.

Ciemna sylwetka Aleksa góruje w Zosinej kuchni. Przy nim babcine meble wydają się jeszcze starsze i bardziej zakurzone, a pomieszczenie staje się mniejsze i klaustrofobiczne.

Wielki i zły w królestwie delikatnym i wiekowym jak skrzydełka zasuszonej ćmy.

Siaty z zakupami lądują na blacie i masywne ręce powoli wypakowują poszczególne produkty. Ja siadam przy stole, przygarbiam plecy i w poszukiwaniu ciepła obejmuję się ramionami. Jeszcze przed chwilą czułam słoneczny dotyk na policzku, teraz patrzę na dobrze mi znaną sylwetkę Aleksa.

Granatowa kurtka, ciemne włosy, czarna dusza. Układa prowiant w lodówce. Jest przy tym dokładny i myśli o wszystkim.

Mleko, ser, masło.

Jeden świeży chleb do chlebaka.

Drugi bochenek do zamrażarki.

Bezsmakowe pomidory, zielone ogórki, liście szpinaku – coś na kanapki.

Pierogi z mięsnego.

Herbata, kawa, ciastka.

– Jak się czujesz? – pyta cicho odwrócony w stronę blatu. Zbija mnie tym pytaniem z tropu. Pada za szybko, jeszcze nie zrobił kawy.

Zaskoczona odpowiadam zgodnie z prawdą:

– Chyba lepiej. Dziś było słońce. Siedziałam na tarasie.

I choć nie patrzę na Aleksa, to wiem, że się odwraca. Czuję na sobie jego pytający wzrok.

Ocenia mnie.

Lustruje.

Obserwuje przez chwilę, która zdaje się nie mieć końca.

Chciałabym to przerwać, ale jak zawsze w przypadku Aleksa Graba czuję paraliżującą niemoc. Ten mężczyzna mnie więzi, choć tak naprawdę nie ma już jak.

– Racja, była dziś taka słoneczna chwila. Cieszę się, że skorzystałaś.

W zamyśleniu potakuję, a czarne oczy mojego oprawcy zdają się przenikać do dna mojej duszy.

– Chcesz coś zjeść? – pyta.

Marszczę nos i kręcę głową. Na myśl o jedzeniu robi mi się słabo.

– Może ugotuję zupę? Zdaje się, że ostatnio ci smakowała.

Wzruszam ramionami i odpowiadam przez ściśnięte gardło:

– Tak, może być.

Mój głos szeleści niczym suche liście w ciepły jesienny dzień. Aleks przez chwilę przygląda mi się w milczeniu, potem wzdycha i zabiera się do gotowania. Będzie to chyba kombinacja rosołu i jarzynowej, dziwny wytwór męskiego umysłu.

Obserwuję, jak obiera i kroi marchewkę, myje pietruszkę i soli wodę. Kłęby pary unoszą się nad babciną gazówką, tworząc pobudzające wyobraźnię kształty. To chmury i dzikie zwierzęta. Otwarte paszcze i wielkie kły…

A pod nimi duży zły wilk, który obiera seler obieraczką, żeby skórka była jak najcieńsza.

Wygłodniałe paszcze i wilk.

Zło i dziwaczny rosół.

Patrzę i na myśl przychodzą mi pytania: Jak długo jeszcze?

Kiedy zły wilk przestanie udawać troskliwą babcię? Kiedy powie, że chce więcej?

-DOMINIKA-

Kiedy dojechała do Bożkowa, było już całkiem ciemno, ale wiejskie drogi miło zaskoczyły ją jakością oświetlenia. Chłodne lampy słały na jezdnię snopki światła, mieniące się w deszczu niczym brokatowa tkanina. Pokonywanie wysłużonym suzuki kolejnych zakrętów stało się trudniejsze, kiedy opuściła wioskę i kierowała według wskazówek szeptanych monotonnym głosem przez nawigację.

W miarę jak oddalała się od Bożkowa, dobrej jakości asfalt zaczął zmieniać się w drogę usianą dziurami i pęknięciami. Niektóre były tak głębokie, że Dominika miała obawy, czy uda się jej zapanować nad samochodem. Jazdy nie ułatwiała też śliska od nieustannie padającego deszczu nawierzchnia i ostre, nieodpowiednio oznakowane zakręty.

Kiedy zmęczone oczy Dominiki dostrzegły znak „Pensjonat u Kai” z małą, czerwoną strzałką wskazującą kierunek, dziewczyna odetchnęła głęboko.

To już!

Już prawie.

Zaraz dojedzie do osady Białe.

Zaraz zacznie swoją misję.

Dominika Larska odwiedzała tereny Kotliny Kłodzkiej i tę małą osadę po raz pierwszy, ale wydawały się jej znajome. Już tyle razy wyobrażała sobie To Miejsce. W myślach malowała obrazy, tworzyła wizualizacje.

Jak wygląda tu zima, jesień, wiosna?

Jak to jest, kiedy przez zmarznięty grunt zaczynają się przebijać pierwsze kwiaty?

Czy sierpniowe zachody słońca są tak długie, piękne i pastelowe, jak opisują to blogerzy?

Jak wygląda ten dukt, kiedy zima jest sroga i śniegu po kolana?

Jak jej tu jest?

I… choć bała się zadawać sobie to pytanie, nawet w skrytości umysłu…

I czy ona tu jest???

Czy jeszcze w ogóle gdzieś jest???

Nie!

Dominika stanowczo pokręciła głową, próbując odgonić natrętne myśli. Nie może tak myśleć, nie ma prawa pozwalać sobie na wątpliwości.

Teraz musi walczyć. Po to tu przyjechała. Pogrążona w rozmyślaniach nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na szutrowym podjeździe Pensjonatu u Kai. Wiedziona cichym głosem nawigacji jechała mechanicznie przez ciemny i złowrogo szumiący las.

I dojechała.

W końcu.

Zatrzymała samochód, omiotła wzrokiem pogrążony w ciemności budynek, wyprostowała plecy i wysiadła. Pójdzie się zameldować, a potem wróci po walizki. I po ukryty w nich skarb. Swoją tajemnicę.

***

Budynek wyglądał na stary. Małe, nisko osadzone okna, mocno spadzisty dach, rozległa prostokątna bryła. Tyle Dominika dostrzegła w marnym świetle podwórkowej lampy.

Ale nawet w półmroku była pewna jednego – ten dom jest zły.

Mówił jej o tym dreszcz wpełzający na plecy, skręcające się wnętrzności i paraliżujące zimno, które właśnie oblepiało ją całą.

Frontowa ściana domu pokryta była zimozielonym bluszczem. Ekspansywne pnącza przylegały do muru niczym do wyśnionego kochanka, oplatając go od stóp do głów, więżąc i niemal miażdżąc w miłosnym uścisku. Szarawe w świetle zewnętrznej lampy gałęzie zdawały się wchodzić do okien, atakować drzwi i próbować wcisnąć się pod fundamenty. Wyssały ten dom, zabierały mu życiodajne soki, żeby pozostawić go suchym i martwym.

– Upiorny – szepnęła cicho w końce wełnianego szalika.

Tak, ten dom jawił się jej jako upiorny. Nie opuszczony, smutny czy samotny. O nie!

Tu było coś…

Coś złego.

Coś nie do końca uchwytnego, coś innego, zimnego i wilgotnego.

To coś obladzało duszę.

Dominika przyśpieszyła. Szumiący las, wszechobecny mrok, szeleszczące pod stopami liście. I przejmujące wrażenie upiorności. To wszystko sprawiało, że dziewczyna zaczęła myśleć, że ktoś za nią jest.

Nie idzie, a po prostu jest.

Tuż za nią, podąża za każdym jej krokiem.

Nie idzie, nie biegnie. Podąża w inny, sobie tylko znany sposób.

I choć wiedziała, że to zapewne jedynie złudzenie, wytwór umysłu zmęczonego długą podróżą lub szaleństwo wyobraźni pozostawionej samej sobie w mroku… Nie odwróciła głowy.

I odetchnęła głęboko, kiedy już na progu domu nacisnęła przycisk elektrycznego dzwonka.

– Chwileczkę! Minutka i otwieram! – Głos dochodzący z głębi korytarza był zaspany i podekscytowany jednocześnie. Po krótkiej chwili masywne drzwi poniemieckiego domu się otworzyły, a Dominikę owiało ciepło płynące z wnętrza pomieszczenia i słodki, nęcący zapach różanych konfitur.

– Cześć. Dominika Larska, tak?

Ochrypły, głęboki głos nie bardzo pasował do postaci właścicielki pensjonatu.

Filigranowa dziewczyna o jasnej szczupłej twarzy i burzy blond loków na głowie wyglądała jak nieco przerośnięty aniołek. Z uśmiechem przywitała gościa i otworzyła szeroko drzwi.

– Zapraszam. Musisz być zmęczona. Co powiesz na herbatę z miodem? A potem pomogę ci wnieść bagaże.

– Brzmi… – głos Dominiki był tak zachrypnięty, że ledwie sama go poznawała – ...świetnie.

Anielica, uśmiechając się błogo, podała kobiecie drobną dłoń i przedstawiła się:

– Kaja Sowińska. Jestem właścicielką tego domu. A ty jesteś moim pierwszym gościem. Bardzo się cieszę, że chcesz zwiedzić nasze rejony. I fajnie, że udało się nam wymienić parę maili. Mam nadzieję, że miejsca, które proponowałam ci zobaczyć w kotlinie, spełnią twoje oczekiwania.

Dominika powoli pokiwała głową.

– Tak, świetne materiały, bardzo dziękuję.

Właścicielka pensjonatu ponownie obdarzyła ją uroczym uśmiechem.

– Nie ma za co. Ja dbam o swoich. A teraz chodź, oprowadzę cię, opowiem co i jak, i nastawię wodę na tę herbatę.

***

– Więc tak po prawdzie to mieszkam tu od zawsze. Wyjechałam tylko na studia, do Szczecina, i zostałam tam jeszcze kilka lat. A potem wróciłam, odziedziczyłam ten dom i teraz chcę prowadzić mały pensjonat. Zawsze o tym marzyłam… Żeby stworzyć takie miejsce, ciche, domowe, ciepłe. Gdzie wszyscy chcieliby wracać… – Kaja Sowińska mówiła rozanielonym głosem i raz po raz spoglądała na swojego pierwszego gościa, którego powieki z minuty na minutę opadały coraz niżej. – I muszę przyznać, że wieś to zdecydowanie miejsce dla mnie. Ten szum miasta, wieczny hałas… Już się do tego nie nadaję. Byłam w Szczecinie kilka dni temu, prowadziłam tam warsztaty, i odczułam już obcość tego miejsca. – Na ustach właścicielki pensjonatu zagościł smutny, delikatny uśmiech. – Wiesz, to już nie jest moje miasto. A ta wioska, ta osada to coś zupełnie innego. No i pensjonat. To miejsce trochę odzwierciedla moją duszę, takie mam przynajmniej wrażenie…

– Tak, dom wygląda klimatycznie – mruknęła Dominika znad pustego już kubka. Z całych sił starała się powstrzymać ziewnięcie i wytężała zmęczony umysł, by w miarę sprawnie komentować wywody gospodyni. Zazdrościła w tym momencie dwóm puchatym kłębkom sierści, które spały, wtulając się w siebie nawzajem. Dwa średniej wielkości psiaki, ukryte we wnęce pod schodami, pochrapywały słodko, nie zważając na obecność intruza.

– Nie przejmuj się nimi – powiedziała Kaja, widząc, dokąd wędruje wzrok dziewczyny z warkoczem. – Są niegroźne.

– Właśnie widzę – zgodziła się Dominika. – Słabi z nich obrońcy.

– Masz rację. I zawsze tak było. Misiek jest mój… no, niemal od zawsze. Ma już ze dwanaście lat. A Zara to znajda. Bidulkę jakiś zwyrodnialec przywiązał do drzewa w lesie i tak zostawił… Ludzie są podli. Dobrze, że tamtędy przechodziłyśmy…

Dominika nie powstrzymała ziewnięcia, co nie uszło uwagi gospodyni.

– Oj, przepraszam! – zreflektowała się Kaja. – Padasz z nóg po podróży, a ja gadam i gadam. To okropne. Przepraszam. Po prostu chciałabym opowiedzieć ci wszystko o domu, okolicy, kotlinie. Mamy tu tyle wspaniałości do zobaczenia… Ale to jutro. Na ósmą zrobię śniadanie, pasuje?

– Tak, oczywiście. Właśnie miałam pytać… Pamiętam, że przy rezerwacji można było zaznaczyć opcję ze śniadaniami… I chyba z kolacją?

– No pewnie – zawołała grubym głosem Kaja – i zdaje się, że taką zaznaczyłaś. Więc jutro o ósmej będzie czekało na ciebie smaczne, wiejskie śniadanko. Staram się używać jak najwięcej lokalnych produktów, choć teraz, w przeddzień wiosny to już tylko przetwory… Czyli na ósmą? Czy może wolisz dłużej pospać? Dominika powoli pokręciła głową, a kosmyki jasnobrązowych włosów, które wysunęły się z warkocza, zabawnie podskakiwały przy zaróżowionych policzkach. – O ósmej będzie idealnie – zapewniła słabym głosem.

– To świetnie. – Uradowana Kaja Sowińska klasnęła w dłonie, a jej wzrok powędrował na ułożony u podnóża schodów bagaż Dominiki. Składały się na niego dwie niewielkie torby na kółkach, skórzany, wysłużony plecak i oblepione szarym papierem płaskie pudło.

– W takim razie ja już pójdę do pokoju. Dziękuję za tak ciepłe przyjęcie. Herbata była pyszna. – Dominika posłała właścicielce domu delikatny uśmiech. – Dobrej nocy.

– Poczekaj – krzyknęła Kaja i niewiele myśląc, chwyciła Dominikę za rękę.

Uścisk na przegubie był mocny, a do tego dziwnie zimny. Dziewczyna z warkoczem poczuła, jak przeszywa ją prąd. Na chwilę jej ciałem zawładnęło głuche przerażenie.

Cisza. Ciemność wokół domu. Mroźny i nieprzyjemny dotyk.

I ta wszechobecna upiorność.

Nie czuła już ciepła pomieszczenia, smaku herbaty i zapachu konfitur.

Przez chwilę czuła strach.

Paniczny.

Ale to była jedynie chwila. Chwila, która rozpłynęła się, kiedy Kaja powiedziała:

– Nie będziesz tego taszczyć sama. Poczekaj. Pomogę.

I po kilku sekundach zimna dłoń opuściła przegub Dominiki, a dom na powrót wypełnił się zapachem konfitur.

– Nie trzeba, dam sobie radę…

– Co ty, żaden problem. To mój obowiązek. Dominika dalej chciała oponować, ale Kaja już chwyciła jedną z walizek oraz owinięty szarym papierem pakunek i zaczęła wspinać się po drewnianych, krętych schodach.

Dziewczyna westchnęła i podążyła za drobną gospodynią.

A kiedy już u progu sypialni postawiły bagaże na cynkowanej podłodze, Dominika usłyszała słowa, których się obawiała:

– Ten pakunek… W taki sam sposób zabezpiecza się obrazy. Wiem to, bo z zawodu jestem właśnie malarką. – Kaja Sowińska uniosła przepełnione dumą oczy na wystraszoną dziewczynę i słodkim, uprzejmym głosem zapytała: – Przywiozłaś obraz? Też malujesz?

Dominika czuła miękkość kolan, wiotkość mięśni i supeł zdenerwowania zaciśnięty na żołądku, kiedy powoli kręcąc głową, odpowiadała:

– Nie, to po prostu dokumenty. Pracuję jako analityk finansowy i mam tego sporo… Nie chciałam, żeby pogubiło się w aucie, więc zapakowałam w ten sposób… – Blada wzruszyła ramionami. – Co zrobić, taka praca. Z czegoś trzeba żyć… A że robota się sama nie zrobi, to i na urlop muszę wozić ze sobą te papierzyska… Więc to nic ciekawego. Wręcz przeciwnie.

Kaja jeszcze raz spojrzała na bagaże turystki, uśmiechnęła się przymilnie i życząc dobrej nocy, z gracją sfrunęła po wysłużonych schodach.

Każdemu z jej kroków towarzyszyło szeleszczące skrzypnięcie, kiedy kapcie stykały się z wiekowym drewnem.

Skrzyp. Skrzyp. Cisza.

Po ostatnim takim dźwięku Dominika w końcu zebrała się w sobie i przerzuciła bagaże za próg pokoju. A kiedy zamknęła za sobą ciężkie, obite skórą drzwi, kiedy przekręciła klucz w zamku i dla pewności dwa razy nacisnęła klamkę, kiedy ciężko oddychając, oparła plecy o zimną, białą ścianę i ścisnęła w ręce zabezpieczony szarym papierem pakunek, poczuła się lepiej.

Bezpiecznie.

Bo miała go w dłoniach.

Trzymała i przyciskała do piersi z całych sił. Jej skarb.

Jej misja.

Jej płótno.

-KARINA-

Dzień jest chłodny, ale jest to takie wilgotne zimno, pasujące bardziej do listopadowej szarugi niż do lutego.

Miarowa mżawka nieprzerwanie zdobi okienne szyby i sprawia, że świat za szkłem jest mokry i jeszcze ciemniejszy. Czarna ziemia już niczym nie różni się od głębokiej barwy suchych drzew. I choć to dziwne, ten pozbawiony życia, monochromatyczny świat zdaje się mieć na mnie dobroczynny wpływ.

Czuję, że pogoda ze mną współgra, rozumie moje uczucia i siąpi delikatnym smutkiem, bez szaleńczego potoku, ale niezmiennie, bez chwilki odpoczynku, z właściwym sobie marazmem i spokojem.

Tak jest… Niby normalnie, codziennie, szaro.

I nie wiem dlaczego, ale na myśl przychodzi mi tykająca bomba.

Jakby ten malutki strumyczek smutku nie mógł już dalej płynąć…

Może trafił na zaporę? Może musi roznieść te kamienie w drobny pył, żeby potem, w miarowym łkaniu, ruszyć dalej?

Tak właśnie się czuję tego piątkowego popołudnia, kiedy Aleks Grab, czyniąc swój cotygodniowy rytuał, wypakowuje produkty spożywcze na drewniany blat w starej, pachnącej jeszcze krochmalem kuchni Zosi. Chyba ten zapach został już w ścianach… Babciny zapach. Krochmal, wiśniowe powidła, bułki z cynamonem. Tym muszą już być przesiąknięte mury…

Z zamyślenia wyrywa mnie cichy, ciepły dźwięk:

– Kari… – Aleks zaczyna, ale po chwili zawiesza głos.

– Tak? – charczę przez suche gardło, cały czas nie mogąc wyrzucić z głowy wizji tykającej bomby.

Aleks spuszcza głowę i ręką przeczesuje lśniące czernią włosy, a kiedy ponownie podnosi na mnie oczy, w jego spojrzeniu widzę ubolewanie.

A może tak mi się tylko wydaje, może to współczucie? Litość?

Nie, tylko nie to…

Nie lituj się nade mną. Nie ty.

– Słuchaj, wiem, że ostatnie miesiące nie były dla ciebie łatwe…

– Och – przerywam mu, siląc się na sarkastyczny ton. – Miło, że to zauważyłeś. Dziękuję. Doceniam. Jak myślisz, jaka ludzka świnia mogła doprowadzić mnie do takiego stanu?

Unoszę wysoko podbródek i staram się nie tracić kontaktu wzrokowego z ciemnym mężczyzną pośrodku brązowej kuchni.

Aleks głośno wypuszcza powietrze i splata ręce na klatce piersiowej. To chyba postawa obronna, prawda? Tak coś mi się kojarzy z zajęć ze szkoły policyjnej…

– Nie chciałem zaczynać tego tematu…

– Ale może ja chciałam? Może kiedyś w końcu o tym pogadamy? Może, skoro już przeszedłeś cudowną przemianę, to między prasowaniem a ścieraniem kurzów znajdziesz czas, żeby przeprosić i wypieprzać grzecznie z mojego życia?

Z każdym wypowiedzianym słowem mój głos staje się bardziej donośny i silny, a ostatnie pytanie już wykrzykuję. Aleks jest spokojny, ale unosi dłoń w obronnym geście. – Jestem tu dla ciebie…

– Bez przesady – warczę pełnym złości głosem, a tłumiona przez miesiące wściekłość każe mi wstać z krzesła. Obracam się w stronę okna, bo nie mogę dłużej znieść widoku tego mężczyzny, zbyt dużego do babcinej kuchni. Zbyt złego, żeby stać tam, gdzie kiedyś stała Zosia.

– Nie poradziłabyś sobie…

– Zamknij się! – krzyczę, patrząc w okno. – Myślisz, że te twoje zakupki mnie wzruszają? Naprawdę myślisz, że to coś zmienia? Że umyjesz naczynia, wyniesiesz śmieci i nagle staniesz się aniołem miłosierdzia? Jesteś dnem, Aleks… – Kari! – komisarz Grab robi krok w moją stronę. Słyszę skrzypienie jego buta.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

CZĘŚĆ DRUGA. OKNA POROŚNIĘTEGO BLUSZCZEM NIE DA SIĘ ZAMKNĄĆ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZĘŚĆ TRZECIA. DOM Z LIŚCI, PATYKÓW I MCHU

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZĘŚĆ CZWARTA. DZIEWCZYNA Z WARKOCZEM

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZĘŚĆ PIĄTA. BO NIE WSZYSTKIE HISTORIE MAJĄ DOBRE ZAKOŃCZENIE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

EPILOG

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DRODZY CZYTELNICY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Copyright © Ina Nacht, 2022

Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2022 All rights reserved

Redaktor prowadzący: Mirosław Śmigielski

Korekta: Ewa Żak

Projekt okładki: František Hříbal

Skład: AD FONTES

Wszystkie postaci i zdarzenia opisane w niniejszej książce są fikcyjne. Wytworem wyobraźni autorki jest także osada Białe, w której rozgrywa się akcja powieści. Jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest wyłącznie przypadkowa i całkowicie niezamierzona.

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o. Rudno 16, 56-100 Wołó[email protected]

ISBN 978-83-66013-87-2

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik