Lekarka z Galveston - Amanda Skenandore - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Lekarka z Galveston ebook i audiobook

Skenandore Amanda

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Amanda Skenandore – autorka bestsellerowej powieści Sekret pielęgniarki – powraca z historią lekarki, która podczas wielkiego huraganu musi zmierzyć się ze sceptycznymi mieszkańcami pewnego miasteczka…

Doktor Tucia Hatherley, niegdyś pionierka w dziedzinie medycyny, nie dotknęła skalpela odkąd popełniła błąd na Sali operacyjne. Zamiast tego pracuje w fabryce gorsetów, by utrzymać siebie i niepełnosprawnego syna. Gdy źródło zarobku jest zagrożone, Tucia dołącza do przebiegłego showmana imieniem Huey, i zostaje częścią jego objazdowego programu medycznego.

Gdy grupa dociera do Galveston, Tucia próbuje uwolnić się od Hueya, ale zostaje wciągnięta jeszcze głębiej w jego szemrane plany. Wrześniowa burza zamienia się w niszczycielski huragan. Uwięziona w samym jego środku Tucia będzie musiała zmierzyć się z własnymi demonami by odzyskać wiarę w medycynę, dobroć innych, a przede wszystkim by odzyskać wiarę w siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 48 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
3,9 (24 oceny)
8
10
3
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anisa15

Nie oderwiesz się od lektury

Rzadko zaczynam pisanie recenzji od tego co mnie rozczarowało, ale tutaj inaczej nie mogę. Nie wiem kto pisał blurb tej powieści ( macie w zapowiedzi recenzenckiej), ale odnoszę wrażenie, że osoba chyba nie do końca czytała tę książkę. Według opisu jest to "historia lekarki, która podczas wielkiego huraganu musi zmierzyć się ze sceptycznymi mieszkańcami pewnego miasteczka '. I tego oczekiwałam. A tutaj huragan pojawił się dopiero na samiutkim końcu książki, a bohaterka zajęta była zgoła czymś innym, a nie przekonywaniem sceptycznych mieszkańców. Mimo tej nieścisłości jest to świetna książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić. Tucia, samotna matka, aby spłacić długi zaciąga się do medycznej trupy, podróżującej po miasteczka, robiącej przedstawienie i " wciskającej nieświadomym ludziom "lekarstwa" ( tak, celowo użyłam apostrofu) na różne dolegliwości. Tym samym od nadziei na lepsze, trafia do piekła. Warta akcja, ciągle coś się dzieje sprawiają, że powieść czyta się szybko i z duż...
10
alenajpierwksiazka

Dobrze spędzony czas

Czy zdarzyło Wam się kiedyś poczuć, że świat wali się na Waszą głowę – a mimo to musicie wstać, otrzepać się i ruszyć dalej? „Lekarka z Galveston” Amandy Skenandore jest właśnie o takich chwilach – o walce z niewidzialnymi huraganami własnych lęków, błędów i niesprawiedliwości. Czy odważylibyście się w takiej chwili jeszcze raz zaufać światu – i sobie? Amanda Skenandore stworzyła historię przesyconą emocjami, a jednocześnie niezwykle autentyczną. „Lekarka z Galveston” to opowieść o kobiecie, która straciła niemal wszystko: popełniony błąd w sali operacyjnej odebrał jej nie tylko karierę, ale i wiarę w siebie. Jednak zamiast dramatycznej opowieści o upadku, otrzymujemy książkę o mozolnej, bolesnej, a zarazem pięknej drodze ku odbudowie. Powieść niesie w sobie ogromną emocjonalną głębię – niemal każda strona pulsuje bólem, zwątpieniem, ale i nikłą nadzieją. Tucia Hatherley to nie jest papierowa bohaterka o nieskazitelnym charakterze. Jest pełna lęków, sprzecznych emocji, obaw o los swo...
00
jolad6

Nie oderwiesz się od lektury

Tolerancja dla inności. Upór w dążeniu do celu. Miłość nie tylko macierzyńska- i dostajemy powieść świetną
00
mamamiloszka1

Nie oderwiesz się od lektury

fajna opowieść z historią Ameryki w tle. Lektora idealnie pasuje do takiej opowieści
00
czolgista_ninja

Z braku laku…

zaskakująco nudna
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:THE ME­DI­CINE WO­MAN OF GA­LVE­STON
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieJa­kub Ra­dzi­miń­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Co­py­ri­ght © 2024 by Amanda Ske­nan­dore First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 Ja­kub Ra­dzi­miń­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-812-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Berry

Za świa­tło, mi­łość i śmiech, które wno­sisz do tego świata

1

St. Lo­uis, Mis­so­uri, rok 1900

Tu­cia po­de­rwała się na usły­szany dźwięk – wy­soki i na­glący. Otarła usma­ro­waną dło­nią czoło, by od­su­nąć z niego zmierz­wione, prze­siąk­nięte po­tem włosy, i od­wró­ciła się od lep­kiego od smaru me­cha­ni­zmu ma­szyny.

Dźwięk po­cho­dził od no­wej dziew­czyny pra­cu­ją­cej trzy sta­no­wi­ska da­lej, która te­raz wiła się i za­wo­dziła gło­śno.

Tu­cia le­d­wie zro­biła krok w jej stronę, kiedy spo­strze­gła krew. Rę­kaw nie­szczę­śnicy za­klesz­czył się w ko­łach zę­ba­tych. Jej przed­ra­mię – a przy­naj­mniej to, co z niego zo­stało – wkrę­ciło się w me­tal, a spod po­szar­pa­nego ma­te­riału ko­szuli wy­zie­rały ko­ści i mię­śnie.

Tu­cia zro­biła ko­lejny krok. Po­trzebna była opa­ska uci­skowa, wy­soko na ra­mie­niu, do czasu gdy zdoła oce­nić ob­ra­że­nia po­szko­do­wa­nej. Być może pod­wią­za­nie, są­dząc po try­ska­ją­cej ryt­micz­nie krwi. Na wy­pa­dek gdyby po od­sło­nię­ciu rany nie zdo­łała zna­leźć otwar­tego końca na­czy­nia, bę­dzie po­trze­bo­wała ostrza. I jesz­cze igły z ni­cią. Moż­liwe, że ko­nieczne bę­dzie wy­pa­le­nie rany... Ko­bieta się za­trzy­mała. Znie­ru­cho­miała. Wro­sła w pod­łoże. Ob­lał ją zimny pot. Serce przy­śpie­szyło. Ob­raz, le­d­wie parę chwil temu ostry, te­raz się roz­ma­zał. Krew. Wi­działa, jak try­ska, ale krzyki dziew­czyny do­bie­gały te­raz jakby z wiel­kiej od­le­gło­ści.

Tu­cia za­mknęła oczy i sta­rała się od­dy­chać po­mimo ści­śnię­tego gar­dła. Kiedy unio­sła po­wieki, fa­bryka z na­sy­co­nym parą po­wie­trzem i wi­ru­ją­cymi ma­szy­nami znik­nęła.

„Z po­wodu swo­jego nie­dbal­stwa prze­cię­łaś ar­te­rię. I co te­raz zro­bisz?” – po­wie­dział głos zza jej ple­ców, na tyle gło­śno, by usły­szeli ją wszy­scy w hali. Tu­cia szarp­nęła głową – głos nie był praw­dziwy, ale dło­nie miała całe we krwi, od czub­ków pal­ców po łok­cie. Całe we krwi i ro­ze­dr­gane. Woń płynu od­ka­ża­ją­cego wy­mie­szała się z prze­ni­ka­ją­cym każdy za­ka­ma­rek fa­bryki smro­dem potu i prze­cią­żo­nych prze­kładni.

„Je­śli nie opa­nu­jesz drże­nia rąk, ni­gdy nie uchwy­cisz na­czy­nia”.

Tu­cia jed­nak nie po­tra­fiła na­wet tego na­czy­nia zna­leźć. Od­rzu­ciła skal­pel i się­gnęła po za­cisk i pod­wiązkę. Le­d­wie zdo­łała je utrzy­mać w śli­skich pal­cach.

„Za długo ci to zaj­muje. Ile krwi może stra­cić pa­cjent, za­nim śmierć bę­dzie już nie­unik­niona?”.

Kiedy nie od­po­wie­działa, głos wręcz krzyk­nął: „Ile krwi?!”.

– Dwie i pół kwarty.

„Zga­dza się. A twoja nie­udol­ność kosz­to­wała ją już co naj­mniej pół­to­rej. Dok­to­rze Sel­don, pro­szę spraw­dzić tętno”.

Tu­cia przy­ci­snęła za­krwa­wione dło­nie do uszu. To się nie działo na­prawdę.

„Słaby, pro­szę pana, i nie­równy”.

Wcią­gnęła po­wie­trze przez zęby i po­now­nie spró­bo­wała zna­leźć na­czy­nie, ale jama brzuszna ko­biety szybko wy­peł­niała się krwią. Na sali ope­ra­cyj­nej wez­brała ka­ko­fo­nia szep­tów. Tu­cia ode­pchnęła od sie­bie kłę­biące się my­śli. Co Rocz­niki chi­rur­giczne mó­wiły na te­mat ta­mo­wa­nia krwo­to­ków? W przy­padku od­kle­je­nia się ło­ży­ska po­le­gano na sile cią­że­nia. Uno­szono mied­nicę po­wy­żej głowy. Czy tu­taj też mo­gła za­sto­so­wać taką tech­nikę? Zy­ska­łaby cenny czas na od­szu­ka­nie prze­cię­tej ar­te­rii. Za­wo­łała pie­lę­gniarkę, by jej po­mo­gła, ale jej głos za­głu­szył inny, gło­śniej­szy, szorstki.

„Z drogi, nie­kom­pe­tentna ko­bieto, za­bi­jasz ją”.

Tu­cię ode­pchnięto na bok. Kiedy za­to­czyła się do przodu i wy­cią­gnęła rękę, by się cze­goś przy­trzy­mać, jej dłoń na­tra­fiła na nie­he­blo­waną de­skę. Stół ro­bo­czy?

Ob­razy, dźwięki i za­pa­chy z sali ope­ra­cyj­nej za­ni­kły. Te­raz znów ota­czały ją po­rdze­wiałe ma­szyny. Z su­fitu zwi­sały na­gie ża­rówki, a przez za­tłusz­czone okna prze­bi­jały się smugi po­po­łu­dnio­wego słońca. Tu­cia czuła się wy­wró­cona na nice. Serce ło­mo­tało jej w piersi, a skórę miała lepką od potu. Ni­gdy do­tąd tak bar­dzo się jed­nak nie cie­szyła, że znaj­duje się w tej ob­skur­nej fa­bryce.

Wtedy przy­po­mniała so­bie o dziew­czy­nie. Spoj­rzała szybko w stronę ma­szyny, w którą wkrę­ciła się ręka tam­tej. Spo­mię­dzy zę­ba­tek wciąż zwi­sały strzępy ma­te­riału i ciała, po­szko­do­wana zdo­łała jed­nak ja­koś się wy­swo­bo­dzić i te­raz le­żała w ka­łuży krwi przy swoim sta­no­wi­sku. Ku uldze Tu­cii męż­czy­zna, który prze­pchnął się koło niej, był chi­rur­giem z am­bu­lansu. Tuż za nim po­dą­żał bry­ga­dzi­sta, za­trzy­mał się jed­nak w pew­nej od­le­gło­ści od ran­nej i wy­krzy­wił twarz w bo­le­snym gry­ma­sie.

Halę wy­peł­niał już tłum lu­dzi. Mię­dzy ma­szy­nami tło­czyły się ro­bot­nice ze wszyst­kich dzia­łów – przę­dze­nia, ce­ro­wa­nia, strzy­że­nia, kro­je­nia. Ga­piły się i po­ro­zu­mie­wały przy­ci­szo­nymi gło­sami, tak jak w... Tu­cia po­tarła dłońmi twarz. W końcu nie były po­kryte krwią, lecz tylko bru­dem i sma­rem z ma­szyny. Jak długo już tu stała?

Le­karz po­sta­wił swoją torbę na pod­ło­dze, sta­ran­nie uni­ka­jąc ro­sną­cej ka­łuży krwi, po czym za­czął prze­trzą­sać za­war­tość. Po przej­mu­jąco dłu­giej chwili wy­jął ze środka ste­to­skop. Ob­szedł dziew­czynę na pal­cach, jakby bar­dziej przej­mo­wał się sta­nem swo­ich lśnią­cych bu­tów niż ra­to­wa­niem jej ży­cia. Gdy do­tarł do celu, wło­żył słu­chawki do uszu, na­chy­lił się nad nie­szczę­śnicą i przy­ci­snął gło­wicę do jej piersi. Dwa palce na tęt­nicy szyj­nej da­łyby od­po­wiedź szyb­ciej, a na­wet i to mo­gło za­cze­kać, żeby naj­pierw za­ło­żył opa­skę uci­skową i po­wstrzy­mał krwa­wie­nie. Ogrom­nym wy­sił­kiem woli Tu­cia po­sta­no­wiła ru­szyć na­przód, by może po­móc le­ka­rzowi, nogi jed­nak wciąż miała jak z oło­wiu.

Me­dyk wstał i wy­jął ste­to­skop z uszu.

– Przy­nieść panu opa­skę za­ci­skową z torby? – za­py­tała, choć jej stopy wciąż od­ma­wiały współ­pracy i tkwiły jak wro­śnięte w pod­łogę.

Męż­czy­zna po­krę­cił głową.

– Ma pan może nić chi­rur­giczną? Je­śli ma pan zwinne dło­nie, pod­wią­za­nie ar­te­rii...

Prze­rwał jej ko­lej­nym prze­czą­cym ru­chem głowy.

– Już za późno – po­wie­dział. – Przy ta­kiej ra­nie miała bar­dzo zni­kome szanse.

– Jest pan pe­wien? Może...

– Wie pani, ile krwi może stra­cić czło­wiek, za­nim umrze?

Tu­cia drgnęła.

– Dwie i pół kwarty – wy­mam­ro­tała.

– Dwie i pół kwarty – stwier­dził le­karz, tak jakby w ogóle jej nie sły­szał. – Na ziemi jest co naj­mniej tyle, przy­zna pani?

Ko­bieta zer­k­nęła na pod­łogę. Na sali w szpi­talu więk­szość krwi wsią­kała w tro­ciny wy­peł­nia­jące mied­nicę pod sto­łem ope­ra­cyj­nym. Tu­taj roz­le­wała się bez ogra­ni­czeń, ciemna, lepka, i wni­kała w szpary mię­dzy de­skami.

Unio­sła wzrok na chi­rurga. Na skraju wi­dze­nia ob­raz znów za­czął się jej roz­my­wać. Przy­tak­nęła bez­gło­śnie. W od­po­wie­dzi męż­czy­zna prych­nął tylko prze­mą­drzale i ostroż­nie ob­szedł ka­łużę krwi z po­wro­tem do swo­jej torby.

– Przy­ślę dy­żur­nego z kost­nicy po zwłoki – rzu­cił w prze­strzeń, po czym od­szedł.

Bry­ga­dzi­sta za­go­nił ro­bot­nice z po­wro­tem do pracy. Tu­cia jed­nak tkwiła na­dal w miej­scu, do­póki nie wy­wo­łał jej po na­zwi­sku i nie za­gro­ził ob­cię­ciem dniówki, je­śli da­lej bę­dzie się ocią­gać. Wciąż ze­sztyw­niałe i ocię­żałe stopy tym ra­zem jej po­słu­chały.

To już druga osoba, któ­rej po­zwo­liła umrzeć.

2

Kiedy tylko wie­czo­rem w fa­bryce za­wyła sy­rena, Tu­cia po­śpie­szyła do domu przez ru­chliwe ulice. Całą drogę li­czyła pod no­sem pęk­nię­cia w pły­tach chod­ni­ko­wych. Ktoś mógłby ją wziąć za osza­lałą, ona jed­nak o to nie dbała. Da­wało jej to coś, na czym mo­gła sku­pić my­śli. Ina­czej mo­głaby się roz­sy­pać.

Sztuczkę z li­cze­niem prze­jęła od sta­rego woj­sko­wego, po­rucz­nika zaj­mu­ją­cego lo­kal kilka miesz­kań od niej w pierw­szym bu­dynku, do któ­rego tra­fiła po przy­by­ciu do mia­sta. Wy­star­czył gło­śniej­szy ha­łas, a jego umysł wra­cał do Chan­cel­lor­sville, do huku ar­mat i la­ta­ją­cych wo­kół głowy kul. Je­śli jed­nak zdo­łał ucze­pić się cze­goś w te­raź­niej­szo­ści – ty­ka­nia ze­gara czy liczby płat­ków na kwiatku – po­tra­fił nie do­pu­ścić do utraty gruntu pod no­gami.

Utrata gruntu pod no­gami. Tak to na­zy­wano, jej zda­niem cel­nie. Przy­wo­ły­wało na myśl umysł tra­cący rów­no­wagę na skraju prze­pa­ści albo po­ry­wany sil­nym prą­dem pod­wod­nym. W jed­nej chwili czło­wiek stoi twardo na pod­łożu, lód pod no­gami spra­wia wra­że­nie moc­nego, a po­tem – trach – leci się w dół. Spada. Prze­pada.

Psy­chia­tra uży­wał in­nego okre­śle­nia: na­pady hi­ste­rii. Od­była u niego tylko kilka wi­zyt za­raz po tym, kiedy za­częła mie­wać te epi­zody. Poza bez­tro­ską dia­gnozą i roz­wle­kłym omó­wie­niem jej wro­dzo­nej ko­bie­cej ułom­no­ści dał jej tylko jedną radę: kon­cen­tro­wać swój sła­bo­wity umysł na te­raź­niej­szo­ści.

Jak­kol­wiek to na­zwać, Tu­cia nie do­świad­czyła na­wrotu przez dłu­gie lata. W końcu była ostrożna. Stop­niowo okro­iła swoje ży­cie do ab­so­lut­nie pod­sta­wo­wych po­trzeb. Uni­kała szpi­tali, krwa­wych spor­tów, a na­wet my­dła kar­bo­lo­wego. Sta­rzec prze­strzegł ją jed­nak, że kosz­mary śnione na ja­wie kie­dyś wrócą.

Te­raz nie wa­żyła się prze­rwać li­cze­nia, choć mu­siała z tego po­wodu iść wol­niej. Przy każ­dym kroku czuła wszech­ogar­nia­jące wy­czer­pa­nie, a jed­no­cze­śnie w środku cała bu­zo­wała. Zwy­kły ruch uliczny, stu­kot tram­wa­jów, trzesz­cze­nie po­wo­zów i dzwo­nie­nie ro­we­rów ja­wiły jej się jako nie­by­wałe za­gro­że­nie. W każ­dej chwili mo­gła na­stą­pić ko­li­zja albo ude­rze­nie w nie­uważ­nego pie­szego.

Co bę­dzie wtedy? Czy znie­ru­cho­mieje tak jak tego po­po­łu­dnia? Bę­dzie się przy­glą­dała, jak na jej oczach inny czło­wiek się wy­krwa­wia?

Zmu­siła się, by zaj­rzeć do pie­karni o kilka kwar­ta­łów od jej bu­dynku i ku­pić bo­che­nek czer­stwego chleba. Po­tem jesz­cze udała się do de­li­ka­te­sów po trój­kąt sera. W skle­pach tło­czyły się po­dobne jej ro­bot­nice, li­czące, że ta garść mo­net, która im jesz­cze zo­stała, wy­star­czy do ko­lej­nej wy­płaty. W skle­pie było go­rąco i duszno. W po­wie­trzu czuć było już za­po­wiedź nad­cho­dzą­cego let­niego żaru. Tego dnia ko­lejka zmę­czo­nych ko­biet zda­wała się nie­spo­kojna i po­bu­dzona. Wes­tchnie­nia i na­rze­ka­nia były jakby gło­śniej­sze. Spoj­rze­nia kose i po­dejrz­liwe.

Tu­cia w roz­tar­gnie­niu wy­jęła ko­smyk wło­sów zza ucha i za­częła go skrę­cać mię­dzy pal­cami. Po chwili uzmy­sło­wiła so­bie, co wła­śnie uczy­niła. Pu­ściła włosy i za­częła ob­ma­cy­wać głowę w po­szu­ki­wa­niu ły­si­nek, przez co po­lu­zo­wała kok i prze­krzy­wiła ka­pe­lusz.

Nie. Bła­gam, nie! Tylko znowu nie to.

Kiedy usta­liła, że wszystko na jej gło­wie jest w po­rządku, całe ciało roz­luź­niło jej się z ulgi. Pra­gnie­nie się­gnię­cia po ko­lejny ko­smyk było jed­nak tak silne, że mu­siała za­ci­snąć mocno po­wieki i zwi­nąć palce w pięść, by się oprzeć po­ku­sie.

– Na­stępna!

Tu­cia drgnęła na gło­śne wo­ła­nie i otwo­rzyła gwał­tow­nie oczy. Serce jej moc­niej za­biło.

– Hej, pa­niu­siu, te­raz twoja ko­lej.

Po­de­szła po­śpiesz­nie do lady, ku­piła ser, po czym prze­ci­snęła się mię­dzy stło­czo­nymi ko­bie­tami i wy­szła na ulicę.

Osta­nie spra­wunki miała do za­ła­twie­nia w Atlan­tic & Pa­ci­fic. Ści­snęła obu­rącz uchwyty torby i na­li­czyła sie­dem­dzie­siąt dzie­więć pęk­nięć w chod­niku. W skle­pie cze­kał na nią ko­lejny wi­jący się ogo­nek, na co po­czuła ucisk w żo­łądku i za­częła szyb­ciej od­dy­chać. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­łaby udać się już do domu, ale obie­cała prze­cież tu zaj­rzeć.

We­wnątrz cią­gnęły się po­kry­wa­jące całe ściany od pod­łogi do su­fitu półki za­sta­wione pusz­kami, pu­deł­kami i sło­ikami. Kawa, her­bata, cu­kier, pro­szek do pie­cze­nia, mleko skon­den­so­wane – można było tam zna­leźć pra­wie wszystko, czego tylko czło­wiek za­pra­gnął. Wzrok Tu­cii przy­cią­gnęły pu­dełka z go­to­wymi mie­szan­kami her­bat: po­ma­rań­czo­wej Pe­koe, in­dyj­sko-cej­loń­skiej, an­giel­skiej śnia­da­nio­wej. W domu pa­rzyła te same li­ście już od ty­go­dnia. Nie miała jed­nak jak uza­sad­nić ta­kiego wy­datku. Na­wet po ta­kim dniu jak dziś. Kiedy do­tarła do lady, sprze­daw­czyni po­pro­siła ją o li­stę. Tu­cia po­czuła ukłu­cie wstydu, po­krę­ciła głową i wska­zała na słoik z cu­kier­kami po cen­cie za sztukę.

– Po­pro­szę je­den.

Za­nim do­tarła do domu, mi­nęła jesz­cze tu­zin pęk­nięć w pły­tach chod­ni­ko­wych i dwu­krot­nie przy­ła­pała swoje palce na skrę­ca­niu ko­smyka wło­sów.

„Dom” było wła­ści­wie zbyt wiel­kim sło­wem na okre­śle­nie dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia, wy­naj­mo­wa­nego na trze­cim pię­trze bu­dynku, który zo­stał wznie­siony kil­ka­dzie­siąt lat temu w niż­szej dziel­nicy mia­sta. Zwłasz­cza zwa­żyw­szy na ele­gancki dom w stylu wło­skim, w któ­rym do­ra­stała. Cza­sem pod­czas wspi­naczki po skrzy­pią­cych scho­dach do swo­jego lo­kum wra­cała my­ślami do tam­tych cza­sów – do kosz­tow­nych orien­tal­nych dy­wa­nów, szczo­drze oświe­tlo­nych po­miesz­czeń, mięk­kich ta­pi­ce­ro­wa­nych me­bli – co za­wsze skut­ko­wało ukłu­ciem żalu, jesz­cze za­nim do­cie­rała do drzwi. Dziś jed­nak pro­ste, pełne prze­cią­gów po­koje z odła­żącą od ścian ta­petą i gni­ją­cymi de­skami na pod­ło­dze ja­wiły jej się jako mile wi­dziana ulga od kosz­maru tego dnia.

Otwo­rzyła drzwi i przy­wi­tała ją nie­mal cał­ko­wita ciem­ność. Ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca umy­kały przez jedno je­dyne okno. Ru­szyła ostroż­nie na­przód, po omacku do­tarła do stołu i za­pa­liła lampę naf­tową. Pło­mień roz­bły­snął, po czym za­pło­nął sła­bym, ale pew­nym bla­skiem. Ro­zej­rzała się po po­koju i do­strze­gła pa­nią Har­snatch. Ko­bieta sie­działa w jed­nym z fo­teli z drew­nia­nym opar­ciem, ze sto­pami na sto­sie ksią­żek Tu­cii i roz­ło­żoną na no­gach ga­zetą co­dzienną. Usta miała otwarte, a jej pierś uno­siła się i opa­dała w rów­nym ryt­mie głę­bo­kiego snu. Poza tym po­miesz­cze­nie było pu­ste.

Tu­cię prze­szyło na­głe ukłu­cie pa­niki.

– Toby! – za­krzyk­nęła, upu­ściła torbę, ob­ró­ciła się na pię­cie i wpa­dła do są­sied­niego po­miesz­cze­nia. – Toby!

Ci­sza. Po­czuła się, jakby ktoś ją wrzu­cił do lo­do­wa­tej wody. Z po­śpie­chu po­tknęła się na pod­ło­dze i mu­siała się zła­pać gałki w drzwiach. Omio­tła po­kój wzro­kiem. Nic. Od­dech za­marł jej w piersi. Wtem przy łóżku coś się po­ru­szyło. Jej syn uniósł na nią wzrok znad drew­nia­nych kloc­ków i uśmiech­nął się do niej sze­roko.

Tu­cia pod­bie­gła do niego i przy­klęk­nęła obok, otarł­szy sa­motną łzę. Oczy­wi­ście, że tu był, cały i zdrowy. Gdzie in­dziej miałby być? Jakże głu­pio się mar­twiła.

Od­su­nęła mu włosy z czoła.

– Czemu ba­wisz się tu po ciemku?

– Bu­duję dom.

– Nie sły­sza­łeś, jak mama wcho­dzi do domu?

Wzru­szył ra­mio­nami i od­wró­cił się z po­wro­tem do swo­ich kloc­ków.

– Bar­dzo mnie na­stra­szy­łeś. Mo­głeś przy­naj­mniej od­po­wie­dzieć, kiedy cię wo­ła­łam – po­wie­działa ostrzej, niż za­mie­rzała.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy dziecka. Mach­nął ręką w swoją nie­równą wieżę i roz­rzu­cił klocki po pod­ło­dze. Tu­cia się skrzy­wiła i przy­cią­gnęła go do sie­bie. Choć był mały jak na swój wiek, tak jak wszyst­kie dzieci z jego przy­pa­dło­ścią, już le­d­wie jej się mie­ścił na ko­la­nach.

– Przy­kro mi, ko­cha­nie.

– Przy­kro mi – po­wtó­rzył za nią, po czym oparł głowę w za­głę­bie­niu jej szyi.

Ob­jęła go ra­mio­nami. Po raz pierw­szy od po­po­łu­dnio­wego wy­padku mo­gła w pełni swo­bod­nie ode­tchnąć. Jej syn za­wsze taki był – jej ko­twica, jej szczę­ście. Przy­tu­lała go, do­póki nie za­czął się wier­cić i nie wy­su­nął się z jej ob­jęć.

– Spójrz, co dla cie­bie mam. – Wy­jęła z kie­szonki na ze­ga­rek nie­wielki cu­kie­rek.

Toby za­kla­skał i się­gnął po sma­ko­łyk.

– Do­piero po ko­la­cji. – Cmok­nęła go w nos i wstała. – Umyj się, a ja po­że­gnam się z pa­nią Har­snatch.

Wró­ciła do głów­nego po­miesz­cze­nia, gdzie opie­kunka wciąż ci­cho po­chra­py­wała. Je­śli zdo­łała prze­spać krzyki Tu­cii, jaką można było mieć gwa­ran­cję, że obu­dzi­łaby się, gdyby Toby ją za­wo­łał na po­moc? Dzięki Bogu, że jej nie po­trze­bo­wał.

Bar­dzo ża­ło­wała, że nie może zwol­nić tej ko­biety. Zwa­żyw­szy jed­nak na to, jak nie­wiele była w sta­nie pła­cić za opiekę nad dziec­kiem, nie zdo­ła­łaby zna­leźć za­stęp­stwa. Pani Har­snatch nie piła. Nie biła Toby’ego ani nie na­zy­wała go głup­kiem. Nie ob­ga­dy­wała ich z przy­ja­ciół­kami czy są­siad­kami. A to było bar­dzo ważne. Tu­cia aż za do­brze wie­działa, jak szybko roz­cho­dzą się plotki.

Mimo to miło by było, gdyby ko­bieta przy­naj­mniej po­tra­fiła nie za­sy­piać, stwier­dziła. Sta­nęła obok śpią­cej i od­chrząk­nęła. Kiedy to nie po­mo­gło, tup­nęła mocno, a wie­kowe de­ski pod­ło­gowe za­dud­niły w od­po­wie­dzi. Niańka aż pod­sko­czyła, roz­rzu­ciła książki, o które opie­rała stopy, i strą­ciła ga­zetę na pod­łogę.

– Do­bry wie­czór, pani Har­snatch. Już wró­ci­łam.

Star­sza ko­bieta wy­pro­sto­wała się i prze­tarła oczy.

– Nie da się nie za­uwa­żyć.

– Kiedy przy­szłam, Toby ba­wił się po ciemku. Bez nad­zoru, po­zwolę so­bie nad­mie­nić.

– Mó­wiła pani, żeby oszczę­dzać naftę.

– Tak, cho­dziło mi jed­nak tylko o to, by nie za­pa­lać lampy w środku dnia, kiedy przez okna wpada dość świa­tła.

Pan Har­snatch burk­nęła coś w od­po­wie­dzi. Wstała z krze­sła, po czym zdjęła z kołka na ścia­nie po­strzę­pioną chu­stę, nie za­przą­ta­jąc so­bie głowy pod­nie­sie­niem ga­zety czy odło­że­niem ksią­żek na pro­wi­zo­ryczną półkę, na któ­rej usta­wiała je Tu­cia.

– Znowu byli tu ci li­chwia­rze. – Wska­zała ge­stem le­żący na stole list. Bez wąt­pie­nia go prze­czy­tała, po czym zło­żyła z po­wro­tem. – To nie wpły­nie na na­szą umowę, prawda?

Tu­cia przy­wo­łała na usta wy­mu­szony uśmiech. Nie mu­siała czy­tać wia­do­mo­ści, by wie­dzieć, co za­wiera. Za osiem dni mu­siała ure­gu­lo­wać swój dług – bli­sko sie­dem­set do­la­rów.

– Nie, w naj­mniej­szym stop­niu – od­parła, choć nie miała jak spła­cić tak du­żej kwoty.

A li­chwia­rze do­sko­nale o tym wie­dzieli. Bar­dzo chęt­nie od­no­wią jej po­życzkę – oczy­wi­ście na więk­szy pro­cent – i będą od­bie­rali jej jesz­cze więk­szą część co­ty­go­dnio­wych za­rob­ków. Ist­niało ry­zyko, że nie bę­dzie jej stać na opła­ce­nie miesz­ka­nia, na­wet w ta­kiej ru­de­rze, albo na­wet i wy­na­gro­dze­nia pani Har­snatch.

Na ra­zie jed­nak było ją na to stać. Pod­nio­sła torbę z pod­łogi i wy­ło­wiła z niej ćwierć­do­la­rówkę.

Kiedy tylko mo­neta tra­fiła do dłoni pani Har­snatch, ko­bieta po­śpiesz­nie opu­ściła miesz­ka­nie, a Tu­cia po­dała sy­nowi chleb z ma­słem i se­rem. Sama też zja­dła jedną kromkę, choć bez ma­sła, po czym na­sta­wiła czaj­nik, by zro­bić so­bie fi­li­żankę sła­bej her­baty. Kiedy cze­kała, aż woda się za­go­tuje, otrze­pała książki z ku­rzu i od­sta­wiła je na półkę. Ana­to­mia czło­wieka. Za­sady i prak­tyka me­dy­cyny. Ma­te­ria Me­dica. Scho­rze­nia ko­ści i tka­nek oko­licz­nych. Sek­cja i pa­to­lo­gia. Od lat ich nie czy­tała. Już lep­szy po­ży­tek miała z nich pani Har­snatch pod­czas od­po­czynku. Nie­mniej na­wet po tak dłu­gim cza­sie nie po­tra­fiła się z nimi roz­stać.

Na­stęp­nie pod­nio­sła roz­rzu­coną ga­zetę. Przy­naj­mniej przyda się na roz­pałkę albo do wy­pcha­nia ma­te­raca, stwier­dziła. Kiedy skła­dała płachty pa­pieru, je­den z na­głów­ków przy­kuł jej wzrok:

SŁYNNY CHI­RURG Z WY­KŁA­DEM W HAMBY HALL

Tu­cia nie po­trze­bo­wała czy­tać da­lej. To ży­cie było już za nią. Co do­brego mo­gła jej dać wie­dza o naj­now­szych po­stę­pach w asep­tyce, no­wej tech­nice li­to­to­mii czy naj­lep­szym spo­so­bie zszy­cia po­więzi po na­cię­ciu jaj­nika? Nie po­tra­fiła na­wet przy­go­to­wać opa­ski uci­sko­wej, kiedy ktoś się wy­krwa­wiał na pod­ło­dze u jej stóp.

Wzdry­gnęła się, nie­mniej za­częła czy­tać da­lej. Za­trzy­mała się po kilku li­nij­kach, kiedy na­tra­fiła na na­zwi­sko tego słyn­nego chi­rurga: dok­tor Ar­chi­bald Ad­dams.

3

Tu­cia stała ze ści­śnię­tym żo­łąd­kiem pod salą wy­kła­dową Hamby Hall, nie mo­gąc pod­jąć de­cy­zji. W gar­dle cał­ko­wi­cie jej za­schło, a dło­nie miała zimne, choć dzień wciąż był cie­pły.

Kiedy prze­czy­tała ar­ty­kuł po raz pierw­szy, zwy­mio­to­wała do noc­nika. Toby wcze­śniej ulżył so­bie do niego, choć miał ko­rzy­stać ze wspól­nej ubi­ka­cji na par­te­rze, wsku­tek czego na twarz pry­snęła jej stę­chła uryna. Po opróż­nie­niu noc­nika i do­pro­wa­dze­niu się do po­rządku zwi­niętą w kulkę ga­zetę ci­snęła w kąt po­miesz­cze­nia, by wrzu­cić ją na­stęp­nego dnia do pieca.

Za­nim jed­nak to zro­biła, prze­czy­tała ar­ty­kuł po­now­nie. A po­tem jesz­cze raz, by za­pa­mię­tać datę i go­dzinę ma­ją­cego się od­być po­ju­trze wy­kładu. Kiedy wrzu­ciła ga­zetę do pa­le­ni­ska, zdą­żyła się zro­dzić w niej mroczna, nie­po­ha­mo­wana cie­ka­wość.

A te­raz była tu­taj, w swym nie­dziel­nym ubra­niu, z ka­pe­lu­szem przy­pię­tym stra­te­gicz­nie, by ukryć nie­wielki pla­cek ły­siny, który po­ja­wił się nie­dawno na czubku jej głowy. Nie przy­po­mi­nała so­bie wy­cią­ga­nia wło­sów. Mu­siała to zro­bić we śnie, kiedy drę­czyły ją kosz­mary. Albo w fa­bryce, gdzie na pod­ło­dze wciąż wi­dać było ciemną plamę po krwi tam­tej ko­biety. Albo pod­czas dłu­gich de­bat, które roz­gry­wała w my­ślach, gdy za­sta­na­wiała się, czy przyjść na ten od­czyt. W za­sa­dzie wciąż nie pod­jęła osta­tecz­nej de­cy­zji. Czuła prze­możną ochotę po­cią­gnię­cia za ko­smyk swo­ich wło­sów.

Wo­kół niej tło­czyli się pra­gnący wejść do sali wy­kła­do­wej lu­dzie, głów­nie męż­czyźni. Za­pła­ciła pani Har­snatch do­dat­kowe dzie­sięć cen­tów, by dziś po­pil­no­wała Toby’ego dłu­żej. Dzie­sięć cen­tów, na któ­rych wy­da­nie le­d­wie mo­gła so­bie po­zwo­lić. Któ­rych nie od­zy­ska nie­za­leż­nie od tego, czy osta­tecz­nie zde­cy­duje się zo­stać na wy­kła­dzie.

Tu­cia roz­tarła dło­nie i prze­łknęła z tru­dem ślinę. Rów­nie do­brze mo­gła za­spo­koić swą cie­ka­wość i spo­tkać się z tym czło­wie­kiem. Co jej mógł zro­bić złego, czego już nie zro­bił?

Po­ko­nała kilka ka­mien­nych stopni, do­tarła do foyer i stop­niowo klu­czyła mię­dzy tło­czą­cymi się ludźmi w stronę drzwi na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia. Za­po­mniała, ja­kie to uczu­cie prze­by­wać wśród tego ro­dzaju męż­czyzn, od któ­rych py­chę i wy­so­kie mnie­ma­nie o so­bie można było wy­czuć ni­czym wodę ko­loń­ską. Ona kie­dyś też taka była, choć wszy­scy szybko jej przy­po­mnieli, jak bar­dzo ta woń nie pa­suje do ko­biety. Te­raz byli uprzejmi, po­zdra­wiali ją ski­nie­niem głowy i od­su­wali się na bok, by zro­bić jej przej­ście. Te­raz, kiedy roz­ta­czała wo­kół sie­bie woń je­dy­nie my­dła i smaru.

Kiedy w końcu zbli­żyła się do drzwi, drogę za­stą­pił jej męż­czy­zna w pod­szy­tej je­dwa­biem pe­le­ry­nie. Na wi­dok jego oczu w oso­bli­wym od­cie­niu błę­kitu – nie, nie błę­kitu, fio­letu – sta­nęła jak wryta.

– Pani po­zwoli – po­wie­dział, uchy­lił lśnią­cego cy­lin­dra, zło­żył ni­ski ukłon, po czym otwo­rzył jej drzwi.

Tu­cia po­dzię­ko­wała mu ge­stem i wą­tłym uśmie­chem, a na­stęp­nie we­szła do środka. Miej­sca z przodu, przy sce­nie, były już za­jęte. Te na środku sali wła­śnie szybko się za­peł­niały. Je­śli uśmiech­nie się od­po­wied­nio, być może zdoła prze­ko­nać jed­nego z dżen­tel­me­nów z przodu, by od­stą­pił jej miej­sce. Nie chciała jed­nak sie­dzieć tak bli­sko. Prze­stronna sala i tak spra­wiała wra­że­nie na­zbyt ma­łej.

Zna­la­zła wolny fo­tel w ostat­nim rzę­dzie. Męż­czy­zna, który przy­trzy­mał jej drzwi, usiadł po dru­giej stro­nie środ­ko­wego przej­ścia, le­d­wie kilka rzę­dów bli­żej sceny, choć było wol­nych jesz­cze wiele lep­szych miejsc. Coś w tym czło­wieku przy­pra­wiało ją o ciarki na ple­cach, acz­kol­wiek nie po­tra­fiła okre­ślić co kon­kret­nie. Być może jego krzy­kliwy ubiór? Aż nad­mierna uprzej­mość? Dziwne oczy? Nie cho­dziło na­wet o ich barwę, ale o in­ten­syw­ność spoj­rze­nia. Przy­glą­dał się co­raz licz­niej­szej wi­downi z ży­wym za­in­te­re­so­wa­niem, szczę­śli­wie jed­nak nie obej­rzał się w jej kie­runku.

We foyer za­brzmiał dzwo­nek za­po­wia­da­jący ry­chłe roz­po­czę­cie wy­kładu. Ostat­nie fo­tele szybko się za­peł­niły i Tu­cia skon­cen­tro­wała uwagę na sce­nie. Gwar gło­sów stop­niowo cichł, a czas zdał się spo­wol­nić, każda ko­lejna se­kunda po­prze­dza­jąca po­ja­wie­nie się dok­tora Ad­damsa spra­wiała wra­że­nie dłuż­szej niż po­przed­nia.

Na jego wi­dok Tu­cia cała ze­sztyw­niała. Te ostre rysy. Po­stawna syl­wetka. Ener­giczny, zde­cy­do­wany krok. Tylko męż­czy­zna do tego stop­nia prze­ko­nany o do­sko­na­ło­ści swego wy­glądu i by­stro­ści umy­słu jak on mógł ema­no­wać taką na­tu­ralną wyż­szo­ścią. Re­zul­tat był wręcz na­ma­calny. Wszel­kie szepty uci­chły. Plecy się sku­liły. Brody opa­dły. A po­tem, nie­mal jak je­den or­ga­nizm, cała wi­dow­nia się po­chy­liła, tak jakby wszyst­kich męż­czyzn po­cią­gnięto za nie­wi­dzialny sznu­rek. Na­wet Tu­cia to po­czuła.

Dzie­kan miej­sco­wej aka­de­mii me­dycz­nej przed­sta­wił dok­tora Ad­damsa i za­czął wy­chwa­lać jego ol­brzymi wkład w roz­wój chi­rur­gii. Na ko­niec ukło­nił się i zszedł ze sceny.

Pre­le­gent szybko i spraw­nie za­jął po­dium, bez ner­wo­wego za­kła­da­nia oku­la­rów czy szu­ka­nia po kie­sze­niach za­gi­nio­nych no­ta­tek jak nie­któ­rzy. Mó­wił z pa­mięci, jak za­wsze, ści­ska­jąc brzegi pul­pitu ni­czym olim­pij­czyk go­tu­jący się do wsko­cze­nia na ko­nia gim­na­stycz­nego.

Wy­glą­dał tak samo jak wtedy, jakby ostat­nie osiem lat w ogóle się go nie imało. Czego wła­ści­wie ocze­ki­wała? Że czas i trudy ży­cia prze­orały go tak samo jak ją? Nie, był wciąż tym sa­mym męż­czy­zną, a ona le­d­wie cie­niem daw­nej sie­bie.

Jego głos do­sko­nale niósł się po sali. Tu­cia nie re­je­stro­wała zna­cze­nia słów, lecz je­dy­nie nie­po­ko­jąco zna­jome me­lo­dię i tembr głosu. Serce za­biło jej moc­niej, gar­dło się ści­snęło. Od­le­głość dzie­ląca ją od sceny zma­lała. Nie był już od­da­lony od niej o pięć­dzie­siąt jar­dów, nie dzie­liło ich mo­rze lu­dzi, ale byli bli­sko sie­bie. Zbyt bli­sko. Za­wsze nieco zbyt bli­sko. Kiedy jed­nak ktoś wpadł na jego or­bitę, trudno było się od­da­lić. Nie chciało się od­da­lać. Czło­wiek czuł się więk­szy, wspa­nial­szy, zdolny do rze­czy nor­mal­nie znaj­du­ją­cych się poza jego za­się­giem. A po­tem czar pry­skał. Kiedy nie stał już przed tobą czy obok cie­bie, ale za tobą, kiedy są­czył ci do uszu swój jad.

„Bez­u­ży­teczna. Nie­kom­pe­tentna. Bez­myślna. Oszustka”.

Tu­cia czuła, jak sala i wy­peł­nia­jący ją męż­czyźni za­ci­skają się wo­kół niej co­raz bar­dziej. Ob­raz się roz­my­wał. Znie­kształ­cał. Od­da­lał, ale tylko po to, by za­raz po­tem po­mknąć ku niej z po­wro­tem. Wtem wszystko się uspo­ko­iło, sala i ze­brani lu­dzie znów się wy­ostrzyli. Dok­tor Ad­dams prze­rwał na chwilę wy­kład i spo­glą­dał wprost na nią.

„Panno... ekhm... dok­tor Ha­ther­ley, może by­łaby pani tak miła, by tu po­dejść i oświe­cić wi­dow­nię na te­mat una­czy­nie­nia tkanki ma­cicz­nej oraz ry­zyka wy­stą­pie­nia krwo­toku pod­czas am­pu­ta­cji nad­po­chwo­wej?”.

Wstała gwał­tow­nie, ukryła twarz w dło­niach i wy­bie­gła z sali. Nie roz­po­znał jej. Nie mógł jej roz­po­znać.

Za­trzy­mała się w pół drogi przez foyer i wsparła o fo­tel uszak, żeby zła­pać od­dech, ale zdo­łała na­brać do płuc tylko odro­binę po­wie­trza. Była głu­pia, że tu przy­szła. Głu­pia! Unio­sła rękę i gwał­tow­nie wy­rwała włos z tyłu głowy. I ko­lejny. I jesz­cze je­den. Cztery. Pięć. Sześć. Sie­dem.

– Panna Ha­ther­ley?

Tu­cia znie­ru­cho­miała na dźwięk nie­zna­nego głosu i obej­rzała się przez ra­mię.

Śpie­szył do niej męż­czy­zna wspie­ra­jący się na la­sce.

– Panna Ha­ther­ley? To pani, prawda? Czy do­brze się pani czuje?

Wy­cią­gnął do niej rękę, ona jed­nak wzdry­gnęła się i od­su­nęła.

– Pan Sel­don – przed­sta­wił się to­nem su­ge­ru­ją­cym, że jego na­zwi­sko po­winno być jej zna­jome. – Ra­zem od­by­wa­li­śmy prak­tyki w szpi­talu Fa­irview.

Tu­cia za­mru­gała kil­ka­krot­nie. Od­dy­chała już spo­koj­niej, choć w gło­wie na­dal miała mę­tlik i zu­peł­nie nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć sto­ją­cego przed nią męż­czy­zny.

– Chciał pan chyba po­wie­dzieć dok­tor Sel­don?

– Cóż... hmm... nie prak­ty­kuję za­wodu.

Wsu­nął wolną dłoń do kie­szeni i uśmiech­nął z lek­kim zmie­sza­niem. Chyba go so­bie przy­po­mi­nała. Jak przez mgłę. Po­zo­stali sta­ży­ści byli tak do sie­bie po­dobni. Aro­ganccy i am­bitni. Z po­czątku trak­to­wali ją jako atrak­cję, każdy prze­cho­dził sa­mego sie­bie, by po­ka­zać, jaki jest szar­mancki, jaki nie­wzru­szony jej obec­no­ścią. Do­póki pod­czas pierw­szego ty­go­dnia ob­cho­dów na od­dziale chi­rur­gii dok­tor Ad­dams nie za­py­tał ich o gan­grenę i spo­sób le­cze­nia ro­pie­nia ran po­ope­ra­cyj­nych. Ża­den z tych głup­ców nie znał od­po­wie­dzi. Ale Tu­cia ją znała i od razu wy­re­cy­to­wała.

Po tym wszel­kie po­zory ga­lan­te­rii znik­nęły. Zo­stała ich wspól­nym wro­giem. Śmiali się na całe gar­dło, kiedy wcho­dziła do po­miesz­cze­nia. Wy­mie­niali się te­atral­nym szep­tem kpi­nami i spro­śnymi dow­ci­pami, kiedy tylko zna­la­zła się w za­sięgu słu­chu. Tło­czyli się wo­kół łó­żek czy sto­łów pro­sek­to­ryj­nych i niby od nie­chce­nia prze­su­wali się to w tę, to w tamtą stronę, żeby nie do­pu­ścić jej bli­żej.

Zer­k­nęła na la­skę, na któ­rej wspie­rał się pan Sel­don. Nie była tylko na po­kaz, jak u wielu in­nych la­lu­siów. Ze spo­sobu, w jaki się po­ru­szał, wy­wnio­sko­wała, że cho­dziło o nie­zro­śniętą do­brze pisz­czel.

– Wy­pa­dek na ko­niu, nie­stety – wy­ja­śnił. – Choć to nie dla­tego nie prak­ty­kuję za­wodu. To ni­gdy nie było dla mnie. Mój oj­ciec, jak może pani pa­mięta, był... jest le­ka­rzem. To on za­wsze na­ci­skał, bym po­szedł w jego ślady.

Tu­cia po­czuła na­ra­sta­jący gniew. Całe ży­cie pra­gnęła zo­stać le­ka­rzem. Wal­czyła o to na każ­dym kroku, każ­dego dnia. Uczyła się pil­niej i dłu­żej niż ten czło­wiek, niż wszy­scy po­zo­stali sta­ży­ści. A osta­tecz­nie na­wet to nie wy­star­czyło. Dla niego była to tylko igraszka, za­spo­ko­je­nie oj­cow­skich am­bi­cji, a mimo to jego droga była usłana ró­żami.

– Przy­je­cha­łem do mia­sta w in­te­re­sach. Tak wła­ści­wie je­stem tu tylko prze­jaz­dem. Kiedy jed­nak zo­ba­czy­łem anons o wy­kła­dzie dok­tora Ad­damsa, po­sta­no­wi­łem zo­stać nieco dłu­żej. Po­my­śla­łem, że może spo­tkam ko­goś z na­szej grupy, przy­znam jed­nak, że nie spo­dzie­wa­łem się, że bę­dzie to pani.

– Na­szej grupy? – Tu­cia wy­pro­sto­wała plecy. – Pa­nie Sel­don, wło­ży­li­ście do mo­jej torby le­kar­skiej za­su­szone resztki ludz­kiego pe­nisa, stę­pi­li­ście ostrze mo­jego skal­pela, bym nie mo­gła na­ciąć skóry zwłok, roz­myśl­nie ob­la­li­ście mi su­kienkę próbką uryny jed­nego z pa­cjen­tów... Wszystko to w le­d­wie pierw­szych dwóch ty­go­dniach od na­szego przy­by­cia do Fa­irview. – Po­pra­wiła ka­pe­lusz na gło­wie, od­wró­ciła się w stronę wyj­ścia i rzu­ciła jesz­cze przez ra­mię: – Bez wąt­pie­nia wznie­śli­ście też to­ast za moje wy­da­le­nie.

Ru­szyła zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w stronę drzwi, pan Sel­don jed­nak ją do­go­nił i zrów­nał z nią krok.

– Sta­ra­łem się od­wieść po­zo­sta­łych od wło­że­nia tego... eee... or­ganu do pani torby – po­wie­dział. – Słowo ho­noru.

Tu­cia par­sk­nęła i szła da­lej. Wciąż źle się czuła na ca­łym ciele, a serce ło­mo­tało jej tak mocno, jak gdyby tro­pił ją wilk. Roz­pacz­li­wie pra­gnęła zna­leźć się w domu, sama, bez­pieczna, ze swoim sy­nem.

Ku jej iry­ta­cji męż­czy­zna do­tarł do drzwi przed nią i otwo­rzył je dla niej. Za­trzy­mała się, po­słała mu gniewne spoj­rze­nie, po czym wy­szła na ze­wnątrz.

– Za­cho­wy­wa­li­śmy się podle, panno Ha­ther­ley. Go­rzej niż podle. I bar­dzo mi z tego po­wodu przy­kro.

Za­sko­czona szcze­ro­ścią w jego gło­sie, zwol­niła. Obej­rzała się na niego i w jego oczach do­strze­gła błysk żalu.

– Znacz­nie prze­wyż­szała nas pani tak pod wzglę­dem in­te­lektu, jak do­sto­jeń­stwa – cią­gnął da­lej. – Tym, jak pa­nią trak­to­wa­li­śmy, okry­li­śmy hańbą sa­mych sie­bie oraz ten szla­chetny za­wód. Tam­tego dnia, na sali ope­ra­cyj­nej...

Tu­cia się skrzy­wiła i od­wró­ciła wzrok.

– Dok­tor Ad­dams nie po­wi­nien był sta­wiać pani w ta­kiej sy­tu­acji. My­śla­łem tak wtedy i na­dal je­stem o tym prze­ko­nany. Wszak to mógł być każdy z nas...

– Ale nie był – wy­pa­liła. – To by­łam ja i to ja mu­sia­łam po­tem żyć z kon­se­kwen­cjami.

Po tych sło­wach po­śpie­szyła w dół scho­dów, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, ani na­wet go nie po­że­gnaw­szy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki