Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Amanda Skenandore – autorka bestsellerowej powieści Sekret pielęgniarki – powraca z historią lekarki, która podczas wielkiego huraganu musi zmierzyć się ze sceptycznymi mieszkańcami pewnego miasteczka…
Doktor Tucia Hatherley, niegdyś pionierka w dziedzinie medycyny, nie dotknęła skalpela odkąd popełniła błąd na Sali operacyjne. Zamiast tego pracuje w fabryce gorsetów, by utrzymać siebie i niepełnosprawnego syna. Gdy źródło zarobku jest zagrożone, Tucia dołącza do przebiegłego showmana imieniem Huey, i zostaje częścią jego objazdowego programu medycznego.
Gdy grupa dociera do Galveston, Tucia próbuje uwolnić się od Hueya, ale zostaje wciągnięta jeszcze głębiej w jego szemrane plany. Wrześniowa burza zamienia się w niszczycielski huragan. Uwięziona w samym jego środku Tucia będzie musiała zmierzyć się z własnymi demonami by odzyskać wiarę w medycynę, dobroć innych, a przede wszystkim by odzyskać wiarę w siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Berry
Za światło, miłość i śmiech, które wnosisz do tego świata
1
St. Louis, Missouri, rok 1900
Tucia poderwała się na usłyszany dźwięk – wysoki i naglący. Otarła usmarowaną dłonią czoło, by odsunąć z niego zmierzwione, przesiąknięte potem włosy, i odwróciła się od lepkiego od smaru mechanizmu maszyny.
Dźwięk pochodził od nowej dziewczyny pracującej trzy stanowiska dalej, która teraz wiła się i zawodziła głośno.
Tucia ledwie zrobiła krok w jej stronę, kiedy spostrzegła krew. Rękaw nieszczęśnicy zakleszczył się w kołach zębatych. Jej przedramię – a przynajmniej to, co z niego zostało – wkręciło się w metal, a spod poszarpanego materiału koszuli wyzierały kości i mięśnie.
Tucia zrobiła kolejny krok. Potrzebna była opaska uciskowa, wysoko na ramieniu, do czasu gdy zdoła ocenić obrażenia poszkodowanej. Być może podwiązanie, sądząc po tryskającej rytmicznie krwi. Na wypadek gdyby po odsłonięciu rany nie zdołała znaleźć otwartego końca naczynia, będzie potrzebowała ostrza. I jeszcze igły z nicią. Możliwe, że konieczne będzie wypalenie rany... Kobieta się zatrzymała. Znieruchomiała. Wrosła w podłoże. Oblał ją zimny pot. Serce przyśpieszyło. Obraz, ledwie parę chwil temu ostry, teraz się rozmazał. Krew. Widziała, jak tryska, ale krzyki dziewczyny dobiegały teraz jakby z wielkiej odległości.
Tucia zamknęła oczy i starała się oddychać pomimo ściśniętego gardła. Kiedy uniosła powieki, fabryka z nasyconym parą powietrzem i wirującymi maszynami zniknęła.
„Z powodu swojego niedbalstwa przecięłaś arterię. I co teraz zrobisz?” – powiedział głos zza jej pleców, na tyle głośno, by usłyszeli ją wszyscy w hali. Tucia szarpnęła głową – głos nie był prawdziwy, ale dłonie miała całe we krwi, od czubków palców po łokcie. Całe we krwi i rozedrgane. Woń płynu odkażającego wymieszała się z przenikającym każdy zakamarek fabryki smrodem potu i przeciążonych przekładni.
„Jeśli nie opanujesz drżenia rąk, nigdy nie uchwycisz naczynia”.
Tucia jednak nie potrafiła nawet tego naczynia znaleźć. Odrzuciła skalpel i sięgnęła po zacisk i podwiązkę. Ledwie zdołała je utrzymać w śliskich palcach.
„Za długo ci to zajmuje. Ile krwi może stracić pacjent, zanim śmierć będzie już nieunikniona?”.
Kiedy nie odpowiedziała, głos wręcz krzyknął: „Ile krwi?!”.
– Dwie i pół kwarty.
„Zgadza się. A twoja nieudolność kosztowała ją już co najmniej półtorej. Doktorze Seldon, proszę sprawdzić tętno”.
Tucia przycisnęła zakrwawione dłonie do uszu. To się nie działo naprawdę.
„Słaby, proszę pana, i nierówny”.
Wciągnęła powietrze przez zęby i ponownie spróbowała znaleźć naczynie, ale jama brzuszna kobiety szybko wypełniała się krwią. Na sali operacyjnej wezbrała kakofonia szeptów. Tucia odepchnęła od siebie kłębiące się myśli. Co Roczniki chirurgiczne mówiły na temat tamowania krwotoków? W przypadku odklejenia się łożyska polegano na sile ciążenia. Unoszono miednicę powyżej głowy. Czy tutaj też mogła zastosować taką technikę? Zyskałaby cenny czas na odszukanie przeciętej arterii. Zawołała pielęgniarkę, by jej pomogła, ale jej głos zagłuszył inny, głośniejszy, szorstki.
„Z drogi, niekompetentna kobieto, zabijasz ją”.
Tucię odepchnięto na bok. Kiedy zatoczyła się do przodu i wyciągnęła rękę, by się czegoś przytrzymać, jej dłoń natrafiła na nieheblowaną deskę. Stół roboczy?
Obrazy, dźwięki i zapachy z sali operacyjnej zanikły. Teraz znów otaczały ją pordzewiałe maszyny. Z sufitu zwisały nagie żarówki, a przez zatłuszczone okna przebijały się smugi popołudniowego słońca. Tucia czuła się wywrócona na nice. Serce łomotało jej w piersi, a skórę miała lepką od potu. Nigdy dotąd tak bardzo się jednak nie cieszyła, że znajduje się w tej obskurnej fabryce.
Wtedy przypomniała sobie o dziewczynie. Spojrzała szybko w stronę maszyny, w którą wkręciła się ręka tamtej. Spomiędzy zębatek wciąż zwisały strzępy materiału i ciała, poszkodowana zdołała jednak jakoś się wyswobodzić i teraz leżała w kałuży krwi przy swoim stanowisku. Ku uldze Tucii mężczyzna, który przepchnął się koło niej, był chirurgiem z ambulansu. Tuż za nim podążał brygadzista, zatrzymał się jednak w pewnej odległości od rannej i wykrzywił twarz w bolesnym grymasie.
Halę wypełniał już tłum ludzi. Między maszynami tłoczyły się robotnice ze wszystkich działów – przędzenia, cerowania, strzyżenia, krojenia. Gapiły się i porozumiewały przyciszonymi głosami, tak jak w... Tucia potarła dłońmi twarz. W końcu nie były pokryte krwią, lecz tylko brudem i smarem z maszyny. Jak długo już tu stała?
Lekarz postawił swoją torbę na podłodze, starannie unikając rosnącej kałuży krwi, po czym zaczął przetrząsać zawartość. Po przejmująco długiej chwili wyjął ze środka stetoskop. Obszedł dziewczynę na palcach, jakby bardziej przejmował się stanem swoich lśniących butów niż ratowaniem jej życia. Gdy dotarł do celu, włożył słuchawki do uszu, nachylił się nad nieszczęśnicą i przycisnął głowicę do jej piersi. Dwa palce na tętnicy szyjnej dałyby odpowiedź szybciej, a nawet i to mogło zaczekać, żeby najpierw założył opaskę uciskową i powstrzymał krwawienie. Ogromnym wysiłkiem woli Tucia postanowiła ruszyć naprzód, by może pomóc lekarzowi, nogi jednak wciąż miała jak z ołowiu.
Medyk wstał i wyjął stetoskop z uszu.
– Przynieść panu opaskę zaciskową z torby? – zapytała, choć jej stopy wciąż odmawiały współpracy i tkwiły jak wrośnięte w podłogę.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Ma pan może nić chirurgiczną? Jeśli ma pan zwinne dłonie, podwiązanie arterii...
Przerwał jej kolejnym przeczącym ruchem głowy.
– Już za późno – powiedział. – Przy takiej ranie miała bardzo znikome szanse.
– Jest pan pewien? Może...
– Wie pani, ile krwi może stracić człowiek, zanim umrze?
Tucia drgnęła.
– Dwie i pół kwarty – wymamrotała.
– Dwie i pół kwarty – stwierdził lekarz, tak jakby w ogóle jej nie słyszał. – Na ziemi jest co najmniej tyle, przyzna pani?
Kobieta zerknęła na podłogę. Na sali w szpitalu większość krwi wsiąkała w trociny wypełniające miednicę pod stołem operacyjnym. Tutaj rozlewała się bez ograniczeń, ciemna, lepka, i wnikała w szpary między deskami.
Uniosła wzrok na chirurga. Na skraju widzenia obraz znów zaczął się jej rozmywać. Przytaknęła bezgłośnie. W odpowiedzi mężczyzna prychnął tylko przemądrzale i ostrożnie obszedł kałużę krwi z powrotem do swojej torby.
– Przyślę dyżurnego z kostnicy po zwłoki – rzucił w przestrzeń, po czym odszedł.
Brygadzista zagonił robotnice z powrotem do pracy. Tucia jednak tkwiła nadal w miejscu, dopóki nie wywołał jej po nazwisku i nie zagroził obcięciem dniówki, jeśli dalej będzie się ociągać. Wciąż zesztywniałe i ociężałe stopy tym razem jej posłuchały.
To już druga osoba, której pozwoliła umrzeć.
2
Kiedy tylko wieczorem w fabryce zawyła syrena, Tucia pośpieszyła do domu przez ruchliwe ulice. Całą drogę liczyła pod nosem pęknięcia w płytach chodnikowych. Ktoś mógłby ją wziąć za oszalałą, ona jednak o to nie dbała. Dawało jej to coś, na czym mogła skupić myśli. Inaczej mogłaby się rozsypać.
Sztuczkę z liczeniem przejęła od starego wojskowego, porucznika zajmującego lokal kilka mieszkań od niej w pierwszym budynku, do którego trafiła po przybyciu do miasta. Wystarczył głośniejszy hałas, a jego umysł wracał do Chancellorsville, do huku armat i latających wokół głowy kul. Jeśli jednak zdołał uczepić się czegoś w teraźniejszości – tykania zegara czy liczby płatków na kwiatku – potrafił nie dopuścić do utraty gruntu pod nogami.
Utrata gruntu pod nogami. Tak to nazywano, jej zdaniem celnie. Przywoływało na myśl umysł tracący równowagę na skraju przepaści albo porywany silnym prądem podwodnym. W jednej chwili człowiek stoi twardo na podłożu, lód pod nogami sprawia wrażenie mocnego, a potem – trach – leci się w dół. Spada. Przepada.
Psychiatra używał innego określenia: napady histerii. Odbyła u niego tylko kilka wizyt zaraz po tym, kiedy zaczęła miewać te epizody. Poza beztroską diagnozą i rozwlekłym omówieniem jej wrodzonej kobiecej ułomności dał jej tylko jedną radę: koncentrować swój słabowity umysł na teraźniejszości.
Jakkolwiek to nazwać, Tucia nie doświadczyła nawrotu przez długie lata. W końcu była ostrożna. Stopniowo okroiła swoje życie do absolutnie podstawowych potrzeb. Unikała szpitali, krwawych sportów, a nawet mydła karbolowego. Starzec przestrzegł ją jednak, że koszmary śnione na jawie kiedyś wrócą.
Teraz nie ważyła się przerwać liczenia, choć musiała z tego powodu iść wolniej. Przy każdym kroku czuła wszechogarniające wyczerpanie, a jednocześnie w środku cała buzowała. Zwykły ruch uliczny, stukot tramwajów, trzeszczenie powozów i dzwonienie rowerów jawiły jej się jako niebywałe zagrożenie. W każdej chwili mogła nastąpić kolizja albo uderzenie w nieuważnego pieszego.
Co będzie wtedy? Czy znieruchomieje tak jak tego popołudnia? Będzie się przyglądała, jak na jej oczach inny człowiek się wykrwawia?
Zmusiła się, by zajrzeć do piekarni o kilka kwartałów od jej budynku i kupić bochenek czerstwego chleba. Potem jeszcze udała się do delikatesów po trójkąt sera. W sklepach tłoczyły się podobne jej robotnice, liczące, że ta garść monet, która im jeszcze została, wystarczy do kolejnej wypłaty. W sklepie było gorąco i duszno. W powietrzu czuć było już zapowiedź nadchodzącego letniego żaru. Tego dnia kolejka zmęczonych kobiet zdawała się niespokojna i pobudzona. Westchnienia i narzekania były jakby głośniejsze. Spojrzenia kose i podejrzliwe.
Tucia w roztargnieniu wyjęła kosmyk włosów zza ucha i zaczęła go skręcać między palcami. Po chwili uzmysłowiła sobie, co właśnie uczyniła. Puściła włosy i zaczęła obmacywać głowę w poszukiwaniu łysinek, przez co poluzowała kok i przekrzywiła kapelusz.
Nie. Błagam, nie! Tylko znowu nie to.
Kiedy ustaliła, że wszystko na jej głowie jest w porządku, całe ciało rozluźniło jej się z ulgi. Pragnienie sięgnięcia po kolejny kosmyk było jednak tak silne, że musiała zacisnąć mocno powieki i zwinąć palce w pięść, by się oprzeć pokusie.
– Następna!
Tucia drgnęła na głośne wołanie i otworzyła gwałtownie oczy. Serce jej mocniej zabiło.
– Hej, paniusiu, teraz twoja kolej.
Podeszła pośpiesznie do lady, kupiła ser, po czym przecisnęła się między stłoczonymi kobietami i wyszła na ulicę.
Ostanie sprawunki miała do załatwienia w Atlantic & Pacific. Ścisnęła oburącz uchwyty torby i naliczyła siedemdziesiąt dziewięć pęknięć w chodniku. W sklepie czekał na nią kolejny wijący się ogonek, na co poczuła ucisk w żołądku i zaczęła szybciej oddychać. Zdecydowanie wolałaby udać się już do domu, ale obiecała przecież tu zajrzeć.
Wewnątrz ciągnęły się pokrywające całe ściany od podłogi do sufitu półki zastawione puszkami, pudełkami i słoikami. Kawa, herbata, cukier, proszek do pieczenia, mleko skondensowane – można było tam znaleźć prawie wszystko, czego tylko człowiek zapragnął. Wzrok Tucii przyciągnęły pudełka z gotowymi mieszankami herbat: pomarańczowej Pekoe, indyjsko-cejlońskiej, angielskiej śniadaniowej. W domu parzyła te same liście już od tygodnia. Nie miała jednak jak uzasadnić takiego wydatku. Nawet po takim dniu jak dziś. Kiedy dotarła do lady, sprzedawczyni poprosiła ją o listę. Tucia poczuła ukłucie wstydu, pokręciła głową i wskazała na słoik z cukierkami po cencie za sztukę.
– Poproszę jeden.
Zanim dotarła do domu, minęła jeszcze tuzin pęknięć w płytach chodnikowych i dwukrotnie przyłapała swoje palce na skręcaniu kosmyka włosów.
„Dom” było właściwie zbyt wielkim słowem na określenie dwupokojowego mieszkania, wynajmowanego na trzecim piętrze budynku, który został wzniesiony kilkadziesiąt lat temu w niższej dzielnicy miasta. Zwłaszcza zważywszy na elegancki dom w stylu włoskim, w którym dorastała. Czasem podczas wspinaczki po skrzypiących schodach do swojego lokum wracała myślami do tamtych czasów – do kosztownych orientalnych dywanów, szczodrze oświetlonych pomieszczeń, miękkich tapicerowanych mebli – co zawsze skutkowało ukłuciem żalu, jeszcze zanim docierała do drzwi. Dziś jednak proste, pełne przeciągów pokoje z odłażącą od ścian tapetą i gnijącymi deskami na podłodze jawiły jej się jako mile widziana ulga od koszmaru tego dnia.
Otworzyła drzwi i przywitała ją niemal całkowita ciemność. Ostatnie promienie zachodzącego słońca umykały przez jedno jedyne okno. Ruszyła ostrożnie naprzód, po omacku dotarła do stołu i zapaliła lampę naftową. Płomień rozbłysnął, po czym zapłonął słabym, ale pewnym blaskiem. Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła panią Harsnatch. Kobieta siedziała w jednym z foteli z drewnianym oparciem, ze stopami na stosie książek Tucii i rozłożoną na nogach gazetą codzienną. Usta miała otwarte, a jej pierś unosiła się i opadała w równym rytmie głębokiego snu. Poza tym pomieszczenie było puste.
Tucię przeszyło nagłe ukłucie paniki.
– Toby! – zakrzyknęła, upuściła torbę, obróciła się na pięcie i wpadła do sąsiedniego pomieszczenia. – Toby!
Cisza. Poczuła się, jakby ktoś ją wrzucił do lodowatej wody. Z pośpiechu potknęła się na podłodze i musiała się złapać gałki w drzwiach. Omiotła pokój wzrokiem. Nic. Oddech zamarł jej w piersi. Wtem przy łóżku coś się poruszyło. Jej syn uniósł na nią wzrok znad drewnianych klocków i uśmiechnął się do niej szeroko.
Tucia podbiegła do niego i przyklęknęła obok, otarłszy samotną łzę. Oczywiście, że tu był, cały i zdrowy. Gdzie indziej miałby być? Jakże głupio się martwiła.
Odsunęła mu włosy z czoła.
– Czemu bawisz się tu po ciemku?
– Buduję dom.
– Nie słyszałeś, jak mama wchodzi do domu?
Wzruszył ramionami i odwrócił się z powrotem do swoich klocków.
– Bardzo mnie nastraszyłeś. Mogłeś przynajmniej odpowiedzieć, kiedy cię wołałam – powiedziała ostrzej, niż zamierzała.
Uśmiech zniknął z twarzy dziecka. Machnął ręką w swoją nierówną wieżę i rozrzucił klocki po podłodze. Tucia się skrzywiła i przyciągnęła go do siebie. Choć był mały jak na swój wiek, tak jak wszystkie dzieci z jego przypadłością, już ledwie jej się mieścił na kolanach.
– Przykro mi, kochanie.
– Przykro mi – powtórzył za nią, po czym oparł głowę w zagłębieniu jej szyi.
Objęła go ramionami. Po raz pierwszy od popołudniowego wypadku mogła w pełni swobodnie odetchnąć. Jej syn zawsze taki był – jej kotwica, jej szczęście. Przytulała go, dopóki nie zaczął się wiercić i nie wysunął się z jej objęć.
– Spójrz, co dla ciebie mam. – Wyjęła z kieszonki na zegarek niewielki cukierek.
Toby zaklaskał i sięgnął po smakołyk.
– Dopiero po kolacji. – Cmoknęła go w nos i wstała. – Umyj się, a ja pożegnam się z panią Harsnatch.
Wróciła do głównego pomieszczenia, gdzie opiekunka wciąż cicho pochrapywała. Jeśli zdołała przespać krzyki Tucii, jaką można było mieć gwarancję, że obudziłaby się, gdyby Toby ją zawołał na pomoc? Dzięki Bogu, że jej nie potrzebował.
Bardzo żałowała, że nie może zwolnić tej kobiety. Zważywszy jednak na to, jak niewiele była w stanie płacić za opiekę nad dzieckiem, nie zdołałaby znaleźć zastępstwa. Pani Harsnatch nie piła. Nie biła Toby’ego ani nie nazywała go głupkiem. Nie obgadywała ich z przyjaciółkami czy sąsiadkami. A to było bardzo ważne. Tucia aż za dobrze wiedziała, jak szybko rozchodzą się plotki.
Mimo to miło by było, gdyby kobieta przynajmniej potrafiła nie zasypiać, stwierdziła. Stanęła obok śpiącej i odchrząknęła. Kiedy to nie pomogło, tupnęła mocno, a wiekowe deski podłogowe zadudniły w odpowiedzi. Niańka aż podskoczyła, rozrzuciła książki, o które opierała stopy, i strąciła gazetę na podłogę.
– Dobry wieczór, pani Harsnatch. Już wróciłam.
Starsza kobieta wyprostowała się i przetarła oczy.
– Nie da się nie zauważyć.
– Kiedy przyszłam, Toby bawił się po ciemku. Bez nadzoru, pozwolę sobie nadmienić.
– Mówiła pani, żeby oszczędzać naftę.
– Tak, chodziło mi jednak tylko o to, by nie zapalać lampy w środku dnia, kiedy przez okna wpada dość światła.
Pan Harsnatch burknęła coś w odpowiedzi. Wstała z krzesła, po czym zdjęła z kołka na ścianie postrzępioną chustę, nie zaprzątając sobie głowy podniesieniem gazety czy odłożeniem książek na prowizoryczną półkę, na której ustawiała je Tucia.
– Znowu byli tu ci lichwiarze. – Wskazała gestem leżący na stole list. Bez wątpienia go przeczytała, po czym złożyła z powrotem. – To nie wpłynie na naszą umowę, prawda?
Tucia przywołała na usta wymuszony uśmiech. Nie musiała czytać wiadomości, by wiedzieć, co zawiera. Za osiem dni musiała uregulować swój dług – blisko siedemset dolarów.
– Nie, w najmniejszym stopniu – odparła, choć nie miała jak spłacić tak dużej kwoty.
A lichwiarze doskonale o tym wiedzieli. Bardzo chętnie odnowią jej pożyczkę – oczywiście na większy procent – i będą odbierali jej jeszcze większą część cotygodniowych zarobków. Istniało ryzyko, że nie będzie jej stać na opłacenie mieszkania, nawet w takiej ruderze, albo nawet i wynagrodzenia pani Harsnatch.
Na razie jednak było ją na to stać. Podniosła torbę z podłogi i wyłowiła z niej ćwierćdolarówkę.
Kiedy tylko moneta trafiła do dłoni pani Harsnatch, kobieta pośpiesznie opuściła mieszkanie, a Tucia podała synowi chleb z masłem i serem. Sama też zjadła jedną kromkę, choć bez masła, po czym nastawiła czajnik, by zrobić sobie filiżankę słabej herbaty. Kiedy czekała, aż woda się zagotuje, otrzepała książki z kurzu i odstawiła je na półkę. Anatomia człowieka. Zasady i praktyka medycyny. Materia Medica. Schorzenia kości i tkanek okolicznych. Sekcja i patologia. Od lat ich nie czytała. Już lepszy pożytek miała z nich pani Harsnatch podczas odpoczynku. Niemniej nawet po tak długim czasie nie potrafiła się z nimi rozstać.
Następnie podniosła rozrzuconą gazetę. Przynajmniej przyda się na rozpałkę albo do wypchania materaca, stwierdziła. Kiedy składała płachty papieru, jeden z nagłówków przykuł jej wzrok:
SŁYNNY CHIRURG Z WYKŁADEM W HAMBY HALL
Tucia nie potrzebowała czytać dalej. To życie było już za nią. Co dobrego mogła jej dać wiedza o najnowszych postępach w aseptyce, nowej technice litotomii czy najlepszym sposobie zszycia powięzi po nacięciu jajnika? Nie potrafiła nawet przygotować opaski uciskowej, kiedy ktoś się wykrwawiał na podłodze u jej stóp.
Wzdrygnęła się, niemniej zaczęła czytać dalej. Zatrzymała się po kilku linijkach, kiedy natrafiła na nazwisko tego słynnego chirurga: doktor Archibald Addams.
3
Tucia stała ze ściśniętym żołądkiem pod salą wykładową Hamby Hall, nie mogąc podjąć decyzji. W gardle całkowicie jej zaschło, a dłonie miała zimne, choć dzień wciąż był ciepły.
Kiedy przeczytała artykuł po raz pierwszy, zwymiotowała do nocnika. Toby wcześniej ulżył sobie do niego, choć miał korzystać ze wspólnej ubikacji na parterze, wskutek czego na twarz prysnęła jej stęchła uryna. Po opróżnieniu nocnika i doprowadzeniu się do porządku zwiniętą w kulkę gazetę cisnęła w kąt pomieszczenia, by wrzucić ją następnego dnia do pieca.
Zanim jednak to zrobiła, przeczytała artykuł ponownie. A potem jeszcze raz, by zapamiętać datę i godzinę mającego się odbyć pojutrze wykładu. Kiedy wrzuciła gazetę do paleniska, zdążyła się zrodzić w niej mroczna, niepohamowana ciekawość.
A teraz była tutaj, w swym niedzielnym ubraniu, z kapeluszem przypiętym strategicznie, by ukryć niewielki placek łysiny, który pojawił się niedawno na czubku jej głowy. Nie przypominała sobie wyciągania włosów. Musiała to zrobić we śnie, kiedy dręczyły ją koszmary. Albo w fabryce, gdzie na podłodze wciąż widać było ciemną plamę po krwi tamtej kobiety. Albo podczas długich debat, które rozgrywała w myślach, gdy zastanawiała się, czy przyjść na ten odczyt. W zasadzie wciąż nie podjęła ostatecznej decyzji. Czuła przemożną ochotę pociągnięcia za kosmyk swoich włosów.
Wokół niej tłoczyli się pragnący wejść do sali wykładowej ludzie, głównie mężczyźni. Zapłaciła pani Harsnatch dodatkowe dziesięć centów, by dziś popilnowała Toby’ego dłużej. Dziesięć centów, na których wydanie ledwie mogła sobie pozwolić. Których nie odzyska niezależnie od tego, czy ostatecznie zdecyduje się zostać na wykładzie.
Tucia roztarła dłonie i przełknęła z trudem ślinę. Równie dobrze mogła zaspokoić swą ciekawość i spotkać się z tym człowiekiem. Co jej mógł zrobić złego, czego już nie zrobił?
Pokonała kilka kamiennych stopni, dotarła do foyer i stopniowo kluczyła między tłoczącymi się ludźmi w stronę drzwi na drugim końcu pomieszczenia. Zapomniała, jakie to uczucie przebywać wśród tego rodzaju mężczyzn, od których pychę i wysokie mniemanie o sobie można było wyczuć niczym wodę kolońską. Ona kiedyś też taka była, choć wszyscy szybko jej przypomnieli, jak bardzo ta woń nie pasuje do kobiety. Teraz byli uprzejmi, pozdrawiali ją skinieniem głowy i odsuwali się na bok, by zrobić jej przejście. Teraz, kiedy roztaczała wokół siebie woń jedynie mydła i smaru.
Kiedy w końcu zbliżyła się do drzwi, drogę zastąpił jej mężczyzna w podszytej jedwabiem pelerynie. Na widok jego oczu w osobliwym odcieniu błękitu – nie, nie błękitu, fioletu – stanęła jak wryta.
– Pani pozwoli – powiedział, uchylił lśniącego cylindra, złożył niski ukłon, po czym otworzył jej drzwi.
Tucia podziękowała mu gestem i wątłym uśmiechem, a następnie weszła do środka. Miejsca z przodu, przy scenie, były już zajęte. Te na środku sali właśnie szybko się zapełniały. Jeśli uśmiechnie się odpowiednio, być może zdoła przekonać jednego z dżentelmenów z przodu, by odstąpił jej miejsce. Nie chciała jednak siedzieć tak blisko. Przestronna sala i tak sprawiała wrażenie nazbyt małej.
Znalazła wolny fotel w ostatnim rzędzie. Mężczyzna, który przytrzymał jej drzwi, usiadł po drugiej stronie środkowego przejścia, ledwie kilka rzędów bliżej sceny, choć było wolnych jeszcze wiele lepszych miejsc. Coś w tym człowieku przyprawiało ją o ciarki na plecach, aczkolwiek nie potrafiła określić co konkretnie. Być może jego krzykliwy ubiór? Aż nadmierna uprzejmość? Dziwne oczy? Nie chodziło nawet o ich barwę, ale o intensywność spojrzenia. Przyglądał się coraz liczniejszej widowni z żywym zainteresowaniem, szczęśliwie jednak nie obejrzał się w jej kierunku.
We foyer zabrzmiał dzwonek zapowiadający rychłe rozpoczęcie wykładu. Ostatnie fotele szybko się zapełniły i Tucia skoncentrowała uwagę na scenie. Gwar głosów stopniowo cichł, a czas zdał się spowolnić, każda kolejna sekunda poprzedzająca pojawienie się doktora Addamsa sprawiała wrażenie dłuższej niż poprzednia.
Na jego widok Tucia cała zesztywniała. Te ostre rysy. Postawna sylwetka. Energiczny, zdecydowany krok. Tylko mężczyzna do tego stopnia przekonany o doskonałości swego wyglądu i bystrości umysłu jak on mógł emanować taką naturalną wyższością. Rezultat był wręcz namacalny. Wszelkie szepty ucichły. Plecy się skuliły. Brody opadły. A potem, niemal jak jeden organizm, cała widownia się pochyliła, tak jakby wszystkich mężczyzn pociągnięto za niewidzialny sznurek. Nawet Tucia to poczuła.
Dziekan miejscowej akademii medycznej przedstawił doktora Addamsa i zaczął wychwalać jego olbrzymi wkład w rozwój chirurgii. Na koniec ukłonił się i zszedł ze sceny.
Prelegent szybko i sprawnie zajął podium, bez nerwowego zakładania okularów czy szukania po kieszeniach zaginionych notatek jak niektórzy. Mówił z pamięci, jak zawsze, ściskając brzegi pulpitu niczym olimpijczyk gotujący się do wskoczenia na konia gimnastycznego.
Wyglądał tak samo jak wtedy, jakby ostatnie osiem lat w ogóle się go nie imało. Czego właściwie oczekiwała? Że czas i trudy życia przeorały go tak samo jak ją? Nie, był wciąż tym samym mężczyzną, a ona ledwie cieniem dawnej siebie.
Jego głos doskonale niósł się po sali. Tucia nie rejestrowała znaczenia słów, lecz jedynie niepokojąco znajome melodię i tembr głosu. Serce zabiło jej mocniej, gardło się ścisnęło. Odległość dzieląca ją od sceny zmalała. Nie był już oddalony od niej o pięćdziesiąt jardów, nie dzieliło ich morze ludzi, ale byli blisko siebie. Zbyt blisko. Zawsze nieco zbyt blisko. Kiedy jednak ktoś wpadł na jego orbitę, trudno było się oddalić. Nie chciało się oddalać. Człowiek czuł się większy, wspanialszy, zdolny do rzeczy normalnie znajdujących się poza jego zasięgiem. A potem czar pryskał. Kiedy nie stał już przed tobą czy obok ciebie, ale za tobą, kiedy sączył ci do uszu swój jad.
„Bezużyteczna. Niekompetentna. Bezmyślna. Oszustka”.
Tucia czuła, jak sala i wypełniający ją mężczyźni zaciskają się wokół niej coraz bardziej. Obraz się rozmywał. Zniekształcał. Oddalał, ale tylko po to, by zaraz potem pomknąć ku niej z powrotem. Wtem wszystko się uspokoiło, sala i zebrani ludzie znów się wyostrzyli. Doktor Addams przerwał na chwilę wykład i spoglądał wprost na nią.
„Panno... ekhm... doktor Hatherley, może byłaby pani tak miła, by tu podejść i oświecić widownię na temat unaczynienia tkanki macicznej oraz ryzyka wystąpienia krwotoku podczas amputacji nadpochwowej?”.
Wstała gwałtownie, ukryła twarz w dłoniach i wybiegła z sali. Nie rozpoznał jej. Nie mógł jej rozpoznać.
Zatrzymała się w pół drogi przez foyer i wsparła o fotel uszak, żeby złapać oddech, ale zdołała nabrać do płuc tylko odrobinę powietrza. Była głupia, że tu przyszła. Głupia! Uniosła rękę i gwałtownie wyrwała włos z tyłu głowy. I kolejny. I jeszcze jeden. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem.
– Panna Hatherley?
Tucia znieruchomiała na dźwięk nieznanego głosu i obejrzała się przez ramię.
Śpieszył do niej mężczyzna wspierający się na lasce.
– Panna Hatherley? To pani, prawda? Czy dobrze się pani czuje?
Wyciągnął do niej rękę, ona jednak wzdrygnęła się i odsunęła.
– Pan Seldon – przedstawił się tonem sugerującym, że jego nazwisko powinno być jej znajome. – Razem odbywaliśmy praktyki w szpitalu Fairview.
Tucia zamrugała kilkakrotnie. Oddychała już spokojniej, choć w głowie nadal miała mętlik i zupełnie nie mogła sobie przypomnieć stojącego przed nią mężczyzny.
– Chciał pan chyba powiedzieć doktor Seldon?
– Cóż... hmm... nie praktykuję zawodu.
Wsunął wolną dłoń do kieszeni i uśmiechnął z lekkim zmieszaniem. Chyba go sobie przypominała. Jak przez mgłę. Pozostali stażyści byli tak do siebie podobni. Aroganccy i ambitni. Z początku traktowali ją jako atrakcję, każdy przechodził samego siebie, by pokazać, jaki jest szarmancki, jaki niewzruszony jej obecnością. Dopóki podczas pierwszego tygodnia obchodów na oddziale chirurgii doktor Addams nie zapytał ich o gangrenę i sposób leczenia ropienia ran pooperacyjnych. Żaden z tych głupców nie znał odpowiedzi. Ale Tucia ją znała i od razu wyrecytowała.
Po tym wszelkie pozory galanterii zniknęły. Została ich wspólnym wrogiem. Śmiali się na całe gardło, kiedy wchodziła do pomieszczenia. Wymieniali się teatralnym szeptem kpinami i sprośnymi dowcipami, kiedy tylko znalazła się w zasięgu słuchu. Tłoczyli się wokół łóżek czy stołów prosektoryjnych i niby od niechcenia przesuwali się to w tę, to w tamtą stronę, żeby nie dopuścić jej bliżej.
Zerknęła na laskę, na której wspierał się pan Seldon. Nie była tylko na pokaz, jak u wielu innych lalusiów. Ze sposobu, w jaki się poruszał, wywnioskowała, że chodziło o niezrośniętą dobrze piszczel.
– Wypadek na koniu, niestety – wyjaśnił. – Choć to nie dlatego nie praktykuję zawodu. To nigdy nie było dla mnie. Mój ojciec, jak może pani pamięta, był... jest lekarzem. To on zawsze naciskał, bym poszedł w jego ślady.
Tucia poczuła narastający gniew. Całe życie pragnęła zostać lekarzem. Walczyła o to na każdym kroku, każdego dnia. Uczyła się pilniej i dłużej niż ten człowiek, niż wszyscy pozostali stażyści. A ostatecznie nawet to nie wystarczyło. Dla niego była to tylko igraszka, zaspokojenie ojcowskich ambicji, a mimo to jego droga była usłana różami.
– Przyjechałem do miasta w interesach. Tak właściwie jestem tu tylko przejazdem. Kiedy jednak zobaczyłem anons o wykładzie doktora Addamsa, postanowiłem zostać nieco dłużej. Pomyślałem, że może spotkam kogoś z naszej grupy, przyznam jednak, że nie spodziewałem się, że będzie to pani.
– Naszej grupy? – Tucia wyprostowała plecy. – Panie Seldon, włożyliście do mojej torby lekarskiej zasuszone resztki ludzkiego penisa, stępiliście ostrze mojego skalpela, bym nie mogła naciąć skóry zwłok, rozmyślnie oblaliście mi sukienkę próbką uryny jednego z pacjentów... Wszystko to w ledwie pierwszych dwóch tygodniach od naszego przybycia do Fairview. – Poprawiła kapelusz na głowie, odwróciła się w stronę wyjścia i rzuciła jeszcze przez ramię: – Bez wątpienia wznieśliście też toast za moje wydalenie.
Ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę drzwi, pan Seldon jednak ją dogonił i zrównał z nią krok.
– Starałem się odwieść pozostałych od włożenia tego... eee... organu do pani torby – powiedział. – Słowo honoru.
Tucia parsknęła i szła dalej. Wciąż źle się czuła na całym ciele, a serce łomotało jej tak mocno, jak gdyby tropił ją wilk. Rozpaczliwie pragnęła znaleźć się w domu, sama, bezpieczna, ze swoim synem.
Ku jej irytacji mężczyzna dotarł do drzwi przed nią i otworzył je dla niej. Zatrzymała się, posłała mu gniewne spojrzenie, po czym wyszła na zewnątrz.
– Zachowywaliśmy się podle, panno Hatherley. Gorzej niż podle. I bardzo mi z tego powodu przykro.
Zaskoczona szczerością w jego głosie, zwolniła. Obejrzała się na niego i w jego oczach dostrzegła błysk żalu.
– Znacznie przewyższała nas pani tak pod względem intelektu, jak dostojeństwa – ciągnął dalej. – Tym, jak panią traktowaliśmy, okryliśmy hańbą samych siebie oraz ten szlachetny zawód. Tamtego dnia, na sali operacyjnej...
Tucia się skrzywiła i odwróciła wzrok.
– Doktor Addams nie powinien był stawiać pani w takiej sytuacji. Myślałem tak wtedy i nadal jestem o tym przekonany. Wszak to mógł być każdy z nas...
– Ale nie był – wypaliła. – To byłam ja i to ja musiałam potem żyć z konsekwencjami.
Po tych słowach pośpieszyła w dół schodów, nie oglądając się za siebie, ani nawet go nie pożegnawszy.